Profil użytkownika
Satsu ♂
Zamieszcza historie od: | 11 września 2013 - 19:54 |
Ostatnio: | 8 grudnia 2024 - 23:07 |
- Historii na głównej: 106 z 113
- Punktów za historie: 30316
- Komentarzy: 299
- Punktów za komentarze: 2567
Dawno mnie tu nie było, ale nazbierało się kilka historii z pracy, którymi chciałbym się podzielić. Jestem programistą i prowadzę software house. Oto najciekawsze anegdoty.
Skontaktował się z nami pośrednik z propozycją zlecenia stworzenia aplikacji na rynek niemiecki. Zgodnie z prawdą poinformowałem, że tworzymy interfejsy wyłącznie w językach polskim i angielskim, ale możemy dostarczyć plik JSON do translacji. Pośrednik zgodził się, zapewniając, że znajdzie tłumacza. Zebraliśmy więc wymagania od klienta końcowego i rozpoczęliśmy prace.
Po zakończeniu projektu udostępniliśmy tłumaczowi plik do przetłumaczenia oraz wersję testową aplikacji, aby mógł na bieżąco weryfikować efekty swojej pracy. Proces tłumaczenia dobiegł końca, wdrożyliśmy aplikację na serwery klienta, otrzymaliśmy wynagrodzenie i zamknęliśmy temat.
Kilka dni później odebrałem jednak telefon od zdenerwowanej kobiety mówiącej po niemiecku. Sporo czasu zajęło mi uspokojenie jej i wyjaśnienie, że absolutnie nie rozumiem, co do mnie mówi. W końcu udało się nam przejść na angielski. Okazało się, że pośrednik, zamiast znaleźć tłumacza, postanowił „przyjanuszyć” i wrzucił plik z tłumaczeniem do ChatGPT. Klient, widząc jakość przekładu, wpadł w panikę, a pośrednik próbował zrzucić winę na nas. Szkoda, że nie zwrócił uwagi na zapis w umowie, który jasno wskazywał, że odpowiedzialność za tłumaczenie spoczywa po jego stronie. Z tego, co wiem, skończyło się na solidnej karze umownej dla pośrednika.
------------------------------------------
Mamy w ofercie dwie aplikacje, które oferujemy w dwóch wariantach. Pierwszy zakłada, że klient kupuje całość na własność, ma możliwość edytowania kodu, bazy danych itd. Wtedy jednak cena aplikacji jest znacznie wyższa, a wsparcie techniczne nie jest wliczone. Drugi wariant jest tańszy, ale klient nie ma dostępu do kodu ani możliwości jego edycji. Wszelkie zmiany wprowadzamy my, są one dodatkowo płatne, ale w zamian zapewniamy pełne wsparcie techniczne.
Około półtora roku temu pewna firma kupiła od nas aplikację w drugim wariancie. Oczywiście zostali poinformowani o zasadach współpracy. Przez długi czas nie mieliśmy z nimi kontaktu – zdążyłem już o nich zapomnieć. Aż do niedawna.
Okazało się, że mieli własnego programistę, który rozwiązywał wszystkie problemy. Niestety, niedawno odszedł z pracy, a jego następca radził sobie znacznie gorzej. Firma postanowiła więc zgłosić się do nas. Problem w tym, że ich poprzedni programista nie tylko naprawiał błędy, ale na zlecenie kierownictwa mocno rozbudował aplikację.
Obecnie sprawa trafiła do sądu. Programista dysponuje screenami zleceń modyfikacji kodu, a kierownictwo firmy wszystkiemu zaprzecza i próbuje zrzucić winę na niego. My natomiast domagamy się zmiany umowy na wariant pierwszy, dopłaty do ceny aplikacji zgodnie z tym wariantem oraz opłaty za naprawę systemu po zgłoszonej awarii.
Skontaktował się z nami pośrednik z propozycją zlecenia stworzenia aplikacji na rynek niemiecki. Zgodnie z prawdą poinformowałem, że tworzymy interfejsy wyłącznie w językach polskim i angielskim, ale możemy dostarczyć plik JSON do translacji. Pośrednik zgodził się, zapewniając, że znajdzie tłumacza. Zebraliśmy więc wymagania od klienta końcowego i rozpoczęliśmy prace.
Po zakończeniu projektu udostępniliśmy tłumaczowi plik do przetłumaczenia oraz wersję testową aplikacji, aby mógł na bieżąco weryfikować efekty swojej pracy. Proces tłumaczenia dobiegł końca, wdrożyliśmy aplikację na serwery klienta, otrzymaliśmy wynagrodzenie i zamknęliśmy temat.
Kilka dni później odebrałem jednak telefon od zdenerwowanej kobiety mówiącej po niemiecku. Sporo czasu zajęło mi uspokojenie jej i wyjaśnienie, że absolutnie nie rozumiem, co do mnie mówi. W końcu udało się nam przejść na angielski. Okazało się, że pośrednik, zamiast znaleźć tłumacza, postanowił „przyjanuszyć” i wrzucił plik z tłumaczeniem do ChatGPT. Klient, widząc jakość przekładu, wpadł w panikę, a pośrednik próbował zrzucić winę na nas. Szkoda, że nie zwrócił uwagi na zapis w umowie, który jasno wskazywał, że odpowiedzialność za tłumaczenie spoczywa po jego stronie. Z tego, co wiem, skończyło się na solidnej karze umownej dla pośrednika.
------------------------------------------
Mamy w ofercie dwie aplikacje, które oferujemy w dwóch wariantach. Pierwszy zakłada, że klient kupuje całość na własność, ma możliwość edytowania kodu, bazy danych itd. Wtedy jednak cena aplikacji jest znacznie wyższa, a wsparcie techniczne nie jest wliczone. Drugi wariant jest tańszy, ale klient nie ma dostępu do kodu ani możliwości jego edycji. Wszelkie zmiany wprowadzamy my, są one dodatkowo płatne, ale w zamian zapewniamy pełne wsparcie techniczne.
Około półtora roku temu pewna firma kupiła od nas aplikację w drugim wariancie. Oczywiście zostali poinformowani o zasadach współpracy. Przez długi czas nie mieliśmy z nimi kontaktu – zdążyłem już o nich zapomnieć. Aż do niedawna.
Okazało się, że mieli własnego programistę, który rozwiązywał wszystkie problemy. Niestety, niedawno odszedł z pracy, a jego następca radził sobie znacznie gorzej. Firma postanowiła więc zgłosić się do nas. Problem w tym, że ich poprzedni programista nie tylko naprawiał błędy, ale na zlecenie kierownictwa mocno rozbudował aplikację.
Obecnie sprawa trafiła do sądu. Programista dysponuje screenami zleceń modyfikacji kodu, a kierownictwo firmy wszystkiemu zaprzecza i próbuje zrzucić winę na niego. My natomiast domagamy się zmiany umowy na wariant pierwszy, dopłaty do ceny aplikacji zgodnie z tym wariantem oraz opłaty za naprawę systemu po zgłoszonej awarii.
Ocena:
119
(127)
Kupiłem sobie jakiś czas temu raspberry pi, które niestety przyszło do mnie uszkodzone. Naderwany port USB i przerwane dwie linie na płytce. Nic czego nie mógłbym naprawić sam, ale wychodzę z założenia, że jak kupuję jakiś produkt to nie mam zamiaru go na starcie naprawiać, aby w ogóle móc z niego skorzystać. Moja wina, że nie sprawdziłem towaru przy kurierze, przez to musiałem bawić się w reklamowanie produktu.
Zacząłem od telefonu do sklepu. Po wyłożeniu sprawy miła pani poprosiła mnie o wysłanie do nich sprzętu na ich koszt. Tak zrobiłem i zapomniałem o sprawie na o wiele dłużej niż 14 dni roboczych ustawowo przeznaczonych na odpowiedź. Po około dwóch miesiącach przypomniałem sobie o nieszczęsnej malince i postanowiłem sprawdzić skrzynkę mailową czy nie dostałem jakiejś odpowiedzi. No i okazało się, że nic nie mam.
Postanowiłem po raz kolejny zadzwonić do sklepu. Odebrała ta sama miła pani i poinformowała mnie entuzjastycznie, że reklamacja nie została uznana ze względu na uszkodzenia mechaniczne. Fakt takie uszkodzenia były i z tego co się orientuję mogą mi z tego powodu uwalić reklamację, ale miałem asa w rękawie. Otóż minęło o wiele więcej niż 14 dni roboczych od wniesienia reklamacji i według ustawy oznacza to, że reklamacja jest w takim przypadku uznawana za przyjętą i muszą albo naprawić albo wymienić płytkę. Poinformowałem o tym fakcie miłą panią, która o dziwo nagle przestała być taka miła i sympatyczna. Poinformowała mnie, że nie mam racji, że w systemie jest reklamacja nieuznana i najlepiej gdybym nie przeszkadzał jej więcej w reflektowaniu własnej egzystencji. Jedną burzliwą wymianę argumentów, rozmowę z kierownikiem i straszenie rzecznikiem praw konsumenta później okazało się, że jak najbardziej mam rację i sprzęt zostanie wymieniony i przyjdzie do mnie za maksymalnie 4 dni robocze.
Dni od ostatniej rozmowy minęło nie 4 a 10 a ja nadal nie miałem mojej upragnionej maliny, więc odbyłem kolejną rozmowę telefoniczną z bardzo miłą panią, której pozwolę sobie nie opisywać gdyż jej przebieg był prawie identyczny jak za pierwszym razem.
Jednak tym razem udało się. W końcu kurier dostarczył moją płytkę. Nauczony doświadczeniem postanowiłem komisyjnie sprawdzić sprzęt przy dostawcy i co? I dupa... Odesłano do mnie dokładnie tą samą płytkę bez dokonania jakichkolwiek napraw. Port USB jak był naderwany tak jest nadal, ścieżki jak były przerwane tak są nadal. Paczki nie przyjąłem i wykonałem telefon numer 4, który odebrała dobrze nam znana miła pani, która po usłyszeniu mojego głosu z automatu przestała być taka miła. Po wyłożeniu powodu mojego kontaktu, pani się oburzyła i stwierdziła, że to niemożliwe bo ona osobiście pakowała nowy egzemplarz, który miał zostać do mnie wysłany. Po kolejnej wymianie argumentów i jednym małym straszaku w postaci rzecznika praw konsumenta, pani zgodziła się sprawdzić paczkę jak tylko do nich dotrze i niezwłocznie powiadomić mnie, że wszystko jest dobrze i zawracam im tylko gitarę.
Więc poczekałem tydzień i gdy byłem pewien, że paczka na bank już jest u nich, wykonałem telefon numer 5. Bardzo miła pani, która z jakiegoś niezrozumiałego powodu nie była już taka miła stwierdziła, że jestem niepoważny gdyż ona ma paczkę zaraz koło siebie i widzi, że z malinką jest wszystko ok. Gdy poprosiłem ją by zrobiła zdjęcia tej płytki i przesłała je do mnie, stwierdziła, że to niemożliwe. Za to ona pakuje płytkę i wysyła ją do mnie w trybie now. I mam się cieszyć, że nie obciążają mnie kosztami wysyłki. Łudziłem się, że tym razem uda im się wysłać sprawną malinkę...
Przed chwilą był u mnie kurier. Jak już się pewnie domyślacie, w paczce przyszła do mnie po raz kolejny dokładnie ta sama płytka z uszkodzonym gniazdem USB i zerwanymi ścieżkami. To już nie jest ani odrobinę zabawne. Przed chwilą zebrałem paczkę z całą korespondencją mailową, nagranymi rozmowami i zdjęciami płytki po każdym jej odebraniu i przed każdym wysłaniem. Nie mam zamiaru bawić się w kolejną rozmowę z bardzo miłą panią zamiast tego utnę sobie pogawędkę z rzecznikiem praw konsumenta.
A ja chciałem tylko dokończyć moją retro konsolę...
Zacząłem od telefonu do sklepu. Po wyłożeniu sprawy miła pani poprosiła mnie o wysłanie do nich sprzętu na ich koszt. Tak zrobiłem i zapomniałem o sprawie na o wiele dłużej niż 14 dni roboczych ustawowo przeznaczonych na odpowiedź. Po około dwóch miesiącach przypomniałem sobie o nieszczęsnej malince i postanowiłem sprawdzić skrzynkę mailową czy nie dostałem jakiejś odpowiedzi. No i okazało się, że nic nie mam.
