Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

Ryszka

Zamieszcza historie od: 27 września 2019 - 22:08
Ostatnio: 10 stycznia 2022 - 20:21
  • Historii na głównej: 8 z 8
  • Punktów za historie: 1009
  • Komentarzy: 1
  • Punktów za komentarze: 0
 

#88889

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Moja mama zmarła, gdy miałam trzy miesiące. Siłą rzeczy, może dla niektórych zabrzmi to dziwnie, ale nie tęsknię za nią, a oglądając stare zdjęcia nie mam żadnych emocji tego typu, albo uczucia, że mi jej brakuje. Po prostu jej nie pamiętam. Co według mnie chyba normalne w tym przypadku.

Mój tata ożenił się ponownie, gdy miałam 5 lat, a moja macocha, do której odkąd pamiętam mówiłam „mamo” jest naprawdę wspaniała.

Gdzie piekielność, pewnie ktoś się zastanowi. Otóż piekielność jest w moich dziadkach od strony biologicznej mamy.

Zawsze traktowali moją macochę, jak największe zło tego świata, z jednej strony nawet im się nie dziwie, ale z drugiej, czego ona jest winna? Zauważyłam też, że od dziecka im lepszy miałam z nią kontakt, tym oschlej mnie traktowali. Mój tata zawoził mnie do nich, żebym miała jakiś kontakt dość często, ale im byłam starsza i miałam na to większy wpływ, tym rzadziej ich odwiedzałam, bo po prostu czułam ich niechęć. Pomimo tego, że sami mnie zapraszali.

Najbardziej było to widać, gdy byli tam też moi kuzyni, dzieci rodzeństwa mojej mamy. Jak zawsze byłam pomijana we wszystkim. Oni dostawali nowe zabawki, ja przecież mogę się bawić ich zabawkami, jak się podzielą. Dla nich wypasiony deser po obiedzie, dla mnie jakieś owoce, albo słodki jogurt, znaleziony w czeluściach lodówki, bo wszyscy o nim już zapomnieli. Gdy wychodzili pobawić się z nami na dwór, zawsze byłam gdzieś z boku, nigdy nie rzucali do mnie piłki, albo nie gonili grając w berka.

Może dla wielu z was to jest nic, ale pomyślcie, jak w takiej sytuacji może poczuć się dziecko, które widzi i czuje, że coś jest nie tak. Teraz jedyny kontakt, jaki z nimi mam to życzenia złożone przez telefon na dzień babci i dziadka, urodziny czy święta, i to nie dlatego, że chcę tylko mam takie wewnętrzne uczucie, że po prostu powinnam.

Moją największą pociechą w tej sytuacji byli moi trzeci dziadkowie, rodzice mojej macochy. Zawsze traktowali mnie, jak swoją wnuczkę, nawet jak urodziło się moje rodzeństwo, to zawsze dla nich byliśmy równi, pomimo tego, że ja nie byłam nawet z nimi w żaden sposób spokrewniona.

rodzina

Skomentuj (13) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 211 (213)

#88721

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Była niedawno historia o zajechaniu drogi tirowi. Mi taka sytuacja, tylko z osobówką zdarza się co najmniej kilka razy na miesiąc.

Mieszkam przy bocznej ulicy, na końcu jest znak stop, na głównej ulicy kawałek przed skrzyżowaniem jest zakręt. Gdy chce się wyjechać z mojej ulicy, trzeba się dobrze rozejrzeć, czy coś po tym zakręcie nie jedzie. I o ile samochody poruszają się z prawidłową prędkością to nie ma problemu, gorzej jak już zaczynają zap*****ać.

Gdy rano jadę do pracy i wyjeżdżam z mojej podporządkowanej ulicy, zajeżdżam drogę pewnemu volkswagenowi, tak, zawsze to jest ten sam samochód. Niechcący oczywiście. Zatrzymuję się na stopie i rozglądam jak przepisy karzą. Gdy widzę, że coś jedzie to oczywiście czekam. Ale powiedzcie mi, z jaką prędkością ten vw musi jechać, że gdy wyjeżdżam jest pusta droga, a gdy w pełni wyjadę na główną, to on już jest na moim zderzaku. Jeszcze, gdy jest ciemno to da się zauważyć światła samochodu jadącego po zakręcie, ale gdy jest jasno, to absolutnie nie da się powiedzieć czy coś tam jedzie.

