Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

Samoyed

Zamieszcza historie od: 30 lipca 2018 - 20:44
Ostatnio: 22 kwietnia 2024 - 12:56
  • Historii na głównej: 30 z 31
  • Punktów za historie: 3914
  • Komentarzy: 1220
  • Punktów za komentarze: 5041
 

#89049

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Skoro teraz moda na historie drogowe, bo się tu namnożyło super ultra mistrzów kierownicy, którzy w pogardzie mając kodeks drogowy są jedynie słusznie uprawnieni do lewego pasa, to ja mam historie sprzed 30 min.

Przy wyjeździe z Wawy jest taka sytuacja, że jest trzypasmowa droga szybkiego ruchu, która w pewnym momencie traci lewy pas i zostaje na dwóch. Na tym odcinku jest ograniczenie do 90. Tak ze 2 km i znowu się dodaje lewy pas. Może to rozbudują, ale na razie tak jest. Jadę pasem środkowym tak 110/115 przy zwężeniu, więc i tak za szybko. Na prawym pasie ciężarówki sznurem. Na lewym pasie, który już się kończy, coś mi śmiga. Pełnoletnia (co najmniej) Ibiza, ospojlerowana i oklejona bojowymi hasłami, w stylu niżej niż cycki twojej starej.

Usiłował się zmieścić, ale nie dał rady. Po hamulcach, niech się cieszy, że samochód za mną zachował odległość, miał gdzie uciec, otrąbił mnie (nie wiem dlaczego, nie zmieniłam prędkości) i wsiadł na zderzak. Jadę te 110 na 90, obok ciężarówki sznurem po 90 albo mniej, a ten wścieklizny dostał. Świeci, podjeżdża, no amoku dostał. Ale ja się nie daję, więc jadę dalej. Za chwilę, po 2 km mniej więcej, pas lewy się znowu zrobił, więc ten zawył silnikiem i sru.

Ja dalej jadę tym samym pasem. Wjechał przede mnie i po hamulcach. Kiepskie miał, trudno wyhamować nie było. Lewy pas był wolny, zaczęła się właśnie autostrada, więc nie wyjąc silnikiem, ale szybko, minęłam go z lewej, jadąc nieprzepisowo 160. Ruch duży na dwóch prawych pasach, za mną na horyzoncie tylko pan Ibiza usiłujący się rozpędzić. Przede mną auta zwolniły, więc udało mu się szybko mnie dopaść, sukces! I jak się nie uwiesił na długich! Musiałam przestawić lusterko. A przede mną auta i to sporo, jadące 140 +/-. Długo się nie naświecił, bo zaraz był mój zjazd. Nie mam tylnej kamery, tzn. pewnie mam, ale nie umiem odczytać, a szkoda.

Skomentuj (23) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 96 (118)

#89004

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Pewna pani kupiła mieszkanie.

Zapłaciła zadatek czy zaliczkę, nie ma to tutaj znaczenia, na konto obecnego właściciela mieszkania, jakie podał w umowie przedwstępnej podpisanej u notariusza. Przyszło do podpisania umowy właściwej.

I nagle właściciel oświadcza, że w kwocie brakuje tego, co było zaliczką. Konsternacja, bo w końcu cena mieszkania była już na umowie przedwstępnej, więc nie może zmienić zdania. Ale on twierdzi, że wcale tej zaliczki nie otrzymał. Niech sprawdzą jego konto, nie dostał. Zamieszanie w cholerę, pani kupująca pokazuje potwierdzenie z konta i resztę dokumentów, żona właściciela zerka na numer konta, który pan podał w umowie przedwstępnej, sprawdza, no nie ich konto chyba, ale kto by znał konto na pamięć.

Sprawdzają dalej, wcale nawet nie jest w ich banku. Konto całkiem inne. Żona nagle się wobec męża agresywna zrobiła i mówi: wyjaśnij w tej chwili, co zrobiłeś? Nie, on nie powie, w zasadzie się obraził, odszedł z wk...wioną żoną na stronę, ale zbyt dyskretni nie byli. I słyszą zebrani, jak pan mówi do żony: "I po co się wtrącasz?? Już ją miałem, kilkaset tysięcy byśmy górką mieli!" Żona na to: "Jakie miałeś?!??? Tak jak miałeś Kowalskiego?? Urząd skarbowy? Gminę??".

Atmosfera zgęstniała. Kupująca odmówiła dalszych czynności do wyjaśnienia o co chodzi, a najchętniej to by zaliczkę nazad dostała, bo teraz się już boi, notariusz zresztą też już nie chciał.

Żona właściciela poprosiła notariusza o poradę prawną w tej sprawie, chociaż nie wiem po co notariusza, bo bardziej by chyba inny specjalista się tu przydał.