Postanowiłem po raz kolejny zadzwonić do sklepu. Odebrała ta sama miła pani i poinformowała mnie entuzjastycznie, że reklamacja nie została uznana ze względu na uszkodzenia mechaniczne. Fakt takie uszkodzenia były i z tego co się orientuję mogą mi z tego powodu uwalić reklamację, ale miałem asa w rękawie. Otóż minęło o wiele więcej niż 14 dni roboczych od wniesienia reklamacji i według ustawy oznacza to, że reklamacja jest w takim przypadku uznawana za przyjętą i muszą albo naprawić albo wymienić płytkę. Poinformowałem o tym fakcie miłą panią, która o dziwo nagle przestała być taka miła i sympatyczna. Poinformowała mnie, że nie mam racji, że w systemie jest reklamacja nieuznana i najlepiej gdybym nie przeszkadzał jej więcej w reflektowaniu własnej egzystencji. Jedną burzliwą wymianę argumentów, rozmowę z kierownikiem i straszenie rzecznikiem praw konsumenta później okazało się, że jak najbardziej mam rację i sprzęt zostanie wymieniony i przyjdzie do mnie za maksymalnie 4 dni robocze.
Dni od ostatniej rozmowy minęło nie 4 a 10 a ja nadal nie miałem mojej upragnionej maliny, więc odbyłem kolejną rozmowę telefoniczną z bardzo miłą panią, której pozwolę sobie nie opisywać gdyż jej przebieg był prawie identyczny jak za pierwszym razem.
Jednak tym razem udało się. W końcu kurier dostarczył moją płytkę. Nauczony doświadczeniem postanowiłem komisyjnie sprawdzić sprzęt przy dostawcy i co? I dupa... Odesłano do mnie dokładnie tą samą płytkę bez dokonania jakichkolwiek napraw. Port USB jak był naderwany tak jest nadal, ścieżki jak były przerwane tak są nadal. Paczki nie przyjąłem i wykonałem telefon numer 4, który odebrała dobrze nam znana miła pani, która po usłyszeniu mojego głosu z automatu przestała być taka miła. Po wyłożeniu powodu mojego kontaktu, pani się oburzyła i stwierdziła, że to niemożliwe bo ona osobiście pakowała nowy egzemplarz, który miał zostać do mnie wysłany. Po kolejnej wymianie argumentów i jednym małym straszaku w postaci rzecznika praw konsumenta, pani zgodziła się sprawdzić paczkę jak tylko do nich dotrze i niezwłocznie powiadomić mnie, że wszystko jest dobrze i zawracam im tylko gitarę.
Więc poczekałem tydzień i gdy byłem pewien, że paczka na bank już jest u nich, wykonałem telefon numer 5. Bardzo miła pani, która z jakiegoś niezrozumiałego powodu nie była już taka miła stwierdziła, że jestem niepoważny gdyż ona ma paczkę zaraz koło siebie i widzi, że z malinką jest wszystko ok. Gdy poprosiłem ją by zrobiła zdjęcia tej płytki i przesłała je do mnie, stwierdziła, że to niemożliwe. Za to ona pakuje płytkę i wysyła ją do mnie w trybie now. I mam się cieszyć, że nie obciążają mnie kosztami wysyłki. Łudziłem się, że tym razem uda im się wysłać sprawną malinkę...
Przed chwilą był u mnie kurier. Jak już się pewnie domyślacie, w paczce przyszła do mnie po raz kolejny dokładnie ta sama płytka z uszkodzonym gniazdem USB i zerwanymi ścieżkami. To już nie jest ani odrobinę zabawne. Przed chwilą zebrałem paczkę z całą korespondencją mailową, nagranymi rozmowami i zdjęciami płytki po każdym jej odebraniu i przed każdym wysłaniem. Nie mam zamiaru bawić się w kolejną rozmowę z bardzo miłą panią zamiast tego utnę sobie pogawędkę z rzecznikiem praw konsumenta.
A ja chciałem tylko dokończyć moją retro konsolę...
sklepy_internetowe
Ocena:
171
(183)
Historia mojego kuzyna umieszczona tu za jego zgodą. 4 lata temu wraz z narzeczoną wynajęli mieszkanie w jednym z większych miast w Polsce. Wielka płyta, 41 mkw, wystrój z lat dwutysięcznych, ale na pierwszy rzut oka mieszkanie wydawało się zadbane. Na starcie czynsz (wraz ze wszystkimi mediami, itp.) 2200 zł, na końcu 3300 zł. I co najważniejsze dla tej historii cały wynajem obsługiwany był przez firmę pośredniczącą. Umowa była tak skonstruowana, że zarówno właściciele mieszkania jak i wynajmujący podpisywali ją z firmą pośredniczącą co powodowało, że żadna ze stron nie miała do siebie bezpośredniego kontaktu.
Początek wynajmu był bezproblemowy. Raz w miesiącu przychodził facet od pośrednika spisywał liczniki i sporządzał protokół z ewentualnych usterek w mieszkaniu. I tutaj należy zaznaczyć, że jeśli chodzi o zgłaszanie jakiś nieprawidłowości to kuzyn miał dwie możliwe opcje: podczas wcześniej wspomnianych wizyt technika oraz telefon techniczny 24/7 w razie nagłych wypadków. No i sielanka trwała aż do pierwszej awarii, która pojawiła się w drugim miesiącu wynajmu.
A była nią zbierająca się woda w lodówce. Co prawda kuzyn trochę zlekceważył problem i zabrał się za ten temat dopiero po 2 miesiącach. Jednak domowe sposoby na odetkanie odpływu nic nie dawały, więc postanowił zgłosić to firmie pośredniczącej. Załatwienie fachowca zajęło im pół roku i okazało się, że pomimo tego, że w dniu odbioru mieszkania lodówka była czysta, to wcześniej musiała być nieźle zawalona. Sam majster, który to ogarniał stwierdził, że dawno takiego syfu w odpływie nie widział.
Dalej pojawił się problem z szafką pod zlewem. Była ona umieszczona osobno w rogu kuchni i nie była do niczego przytwierdzona. Jedyne co ją trzymało to silikon. Nie będzie chyba dla nikogo zaskoczeniem, że przy taki ustawieniu silikon co chwilę się rozklejał, a co za tym idzie woda podczas zmywania dostawała się za szafkę. Po trzeciej, własnoręcznej wymianie silikonu kuzyn się wkurzył i zgłosił podczas spisywania liczników, że szafkę należy przykręcić do ściany bo inaczej jest to syzyfowa praca. Technik z firmy pośredniczącej przybył po dwóch tygodniach i jedyne co zrobił to położył nowy silikon. Po protestach kuzyna powiedział, że dostał jedynie zgłoszenie na położenie nowego silikonu, ale zgodził się, że najpierw należy przykręcić szafkę. Jednak nie miał przy sobie odpowiednich narzędzi. Wpisał to oczywiście w notkę po naprawie, ale dało to tyle co nic. Kuzyn przez pół roku przy każdym spisywaniu liczników wspominał o tej szafce, ale żaden technik nigdy się nie pojawił. Raz również zadzwonił na ich infolinię to powiedziano mu, że ma dzwonić na telefon techniczny. Tam jednak mu powiedzieli, że nie jest to usterka alarmowa, więc ma to zgłaszać podczas wizytacji technika. Zgłaszał to miesiąc w miesiąc i raz na pół roku wymieniał ten silikon we własnym zakresie. Do końca wynajmu nie zostało to naprawione.
W międzyczasie przyszła zima i pojawił się kolejny problem. Na wszystkich oknach zaczęła się zbierać woda. Mieszkanie normalnie użytkowane, codziennie wietrzone, temperatura utrzymywana w okolicach 21 stopni. Kuzyn kupił osuszacz powietrza, mimo to wilgotność w mieszkaniu nie spadała poniżej 60% i woda cały czas zbierała się na oknach. Gdy zaczęły się większe wiatry okazało się, że okna bardzo mocno gwiżdżą co jest spowodowane ich nieszczelnością. Ma to oczywiście wpływ na wentylację mieszkania i osadzanie się wody na oknach. Zostało to oczywiście zgłoszone do pośrednika i jak zwykle nie było żadnego odzewu.
Dalej pojawiła się kolejna awaria. W niedzielę w okolicy 22 zatkała im się toaleta. Kuzyn próbował dodzwonić się na telefon techniczny 24/7 i automatyczna sekretarka powiadomiła go, że telefon techniczny 24/7 działa od poniedziałku do piątku w godzinach od 8 do 21 xD Przeczekali do rana i zadzwonili raz jeszcze. Wtedy zostali poinformowani, że ich hydraulik będzie mógł pojawić się dopiero za 4 dni. Zdecydowali się więc sami zadzwonić do fachowca. Ostatecznie okazało się, że nie jest to jakiś mały zator tylko rura biegnąca do pionu jest mocno zapchana podpaskami i chusteczkami higienicznymi. Nie muszę chyba wspominać, że ani mój kuzyn ani jego narzeczona nie spuszczali tego typu rzeczy w kibelku. Był to stary zator, który nie został do końca usunięty i znowu się przytkał. Podczas całego procesu hydraulik musiał użyć elektrycznej spirali i zdemontować toaletę. Niestety podczas jej demontażu okazało się, że śruby mocujące tak się zapiekły, że przy próbie ich odkręcenia muszla pękła. I tutaj spór trwał dość długo, gdyż mój kuzyn chciał aby właściciele ponieśli pełen koszt całej operacji, ale firma pośrednicząca poinformowała, że ci zgadzają się tylko i wyłącznie na pokrycie kosztów kupna i montażu nowego sedesu. W końcu kuzyn uległ, ale to nie koniec tej sprawy. I tu trzeba jeszcze wspomnieć, że za samowolkę w wezwaniu hydraulika kuzyn dostał dość mocny opierdziel od firmy pośredniczącej, gdyż jednym z punktów w umowie było stwierdzenie, że wynajmujący nie ma prawa samemu wykonywać żadnych napraw, remontów, itp. Wszystkimi tego typu rzeczami miała się zajmować firma pośrednicząca i jej podwykonawcy.
W kolejnych miesiącach wrócił temat wilgoci na oknach. Otóż w dużym pokoju przy oknie zaczął wychodzić grzyb. Oczywiście kuzyn znowu to zgłosił i nigdy nie doczekał się reakcji. To był już ten moment gdy przestał zgłaszać miesiąc w miesiąc te same usterki z nadzieją na jakąkolwiek reakcję. Nie miał również zamiaru tego ruszać, by nie narazić się na kolejny opierdziel za samowolkę.
No i na sam koniec pojawił się kolejny problem, po którym kuzyn stwierdził, że czas spierdzielać z tego mieszkania. W bloku pojawiła się informacja, że budynku pojawiły się pluskwy. W tym momencie kuzyn był już na etapie szukania nowego mieszkania, ale okazało się, że i u nich pojawiły się te cholerstwa. Stwierdził, więc, że nie chce przenosić tego robactwa na nowe mieszkanie. Niech najpierw zrobią dezynsekcję i wtedy złożą wypowiedzenie umowy najmu. Załatwienie specjalisty zajęło firmie pośredniczącej pół roku. W tamtym okresie kuzyn wydzwaniał do nich praktycznie dzień w dzień z pytaniem kiedy w końcu załatwią dla nich fachowca. Wymówka była ciągle ta sama... Terminy. A na pytanie czy sami mogą załatwić sobie dezynsektora odpowiadali przecząco. Gdy w końcu udało się załatwić sprawę fachowiec stwierdził, że rama łóżka jest do gruntownego czyszczenia a materac do wywalenia. Poza tym w dwóch szafach należących do kuzyna również były gniazda pluskiew, więc ten postanowił się ich pozbyć. Dodatkowo do kosza poszły też kołdry, poszewki i inne materiałowe rzeczy wykorzystywane w sypialni. Natomiast cała reszta poszła do prania w wysokiej temperaturze, żeby pozbyć się ewentualnych jaj tych robaków. Zaraz po tym kuzyn złożył wypowiedzenie umowy najmu i tutaj zaczynają się prawdziwe jaja.
Na odbiór mieszkania przyszedł jakiś facet, którego nigdy nie widzieli na oczy. Zobaczywszy łóżko i grzyb przy oknie stwierdził, że to podchodzi pod dewastacje mieszkania. Gdy kuzyn zaczął mu tłumaczyć kwestię pluskiew i wilgoci ten stwierdził, że nigdy nic o tym nie słyszał i ma to gdzieś. Potem zrobił zdjęcia każdego zakamarka mieszkania i stwierdził, że dostaną rozliczenie za jakieś trzy tygodnie.