Czyja to będzie wina, jak kiedyś nie wyhamuję? Moja, bo jednak zajechałam komuś drogę? Czy kogoś kto jedzie z taką prędkością, że nie sposób zauważyć, że jedzie po zakręcie? Chyba jedyny sposób na to, to stać i czekać na tym stopie, bo być może będzie jechał.

I zanim ktoś zapyta, to nie ma tam lusterka.

Skomentuj (19) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 85 (109)

#88708

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Jak pewnie wiecie, kilka dni temu było Halloween.

Ma to swoich przeciwników i zwolenników. Ja osobiście nawet lubię ten dzień. Wiecie, ciekawe dekoracje, jakaś przebierana impreza. Ale. No właśnie ale. Główną atrakcją, zwłaszcza dla dzieci jest to słynne zbieranie cukierków. I o ile w Stanach ma to taki sens, że domy zazwyczaj nie mają ogrodzonego frontu i można sobie podejść do drzwi, o tyle u nas sytuacja jest trochę inna.

Mieszkam na starym osiedlu domków jednorodzinnych. I o ile jeszcze kiedyś (gdy mieszkali tam moi dziadkowie) wszyscy tam się znali, to teraz praktycznie nikt nikogo nie zna. Nie będę zagłębiać się w sytuację, dlaczego tak jest, kto dom odziedziczył, kto sprzedał i ile tam jest osób, które znam od dziecka, ale jedyne osoby z którymi mam jakiś kontakt, to moi bezpośredni sąsiedzi i jedyne uprzejmości to "Dzień dobry", gdy się widzimy.

Ale do rzeczy. Na tym osiedlu w Halloween łaziło kilka grupek dzieciaków zbierających cukierki. Kilka młodszych z rodzicami, starsze chodziły same. I powiedzcie mi, co mają w głowach osoby, które widząc na bramie dużą tabliczkę (absolutnie nie żartobliwą), żeby nie wchodzić, bo psy, włazi jak do siebie?

Mam dwa duże psy i po mimo tego, że teoretycznie nikogo by nie zaatakowały, to nie wiem co im odbije, czy widząc grupkę ludzi, krzyczącą do siebie, nie postanowią bronić terytorium, a ja problemów wolałabym nie mieć. Nasze psy chodzą po podwórzu całe dnie, więc na pewno przynajmniej część z tych ludzi, wiedziała że z wyglądu nie są to miłe przytulaśne pieski, a ich hobby to obszczekiwanie każdego, kto się zbliża do naszego płotu. Tego dnia akurat już zabrałam je do domu na wieczór, ale gdy pokazują, że chcą wyjść na dwór to je wypuszczam i nie pilnuję, czy akurat ktoś mi nie łazi po zamkniętym podwórku.

Dwóm pierwszym grupom wytłumaczyłam, żeby tak nie robili, dla kolejnych już taka miła nie byłam. I o ile można zrozumieć dzieciaki, to wiele z tych grup chodziło z dorosłym opiekunem, który w teorii chyba właśnie po to z nimi chodzi, żeby myśleć i żeby nic się nie stało.

A najgorsze, że taka sytuacja, jest co rok. Czy ci ludzie naprawdę maja pamięć złotej rybki i już po roku nie pamiętają, żeby nie włazić?

Skomentuj (16) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 143 (149)

#87353

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Ogłoszono dziś kolejne obostrzenia. Powiedzcie mi proszę, co mam zrobić bo na prawdę nie mam pojęcia. Napisze trzy krótkie historie, bo po usłyszeniu dzisiejszych obostrzeń się załamałam.

1) Jestem samotną matką, dzieciaki mają 7 i 9 lat. Ich klasy zostają zamknięte. Podpowiedzcie mi, czy ja mam teraz rzucić pracę, żeby zostać z nimi w domu czy mam zabierać je ze sobą? Przez charakter mojej pracy, nie mogę wykonywać jej zdalnie, a pomimo nowych obostrzeń firma w której pracuje jest otwarta, bo te obostrzenia jej nie zamykają. Nawet jeśli dawali by zasiłki dla tych, którzy są w takiej sytuacji, to powiedzcie mi, na co to starczy? W pracy zarabiam bardzo dobrze, ale wydatki też idą z tym w parze, rachunki, kredyty i inne koszty, których w większości nie da się uciąć. Poza tym na pewno nie jestem jedynym przypadkiem w takiej sytuacji. W mieście w którym mieszkam nie mam też żadnej rodziny, czy znajomych, którym mogłabym dać dzieci pod opiekę.