Sytuacja wyglądała tak: Pan wiele lat temu pracował w firmie. Wykonywał swoje obowiązki znał się na swojej robocie, miał odpały, był dość barwny charakterologicznie, ale nieszkodliwie. Potem zdarzyły się dwie rzeczy. Umarł jego ojciec, który zostawił mu drogą chatę w spadku i firma, w której pracował pan, zbankrutowała. Przyjaciel pana, pracujący z nim, zaproponował spółkę, w którą pan wniósł pieniądze i wiedzę na temat przedmiotu, przyjaciel pana umiejętność zajmowania się biznesem.

I git, obaj panowie wykonali swoją część umowy, powstała całkiem dochodowa firma. Sprawy załatwiał przyjaciel, pan zajmował się sednem firmy. Do czasu, kiedy pan zaczął się wtrącać, uznał że jest gotowy, a ogólnie to będzie lepszy od przyjaciela, a przynajmniej będzie równoległy. Niestety, pan miał ewidentny problem z szeroko pojętymi cwaniakami. Wszyscy mamy w końcu z nimi problem, ale jego polegał na tym, ze stanowili dla niego wzór radzenia sobie w życiu. Cwaniakują i żyją jak pączki w maśle. On też tak chce.

Nie znam szczegółów, ale skończyło się na tym, że przyjaciel miał dość, poprosił o wykupienie go i poszedł sobie. Pan uznał, że teraz to rozwinie skrzydła! Cwaniakując. I cwaniakował. Na przykład przyjmował towar od dostawcy i udawał, ze podpisywał przyjęcie, a pisał tam cokolwiek i uważał, ze to go zwalnia z zapłaty, bo przecież nie mają jak mu udowodnić, że przyjął. No genialnie to załatwił! Albo wysyłał towar do odbiorcy, ale nie cały, a skoro odbiorca już otworzył karton, to jak mu udowodnią, ze nie cały był ten karton? No Machiavelli biznesu!

Gorzej, że zaczął też tak z Urzędem Skarbowym i innymi instytucjami. A te tego nie lubią. Samo miganie się od zapłaty to jeszcze ujdzie, ale jak ktoś na chama usiłuje robić z nich idiotów, to już nie podarują. Było gorzej i gorzej, firma podupadała, stracił wiarygodność na rynku, długi się piętrzyły, w końcu musiał się dogadać z wierzycielami, którzy pozwolili mu sprzedać mieszkanie, zanim zrobi to komornik, żeby dostał pełną kwotę (to już załatwiała jego żona, bo jakby on załatwił, to hohohoho).

I nadeszła chwila sprzedaży mieszkania. Wymyślił sobie ten cwaniak nad cwaniakami tak: otworzył konto bankowe na chwilę, dostał zaliczkę, wypłacił kasę i konto zamknął. I uznał, że nikt nie dojdzie co się stało. I złapał frajerkę! Ha, geniusz zbrodni.

Notariusz rozłożył ręce, bo co on może? Żona raczej nie potrzebowała prawnika, tylko psychiatry. Albo nie wiem kogo. Mieszkanie zostało sprzedane, ale myślę, ze do czasu przekazania własności, wpisu do księgi i takich tam, kupująca miała kilka nocy nieprzespanych.

mieszkanie sprzedaż

Skomentuj (27) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 161 (179)
zarchiwizowany

#88782

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
O tym komu sie bardziej nalezy.