No i rzeczywiście po trzech tygodniach przyszło im rozliczenie według którego (nie wliczając kaucji) muszą zapłacić ponad 8 tysięcy złotych za szkody których podobno dokonali w mieszkaniu podczas 4 lat wynajmu. W tym:
2300 zł za ściany, gdzie widziałem te ściany gdy pomagałem im podczas przeprowadzki i poza tym grzybem, który im zgłaszali były one w prawie idealnym stanie
1400 zł za łóżko, gdzie zniszczenie łóżka wynika tylko i wyłącznie z ich zwłoki w znalezieniu człowieka od dezynsekcji
700 zł za zalaną szafkę pod zlewem, gdzie temat został przez nich całkowicie olany
300 zł za wymianę muszli klozetowej, gdzie niby dogadali się, że kuzyn pokrywa koszt hydraulika a oni kupna i montażu sedesu
I co mnie najbardziej dziwi 3000 zł za parkiet. Gdzie ten parkiet był już w słabym stanie podczas odbioru mieszkania i mają to nawet wypisane w protokole odbioru mieszkania.
A nawet jeśli byłby nówka sztuka to nie jestem w stanie sobie wyobrazić co człowiek by musiał robić aby parkiet o wymiarach maksymalnie 28mkw doprowadzić do takiego stanu aby jego cyklinowanie kosztowało 3000 zł. Tym bardziej, że widziałem ten parkiet przed i po.
Reszta to jakieś pierdoły, z których większością mój kuzyn również się nie zgadza.
Na ten moment sprawa trafiła do sądu. Co ciekawe kuzynowi udało się odnaleźć kontakt do właścicieli tego mieszkania. Raz przyszedł do nich list na starą skrzynkę i po imionach i nazwiskach udało mu się odnaleźć ich na facebook'u. Sytuacja wygląda tak, że do właścicieli nie trafiło ani jedno zgłoszenie usterek, które kuzyn zgłaszał, ale bardzo podoba im się kwota za użytkowanie mieszkania jaką chce wyegzekwować firma pośrednicząca i mają zamiar w sądzie zeznawać w ich obronie. Kuzyn wszystkie usterki zgłaszał technikom podczas wizytacji lub telefonicznie, więc nie ma praktycznie żadnego potwierdzenia swoich słów. Jedyne co mu się może uda ugrać to zeznania kolesia od dezynsekcji, że łóżko rzeczywiście zostało zniszczone przez pluskwy.
Na ten moment kuzyn ma nauczkę życiową, że na wszystko trzeba mieć papier i nikomu nie wolno ufać. Ale czy to naprawdę powinno tak wyglądać, że nawet legalnie działającej firmie non stop trzeba patrzeć na ręce?
Początek wynajmu był bezproblemowy. Raz w miesiącu przychodził facet od pośrednika spisywał liczniki i sporządzał protokół z ewentualnych usterek w mieszkaniu. I tutaj należy zaznaczyć, że jeśli chodzi o zgłaszanie jakiś nieprawidłowości to kuzyn miał dwie możliwe opcje: podczas wcześniej wspomnianych wizyt technika oraz telefon techniczny 24/7 w razie nagłych wypadków. No i sielanka trwała aż do pierwszej awarii, która pojawiła się w drugim miesiącu wynajmu.
A była nią zbierająca się woda w lodówce. Co prawda kuzyn trochę zlekceważył problem i zabrał się za ten temat dopiero po 2 miesiącach. Jednak domowe sposoby na odetkanie odpływu nic nie dawały, więc postanowił zgłosić to firmie pośredniczącej. Załatwienie fachowca zajęło im pół roku i okazało się, że pomimo tego, że w dniu odbioru mieszkania lodówka była czysta, to wcześniej musiała być nieźle zawalona. Sam majster, który to ogarniał stwierdził, że dawno takiego syfu w odpływie nie widział.
Dalej pojawił się problem z szafką pod zlewem. Była ona umieszczona osobno w rogu kuchni i nie była do niczego przytwierdzona. Jedyne co ją trzymało to silikon. Nie będzie chyba dla nikogo zaskoczeniem, że przy taki ustawieniu silikon co chwilę się rozklejał, a co za tym idzie woda podczas zmywania dostawała się za szafkę. Po trzeciej, własnoręcznej wymianie silikonu kuzyn się wkurzył i zgłosił podczas spisywania liczników, że szafkę należy przykręcić do ściany bo inaczej jest to syzyfowa praca. Technik z firmy pośredniczącej przybył po dwóch tygodniach i jedyne co zrobił to położył nowy silikon. Po protestach kuzyna powiedział, że dostał jedynie zgłoszenie na położenie nowego silikonu, ale zgodził się, że najpierw należy przykręcić szafkę. Jednak nie miał przy sobie odpowiednich narzędzi. Wpisał to oczywiście w notkę po naprawie, ale dało to tyle co nic. Kuzyn przez pół roku przy każdym spisywaniu liczników wspominał o tej szafce, ale żaden technik nigdy się nie pojawił. Raz również zadzwonił na ich infolinię to powiedziano mu, że ma dzwonić na telefon techniczny. Tam jednak mu powiedzieli, że nie jest to usterka alarmowa, więc ma to zgłaszać podczas wizytacji technika. Zgłaszał to miesiąc w miesiąc i raz na pół roku wymieniał ten silikon we własnym zakresie. Do końca wynajmu nie zostało to naprawione.
W międzyczasie przyszła zima i pojawił się kolejny problem. Na wszystkich oknach zaczęła się zbierać woda. Mieszkanie normalnie użytkowane, codziennie wietrzone, temperatura utrzymywana w okolicach 21 stopni. Kuzyn kupił osuszacz powietrza, mimo to wilgotność w mieszkaniu nie spadała poniżej 60% i woda cały czas zbierała się na oknach. Gdy zaczęły się większe wiatry okazało się, że okna bardzo mocno gwiżdżą co jest spowodowane ich nieszczelnością. Ma to oczywiście wpływ na wentylację mieszkania i osadzanie się wody na oknach. Zostało to oczywiście zgłoszone do pośrednika i jak zwykle nie było żadnego odzewu.
Dalej pojawiła się kolejna awaria. W niedzielę w okolicy 22 zatkała im się toaleta. Kuzyn próbował dodzwonić się na telefon techniczny 24/7 i automatyczna sekretarka powiadomiła go, że telefon techniczny 24/7 działa od poniedziałku do piątku w godzinach od 8 do 21 xD Przeczekali do rana i zadzwonili raz jeszcze. Wtedy zostali poinformowani, że ich hydraulik będzie mógł pojawić się dopiero za 4 dni. Zdecydowali się więc sami zadzwonić do fachowca. Ostatecznie okazało się, że nie jest to jakiś mały zator tylko rura biegnąca do pionu jest mocno zapchana podpaskami i chusteczkami higienicznymi. Nie muszę chyba wspominać, że ani mój kuzyn ani jego narzeczona nie spuszczali tego typu rzeczy w kibelku. Był to stary zator, który nie został do końca usunięty i znowu się przytkał. Podczas całego procesu hydraulik musiał użyć elektrycznej spirali i zdemontować toaletę. Niestety podczas jej demontażu okazało się, że śruby mocujące tak się zapiekły, że przy próbie ich odkręcenia muszla pękła. I tutaj spór trwał dość długo, gdyż mój kuzyn chciał aby właściciele ponieśli pełen koszt całej operacji, ale firma pośrednicząca poinformowała, że ci zgadzają się tylko i wyłącznie na pokrycie kosztów kupna i montażu nowego sedesu. W końcu kuzyn uległ, ale to nie koniec tej sprawy. I tu trzeba jeszcze wspomnieć, że za samowolkę w wezwaniu hydraulika kuzyn dostał dość mocny opierdziel od firmy pośredniczącej, gdyż jednym z punktów w umowie było stwierdzenie, że wynajmujący nie ma prawa samemu wykonywać żadnych napraw, remontów, itp. Wszystkimi tego typu rzeczami miała się zajmować firma pośrednicząca i jej podwykonawcy.
W kolejnych miesiącach wrócił temat wilgoci na oknach. Otóż w dużym pokoju przy oknie zaczął wychodzić grzyb. Oczywiście kuzyn znowu to zgłosił i nigdy nie doczekał się reakcji. To był już ten moment gdy przestał zgłaszać miesiąc w miesiąc te same usterki z nadzieją na jakąkolwiek reakcję. Nie miał również zamiaru tego ruszać, by nie narazić się na kolejny opierdziel za samowolkę.
No i na sam koniec pojawił się kolejny problem, po którym kuzyn stwierdził, że czas spierdzielać z tego mieszkania. W bloku pojawiła się informacja, że budynku pojawiły się pluskwy. W tym momencie kuzyn był już na etapie szukania nowego mieszkania, ale okazało się, że i u nich pojawiły się te cholerstwa. Stwierdził, więc, że nie chce przenosić tego robactwa na nowe mieszkanie. Niech najpierw zrobią dezynsekcję i wtedy złożą wypowiedzenie umowy najmu. Załatwienie specjalisty zajęło firmie pośredniczącej pół roku. W tamtym okresie kuzyn wydzwaniał do nich praktycznie dzień w dzień z pytaniem kiedy w końcu załatwią dla nich fachowca. Wymówka była ciągle ta sama... Terminy. A na pytanie czy sami mogą załatwić sobie dezynsektora odpowiadali przecząco. Gdy w końcu udało się załatwić sprawę fachowiec stwierdził, że rama łóżka jest do gruntownego czyszczenia a materac do wywalenia. Poza tym w dwóch szafach należących do kuzyna również były gniazda pluskiew, więc ten postanowił się ich pozbyć. Dodatkowo do kosza poszły też kołdry, poszewki i inne materiałowe rzeczy wykorzystywane w sypialni. Natomiast cała reszta poszła do prania w wysokiej temperaturze, żeby pozbyć się ewentualnych jaj tych robaków. Zaraz po tym kuzyn złożył wypowiedzenie umowy najmu i tutaj zaczynają się prawdziwe jaja.
Na odbiór mieszkania przyszedł jakiś facet, którego nigdy nie widzieli na oczy. Zobaczywszy łóżko i grzyb przy oknie stwierdził, że to podchodzi pod dewastacje mieszkania. Gdy kuzyn zaczął mu tłumaczyć kwestię pluskiew i wilgoci ten stwierdził, że nigdy nic o tym nie słyszał i ma to gdzieś. Potem zrobił zdjęcia każdego zakamarka mieszkania i stwierdził, że dostaną rozliczenie za jakieś trzy tygodnie.
No i rzeczywiście po trzech tygodniach przyszło im rozliczenie według którego (nie wliczając kaucji) muszą zapłacić ponad 8 tysięcy złotych za szkody których podobno dokonali w mieszkaniu podczas 4 lat wynajmu. W tym:
2300 zł za ściany, gdzie widziałem te ściany gdy pomagałem im podczas przeprowadzki i poza tym grzybem, który im zgłaszali były one w prawie idealnym stanie
1400 zł za łóżko, gdzie zniszczenie łóżka wynika tylko i wyłącznie z ich zwłoki w znalezieniu człowieka od dezynsekcji
700 zł za zalaną szafkę pod zlewem, gdzie temat został przez nich całkowicie olany
300 zł za wymianę muszli klozetowej, gdzie niby dogadali się, że kuzyn pokrywa koszt hydraulika a oni kupna i montażu sedesu
I co mnie najbardziej dziwi 3000 zł za parkiet. Gdzie ten parkiet był już w słabym stanie podczas odbioru mieszkania i mają to nawet wypisane w protokole odbioru mieszkania.
A nawet jeśli byłby nówka sztuka to nie jestem w stanie sobie wyobrazić co człowiek by musiał robić aby parkiet o wymiarach maksymalnie 28mkw doprowadzić do takiego stanu aby jego cyklinowanie kosztowało 3000 zł. Tym bardziej, że widziałem ten parkiet przed i po.
Reszta to jakieś pierdoły, z których większością mój kuzyn również się nie zgadza.