2) Po ostatnim lockdownie, rząd miał kilka miesięcy, żeby wymyślić jakiś sensowny system zdalnej nauki. Co mają zrobić moi znajomi, mający trójkę dzieci, a których nie stać na laptopy, żeby każde dziecko mogło uczestniczyć w zajęciach? Pewnie ktoś zaraz napisze, że jak ich nie stać to trzeba było nie robić dzieci. Tylko, że na życie ich stać, na to żeby każde dziecko było najedzone i miało czyste ubrania. Nie stać ich na kupienie każdemu dziecku osobnego laptopa i przede wszystkim, żeby zapewnić każdemu osobne miejsce do nauki. Mają trzypokojowe mieszkanie, trójka dzieci na zdalnym nauczaniu i dwójka rodziców na zdalnej pracy.

3) Wiele osób ma nadzieję, że przedszkola i żłobki pozostaną otwarte. A powiedzcie mi, jakim cudem w moim mieście prawie wszystkie przedszkola publiczne są zamknięte (oprócz jednego) a w przedszkolach prywatnych nie było żadnego przypadku covida i pracują one nieprzerwanie od maja? Cud!

Skomentuj (92) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 110 (186)

#87314

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Ostatnio z mężem przeprowadziliśmy się na swoje. Z racji, że wyprowadziliśmy się od rodziców, gdzie dużo rzeczy mieliśmy z nimi wspólnych, to postanowiliśmy nie kupować wszystkiego na raz, tylko jak coś będziemy potrzebować.

No i tak się stało, że będąc któregoś dnia sama w domu, dość mocno zaczęłam się nożem. Krew się leje, jednak nie na tyle mocno żeby jechać na pogotowie, ale na tyle że przydałoby się to zakleić czymś i spryskać jakimś antyseptykiem. Nie było to malutkie zacięcie, więc potrzebowałam kawałek gazy i przylepiec. Apteka dosłownie pod blokiem, kilka metrów od wyjścia z klatki. Zawinęłam palec ręcznikiem papierowym, nic lepszego nie miałam i poszłam.

Ale!

Działo się to kilka dni temu, więc godziny dla seniorów. Rozumiem, że to przepisy, że mandaty i w ogóle. Co prawda zostałam obsłużona, ale ile się przy tym wysłuchałam to moje. Farmaceucie nie mam nic do zarzucenia, jak zobaczył z czym przyszłam, to nie miał problemu, żeby mnie obsłużyć, ale dwie starsze panie w aptece to inna bajka. Dowiedziałam się mnóstwo nowych rzeczy o całej mojej rodzinie kilka pokoleń wstecz i nauczyłam dwóch nowych epitetów, których nie będę tu przytaczać.
Nawet zrozumiałabym ich zachowanie, gdybym chciała się wcisnąć w kolejkę, ale nie. Grzecznie czekałam aż zostaną obsłużone, poza tym do apteki po mnie nawet nikt nie wchodził.

Dużo się mówi o złym wychowaniu młodych ludzi, ale widać kto najwyraźniej ich wychowywał.

Skomentuj (13) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 141 (155)

#86932

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Piekielność dnia codziennego, ale bardzo denerwująca. Przynajmniej dla mnie.

Mieszkam przy ślepej ulicy. Na jednym końcu park, a na drugim skrzyżowanie w kształcie litery T. Jakiś czas temu zaczął się remont całego skrzyżowania i ulicy, nazwijmy ją, Poziomej. Ulica nie jest długa, a na całej jej długości jest ruch wahadłowy. Chcąc wyjechać z ulicy Pionowej. Trzeba się zatrzymać i zobaczyć, z której akurat strony jadą samochody, żeby móc się włączyć, albo poczekać na zielone po drugiej stronie. Stojąc na skrzyżowaniu, jest bardzo dobra widoczność, widać oba końce ruchu wahadłowego, więc bez problemu można sprawdzić, czy jechać czy jednak jeszcze poczekać.