Miejsca dla rodzin na parkingach charakteryzują się tym, że są szerokie i łatwo można drzwi otworzyć, wyszarpać wózek, dzieciaka wysadzić z fotelika i git. Są też blisko wejścia. A że nie są prawnie nikomu należne, tylko bardziej wskazówkowo, to kiedy jeżdżę z mamą do centrów handlowych, korzystam z nich jak są wolne. Rzecz w tym, że moja mama nie jest inwalidą, nie ma uprawnień, daje sobie radę ruchowo, ale jest dobrze po 80tce, szybko sie męczy i dalekie trasy nie dla niej, ale lubi zakupy (nie chce ciagle w tv siedzieć i ja sie nie dziwię), więc jak ma więcej chodzić to porusza sie z czymś, co pełni funkcję balkonika, taki wózek do podparcia sie i można na nim przysiąść i odsapnąć. Rzecz jest składana, ale spora, więc łatwiej mi operować tym na szerokim miejscu, a i bliskość do wejścia jest dla mamy nie do przecenienia. Więc skoro pora prezentów (w mordę, nie znoszę tego), mamunia zażyczyła sobie wycieczki do centrum handlowego. W sobotę, czyli wczoraj. Ok!
Zaparkowałam na miejscu dla rodzin, bo wolne było. Ledwo otworzyłam drzwi, gdzie chwilowo zamieszkał mamy pojazd, podjeżdża z tyłu auto, otwiera sie okno i pan głosem nieznoszącym sprzeciwu żąda, żebym natychmiast odjechała. Zapytałam z jakiej racji - a bo on ma dzieci. Aha. Odpowiedziałam, że ja też i wróciłam do rozpakowywania pojazdu. Pan mówi, że dzieci nie widzi i że bezprawnie zajęłam im miejsce. Poinformowałam go, że słusznie, że nie widzi, dzieci są w domu i niech sobie jedzie w pokoju, bo ja tu zostaję. W międzyczasie wysiadła moja mama, a wskutek trudności motorycznych dość niezgrabnie jej to idzie, a ja wyładowałam wehikuł, więc w zasadzie widać, dlaczego zajęłam miejsce takie, a nie inne. I wtedy włączyła się żona pana, która dość gromkim głosem wywrzeszczała, że to miejsce dla rodzin! a nie starych prukw! I że jak stara (tak powiedziała) nie może chodzić, to niech na dupie siedzi w domu i Plebanię ogląda. Po czym zwrociła sie do małżonka: przestań z chamami dyskutować, dzwoń na policję. W tym czasie ja rozłożyłam urządzenie, więc mama, nie mając powłóczystego szala, zarzuciła kapturem i oznajmiła, że ogląda tylko Na Wspólnej, a dzisiaj nie ma i oddaliła sie z godnością. Co miałam robić, uśmiechnęłam się uroczo do państwa i poszłam za nią. Widziałam później tych ludzi już w środku i dzieci miały tak 8-10 lat. Pozdrawiam uroczą rodzinkę z Radomia, która wczoraj robiła zakupy w Arkadii. Cudnie dzieci wychowują.
A nawet gdyby mama miała kartę inwalidzką, to i tak wszystkie miejsca dla inwalidów były zajęte. Może jestem niesprawiedliwa, ale wątpię, żeby wszystkie miały odpowiednie uprawnienia...

Edit, bo oczywiscie zawsze sie czlowiek musi tlumaczyc. Poprosze o metodyke zalatwienia karty inwalidzkiej dla osoby, ktora inwalida nie jest. Moja mama inwalida nie jest, ma po prostu 86 lat, a wiadomo ze wtedy trudniej, a tego panstwo nie uznaje za inwalidztwo. Pewnie i slusznie, bo takie zycie, ale faktem jest, ze karty miec nie moze. Gdyby za starosc dostawalo sie pozwolenie na parkowanie na miejscach uprzywilejowanych, to odwiedziny u rodzicow, ktorzy nigdy nie sa przez dzieci odwiedzani, natychmiast by wzrosly. Przynajmniej na czas zalatwienia uprawnien.
I NIGDY, PRZENIGDY nie zaparkowalabym na miejscu dla inwalidow bez uprawnien. Ba, nawet jak przez chwile jezdzilam autem mojej przyjaciolki, ktora uprawnienia miala, NIGDY nie skorzystalam z tego miejsca, bo to swinstwo.

Skomentuj (62) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 57 (133)

#88737

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Jako, że muszę odwiedzić Grecję służbowo, przypomniała mi się moja jedyna bytność w tym pięknym, jestem przekonana, kraju 25 lat temu. A właściwie kwestia wydostania się z niego.

Byłam na wakacjach na Cykladach, było cudnie i świetnie, ale tak się stało, że zaplanowany powrót z mojej winy nie doszedł do skutku. Trzeba było jakoś sobie poradzić, bo był koniec sezonu i z wysp samoloty latały rzadziej. Cały 24-godzinny powrót z tak nieodległego kraju wtedy był długi i ponury, teraz z perspektywy czasu jest śmieszną przygodą.

Najśmieszniej było na lotnisku w Atenach. Wpadliśmy prawie w ostatniej chwili i wyczytaliśmy informację (tylko po grecku było, a lotnisko międzynarodowe, ale ok), że odprawa do Polski przy stanowisku nr 5. Stanowisk było ze 30, każde z pięknym numerkiem świecącym się. Jak na tamte czasy lotnisko w Atenach było bardzo nowoczesne, świeciło i buczało. Stanowisko nr 5 puste, ani turystów ani pracowników ani nikogo, kogo można zapytać. Zaczęliśmy się snuć w poszukaniu jakiegoś punktu informacyjnego, gdy nagle zobaczyliśmy oblegane stanowisko z nr 27 na witrynce, na którym ktoś na biureczku postawił kartonik z wyrysowaną markerem piątką. Tak po prostu. I faktycznie była to odprawa do Polski.

Ok, odprawione, czas przejść przez bramki. Podchodzę do jakiejś, a oni nam mówią, że tutaj nie obsługują podróżnych z gejtów 1,8,12 (nie wiem czy to takie numery, ale brzmiały jak losowe). A my mieliśmy 8. Będą te gejty obsługiwali, ale jeszcze nie teraz, dopiero od 4.30. Uprzedzając fakty siedzieliśmy niedaleko nich o 4.30 i nic się nie zmieniło, ani obsługa, ani strażnicy, tylko po prostu przestali niektórych ludzi przeganiać. A nas przegonili na sam koniec do odległego przejścia. Przy odległym przejściu siedziało kilka znudzonych osób i nawet z zydli nie wstawali. Wrzucało się im do prześwietlenia graty i tak sobie jechały (czasy jeszcze przed WTC, więc i kontrole mniejsze).