Na ten moment sprawa trafiła do sądu. Co ciekawe kuzynowi udało się odnaleźć kontakt do właścicieli tego mieszkania. Raz przyszedł do nich list na starą skrzynkę i po imionach i nazwiskach udało mu się odnaleźć ich na facebook'u. Sytuacja wygląda tak, że do właścicieli nie trafiło ani jedno zgłoszenie usterek, które kuzyn zgłaszał, ale bardzo podoba im się kwota za użytkowanie mieszkania jaką chce wyegzekwować firma pośrednicząca i mają zamiar w sądzie zeznawać w ich obronie. Kuzyn wszystkie usterki zgłaszał technikom podczas wizytacji lub telefonicznie, więc nie ma praktycznie żadnego potwierdzenia swoich słów. Jedyne co mu się może uda ugrać to zeznania kolesia od dezynsekcji, że łóżko rzeczywiście zostało zniszczone przez pluskwy.
Na ten moment kuzyn ma nauczkę życiową, że na wszystko trzeba mieć papier i nikomu nie wolno ufać. Ale czy to naprawdę powinno tak wyglądać, że nawet legalnie działającej firmie non stop trzeba patrzeć na ręce?
Ocena:
166
(180)
Kontynuacja historii https://piekielni.pl/90680#. W skrócie zamówiłem w sklepie internetowym CCC plecak wykorzystując opcję dostawy tego samego dnia (CCC Ekspres) i wyszło na to, że zamówienie po trzech dniach zostało anulowane. Po całej akcji zamówiłem jeszcze raz ten sam plecak, tym razem do paczkomatu. I tym razem o dziwo paczka dotarła do mnie bez żadnych problemów następnego dnia. Już myślałem, że to koniec, ale bardzo się myliłem.
Otóż wczoraj otrzymałem SMS od CCC z informacją, że moja paczka została wysłana i dotrze do mnie tego samego dnia. Zdziwiłem się, gdyż od historii z plecakiem nic z CCC nie zamawiałem. Dlatego postanowiłem zadzwonić na ich infolinię i poinformować o zaistniałej sytuacji. Dowiedziałem się jednak, że jest to błąd, żaden kurier do mnie nie przyjedzie i mam się nie przejmować.
Tak się jednak stało, że żaden kurier postanowił jednak do mnie przyjechać i dostarczyć mi paczkę z plecakiem, który zamawiałem w sierpniu. Zadzwoniłem więc ponownie na infolinię CCC aby dowiedzieć się co mam z tym fantem zrobić. Tak po prawdzie mógłbym się rozłączyć po rozmowie z pierwszą osobą i zatrzymać sobie ten plecak, ale byłem ciekaw jak to się rozwinie. I w sumie nie zawiodłem się :D
Ostatecznie przyszło mi rozmawiać z sześcioma osobami i szczerze nie chce mi się przytaczać wszystkich dialogów, więc ograniczę się do przedstawienia samej konkluzji poszczególnych rozmów:
1. Po wyjaśnieniu sprawy pani z infolinii stwierdziła, że to błąd magazynu i uważa, że mogę sobie zatrzymać plecak. Jednak nie jest w 100% pewna, więc przełączy mnie do pani kierownik.
2. Pani kierownik w połowie moich wyjaśnień przerwała mi i powiedziała, że ona się takimi pierdołami nie zajmuje i przełączy mnie z powrotem na infolinię.
3. Trafiłem znowu na panią z punktu pierwszego i tym razem zostałem przekierowany do działu reklamacji.
4. Pan z działu reklamacji również stwierdził, że nie zajmują się tego typu przypadkami i zaproponował, że przełączy mnie do kierownictwa magazynu.
5. Tym razem miałem przyjemność porozmawiać z panem pracującym w magazynie CCC w Polkowicach (województwo śląskie) i w sumie to on zachował największy profesjonalizm. Gdy podałem mu sposób wysyłki i moją lokalizację (Trójmiasto), stwierdził, że jest raczej mała szansa, ale postara się poszukać w systemie. Gdy jednak nic nie udało mu się znaleźć zaproponował, że przełączy mnie do działu prawnego.
6. Rozmowa z panią z działu prawnego natomiast delikatnie mówiąc zryła mi łeb. Otóż po wysłuchaniu mojej historii pani stwierdziła, że skoro otrzymałem przesyłkę to muszę za nią zapłacić. Gdy przypomniałem jej, że przesyłka była opłacona, ale po jej anulowaniu zwrócono mi pieniądze to powiedziała, że i tak muszę zapłacić. Dalej stwierdziłem, że nie chcę tego plecaka i zapytałem czy mogę go zwrócić. Otóż nie mogę bo od zakupu minęły dwa miesiące. Gdy spytałem co mam w takim razie zrobić zagroziła, że jeśli nie zapłacę to dostanę pisemne wezwanie do zapłaty. Na sam koniec przekierowała mnie znowu na infolinię.
7. Tym razem na call center CCC trafiłem na faceta, który po wysłuchaniu mojej historii stwierdził, że on nie ma pojęcia gdzie ma mnie dalej przekierować i że według niego mogę sobie ten plecak zostawić.
Ja serio bardzo często zamawiam rzeczy z internetu, ale powiem szczerze takiego burdelu jak w CCC jeszcze nie widziałem. Ogólnie gdzieś mam ten plecak. Aktualnie żona go przejęła i nosi do pracy zamiast torebki. Mam jednak nadzieję, że nie obudzą się za kilka lat, tak jak teraz i nie zaczną mnie windykować w powodu głupiego plecaka.
Otóż wczoraj otrzymałem SMS od CCC z informacją, że moja paczka została wysłana i dotrze do mnie tego samego dnia. Zdziwiłem się, gdyż od historii z plecakiem nic z CCC nie zamawiałem. Dlatego postanowiłem zadzwonić na ich infolinię i poinformować o zaistniałej sytuacji. Dowiedziałem się jednak, że jest to błąd, żaden kurier do mnie nie przyjedzie i mam się nie przejmować.
Tak się jednak stało, że żaden kurier postanowił jednak do mnie przyjechać i dostarczyć mi paczkę z plecakiem, który zamawiałem w sierpniu. Zadzwoniłem więc ponownie na infolinię CCC aby dowiedzieć się co mam z tym fantem zrobić. Tak po prawdzie mógłbym się rozłączyć po rozmowie z pierwszą osobą i zatrzymać sobie ten plecak, ale byłem ciekaw jak to się rozwinie. I w sumie nie zawiodłem się :D
Ostatecznie przyszło mi rozmawiać z sześcioma osobami i szczerze nie chce mi się przytaczać wszystkich dialogów, więc ograniczę się do przedstawienia samej konkluzji poszczególnych rozmów:
1. Po wyjaśnieniu sprawy pani z infolinii stwierdziła, że to błąd magazynu i uważa, że mogę sobie zatrzymać plecak. Jednak nie jest w 100% pewna, więc przełączy mnie do pani kierownik.
2. Pani kierownik w połowie moich wyjaśnień przerwała mi i powiedziała, że ona się takimi pierdołami nie zajmuje i przełączy mnie z powrotem na infolinię.
3. Trafiłem znowu na panią z punktu pierwszego i tym razem zostałem przekierowany do działu reklamacji.
4. Pan z działu reklamacji również stwierdził, że nie zajmują się tego typu przypadkami i zaproponował, że przełączy mnie do kierownictwa magazynu.
5. Tym razem miałem przyjemność porozmawiać z panem pracującym w magazynie CCC w Polkowicach (województwo śląskie) i w sumie to on zachował największy profesjonalizm. Gdy podałem mu sposób wysyłki i moją lokalizację (Trójmiasto), stwierdził, że jest raczej mała szansa, ale postara się poszukać w systemie. Gdy jednak nic nie udało mu się znaleźć zaproponował, że przełączy mnie do działu prawnego.
6. Rozmowa z panią z działu prawnego natomiast delikatnie mówiąc zryła mi łeb. Otóż po wysłuchaniu mojej historii pani stwierdziła, że skoro otrzymałem przesyłkę to muszę za nią zapłacić. Gdy przypomniałem jej, że przesyłka była opłacona, ale po jej anulowaniu zwrócono mi pieniądze to powiedziała, że i tak muszę zapłacić. Dalej stwierdziłem, że nie chcę tego plecaka i zapytałem czy mogę go zwrócić. Otóż nie mogę bo od zakupu minęły dwa miesiące. Gdy spytałem co mam w takim razie zrobić zagroziła, że jeśli nie zapłacę to dostanę pisemne wezwanie do zapłaty. Na sam koniec przekierowała mnie znowu na infolinię.
7. Tym razem na call center CCC trafiłem na faceta, który po wysłuchaniu mojej historii stwierdził, że on nie ma pojęcia gdzie ma mnie dalej przekierować i że według niego mogę sobie ten plecak zostawić.
Ja serio bardzo często zamawiam rzeczy z internetu, ale powiem szczerze takiego burdelu jak w CCC jeszcze nie widziałem. Ogólnie gdzieś mam ten plecak. Aktualnie żona go przejęła i nosi do pracy zamiast torebki. Mam jednak nadzieję, że nie obudzą się za kilka lat, tak jak teraz i nie zaczną mnie windykować w powodu głupiego plecaka.
CCC
Ocena:
87
(99)
Miał być komentarz do historii BornToFeel #90760, ale wyszło troszkę przydługo i w trakcie pisania przypomniałem sobie również historię mojej siostry, którą też tutaj zamieszczam. Oczywiście za jej zgodą.
Ogólnie zachowania typu ukrywanie materiałów czy zagadnień od wykładowców to już chyba standardowa piekielność uczelniana. Jednak w moim przypadku głównym piekielnym był sam starosta. Ogólnie działało to tak, że gdy jakiś wykładowca ogłosił na zajęciach, że coś od niego dostaniemy to oczywiście starosta grzecznie nam to wysyłał. Jednak w większości przypadków prowadzący bez słowa wysyłali mu materiały i wtedy te trafiały tylko i wyłącznie do grupy jego najbliższych znajomych. Ze dwa razy była sytuacja, w której wykładowca bez słowa mu coś wysłał a na następnych zajęciach zapytał czy trafiło to do wszystkich. Wtedy tłumaczył się, że zapomniał, ale zaraz po zajęciach roześle ten mail.
Czy coś podejrzewaliśmy? Raczej nie. Starosta i jego grupka od początku mieli dość dobre oceny. Tak samo my jakoś dawaliśmy radę wspólnymi siłami zdawać egzaminy na zadowalającym poziomie, pomimo braku dodatkowych materiałów. Nigdy też nie doszło do sytuacji, w której cały rok, poza grupką znajomych starosty, zawaliłby jakiś egzamin. Aż do tego feralnego zaliczenia, na drugim semestrze, gdzie cała sprawa się rypła.
Był to egzamin z przedmiotu, który był tak zwanym zapychaczem. Poza tym był to przedmiot mocno teoretyczny a sam wykładowca traktował go dość poważnie przez co wykłady były nudne, ciężkie i przepełnione pisaniem stosów notatek. Spowodowało to sytuację, w której przed egzaminem, gdy wspólnie ze znajomymi staraliśmy się to jakoś ogarnąć, wyszło nam około 20 stron A4 litego tekstu. A to były tylko podstawy najważniejszych zagadnień. Na tej podstawie stwierdziliśmy, że mamy ważniejsze egzaminy i ten może sobie poczekać na drugi termin. I chyba nie tylko my tak pomyśleliśmy gdyż oprócz grupki starosty wszyscy od góry do dołu dostali same dwóje (no dobra trafiły się może dwie trójki :D). I tu już zaczęło mi coś świtać, ale wszelkie wątpliwości rozwiał sam wykładowca słowami:
"Proszę Państwa, ale co tutaj się stało? Przecież wysłałem wam czego możecie się tutaj spodziewać. Starałem się omijać najtrudniejsze zagadnienia, a tutaj taka porażka?"
Jeszcze tego samego dnia starosta oraz jego zastępca (też był w tej grupce) zostali zmienieni. Poza tym wszyscy, którzy byli w to zamieszani zostali odcięci od grupy na FB, na której dzieliliśmy się materiałami. I w sumie dużo na tym nie straciliśmy gdyż potem przeanalizowaliśmy wszystkie posty na grupie i wyszło, że ci bardziej pasożytowali na pracy innych niż dawali coś od siebie. Jednak oni stracili dość dużo bo w następnym semestrze okazało się, że ci 4-5tkowi studenci teraz ledwo lecą na trójach i czwórkach.
A teraz czas na historię mojej siostry o piekielnej i dość nierozgarniętej koleżance ze studiów. Roboczo nazwijmy ją Aniela. Cała sytuacja miała miejsce na pewnych ćwiczeniach. Zbliżała się sesja i pani profesor, która prowadziła te zajęcia zarządziła, że wyśle im pule tematów (po jednym dla każdego), z której mają sobie wybrać i napisać pracę na X znaków. Jedyny problem był taki, że starosta w tamtym momencie akurat był chory a jego zastępca był w drugiej grupie ćwiczeniowej, którą prowadził inny wykładowca. I tutaj pojawia się nasza Aniela, która oświadczyła, że ona bez problemu roześle tematy do wszystkich gdy te już będą gotowe.