Co mają w głowach kierowcy, którzy na siłę pchają się na ulicę Poziomą, gdy akurat samochody jadące w drugą stronę mają zielone światło? Nie dość, że to całe skrzyżowanie jest w środku miasta, wiec ruch jest spory, to przynajmniej kilka razy w tygodniu trafi się jakiś mistrz kierownicy. A to Janusz, który przecież zdąży, najwyżej inni się zatrzymają, albo Seba, który ma sportowego grata po tuningach, więc wszyscy powinni mu ustępować na drodze, albo jakaś inna Grażynka, która nie ogarnia, gdzie w ogóle chce jechać. Wczoraj trafiła się tez L-ka. A co zrobił instruktor? Zamiast nauczyć kursanta, jak zachować się na takim skrzyżowaniu, najpewniej kazał mu jechać, bo za chwilę cofali się kilkanaście metrów do skrzyżowania.

Gdyby jeszcze każdy, który wjedzie „pod prąd” cofał do skrzyżowania, widząc że samochody już mają zielone, to nie byłoby problemu. Jednak praktycznie każdy, kto tam wjedzie myśli chyba, że jest panem całej drogi i wszyscy powinni mu ustąpić. Wiecie, wymachuje łapami i zaczyna krzyczeć. Jednak chyba łatwiej cofnąć jednemu samochodowi, niż całemu sznurowi, który i tak ma pierwszeństwo.

Żeby ulica Pionowa chociaż nie była ślepa, to jeszcze jakoś można niektórych usprawiedliwić. Ale, kurczę, żeby wjechać, i tym samym wyjechać, trzeba przejechać przez ten nieszczęsny ruch wahadłowy, więc wszyscy na tym skrzyżowaniu wiedzą o zmianach w organizacji ruchu.

Skomentuj (4) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 100 (112)

#86950

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historia może nie piekielna, bardziej śmieszna, może trochę głupia/żałosna, ale opiszę.

Raz w miesiącu w moim mieście odbywa się targ staroci. Jak mam chwilę to zawsze się na niego wybieram, bo można znaleźć ciekawe rzeczy.

Tak było i tym razem. Przechadzając się między straganami znalazłam pana sprzedającego porcelanowe filiżanki. Oprócz mnie przy stoisku stał tylko jeden facet, który oglądał filiżanki, które akurat bardzo mi się spodobały.
Tamten facet pooglądał, popatrzył, zapytał o cenę i sobie poszedł do innego straganu. No cóż, korzystając z okazji i tego, że filiżanki bardzo mi się spodobały, to je po prostu kupiłam.

Idę dalej oglądać, z moim łupem w torbie, gdy czuję puknięcie w ramię. Nic to myślę, dużo ludzi, pewnie przez przypadek ktoś mnie puknął. Ale za chwilę słyszę:
- Przepraszam bardzo, ale dlaczego pani kupiła MOJE filiżanki?
Ja lekka konsternacja bo o ch... chodzi. Odwracam się, a tam facet, który przede mną oglądał filiżanki.

Nie będę tu przytaczać całego dialogu, albo raczej monologu owego pana, ale głównie to było „Dlaczego pani kupiła te filiżanki? Ja je oglądałem i chciałem kupić. Pani powinna mi je teraz odsprzedać, a najlepiej oddać, bo są moje i ja je miałem kupić”. Udało mi się wtrącić, że przecież, tylko obejrzał i sobie poszedł, ale jakbym mówiła do ściany. Postanowiłam sobie nie psuć nerwów, popukałam się w czoło i po prostu poszłam w swoją stronę. Ale za plecami jeszcze słyszałam, że „on tak tego nie zostawi i jeszcze będę musiała mu oddać te filiżanki, bo one są jego”.

Cóż kochani, pamiętajcie żeby nigdy w takich miejscach nie kupować rzeczy, które wcześniej ktoś oglądał. Bo jak oglądał to znaczy, że już są jego.

Skomentuj (13) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 147 (165)

#85357

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Nie wiem, po co ludzie robią sobie dzieci, jeśli nie mają zamiaru się nimi potem zajmować i ich wychowywać. I nie chodzi mi tu o rozpuszczone dzieciaki, a o coś, moim zdaniem, gorszego.