W mojej torbie jechał sobie pilnik spory, który faktycznie na prześwietleniu wyglądał jak szpikulec do lodu czy inne coś, co potencjalnie może naruszyć integralność człowieka. Pan sobie zerknął, zapytał co to, odpowiedziałam zgodnie z prawdą, pan pogadał z kolegą po grecku, pośmiali się serdecznie i pojechało! Nieruszane przez nich palcem, cały czas siedzieli. W sumie dobrze, że szybko, tylko pewności co do bezpieczeństwa podróży mi nie dodało.

Jakiś czas później zrobił się zastój, żaden samolot nie odlatywał, podróżnych przybywało. Nerwowość się wzmogła wśród obsługi. Nasza polska stewardessa powiedziała nam w konfidencji, że lotnisko zgubiło samolot. Tak po prostu, miał lecieć do LA (czy gdzieś tam, nie pamiętam), stał tam i teraz nie stoi, a nikt nie widział, żeby gdzieś leciał. Po 45 min. stewardessa ogromnie rozbawiona podzieliła się informacją, że teraz odkryli, że z lotniska w Atenach samoloty do LA nie latają i nie mogli zgubić takiego samolotu, czyli po prostu komuś się wydawało, że tam stał. Odetchnęli, pośmiali się i wszystko ruszyło.

Na koniec już w Polsce dowiedzieliśmy się, że nasze bagaże przylecą następnym samolotem. Nie, że zgubili, zapomnieli, tak zapakowali, bo planerom ciężaru tak pasowało, a że oba samoloty lecą do Wawy to wszystko jedno, nie? Ten drugi z międzylądowaniem, więc będzie za 3 godziny, ale w końcu nic się nie stało...

Nie wiem jak jest teraz w Atenach, dużo się zmieniło i w przepisach i w sytuacji, więc pewnie już takich rozrywek nie ma. A może się zdziwię...

Skomentuj (4) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 128 (150)

#87273

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Przed chwilą wpłynęło w moje życie, chociaż obijało się już od dawna. Przestroga dla was wszystkich, żeby wszystko załatwiać do końca, żeby nic nie zostawiać swojemu losowi, nawet jeżeli komuś bardzo ufamy i wydaje się nam, że nie mamy się czym martwić.

Umarła matka mojego przyjaciela, kobieta pod 80tkę, ale zdrowa wydawałoby się. Dopadł ją wylew, potem jakieś historie dodatkowe i umarła dość szybko. Jej sytuacja rodzinna, acz skomplikowana trochę, nigdy nie powodowała trudności, dlatego nigdy tego nie rozwiązała. Mianowicie miała męża, ojca mojego przyjaciela, ale się z nim rozstała wieki temu, jakieś 40 lat. Mąż nie oponował, bo to nigdy nie była wielka miłość, tylko przypadkowa ciąża, ale że pochodził z tradycyjnej religijnej rodziny, poprosił żonę, żeby się na razie nie rozwodzili, to on im to wszystko powoli wyjaśni. Tak wyjaśniał, że nie rozwiedli się nigdy. Żona niedługo potem wzięła syna i pojechała na stypendium naukowe do Niemiec i tam już została. Pozostawała z mężem w bardzo poprawnych stosunkach.

Po latach sprzedali wspólne mieszkanie, podzielili się kasą, wszyscy byli zadowoleni. Obydwoje ułożyli sobie życie od nowa z innymi ludźmi, ale dalej byli małżeństwem. Mój przyjaciel również z ojcem miał poprawne układy, nie byli specjalnie blisko, ale było ok. Z matką też nie tworzyli jakiejś prze bliskiej więzi, tym bardziej, że kiedy tylko stał się dorosły wrócił do Polski i utrzymywali kontakt normalny. Matka miała partnera przez 35 lat, ojciec kobietę i dodatkowe dzieci (rodzinie jakoś nie przeszkadzały pozamałżeńskie dzieci, dziwne). Ot, patchworkowa rodzina, nietypowa może trochę, ale nie materiał na Trudne sprawy.

Matka ze swoim partnerem tworzyła normalną rodzinę. Razem kupili dom w Niemczech, potem go sprzedali, kupili dom w Polsce, ale od razu na nazwisko mojego przyjaciela, żeby uniknął potem spadkowych historii. Na tyle sobie ufali, że słusznie wierzyli, że nie wyrzuci ich z domu do końca życia. Partner rodziny nie miał, szczerze powiedziawszy z pasierbem był chyba bliżej niż rzeczony pasierb był z własnym ojcem.