A co zrobiła Aniela? Zanim wysłała listę tematów do wszystkich to wybrała sobie swój temat i usunęła go z listy. Następnie wysłała plik do swoich trzech przyjaciółek aby zrobiły to samo. I to jest ta piekielna część jej zachowania. Jak więc objawiła się jej brak myślenia? Ano zamiast wysłać tak okrojoną listę do reszty studentów ta postanowiła dodatkowo delikatnie pozmieniać wszystkie tematy. Coś w stylu zamiast "Napisz referat o bitwie pod Grunwaldem" dała "Napisz referat o bitwie pod Wiedniem". Serio nie wiem co ona sobie myślała, że udupi resztę kolegów i tylko ona i jej przyjaciółki zdobędą zaliczenie? Nie wiem...
Co z tego wszystkiego wyszło? Ano już na starcie reszta studentów zauważyła, że Aniela i jej przyjaciółki podkradły sobie tematy. Dziewczyny dostały opierdziel, że tak się nie robi i wszyscy żyli sobie dalej. Zmiany w tematach były tak delikatne, ze nikt nie skapnął się, że były one ruszane, więc wszyscy spokojnie sobie pisali. Cała akcja zaczęła się w dniu oceniania prac. Oczywiście pani profesor od razu pokapowała się co tu się odwaliło i Aniela dostała srogi opiernicz przed całą grupą. Dalej sprawa obiła się również o dziekana, ale ostatecznie Anieli ze studiów nie wyrzucili, chociaż jej to groziło. Zamiast tego odeszła sama kilka miesięcy później. A reszta studentów dostała oceny za swoje prace i nie musieli nic dodatkowo zdawać.
Ogólnie zachowania typu ukrywanie materiałów czy zagadnień od wykładowców to już chyba standardowa piekielność uczelniana. Jednak w moim przypadku głównym piekielnym był sam starosta. Ogólnie działało to tak, że gdy jakiś wykładowca ogłosił na zajęciach, że coś od niego dostaniemy to oczywiście starosta grzecznie nam to wysyłał. Jednak w większości przypadków prowadzący bez słowa wysyłali mu materiały i wtedy te trafiały tylko i wyłącznie do grupy jego najbliższych znajomych. Ze dwa razy była sytuacja, w której wykładowca bez słowa mu coś wysłał a na następnych zajęciach zapytał czy trafiło to do wszystkich. Wtedy tłumaczył się, że zapomniał, ale zaraz po zajęciach roześle ten mail.
Czy coś podejrzewaliśmy? Raczej nie. Starosta i jego grupka od początku mieli dość dobre oceny. Tak samo my jakoś dawaliśmy radę wspólnymi siłami zdawać egzaminy na zadowalającym poziomie, pomimo braku dodatkowych materiałów. Nigdy też nie doszło do sytuacji, w której cały rok, poza grupką znajomych starosty, zawaliłby jakiś egzamin. Aż do tego feralnego zaliczenia, na drugim semestrze, gdzie cała sprawa się rypła.
Był to egzamin z przedmiotu, który był tak zwanym zapychaczem. Poza tym był to przedmiot mocno teoretyczny a sam wykładowca traktował go dość poważnie przez co wykłady były nudne, ciężkie i przepełnione pisaniem stosów notatek. Spowodowało to sytuację, w której przed egzaminem, gdy wspólnie ze znajomymi staraliśmy się to jakoś ogarnąć, wyszło nam około 20 stron A4 litego tekstu. A to były tylko podstawy najważniejszych zagadnień. Na tej podstawie stwierdziliśmy, że mamy ważniejsze egzaminy i ten może sobie poczekać na drugi termin. I chyba nie tylko my tak pomyśleliśmy gdyż oprócz grupki starosty wszyscy od góry do dołu dostali same dwóje (no dobra trafiły się może dwie trójki :D). I tu już zaczęło mi coś świtać, ale wszelkie wątpliwości rozwiał sam wykładowca słowami:
"Proszę Państwa, ale co tutaj się stało? Przecież wysłałem wam czego możecie się tutaj spodziewać. Starałem się omijać najtrudniejsze zagadnienia, a tutaj taka porażka?"
Jeszcze tego samego dnia starosta oraz jego zastępca (też był w tej grupce) zostali zmienieni. Poza tym wszyscy, którzy byli w to zamieszani zostali odcięci od grupy na FB, na której dzieliliśmy się materiałami. I w sumie dużo na tym nie straciliśmy gdyż potem przeanalizowaliśmy wszystkie posty na grupie i wyszło, że ci bardziej pasożytowali na pracy innych niż dawali coś od siebie. Jednak oni stracili dość dużo bo w następnym semestrze okazało się, że ci 4-5tkowi studenci teraz ledwo lecą na trójach i czwórkach.
A teraz czas na historię mojej siostry o piekielnej i dość nierozgarniętej koleżance ze studiów. Roboczo nazwijmy ją Aniela. Cała sytuacja miała miejsce na pewnych ćwiczeniach. Zbliżała się sesja i pani profesor, która prowadziła te zajęcia zarządziła, że wyśle im pule tematów (po jednym dla każdego), z której mają sobie wybrać i napisać pracę na X znaków. Jedyny problem był taki, że starosta w tamtym momencie akurat był chory a jego zastępca był w drugiej grupie ćwiczeniowej, którą prowadził inny wykładowca. I tutaj pojawia się nasza Aniela, która oświadczyła, że ona bez problemu roześle tematy do wszystkich gdy te już będą gotowe.
A co zrobiła Aniela? Zanim wysłała listę tematów do wszystkich to wybrała sobie swój temat i usunęła go z listy. Następnie wysłała plik do swoich trzech przyjaciółek aby zrobiły to samo. I to jest ta piekielna część jej zachowania. Jak więc objawiła się jej brak myślenia? Ano zamiast wysłać tak okrojoną listę do reszty studentów ta postanowiła dodatkowo delikatnie pozmieniać wszystkie tematy. Coś w stylu zamiast "Napisz referat o bitwie pod Grunwaldem" dała "Napisz referat o bitwie pod Wiedniem". Serio nie wiem co ona sobie myślała, że udupi resztę kolegów i tylko ona i jej przyjaciółki zdobędą zaliczenie? Nie wiem...
Co z tego wszystkiego wyszło? Ano już na starcie reszta studentów zauważyła, że Aniela i jej przyjaciółki podkradły sobie tematy. Dziewczyny dostały opierdziel, że tak się nie robi i wszyscy żyli sobie dalej. Zmiany w tematach były tak delikatne, ze nikt nie skapnął się, że były one ruszane, więc wszyscy spokojnie sobie pisali. Cała akcja zaczęła się w dniu oceniania prac. Oczywiście pani profesor od razu pokapowała się co tu się odwaliło i Aniela dostała srogi opiernicz przed całą grupą. Dalej sprawa obiła się również o dziekana, ale ostatecznie Anieli ze studiów nie wyrzucili, chociaż jej to groziło. Zamiast tego odeszła sama kilka miesięcy później. A reszta studentów dostała oceny za swoje prace i nie musieli nic dodatkowo zdawać.
studia
Ocena:
144
(154)
poczekalnia
Skomentuj
(32)
Pobierz ten tekst w formie obrazka
W te wakacje musiałem wyjechać służbowo do Poznania na kilka tygodni. Stwierdziłem jednak, że trochę zaoszczędzę i nie będę się bawił w żadne hotele. Zamiast tego, za poleceniem znajomego, wynająłem na ten czas kawalerkę. No i mogę powiedzieć, że już nie mam znajomego :D
Samo mieszkanie było serio fajne. Drugie piętro, czyste, ładnie wyremontowane, z dobrze zaopatrzoną w sprzęt kuchnią, wygodne łóżko. Do tego w naprawdę dobrze skomunikowanej okolicy. Jedynym mankamentem był plac zabaw dosłownie za oknami.
I nie zrozumcie mnie źle. Ja nie mam nic do bawiących się dzieci. Niedaleko mojego domu jest plac zabaw i jak to na placu zabaw jest gwarno i radośnie. Jednak, gdy wraz z żoną zdarza nam się przesiadywać w parku, który jest tuż obok tego placu zabaw, to kompletnie nie przeszkadzają nam odgłosy, które z niego dochodzą. Natomiast tutaj, pomimo podobnej odległości od źródła hałasu, miałem dość po kilkunastu minutach.
Te dzieci się nie bawiły... One starały się wezwać Belzedupa, albo inne Cthulhu. To nie były krzyki, które normalnie emitują dzieci podczas zabawy, typu: "Raz, dwa, trzy! Za siebie!", czy coś w tym stylu. To były nieartykułowane krzyki i piski, które potrafiły trwać dobre 15 minut, by nagle zniknąć i po 5 minutach wrócić ze zdwojoną siłą. A nawet gdy "zabawa" się uspokajała to nie było tak, że robiło się jakoś mega ciszej. Bo i tak wtedy trzeba było wrzasnąć na cały regulator do kumpla, który stoi obok, że jest bambikiem i nie ma vdolców. I tak od 16 (albo i wcześniej, nie wiem, o tej godzinie wracałem do mieszkania) aż do 21 czy nawet 22.
I ktoś może powiedzieć, że mogłem przecież zamknąć okna. No niby mogłem, ale... Po pierwsze przy panujących wtedy temperaturach urządziłbym sobie niezłą saunę w tej kawalerce. Po drugie zamknięte okna coś tam dawały, ale piski i wrzaski nadal irytowały. A po trzecie czy to serio powinno tak wyglądać?
Przecież gdybym ja za dzieciaka ze znajomymi odstawił taki "koncert heavy metalowy" na podwórku to w kolejce do opierdzielenia nas, zaraz za naszymi rodzicami, stanęła by połowa naszego sąsiedztwa. A tutaj? Rodzice zwykle siedzieli sobie na ławeczkach mając gdzieś co się dzieje z ich pociechami. Raz zaobserwowałem sytuację gdzie dzieci postanowiły bawić się w rzucanie piaskiem. Na początku było zabawnie, ale po jakimś czasie dwójka dzieci zaczęła płakać, jednak rodzice mieli to gdzieś. Draka zaczęła się gdy jedna z dziewczynek albo dostała w głowę kamieniem albo piaskiem prosto w oczy i zaczęła wyć. I wtedy rozpoczęła się kakofonia płaczu dzieci i kłótni dorosłych. Po jakiś 20 minutach wszyscy rozeszli się do domu obrażeni i to był jedyny wieczór, w którym miałem względny spokój.
I tak dzieci są stworzone do generowania hałasu, zniszczenia i chaosu, ale to nie tak powinno wyglądać. Bardzo ciężko opisać w historii to co się działo na tym placu zabaw, ale uwierzcie mi to nie było normalne...
A co do kumpla, który polecił mi to mieszkanie. Aby go trochę usprawiedliwić, to w momencie, gdy on wynajmował tą kawalerkę to plac zabaw był nadal w budowie i nie zdawał sobie sprawy na co mnie skazuje :D
Samo mieszkanie było serio fajne. Drugie piętro, czyste, ładnie wyremontowane, z dobrze zaopatrzoną w sprzęt kuchnią, wygodne łóżko. Do tego w naprawdę dobrze skomunikowanej okolicy. Jedynym mankamentem był plac zabaw dosłownie za oknami.
I nie zrozumcie mnie źle. Ja nie mam nic do bawiących się dzieci. Niedaleko mojego domu jest plac zabaw i jak to na placu zabaw jest gwarno i radośnie. Jednak, gdy wraz z żoną zdarza nam się przesiadywać w parku, który jest tuż obok tego placu zabaw, to kompletnie nie przeszkadzają nam odgłosy, które z niego dochodzą. Natomiast tutaj, pomimo podobnej odległości od źródła hałasu, miałem dość po kilkunastu minutach.
Te dzieci się nie bawiły... One starały się wezwać Belzedupa, albo inne Cthulhu. To nie były krzyki, które normalnie emitują dzieci podczas zabawy, typu: "Raz, dwa, trzy! Za siebie!", czy coś w tym stylu. To były nieartykułowane krzyki i piski, które potrafiły trwać dobre 15 minut, by nagle zniknąć i po 5 minutach wrócić ze zdwojoną siłą. A nawet gdy "zabawa" się uspokajała to nie było tak, że robiło się jakoś mega ciszej. Bo i tak wtedy trzeba było wrzasnąć na cały regulator do kumpla, który stoi obok, że jest bambikiem i nie ma vdolców. I tak od 16 (albo i wcześniej, nie wiem, o tej godzinie wracałem do mieszkania) aż do 21 czy nawet 22.