Kilka miesięcy temu wyjechałam do USA jako Au Pair (opiekunka dla dziecka, która mieszka z rodziną). Trafiłam na super rodzinkę, a przynajmniej na super dzieci (10 i 12 lat)... Na rozmowie, jeszcze przed moim wyjazdem rodzice sprawiali świetne wrażenie, więc pomimo innych rodzin, z którymi miałam kontakt, wybrałam właśnie ich.

Na miejscu okazało się, że oprócz mnie będzie też druga Au Pair. Trochę się zdziwiłam, ale ok. Wkrótce dowiedziałam się, czemu. Pracujemy po 8 godzin, 5 dni w tygodniu, ale w taki sposób, że jedna pracuje od szóstej rano do czternastej, a druga z nas od czternastej do dwudziestej drugiej. Weekendy mamy wolne, ale wtedy przychodzą inne opiekunki, które pracują w takim samym wymiarze godzin.
Rodziców praktycznie w ogóle nie ma w domu, wychodzą gdy dzieci jeszcze śpią, a wracają, jak dzieci już śpią. Czasami w weekendy gdzieś jadą razem, ale są to miejsca, w których dzieci mogą zająć się same sobą, jak salony gier, albo wielkie wewnętrzne place zabaw. Ale najczęściej rodzice jeżdżą gdzieś sami, na całe dnie.

Odkąd tu pracuję, nie było dnia, żeby któreś z rodziców spędziło w domu kilka godzin podczas dnia, razem z dziećmi. Z tego co wiem, z rozmowy z dziadkami dzieciaków, rodzice w pracy siedzą normalnie osiem, czasami dziewięć godzin. Reszta czasu to po prostu unikanie dzieci. Odwiedzanie znajomych, spa, zakupy, kina i inne tego typu zajęcia. (Dziadkowie, czy inna rodzina znają sytuację i starają się odwiedzać dzieciaki tak często, jak mogą, jednak większość z nich mieszka dość daleko, więc nie są to zbyt częste wizyty.)

Jest to dość bogata rodzina, więc mnie i drugą Au Pair zabrali w tym roku na wakacje, oczywiście po to, żeby nie musieli spędzać czasu ze swoimi dziećmi. Gdy któraś z nas była na urlopie (przysługuje nam po dwa tygodnie płatnego urlopu), na ten czas zatrudniali inną opiekunkę.
W domu panuje zasada, że co niedzielę wszyscy jedzą razem kolację i spędzają czas. Ale co da dzieciom kilka godzin sztywnej rozmowy, typu: „Jak było w szkole?”, „Dobrze”, „To fajnie, podaj proszę sałatkę”.

Ostatnio starsze z dzieci miało w szkole przedstawienie. Wszyscy rodzice byli wtedy w szkole, oczywiście oprócz „moich”. Zamiast nich byłam ja i druga Au Pair. Nie była to pierwsza taka sytuacja. Między sobą śmiejemy się, że jesteśmy po prostu jak para lesbijek wychowująca adoptowane dzieci.

Ale ile można się z tego śmiać? Mi jest na prawdę szkoda tych dzieciaków. Pomimo tej sytuacji są na prawdę grzeczne i kochane. Po latach takiego „wychowania” zdążyły się przyzwyczaić do sytuacji. Niby mogłabym to gdzieś zgłosić, ale tak na prawdę nie łamią żadnego punktu regulaminu i cały czas mamy z nimi telefoniczny kontakt w razie jakiegoś wypadku.

Zastanawiam się tylko, po co im to było? Na pokaz, żeby móc pochwalić się, że mają dzieci? Już teraz relacje między nimi są lekko mówiąc słabe, a ci będzie gdy dzieciaki dorosną? Zamiast wspomnień z rodzicami będą miały wspomnieni z kilkudziesięcioma (Au Pair można być na maks dwa lata) tak naprawdę obcymi osobami. Nie chcę i nawet nie mam powodu, żeby zmieniać rodzinkę, ale jest mi naprawdę przykro, gdy myślę o tym, jak te dzieciaki się wychowują.

Skomentuj (13) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 147 (157)

1