Mąż sobie żył normalnie i dalej religijnie, chociaż łamiąc wszelkie kościelne nakazy. Z żoną się widywał raz na ruski rok, ale częściej rozmawiali przez telefon z okazji urodzin czy świąt i tyle. Ale mąż miał siostrę, o której nie słyszałam przed śmiercią matki przyjaciela, bo o czym tu mówić, ot obca dla nich w zasadzie baba, przyjaciel widział ją kilka razy odkąd się rodzice rozstali.
I mama w końcu umarła. Mieszkała w małej miejscowości niedaleko od Warszawy, bo tam jakąś działkę po przodkach miała, a była to miejscowość sąsiednia z pochodzeniem jej byłego męża. Przyjaciel kwestię pogrzebu, jak ma wyglądać oczywiście zostawił partnerowi, w końcu to on był jej najbliższy. Matka pewnie w najlepszym razie była agnostykiem, ale na pewno była antyklerykałem. Więc dla obu najbliższych panów był oczywistym pogrzeb świecki.

I tu wkroczyła ciotka. Rozkrzyczana religijnie dewota, okoliczna radna i sołtys. Ostentacyjnie leżąca w kościele oszołomka. Przekonała swojego brata, który był i jest uległą safandułą, że to on decyduje o pochówku żony, bo to jego święte prawo! Fakt, że się rozstali 40 temu nie miał tu znaczenia, w oczach Boga są małżeństwem. Prawnie niestety to była prawda, znaczy nie ta część o Bogu, tylko o decydowaniu. Mój przyjaciel i partner matki, aczkolwiek zdegustowani, uznali, że nie ma co się szarpać, bo niby mogą iść do sądu, ale po co? Nikomu obecność klechy nie zaszkodzi, niech sobie odprawia. Ale ciotka poszła po całości.

Jako, że radna i sołtys, to sobie sprowadziła biskupa, pompę zrobiła na całego. Na pogrzebie byłam, zalewała się łzami i szlochała po swojej UKOCHANEJ bratowej, której szczerze nie znosiła z wzajemnością i nie widziała od wieków całych. Cała wiocha przyleciała to oglądać. No cyrk. Po pogrzebie była stypa na 40 fajerek, bo trzeba było wszystkich pociotków ściągniętych i biskupa zaprosić, żeby dalej widzieli jak ciotka przez stratę cierpi. Mój przyjaciel i partner matki dostali również zaproszenie na stypę, ale grzecznie odmówili i uznali, że na tym się przedstawienie dla nich skończyło.
Majątku w spadku w zasadzie nie było, nie było z czego robić sprawy sądowej.

I był spokój do wczoraj. Wczoraj partner matki dostał wezwanie do zapłaty za pogrzeb i stypę. Bo to on jako najbliższa osoba powinien za to zapłacić. Pogrzeb kosztował 6 tysięcy z czego 3 miejsce na cmentarzu. Stypa skromnie, bo niecałe 4, a podobno przypominała weselicho, więc i tak tanio się ciotka opędziła. Wysyłała mu wezwania do zapłaty, a owszem, na adres, pod którym był zameldowany ostatnio 52 lata temu. Od tego czasu mieszkał w Niemczech, a w Polsce się po powrocie nie zameldował. Niemniej jego adres pobytu był wszystkim doskonale znany. Windykator (edit wyjasniający: NIE KOMORNIK, firma windykacyjna, ta sprawa do żadnego sądu jeszcze nie dotarła, więc o komorniku nie ma mowy) go poinformował, że występuje do sądu z tym. Ciekawe co sąd z tym fantem zrobi.

A więc załatwiajcie formalności, bo nigdy nie wiadomo, kiedy was w tyłek ugryzą.

Skomentuj (36) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 145 (171)

#87242

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Opowieść w zasadzie nie moja, ale co mi tam, posłużę za przekaźnik.

Pożar mi sie przytrafił (znaczy mnie się przytrafił, nie osobie opowiadającej). Wiele hałasu o nic, jak się okazało, ale straż pożarna przyjechała, bo wyglądało kiepsko. Zgasili coś, co się juz samo przygasiło. Miałam wyrzuty sumienia, choć w sumie nie moja wina, więc poczęstowałam panów kawą i ciastem domowym. Trochę się wzbraniali, ale wypili i zjedli w locie, na tarasie, bo nie chcieli sobie gdzieś przykucnąć. Nagle pojawiła się przy bramie starsza pani. Pierwszy raz w życiu ją na oczy widziałam, a że u nas zabudowania bardzo nieliczne, musiała z jakiejś odległości przylecieć, u nas lasy dookoła, więc nie bardzo po sąsiedzku. A był w sumie środek nocy, bo jakaś 23. Oczywiście chciała wiedzieć co się stało. Strażacy ją uprzejmie poinformowali, że się paliło, ale przestało, żeby się nie martwiła, jeżeli ją zmartwienie tu przygnało. Nie, nie zmartwienie, tak się chciała zapytać, bo to "warto wiedzieć". No dobrze, jej ciekawość troszkę została zaspokojona. Myślałam, że to piekielna baba, ale strażacy mi powiedzieli, że nie bardzo.
Dwa dni temu gasili dom, duży, nie bardzo nowy, ale świeżo odnowiony i się im nieszczęście takie przytrafiło. Znaczy właścicielom. Pożar był dość rozległy, więc biegali po budynku sprawdzając czy coś tam się jeszcze nie tli czy coś, nie znam się.