I ktoś może powiedzieć, że mogłem przecież zamknąć okna. No niby mogłem, ale... Po pierwsze przy panujących wtedy temperaturach urządziłbym sobie niezłą saunę w tej kawalerce. Po drugie zamknięte okna coś tam dawały, ale piski i wrzaski nadal irytowały. A po trzecie czy to serio powinno tak wyglądać?
Przecież gdybym ja za dzieciaka ze znajomymi odstawił taki "koncert heavy metalowy" na podwórku to w kolejce do opierdzielenia nas, zaraz za naszymi rodzicami, stanęła by połowa naszego sąsiedztwa. A tutaj? Rodzice zwykle siedzieli sobie na ławeczkach mając gdzieś co się dzieje z ich pociechami. Raz zaobserwowałem sytuację gdzie dzieci postanowiły bawić się w rzucanie piaskiem. Na początku było zabawnie, ale po jakimś czasie dwójka dzieci zaczęła płakać, jednak rodzice mieli to gdzieś. Draka zaczęła się gdy jedna z dziewczynek albo dostała w głowę kamieniem albo piaskiem prosto w oczy i zaczęła wyć. I wtedy rozpoczęła się kakofonia płaczu dzieci i kłótni dorosłych. Po jakiś 20 minutach wszyscy rozeszli się do domu obrażeni i to był jedyny wieczór, w którym miałem względny spokój.
I tak dzieci są stworzone do generowania hałasu, zniszczenia i chaosu, ale to nie tak powinno wyglądać. Bardzo ciężko opisać w historii to co się działo na tym placu zabaw, ale uwierzcie mi to nie było normalne...
A co do kumpla, który polecił mi to mieszkanie. Aby go trochę usprawiedliwić, to w momencie, gdy on wynajmował tą kawalerkę to plac zabaw był nadal w budowie i nie zdawał sobie sprawy na co mnie skazuje :D
Ocena:
40
(88)
CCC i ich opcja dostawy CCC Ekspres. Moja siostrzenica jest fanką pokemonów i wczoraj miała urodziny. W poniedziałek, kiedy cała historia ma swój początek, mieliśmy już skompletowany dla niej prezent. Jednak moja żona znalazła w CCC plecaki pokemon i stwierdziła, że fajnie by było podjechać i jej taki kupić. Jednak ja ze względu na moje uwielbienie do nowych technologii i wrodzone lenistwo stwierdziłem, że skoro istnieje opcja dostawy tego samego dnia to dlaczego z niej nie skorzystać. Tak więc w poniedziałek o godzinie trzynastej złożyłem zamówienie, wpłata została zaksięgowana jakoś pół godziny później. Pozostało tylko czekać.
Około godziny siedemnastej zacząłem się niecierpliwić, więc postanowiłem zadzwonić na ich infolinię. Tam dowiedziałem się, że zamówienie jest już skompletowane i czeka w sklepie na przydzielenie kuriera. Poza tym zostałem zapewniony, że pani zadzwoni do sklepu z pytaniem co się dzieje i dostanę informację na maila. Jak możecie się domyślić nie dotarł do mnie ani kurier ani mail z informacjami.
Następnego dnia z samego rana ponownie zadzwoniłem na infolinię. I w sumie nie dowiedziałem się nic ponad to co mi powiedzieli w poniedziałek. Poinformowałem jednak panią, że paczka musi być u mnie przed godziną piętnastą. Jak możecie się domyślić na zegarku godzina piętnasta, a kuriera czy maila ani widu ani słychu. Machnęliśmy ręką, pojechaliśmy na imprezę, wręczyliśmy prezent i poinformowaliśmy solenizantkę, że na dniach dostanie jeszcze jeden drobiazg, który niestety nie dotarł na czas.
I tak dochodzimy do dnia trzeciego czyli dzisiaj. Około godziny dziesiątej postanowiłem po raz trzeci zadzwonić na ich infolinię. I znowu dowiedziałem się jedynie, że paczka jest gotowa i czeka na kuriera. Zapytałem jednak czy da radę zmienić sposób dostawy na paczkomat. Okazało się, że jest to niemożliwe. No to postanowiłem się zapytać, czy dostanę jakiś zwrot opłaty za dostawę, gdyż specjalnie dopłaciłem więcej niż za zwykłego kuriera, żeby paczka była u mnie w poniedziałek. Pani nie wie, pani się zapyta i dostanę informację na maila. No i na sam koniec coś mnie tchnęło i zapytałem się jaki jest stan moich dwóch pozostałych zgłoszeń. I okazało się, że nie ma żadnych zgłoszeń. Czyli najprawdopodobniej moje dwa poprzednie telefony na infolinię zostały zlane ciepłym moczem. Tym bardziej, że po tej rozmowie praktycznie od razu dostałem na maila wiadomość, że moje zgłoszenie zostało utworzone i czeka na przetworzenie.
Jednak nie byłoby tej historii gdyby nie wiadomość od CCC z godziny piętnastej i moja kolejna rozmowa z panią z infolinii. Oto mail jaki od nich otrzymałem:
Dzień dobry,
z przykrością informuję, iż z powodu błędu systemowego oraz problemu podczas wysyłania zamówienia, doszło do pomyłki.
Dyspozycja zwrotu środków została przekazana do odpowiedniego działu. Następnie Dział Finansów dokona zwrotu środków za niewysłane zamówienie.
A oto jak mniej więcej brzmiała rozmową z panią z infolinii:
[Pani z infolinii]: Dzień dobry, obsługa klienta sklep CCC. W czym mogę pomóc?
[Ja]: Dzień dobry. W poniedziałek zamówiłem u państwa pewną rzecz i jako sposób wysyłki wybrałem CCC Ekspres. Jest środa i nie dość, że przesyłka do mnie nie dotarła to państwo jeszcze anulują moje zamówienie.
[P]: Czy może Pan podać numer zamówienia?
[J]: {Podaje numer zamówienia}
[P]: Oczywiście już patrzę, proszę chwilkę poczekać... Ale dostał Pan informację, że podczas zamówienia doszło do pomyłki.
[J]: Do pomyłki? A może mi Pani wytłumaczyć na czym polegała ta pomyłka?
[P]: Niestety nie jestem uprawniona do podawania takich informacji.
[J]: Oczywiście... To może mi Pani wytłumaczyć jaki był problem by skontaktować się ze mną i zmienić sposób dostawy, albo coś w tym stylu? Trzeba było od razu anulować zamówienie?
[P]: Ale w czym problem? Przecież może Pan zamówić ten przedmiot raz jeszcze, wybierając inny sposób wysyłki.
[J]: A co jeśli ten przedmiot jest już niedostępny?
[P]: Z tego co widzę to przedmiot jest dostępny w sklepie internetowym.
[J]: Teraz jest dostępny. Ale Państwo macie czternaście dni na zwrócenie mi środków. Co jeśli nie mam na tyle pieniędzy by zamawiać ten plecak raz jeszcze, a za czternaście dni okaże się, że jest już niedostępny?
[P]: Ale ja nie rozumiem w czym jest problem...
[J]: Dobrze to ja Pani wytłumaczę. Po pierwsze i najważniejsze nie wywiązaliście się z usługi, którą oferujecie. Plecak ten miał być prezentem na urodziny, które były wczoraj. Pierwszy raz dzwoniłem do was w poniedziałek około godziny siedemnastej. Drugi raz wczoraj około dziewiątej. No i trzeci raz dzisiaj, znowu około dziewiątej. Dopiero po trzeciej rozmowie otrzymałem na maila wiadomość z potwierdzeniem utworzenia zgłoszenia. Czyli podczas dwóch pierwszych rozmów zostałem totalnie olany. Gdybym wiedział w poniedziałek, czy nawet we wtorek, że jest problem z wysyłką to sam anulowałbym to zamówienie i sam podjechał do sklepu stacjonarnego, żeby kupić ten plecak.
[P]: Ale co ja mam w takim wypadku zrobić?
[J]: Według mnie totalnym minimum byłyby chociaż przeprosiny za zaistniałą sytuację. Bo ani w mailu ani w żadnej rozmowie z konsultantem, w tym z Panią, takie słowa nie padły.
[P]: Ale dlaczego to ja mam Pana przepraszać skoro to nie z mojej winy zamówienie do Pana nie dotarło?
[J]: Aha...
Szczerze powiem to zatkało mnie w tamtym momencie. I mimo, że od rozmowy minęły ponad dwie godziny to nadal nie wiem jak to skomentować.
Około godziny siedemnastej zacząłem się niecierpliwić, więc postanowiłem zadzwonić na ich infolinię. Tam dowiedziałem się, że zamówienie jest już skompletowane i czeka w sklepie na przydzielenie kuriera. Poza tym zostałem zapewniony, że pani zadzwoni do sklepu z pytaniem co się dzieje i dostanę informację na maila. Jak możecie się domyślić nie dotarł do mnie ani kurier ani mail z informacjami.
Następnego dnia z samego rana ponownie zadzwoniłem na infolinię. I w sumie nie dowiedziałem się nic ponad to co mi powiedzieli w poniedziałek. Poinformowałem jednak panią, że paczka musi być u mnie przed godziną piętnastą. Jak możecie się domyślić na zegarku godzina piętnasta, a kuriera czy maila ani widu ani słychu. Machnęliśmy ręką, pojechaliśmy na imprezę, wręczyliśmy prezent i poinformowaliśmy solenizantkę, że na dniach dostanie jeszcze jeden drobiazg, który niestety nie dotarł na czas.
I tak dochodzimy do dnia trzeciego czyli dzisiaj. Około godziny dziesiątej postanowiłem po raz trzeci zadzwonić na ich infolinię. I znowu dowiedziałem się jedynie, że paczka jest gotowa i czeka na kuriera. Zapytałem jednak czy da radę zmienić sposób dostawy na paczkomat. Okazało się, że jest to niemożliwe. No to postanowiłem się zapytać, czy dostanę jakiś zwrot opłaty za dostawę, gdyż specjalnie dopłaciłem więcej niż za zwykłego kuriera, żeby paczka była u mnie w poniedziałek. Pani nie wie, pani się zapyta i dostanę informację na maila. No i na sam koniec coś mnie tchnęło i zapytałem się jaki jest stan moich dwóch pozostałych zgłoszeń. I okazało się, że nie ma żadnych zgłoszeń. Czyli najprawdopodobniej moje dwa poprzednie telefony na infolinię zostały zlane ciepłym moczem. Tym bardziej, że po tej rozmowie praktycznie od razu dostałem na maila wiadomość, że moje zgłoszenie zostało utworzone i czeka na przetworzenie.
Jednak nie byłoby tej historii gdyby nie wiadomość od CCC z godziny piętnastej i moja kolejna rozmowa z panią z infolinii. Oto mail jaki od nich otrzymałem:
Dzień dobry,
z przykrością informuję, iż z powodu błędu systemowego oraz problemu podczas wysyłania zamówienia, doszło do pomyłki.
Dyspozycja zwrotu środków została przekazana do odpowiedniego działu. Następnie Dział Finansów dokona zwrotu środków za niewysłane zamówienie.
A oto jak mniej więcej brzmiała rozmową z panią z infolinii:
[Pani z infolinii]: Dzień dobry, obsługa klienta sklep CCC. W czym mogę pomóc?
[Ja]: Dzień dobry. W poniedziałek zamówiłem u państwa pewną rzecz i jako sposób wysyłki wybrałem CCC Ekspres. Jest środa i nie dość, że przesyłka do mnie nie dotarła to państwo jeszcze anulują moje zamówienie.
[P]: Czy może Pan podać numer zamówienia?
[J]: {Podaje numer zamówienia}
[P]: Oczywiście już patrzę, proszę chwilkę poczekać... Ale dostał Pan informację, że podczas zamówienia doszło do pomyłki.
[J]: Do pomyłki? A może mi Pani wytłumaczyć na czym polegała ta pomyłka?
[P]: Niestety nie jestem uprawniona do podawania takich informacji.
[J]: Oczywiście... To może mi Pani wytłumaczyć jaki był problem by skontaktować się ze mną i zmienić sposób dostawy, albo coś w tym stylu? Trzeba było od razu anulować zamówienie?