I pojawiła się ona. Wtargnęła na pogorzelisko, nie dała się wyrzucić. Ale nie rzucała się celem ratowania, tylko sprawdzania. Mianowicie chciała sprawdzić jak wyglądają wnętrza, czy mają na bogato, bo remont robili, ale jej nie zaprosili. Strażacy ją skutecznie w wejściu zatrzymali, więc zaczęła przesłuchanie: a ile mają telewizorów?, a kafelki to takie z supermarketu czy jakieś na zamówienie?, a ona widziała pudło po garnkach (jakiś tam) - naprawdę je mają czy tylko pudło przynieśli, żeby sąsiedzi zazdrościli? (eee?). Panowie zarzuceni pytaniami w zasadzie pogłupieli. Ogłuchli też na pytania i oczywiście zrobili się niemi. Pani jeszcze próbowała się jakoś w celu inspekcji dostać, ale po kilku nieudanych próbach wzruszyła ramionami i oświadczyła: "no cóż, na biednych nie trafiło, sobie znowu odnowią, najwyżej mniej samochodów będą sobie kupowali, bo ciągle nowe mają...".

I panowie strażacy mnie nie uspokoili, bo powiedzieli, że takie sąsiadki to raczej standardzik, a nie wyjątek. Tylko na ogół omawiają to między sobą w grupkach sąsiedzkich. I komentują czy na biednego trafiło czy nie.

Skomentuj (6) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 99 (107)

#86411

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Z cyklu nie tylko Polak potrafi.

Firma globalna, ale mowa tylko o oddziale brytyjskim, bo nie mam pojęcia, jak to wyglada w innych krajach. Narodowości właściciela nie podam, bo rozpęta to burzę, a nie ma w sumie znaczenia. Nie jest ani Polakiem ani Brytyjczykiem.

Oddział brytyjski zatrudnia ok. 7000 ludzi. Kiedy rozpętała się epidemia, jako że charakter działalności wyklucza obecnie działanie, pracownicy dostali informację, że ich dochody zostana obcięte o 40-70% (zależy od działu), ale pracownikami pozostają i dochody, co prawda niskie, ale mieć będą. Pracy zapewne wykonywać nie będą, poza kilkoma sztukami.

Zaraz potem Borys ogłosił, ze rząd będzie płaci 80% furlough każdemu pracownikowi, który z racji epidemii nie będzie mial co robić, a firma odczuje to ekonomicznie na własnej skórze. Jako że ta właśnie firma jak najbardziej pod benefit podlegała, ucieszyli się wszyscy. Po pierwsze właściciel, bo przy zerowych dochodach nie musi płacić 7000 ludzi, po drugie ludzie, bo zamiast 30% dostaną 80%.

Ale piekielny nie byłby piekielnym, gdyby nie usiłował zachachmęcić dodatkowo. Nawet zawieszona firma musi mieć pewnych ludzi do obsługi, to normalne. W tym przypadku wystarczy ok. 80 osób.

Otóż zasraniec właściciel wymyślił sobie, że tym zatrzymanym osobom zapłaci również 80%, uzasadniając to tym, że pracownicy wysłani na benefit beda się czuli poszkodowani...

No do jasnej cholery. A co z tym, że to 80 osób będzie pracowało, a reszta w zasadzie będzie miała urlop? To nieistotne podobno. Tak, mam zaszczyt być wśród tych 80 osób, ale chyba dla zasady powiem im, żeby się gonili, chociaż pewnie nie mogę, ale chciałabym. Choćby z tego powodu, że jestem dziwnie pewna, iż i nas właściciel zgłosi na furlough i państwo za to zapłaci. To już mógłby dorzucić to 20%.

Gównozjad. :/

Skomentuj (38) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 92 (128)

#86296

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Wszyscy już mają dosyć słuchania o wirusie? Bo ja tak. Ale obawiam się, że to dopiero początek, a czemu?

W Londku, kiedy człowiek się podejrzewa o wirusa (znaczy kontakt miał), dzwoni i informuje. Oni pytają czy ma się gdzie izolować, czy potrzebuje maseczki. Jak potrzebuje, to mu ichnie lotne brygady sanepidu podrzucą. Nie będą się spieszyć, ze dwa dni im zejdzie, ale podrzucą. Wywiad przeprowadzą, z kim delikwent się widywał.
Faktem jest, że główne zalecenie brzmi: jak się źle czujesz, to siedź na tyłku i nie widuj ludzi", ale to akurat głupie nie jest.
Poza tym, jeżeli ktoś ma zdecydowane objawy, to mu te brygady przyjeżdżają i robią test. Znaczy starają się ludzi segregować, żeby nie użerać się z histerykami, ale mimo wszystko. A to właśnie WB ze swoim stukniętym Johnsonem była odsądzana od czci i wiary, bo nie walczą z wirusem.

Polska natomiast jest dumna jak paw ze swoich działań. Się zamknęli, zbadali ministrów i radośnie się chwalą w imię kampanii wyborczej.
Jednak moja mama zachorzała. Na razie nic strasznego, kaszle, ma temperaturę, ale stan dobry. Ale ma 82 lata. A cała rodzina lata w tę i nazad między Londynem, Berlinem, Dublinem. Teraz już przestaliśmy oczywiście, ale wiadomo, że wirus trzyma długo.
No więc dzwonimy do sanepidu. Pani nie wie, ona tu tylko telefony odbiera. Aha. No dobrze, jak szefowa przyjedzie to oddzwoni. Oddzwoniła! Cud. Fachowa z niej pomoc: "Proszę siedzieć w domu, pić mleko z miodem na gardło, a jak się ktoś źle czuje, to iść do rodzinnego." Ale co rodzinny pomoże? I jak pójdę do rodzinnego, to nie zarażę rodzinnego? "Oj, proszę pani, on już pewnie dawno zarażony w tej sytuacji!". Aha, biedny człowiek. No to telefon do rodzinnego: "A dajcie mi święty spokój, znaczy można przyjść, mogę nawet podjechać po pracy, ale poza paracetamolem niewiele mogę, nie odróżnię korona od przeziębienia na oko!" Nazad do sanepidu co w zasadzie dalej. "Nie wiem, proszę pani, nie mam pojęcia. Jak się pogorszy to do szpitala trzeba zakaźnego. My przyślemy karetkę... raczej. Znaczy nie mogę obiecać, lepiej na własną rękę... Powinni przyjąć, jak nie będą zbyt obłożeni". I oczywiście żadnego pytania o resztę domowników, o możliwości zarażania, nic.

Zdrówka życzę! Drapie mnie w gardle.

Skomentuj (26) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 116 (160)

#84280

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Inspiracja wpisem 27- czy coś latki z własną firmą. Że można, że się da i że sukces. No pewnie, że można.

Ale ja mam inny przykład przedsiębiorczości.
Moje dzieci mają nieco starszą koleżankę. Młoda mężatka z młodym mężem. Mają po 24 lata, studia zaoczne w trakcie, przedłużają się, ale bez przesady, jakoś leci.

Oboje mają firmy i lubią podkreślać, że mimo bardzo młodego wieku mają firmy, jeżdżą dobrymi samochodami, mają ładne mieszkanie w modnej dzielnicy Warszawy. Chwalą też sobie status przedsiębiorcy. Dzięki niemu, temu statusowi, nie są zmuszani do pracy w godzinach, które im nie odpowiadają, robią co chcą, śpią do południa, wieczorami mogą uprawiać życie towarzyskie, co dwa miesiące mogą jeździć na wakacje albo uprawiać inne odpoczynki. Tylko pozazdrościć.
Co? Niemożliwe? Możliwe, owszem.

Tajemnica ich sukcesu nazywa się Tatuś. To jej tatuś, ale to nieważne, tatuś jego również kocha jak syna. Tatuś z gigantycznym doświadczeniem w wydawnictwach, za nowej władzy (nie mam pojęcia czy to z powodu nowej władzy czy z powodu jego serio wielkiego doświadczenia), dostał posadę prezesa w dużym wydawnictwie współfinansowanym ze skarbu państwa. Tatuś sam z siebie był zamożny od dawna, ale teraz ma dodatkowe możliwości. Firma córeczki mianowicie zajmuje się korektą tekstów, a to oznacza, że przez jej łapki przechodzą wszystkie teksty wydawnictwa.

Oczywiście sama tego nie robi, bo nie bardzo umie, ale zatrudnia do tego doświadczonych ludzi. (po mojemu łatwiej i taniej byłoby zatrudnić ludzi w wydawnictwie, ale może się nie znam, właściwie prawie na pewno się nie znam). Zięć ma firmę zajmującą się eventami. Eventy są ograniczone do tych organizowanych przez wydawnictwo. Raz na jakiś czas wynajęci ludzie jeżdżą i eventują. On nie bierze w tym udziału, bo po co? Też prawda, po co.