[P]: Ale w czym problem? Przecież może Pan zamówić ten przedmiot raz jeszcze, wybierając inny sposób wysyłki.
[J]: A co jeśli ten przedmiot jest już niedostępny?
[P]: Z tego co widzę to przedmiot jest dostępny w sklepie internetowym.
[J]: Teraz jest dostępny. Ale Państwo macie czternaście dni na zwrócenie mi środków. Co jeśli nie mam na tyle pieniędzy by zamawiać ten plecak raz jeszcze, a za czternaście dni okaże się, że jest już niedostępny?
[P]: Ale ja nie rozumiem w czym jest problem...
[J]: Dobrze to ja Pani wytłumaczę. Po pierwsze i najważniejsze nie wywiązaliście się z usługi, którą oferujecie. Plecak ten miał być prezentem na urodziny, które były wczoraj. Pierwszy raz dzwoniłem do was w poniedziałek około godziny siedemnastej. Drugi raz wczoraj około dziewiątej. No i trzeci raz dzisiaj, znowu około dziewiątej. Dopiero po trzeciej rozmowie otrzymałem na maila wiadomość z potwierdzeniem utworzenia zgłoszenia. Czyli podczas dwóch pierwszych rozmów zostałem totalnie olany. Gdybym wiedział w poniedziałek, czy nawet we wtorek, że jest problem z wysyłką to sam anulowałbym to zamówienie i sam podjechał do sklepu stacjonarnego, żeby kupić ten plecak.
[P]: Ale co ja mam w takim wypadku zrobić?
[J]: Według mnie totalnym minimum byłyby chociaż przeprosiny za zaistniałą sytuację. Bo ani w mailu ani w żadnej rozmowie z konsultantem, w tym z Panią, takie słowa nie padły.
[P]: Ale dlaczego to ja mam Pana przepraszać skoro to nie z mojej winy zamówienie do Pana nie dotarło?
[J]: Aha...
Szczerze powiem to zatkało mnie w tamtym momencie. I mimo, że od rozmowy minęły ponad dwie godziny to nadal nie wiem jak to skomentować.
ccc
Ocena:
140
(152)
Szedłem sobie dzisiaj bardzo rzadko uczęszczaną drogą do pobliskiego marketu na zakupy. W pewnym momencie zauważyłem, że na bocznym wyjeździe, który musiałem minąć stoi samochód z włączonym silnikiem. Na drodze wzdłuż, której szedłem nie jechał żaden samochód, więc nie czekał on aż będzie mógł skręcić. Dlatego gdy podszedłem, przystanąłem na chwilę aby zobaczyć czy mogę bezpiecznie przejść. Okazało się, że kierowca grzebie coś w telefonie, więc postanowiłem iść dalej. No i gdy tylko wszedłem przed maskę ten nagle ruszył, oczywiście nadal gapiąc się w telefon.
Zanim się skapnął co odwalił zdążył przewieźć mnie na masce dobre 20 metrów. W pewnym momencie życie przeleciało mi przed oczami bo poczułem, że zaczyna ciągnąć mnie w dół. Na szczęście facet ogarnął co się dzieje i się zatrzymał. Gdy tylko się otrząsnąłem, o ja naiwny, postanowiłem podejść do okna samochodu i pogadać z facetem. A ten gdy tylko zszedłem mu sprzed maski ruszył z piskiem opon tak że prawie by mi po palcach przejechał dodatkowo. No i tyle go widziałem. Niestety z rejestracji udało mi się zapamiętać niewiele, gdyż szybko skręcił w inną alejkę.
Gdy zszedłem z powrotem na chodnik i miałem zamiar zadzwonić na policję usłyszałem, że ktoś mnie woła. Okazało się, że Pani mieszkająca w domku naprzeciw siedziała akurat w ogródku i wszystko widziała. Niestety też nie zapamiętała rejestracji i nie ma w domu monitoringu. Ale dała mi swój numer i obiecała popytać się sąsiadów o zapisy z kamer. Ja natomiast zgłosiłem sprawę na policję i podjechałem taksówką na obdukcję. Skończyło się na szczęście tylko na dość mocno obitym biodrze i kilku innych stłuczeniach. No i buty trochę ucierpiały gdy szurałem nimi po asfalcie :D
Ps. Jakby ktoś zastanawiał się dlaczego nie obszedłem tego samochodu od tyłu. Po pierwsze stał on tak, że na chodnik wystawało może 10 cm maski. Po drugie wyjazd ten jest bardzo wąski i musiałbym się przeciskać pomiędzy samochodem a płotem. No i po trzecie kto by się spodziewał, że facet nie raczy oderwać oczu od telefonu przed ruszeniem z miejsca.
Zanim się skapnął co odwalił zdążył przewieźć mnie na masce dobre 20 metrów. W pewnym momencie życie przeleciało mi przed oczami bo poczułem, że zaczyna ciągnąć mnie w dół. Na szczęście facet ogarnął co się dzieje i się zatrzymał. Gdy tylko się otrząsnąłem, o ja naiwny, postanowiłem podejść do okna samochodu i pogadać z facetem. A ten gdy tylko zszedłem mu sprzed maski ruszył z piskiem opon tak że prawie by mi po palcach przejechał dodatkowo. No i tyle go widziałem. Niestety z rejestracji udało mi się zapamiętać niewiele, gdyż szybko skręcił w inną alejkę.
Gdy zszedłem z powrotem na chodnik i miałem zamiar zadzwonić na policję usłyszałem, że ktoś mnie woła. Okazało się, że Pani mieszkająca w domku naprzeciw siedziała akurat w ogródku i wszystko widziała. Niestety też nie zapamiętała rejestracji i nie ma w domu monitoringu. Ale dała mi swój numer i obiecała popytać się sąsiadów o zapisy z kamer. Ja natomiast zgłosiłem sprawę na policję i podjechałem taksówką na obdukcję. Skończyło się na szczęście tylko na dość mocno obitym biodrze i kilku innych stłuczeniach. No i buty trochę ucierpiały gdy szurałem nimi po asfalcie :D
Ps. Jakby ktoś zastanawiał się dlaczego nie obszedłem tego samochodu od tyłu. Po pierwsze stał on tak, że na chodnik wystawało może 10 cm maski. Po drugie wyjazd ten jest bardzo wąski i musiałbym się przeciskać pomiędzy samochodem a płotem. No i po trzecie kto by się spodziewał, że facet nie raczy oderwać oczu od telefonu przed ruszeniem z miejsca.
Ocena:
113
(115)
Jakiś czas temu napisałem historię o nowych sąsiadach. Dla tych którzy nie czytali: https://piekielni.pl/90578. Ogólnie nie, nie doczekałem się kolejnej pizzy niespodzianki, ale za to dowiedziałem się kilku ciekawych rzeczy, które pozwalają mi stwierdzić, że życie z nowymi sąsiadami zdecydowanie będzie dość ciekawe, żeby nie mówić co najmniej irytujące.
Po pierwsze tak, akcja z pizzą to była ich sprawka i sami się do tego przyznali. Co prawda nie mi osobiście, ale bardzo ochoczo przedstawili całą sytuację pewnej starszej pani, która mieszka trzy domy ode mnie. Jak się dowiedziałem? Ano starsza pani nie mogła uwierzyć, więc przyszła to ze mną skonfrontować. Akurat ogarniałem rowery na podjeździe gdy podeszła do mnie i zagaiła.
[Starsza Pani]: Panie Gerwazy, a cóż to się dzieje? Pan taki miły zawsze a ja tu nagle słyszę, że Pan TAK traktuje nowych sąsiadów?
[Ja]: A może Pani coś więcej powiedzieć, bo nie za bardzo wiem o co chodzi.
[SP]: A spotkałam tych nowych sąsiadów ostatnio i mi powiedzieli, że Pan się bardzo niemiło odezwał do sąsiadki.
[J]: Mówili coś jeszcze?
[SP]: No, że prosili Pana kilka razy o przysługę i nigdy problemu nie było. A gdy ostatnio znowu poprosili to był Pan bardzo niemiły i odmówił.
[J]: Aha... A powie mi Pani, czy mówili coś o pizzy?
[SP]: A skąd Pan wie? Ta sąsiadka powiedziała coś... Jak to było? "A ta pizza może go nauczy", ale ja nie wiedziałam o co chodzi.
[J]: A to już mówię Pani jak ta sytuacja wyglądała...
Streszczam historię z paczkami i pizzą.
[SP]: Powiem Panu ja już tyle lat tu mieszkam i nigdy takich problemów nie było. Z każdym da się porozmawiać a tu takie coś. I jeszcze kłamać... Dobrze, że do Pana przyszłam.
Dalej dowiedziałem się też, że fuchę odbierania paczek sąsiadki przejął sąsiad z naprzeciwka i naraził się jej jeszcze szybciej niż ja. Sąsiad tak samo jak ja pracuje zdalnie, ale gdy dostanie sygnał z firmy to nie ma zmiłuj, musi do niej jechać. Dlatego od razu gdy do niego przyszła z prośbą o odebranie paczki to poinformował ją, że nie ma problemu, ale może się zdarzyć tak że będzie musiał jechać do firmy. No i pech chciał, że przy drugiej prośbie o odbiór paczki dostał informację z firmy, że ma być teraz, już, natychmiast na miejscu i przez większość dnia nie było go w domu. Co na to sąsiadka? Zrozumiała? A gdzie tam... Następnego dnia przyszła mu zrobić awanturę, że jest niesłowny i nieodpowiedzialny. A co na to sąsiad? Ano w kilku żołnierskich słowach kazał jej się ogarnąć i bezapelacyjnie stwierdził, że żadnej paczki jej już nie odbierze. Kto został nowym jeleniem od odbierania paczek? Nie wiem, ale jak tylko się dowiem to na bank powiem mu jak ten układ wygląda w rzeczywistości.
Trzecia rzecz ogród. Osiedle domków jednorodzinnych, na którym mieszkam jest dość stare. A co za tym idzie mamy tu miszmasz parceli, na których miesza się nowe budownictwo ze starym. Podobnie sprawa się ma z ogrodami. U mnie w ogrodzie króluje trawa, którą urozmaica mały ziołowy ogródek. U sąsiadów na prawo ode mnie sprawa wygląda podobnie. Jednak już na drugiej działce na prawo ode mnie mieszka starszy pan, który na ogródku ma dwie piękne wiśnie, kilka krzaczków agrestu, mały ogródek na którym hoduje marchewkę, pietruszkę, itp. I nigdy to nikomu nie przeszkadzało. Więc dlaczego o tym piszę? Bo działka pomiędzy moim domem a domem starszego pana należy do naszej pani od paczek. A spotkałem dzisiaj starszego i wydawał się dość mocno zdenerwowany.
Co się okazało? Już od samego początku nasza sąsiadeczka miała jakieś ale do ogrodu starszego pana. Na początku jej uwagi sprowadzały się do narzekań, że psuje jej on horyzont. Dalej gdy zaczęło się robić cieplej zaczęła narzekać na owady, które podobno mnożą się milionami w ogródku starszego pana. Ostatnio zaczęła narzekać też na to, że drzewa wiśni spowalniają jej internet. Patrząc na antenę mają oni Starlinka. I naprawdę jestem ciekaw jakim cudem wiśnie, które ledwo dorastają do wysokości na jakiej zamontowana jest antena sprawiają, że ich internet działa gorzej. Tym bardziej, że antena jest zamontowana po stronie dachu od mojej działki a nie starszego pana. A dlaczego starszy pan był tak zdenerwowany? Ano nasza sąsiadeczka przyszła dzisiaj do niego i oznajmiła mu, że będzie się starać o nakaz wycięcia z jego działki tych dwóch wiśni.
Po pierwsze tak, akcja z pizzą to była ich sprawka i sami się do tego przyznali. Co prawda nie mi osobiście, ale bardzo ochoczo przedstawili całą sytuację pewnej starszej pani, która mieszka trzy domy ode mnie. Jak się dowiedziałem? Ano starsza pani nie mogła uwierzyć, więc przyszła to ze mną skonfrontować. Akurat ogarniałem rowery na podjeździe gdy podeszła do mnie i zagaiła.
[Starsza Pani]: Panie Gerwazy, a cóż to się dzieje? Pan taki miły zawsze a ja tu nagle słyszę, że Pan TAK traktuje nowych sąsiadów?
[Ja]: A może Pani coś więcej powiedzieć, bo nie za bardzo wiem o co chodzi.
[SP]: A spotkałam tych nowych sąsiadów ostatnio i mi powiedzieli, że Pan się bardzo niemiło odezwał do sąsiadki.
[J]: Mówili coś jeszcze?
[SP]: No, że prosili Pana kilka razy o przysługę i nigdy problemu nie było. A gdy ostatnio znowu poprosili to był Pan bardzo niemiły i odmówił.
[J]: Aha... A powie mi Pani, czy mówili coś o pizzy?
[SP]: A skąd Pan wie? Ta sąsiadka powiedziała coś... Jak to było? "A ta pizza może go nauczy", ale ja nie wiedziałam o co chodzi.
[J]: A to już mówię Pani jak ta sytuacja wyglądała...
Streszczam historię z paczkami i pizzą.
[SP]: Powiem Panu ja już tyle lat tu mieszkam i nigdy takich problemów nie było. Z każdym da się porozmawiać a tu takie coś. I jeszcze kłamać... Dobrze, że do Pana przyszłam.
Dalej dowiedziałem się też, że fuchę odbierania paczek sąsiadki przejął sąsiad z naprzeciwka i naraził się jej jeszcze szybciej niż ja. Sąsiad tak samo jak ja pracuje zdalnie, ale gdy dostanie sygnał z firmy to nie ma zmiłuj, musi do niej jechać. Dlatego od razu gdy do niego przyszła z prośbą o odebranie paczki to poinformował ją, że nie ma problemu, ale może się zdarzyć tak że będzie musiał jechać do firmy. No i pech chciał, że przy drugiej prośbie o odbiór paczki dostał informację z firmy, że ma być teraz, już, natychmiast na miejscu i przez większość dnia nie było go w domu. Co na to sąsiadka? Zrozumiała? A gdzie tam... Następnego dnia przyszła mu zrobić awanturę, że jest niesłowny i nieodpowiedzialny. A co na to sąsiad? Ano w kilku żołnierskich słowach kazał jej się ogarnąć i bezapelacyjnie stwierdził, że żadnej paczki jej już nie odbierze. Kto został nowym jeleniem od odbierania paczek? Nie wiem, ale jak tylko się dowiem to na bank powiem mu jak ten układ wygląda w rzeczywistości.
Trzecia rzecz ogród. Osiedle domków jednorodzinnych, na którym mieszkam jest dość stare. A co za tym idzie mamy tu miszmasz parceli, na których miesza się nowe budownictwo ze starym. Podobnie sprawa się ma z ogrodami. U mnie w ogrodzie króluje trawa, którą urozmaica mały ziołowy ogródek. U sąsiadów na prawo ode mnie sprawa wygląda podobnie. Jednak już na drugiej działce na prawo ode mnie mieszka starszy pan, który na ogródku ma dwie piękne wiśnie, kilka krzaczków agrestu, mały ogródek na którym hoduje marchewkę, pietruszkę, itp. I nigdy to nikomu nie przeszkadzało. Więc dlaczego o tym piszę? Bo działka pomiędzy moim domem a domem starszego pana należy do naszej pani od paczek. A spotkałem dzisiaj starszego i wydawał się dość mocno zdenerwowany.
Co się okazało? Już od samego początku nasza sąsiadeczka miała jakieś ale do ogrodu starszego pana. Na początku jej uwagi sprowadzały się do narzekań, że psuje jej on horyzont. Dalej gdy zaczęło się robić cieplej zaczęła narzekać na owady, które podobno mnożą się milionami w ogródku starszego pana. Ostatnio zaczęła narzekać też na to, że drzewa wiśni spowalniają jej internet. Patrząc na antenę mają oni Starlinka. I naprawdę jestem ciekaw jakim cudem wiśnie, które ledwo dorastają do wysokości na jakiej zamontowana jest antena sprawiają, że ich internet działa gorzej. Tym bardziej, że antena jest zamontowana po stronie dachu od mojej działki a nie starszego pana. A dlaczego starszy pan był tak zdenerwowany? Ano nasza sąsiadeczka przyszła dzisiaj do niego i oznajmiła mu, że będzie się starać o nakaz wycięcia z jego działki tych dwóch wiśni.
sąsiedzi
Ocena:
118
(122)
Mieszkam wraz z żoną w domku jednorodzinnym i jakoś rok temu nasi sąsiedzi postanowili sprzedać swój dom. Trochę to zajęło, ale w końcu znalazł się kupiec i tak od ponad trzech miesięcy mamy nowych sąsiadów. Dość młoda para, na oko 23 lata, wydawali się bardzo sympatyczni. Na samym starcie zorganizowali integracyjnego grilla i można powiedzieć, że aż do zeszłego tygodnia żyliśmy na dobrej stopie.
Wszystko zaczęło się od tego, że jakoś dwa miesiące temu sąsiadka przyszła do nas z pytaniem czy będziemy tego i tego dnia w domu bo ma przyjść do niej paczka i nie ma jak odebrać. Oczywiście się zgodziłem bo czemu nie. Potem ta sytuacja powtórzyła się jakieś dziesięć razy. Za każdym razem sąsiadka przepraszała nas i śmiała się, ze jest zakupoholiczką a ja mówiłem, że nie szkodzi oraz, że jak jestem w domu to nie ma problemu, mogę odebrać.
Jednak jakoś trzy tygodnie temu kurier przywiózł kolejną paczkę dla sąsiadki mimo, że ta nas wcześniej o tym nie informowała. Stwierdziłem jednak, że pewnie zapomniała i machnąłem ręką. Zwykle sąsiadka przychodziła po odbiór tego samego dnia, którego miała przyjść paczka. Tym razem jednak nie pojawiła się. Ba zamiast niej zaczęli pojawiać się kolejni kurierzy z jej paczkami. Po tygodniu, gdy miałem w domu cztery jej paczki, postanowiłem się do nich przejść. Oczywiście pocałowałem klamkę.
W końcu po kolejnym tygodniu, gdy paczek nazbierało się już siedem, pojawiła się sąsiadka. Od słowa do słowa wyszło, że wyjechali na dwutygodniowe wakacje, świetnie się bawili, wyśle mi namiary na hotel w Turcji bo bardzo polecają. Na sam koniec rozmowy rzuciłem "Trzymaj sąsiadka twoje paczki, trochę się tego nazbierało. Następnym razem daj mi znać, żebym miał czas się psychicznie przygotować". Sąsiadka trochę się speszyła, wzięła paczki i poszła.
Następnego dnia siedziałem sobie spokojnie przed komputerem i pracowałem. Gdy nagle ktoś zadzwonił do drzwi. Poszedłem a tam dostawca pizzy.
[Pizzerman]: Dobry, płatność przy odbiorze, razem będzie 272 złote.
[Ja]: Kurde, problem jest taki, że ja żadnej pizzy nie zamawiałem.
[P]: Zamówienie na imię Gerwazy.
[J]: Ano jestem Gerwazy, ale mówię Panu żadnej pizzy nie zamawiałem. Z jakiego numeru to było zamawiane.
[P]: XXX-XXX-XXX
[J]: To nie mój numer, daj mi pan sekundę sprawdzę w kontaktach.
Mam kumpla, który lubi robić tego typu głupie kawały, więc chciałem się upewnić.
[J]: No niestety, nie kojarzę tego numeru.
[P]: No to co teraz zrobimy?
[J]: Czy jak nie zapłacę i wrócisz z pizzą to ciebie obciążą?
[P]: Nie mam pojęcia, pierwszy raz mam taką sytuację...
[J]: Dobra ch*j. Jakie tam masz te pizze?
[P]: Cztery pepperoni 60cm.
[J]: Zaproszę znajomych to jakoś to przejemy. Można kartą?
I w sumie dopiero dzisiaj, czyli po tygodniu od akcji z pizzą, skojarzyłem fakty. Otóż niespodziewaną pizzę dostałem dzień po konfrontacji z sąsiadką, plus od tego czasu sąsiedzi przestali odpowiadać mi na dzień dobry. Nie mam 100% pewności, ale nie wierzę aby to był przypadek.
I teraz pytanie czy ja serio powiedziałem coś nie tak? Dodam, że mówiłem to z uśmiechem na ustach i dam sobie rękę uciąć, że nie brzmiało to na jakiś wyrzut czy coś w tym stylu. Ogólnie głęboko w poważaniu mam to, że sąsiedzi są na mnie obrażeni, ale jeśli za tydzień znowu dostanę pizzę niespodziankę lub coś w tym stylu to będę musiał to z nimi skonfrontować bo nie mam ochoty bawić się w przedszkolne przepychanki.
Ps. Pizza była bardzo dobra :D
Wszystko zaczęło się od tego, że jakoś dwa miesiące temu sąsiadka przyszła do nas z pytaniem czy będziemy tego i tego dnia w domu bo ma przyjść do niej paczka i nie ma jak odebrać. Oczywiście się zgodziłem bo czemu nie. Potem ta sytuacja powtórzyła się jakieś dziesięć razy. Za każdym razem sąsiadka przepraszała nas i śmiała się, ze jest zakupoholiczką a ja mówiłem, że nie szkodzi oraz, że jak jestem w domu to nie ma problemu, mogę odebrać.
Jednak jakoś trzy tygodnie temu kurier przywiózł kolejną paczkę dla sąsiadki mimo, że ta nas wcześniej o tym nie informowała. Stwierdziłem jednak, że pewnie zapomniała i machnąłem ręką. Zwykle sąsiadka przychodziła po odbiór tego samego dnia, którego miała przyjść paczka. Tym razem jednak nie pojawiła się. Ba zamiast niej zaczęli pojawiać się kolejni kurierzy z jej paczkami. Po tygodniu, gdy miałem w domu cztery jej paczki, postanowiłem się do nich przejść. Oczywiście pocałowałem klamkę.
W końcu po kolejnym tygodniu, gdy paczek nazbierało się już siedem, pojawiła się sąsiadka. Od słowa do słowa wyszło, że wyjechali na dwutygodniowe wakacje, świetnie się bawili, wyśle mi namiary na hotel w Turcji bo bardzo polecają. Na sam koniec rozmowy rzuciłem "Trzymaj sąsiadka twoje paczki, trochę się tego nazbierało. Następnym razem daj mi znać, żebym miał czas się psychicznie przygotować". Sąsiadka trochę się speszyła, wzięła paczki i poszła.
Następnego dnia siedziałem sobie spokojnie przed komputerem i pracowałem. Gdy nagle ktoś zadzwonił do drzwi. Poszedłem a tam dostawca pizzy.
[Pizzerman]: Dobry, płatność przy odbiorze, razem będzie 272 złote.
[Ja]: Kurde, problem jest taki, że ja żadnej pizzy nie zamawiałem.
[P]: Zamówienie na imię Gerwazy.
[J]: Ano jestem Gerwazy, ale mówię Panu żadnej pizzy nie zamawiałem. Z jakiego numeru to było zamawiane.
[P]: XXX-XXX-XXX
[J]: To nie mój numer, daj mi pan sekundę sprawdzę w kontaktach.
Mam kumpla, który lubi robić tego typu głupie kawały, więc chciałem się upewnić.
[J]: No niestety, nie kojarzę tego numeru.
[P]: No to co teraz zrobimy?
[J]: Czy jak nie zapłacę i wrócisz z pizzą to ciebie obciążą?
[P]: Nie mam pojęcia, pierwszy raz mam taką sytuację...
[J]: Dobra ch*j. Jakie tam masz te pizze?
[P]: Cztery pepperoni 60cm.
[J]: Zaproszę znajomych to jakoś to przejemy. Można kartą?
I w sumie dopiero dzisiaj, czyli po tygodniu od akcji z pizzą, skojarzyłem fakty. Otóż niespodziewaną pizzę dostałem dzień po konfrontacji z sąsiadką, plus od tego czasu sąsiedzi przestali odpowiadać mi na dzień dobry. Nie mam 100% pewności, ale nie wierzę aby to był przypadek.
I teraz pytanie czy ja serio powiedziałem coś nie tak? Dodam, że mówiłem to z uśmiechem na ustach i dam sobie rękę uciąć, że nie brzmiało to na jakiś wyrzut czy coś w tym stylu. Ogólnie głęboko w poważaniu mam to, że sąsiedzi są na mnie obrażeni, ale jeśli za tydzień znowu dostanę pizzę niespodziankę lub coś w tym stylu to będę musiał to z nimi skonfrontować bo nie mam ochoty bawić się w przedszkolne przepychanki.
Ps. Pizza była bardzo dobra :D
sąsiedzi
Ocena:
167
(179)