Poza tym tatuś płaci zusy, podatki, leasingi za samochody, kupił mieszkanie i takie tam. Oni co mają z faktur przebawiają albo przewyjeżdżają, kiedy są zmęczeni czymś tam, pewnie życiem.
Te dzieciaki serio uważają, że są odnoszącymi sukcesy biznesmenami. Szczerze są przekonani, że się dorobili własną ciężką pracą. Są piekielni? A skąd, nie są - serio tak uważam. Tatusia za to należałoby dla przykładu na rynku jakimś wybatożyć. Hoduje na mymłonie nieudaczników, którzy kiedy tatusia zabraknie zostaną z niczym.

Tatuś zamożny, ale bez przesady, milionów im nie zostawi, zresztą dzieci ma w sumie czworo, losów pozostałych nie znam, ale nie byłabym jakoś szczególnie zdziwiona, gdyby to była historia podobna. Zresztą nawet gdyby zostawił, to szybko by przehulali, bo to ich jedyna umiejętność.

Skomentuj (12) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 219 (241)

#84038

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Przeczytałam jakąś starą, ale jakże poruszającą historię o niedobrych Turkach. Komentarze też są niezłe. https://piekielni.pl/71942#comments I teraz nie wiem, czy się śmiać czy płakać.
Turka nie znam ani jednego, ale jakiś czas temu przyszło mi zamieszkać w wynajętym pokoju na obczyźnie. Bałam się tego śmiertelnie, bo naczytałam się o współlokatorach, ale nie miałam innego wyjścia, na odległość i w tydzień ciężko coś wynająć, więc pomyślałam, że na początek en-suit, a potem coś znajdę (moja firma mi złożyła propozycję super, ale oznaczała emigrację w tydzień).

Do meritum: przede mną w tymże pokoju zamieszkiwał Rodak. Poznałam go jak się wprowadzałam, powiedział mi, żebym uciekała, bo tu nienawidzą Polaków. Trochę z zazdrości nienawidzą, a trochę bo tak. Już mi się zrobiło śmiesznie. Dom zamieszkiwały 3 dziewczyny: Hinduska, Angielka i Czeszka. Zapytałam o Rodaka, najpierw nie chciały mówić, potem się rozgadały.

Otóż Rodak był fizolem zmieniającym pracę co miesiąc - dwa, bo go nie szanowali nigdzie. A w Polsce skończył technikum (tak mi się wydaje z opisu), zaczął studia, więc jest z natury rzeczy inteligentem.

Sprzątaniem się nie zajmował, gdyż to nie była męska praca. Mawiał, że mężczyźni są od tego, żeby z polowania strawę przynosić, a nie się koło domu kręcić. I tego się trzymał. Współlokatorzy mieli grafik sprzątania. Od pierwszego kopa się z niego wykreślił i dopisał obowiązek w postaci swojego korytarza (do pokoju jego, a później mojego prowadzi mały korytarzyk na wyłączność). Nie miał swoich untensyliów, uważał, że mu są niepotrzebne, skoro dziewczyny mają, przecież im nie ubędzie.

Pewnie nie miałyby nic przeciwko (na pewno zresztą), ale on przecież nie będzie się kalał niemęską pracą jaką jest zmywanie. Za to często narzekał, że nie ma na czym zjeść. Syf zostawiał po sobie kosmiczny. Śmieci nie segregował, bo to durne ekoterrorystyczne wymagania (a tego wymaga tu prawo, to nie fanaberia, inaczej nie zabiorą śmieci i karą obłożą). Swoje brudne ciuchy dorzucał (usiłował?) dziewczynom do ich prania, bo on nie umie tego cholerstwa obsłużyć, a także nie umie kupić detergentów, bo to praca niemęska i wiedza mu niepotrzebna.

Dodatkowo inteligent niestety znał język angielski. Niestety, gdyż przez to dziewczyny stawały się słuchaczkami. A byle czego nie mówił. Opowiadał mianowicie głównie o polskich zasługach przez wieki i żądał okazywania za to wdzięczności i szacunku. Anglikom tyłki uratował w czasie II wś, Hindusom też chyba, bo to przecież Korona. Czechom zlikwidował komunizm.

Notorycznie spóźniał się z czynszem, pewnie dlatego, że pracował w kratkę, ale jego tłumaczeniem zawsze było, że po pierwsze on w Polsce dom stawia i jemu jest bardziej potrzebna kasa niż właścicielowi chaty, a po drugie za polskie zasługi powinien tu za darmo mieszkać w dowolnym miejscu. Tak że o.

Jego, a później moje współlokatorki okazały się na tyle zgodnymi, czystymi, porządnymi osobami, że wynajmuję ten pokój do dziś (mimo planów znalezienia jednak samodzielnego lokum), bo jest naprawdę dobrze, a poza tym pracuję trochę tu, a trochę w Polsce.
I naprawiam zdanie co najmniej 4 osób o Polakach. Łatwo nie jest.
Tak oto generalizowanie wygląda.

Skomentuj (13) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 157 (187)