Profil użytkownika
Satsu ♂
Zamieszcza historie od: | 11 września 2013 - 19:54 |
Ostatnio: | 31 lipca 2024 - 15:12 |
- Historii na głównej: 105 z 112
- Punktów za historie: 30229
- Komentarzy: 297
- Punktów za komentarze: 2555
Jestem programistą i ostatnio wzięło mnie na wspominki, więc postanowiłem przejrzeć skrypty skrzętnie magazynowane od samego początku mojej nauki programowania. Po kilkudziesięciu minutach przeglądania i setkach "Łoo urwa jak ja mogłem to tak spierdo...ć!", dotarłem do mojej pierwszej dużej aplikacji, która jest zapalnikiem dla tej historii. Ale od początku.
Aplikację, o której wspomniałem pisałem dawno temu na dodatkowych zajęciach programowania w technikum. Ogólnie to były czasy kiedy Librusy i inne tego typu bajery dopiero raczkowały w Polsce i na dodatek były strasznie drogie. Ale od czego mamy naszych zdolnych uczniów, pomyślała dyrekcja mojej szkoły. I tak ja wraz z piątką moich znajomych zostaliśmy oddelegowani do pracy nad tym ważnym projektem. Co z tego, że pisany przez nas kod nadawał się jedynie do wywalenia na śmieci, co z tego, że nie mieliśmy pojęcia o bezpieczeństwie... Kodujcie!
Jeśli chodzi o założenia. Główna strona z newsami, jakaś galeria, zakładki z artykułami i możliwość zarządzania tym z poziomu panelu administratora. Dalej system autoryzacji. Cztery typy kont, administrator, nauczyciel, rodzic i uczeń. Każdy miał mieć inne uprawnienia. Dalej zarządzanie ocenami, średnie ważone, zachowanie, uwagi, komunikacja rodzic-nauczyciel, przypomnienia o zadaniach domowych i sprawdzianach, plany lekcji, bazy wiedzy. No i udogodnienia dla samych nauczycieli czyli w/w wyliczanie średnich ważonych, generator planu lekcji (z tego co pamiętam to było strasznie trudne do zaimplementowania, aż teraz bym coś takiego zakodował) i danych do świadectwa. Ogólnie projekt duży, jego tworzenie trwało jakieś dwa lata i poprawki kolejne pól roku, ale w końcu w połowie 4 klasy system ruszył pełną gębą. No ale co z tego, jeśli stworzyły go dzieciaki. Ten system może i działa, ale napisany jest okropnie (aż się dziwię, że wtedy łapaliśmy się o co chodzi w tym kodzie) a poza tym jest całkowicie niezabezpieczony... No i działa do dziś.
Tak! Z ciekawości wszedłem na stronę mojego technikum i okazało się, że ta nadal stoi w niezmienionej formie i jest aktualizowana. No to zacząłem zabawę :) (w dalszej części historii będę używał zwrotów związanych z programowaniem, itp., ale postaram się wszystko tłumaczyć).
Na pierwszy ogień poszło SQL Injection. Najprościej mówiąc jest to sposób na włamanie się na stronę internetową poprzez wpisywanie w formularze na stronach internetowych (np. pola login i hasło), specjalnie spreparowanego kodu, który dobrze użyty nie dość, że może ujawnić całą zawartość danych przechowywanych na stronie (w bazie danych) to również może te dane usunąć. Mając dostęp do kodu źródłowego udało mi się to bez problemu, ale myślę, że zdolniejszy uczeń technikum i bez tego dałby radę to zrobić.
Jako, że miałem zapisane dane do logowania na serwer, na którym przechowywany był kod strony postanowiłem spróbować. I o dziwo dostałem się bez problemu (do technikum uczęszczałem około 10 lat temu...). Sprawdziłem sobie daty edycji plików i jakieś małe zmiany były. Jednak 90-95% kodu nie było ruszane od naszych ostatnich poprawek. Po bazie jednak widziałem, że system jest eksploatowany na bieżąco.
Postanowiłem poinformować dyrektorkę szkoły, że ich system jest do dupy (Niestety Bonzo poszedł na zasłużoną emeryturkę, a szkoda. Może ktoś skojarzy... Jak to się mówiło? Pozdro dla kumatych :D). No i tutaj nadziałem się na biurokrację. Zostałem umówiony na rozmowę telefoniczną za dwa tygodnie. Spoko. Jeśli Pan się spóźni z telefonem o maksymalnie pięć minut rozmowa zostanie odwołana. No ok?
No to dwa tygodnie później godzina 14:45 dzwonię... Zajęte. 15:00 zajęte... 15:20... Czemu Pan nie dzwonił! Proszę teraz dzwonić za dwa tyg... O nie, dawaj mi tu dyrektorkę!
Skrócona rozmowa z dyrektorką:
[Ja]: Witam dzwonię w sprawie Państwa strony internetowej.
[Dyrektorka]: Czy jest z nią jakiś problem?
[J]: Tak, strona była...
[D]: Jeśli zaistniał jakiś problem z naszą stroną internetową odsyłam na naszą skrzynkę mailową...
[J]: Nie zrozumiała mnie Pani. Ja jestem twórcą Państwa strony internetowej i...
[D]: Niech mnie Pan nie rozśmiesza, nasza strona została stworzona przez naszych uzdolnionych informatyków.
[J]: No i własnie jestem jedn...
[Telefon]: Ti Ti Ti...
No jak tak nie chciała słuchać to uderzyłem inaczej. Edytowałem kod strony tak aby przy każdym logowaniu konta nauczyciela wyświetlało komunikat "UWAGA! WASZA STRONA JEST NIEZABEZPIECZONA PROSZĘ O KONTAKT {email}.". Tego samego dnia sama dyrektorka do mnie zadzwoniła, chyba się domyśliła, kto jest sprawcą.
I co się okazało. Nauczyciele informatyki pracujący w szkole przypisali sobie zasługi stworzenia tej aplikacji. Były w niej łatane tylko wyłapane błędy działania, nigdy nie zajęto się bezpieczeństwem. Dyrektorka ich chyba zabije.
YUHU
Aplikację, o której wspomniałem pisałem dawno temu na dodatkowych zajęciach programowania w technikum. Ogólnie to były czasy kiedy Librusy i inne tego typu bajery dopiero raczkowały w Polsce i na dodatek były strasznie drogie. Ale od czego mamy naszych zdolnych uczniów, pomyślała dyrekcja mojej szkoły. I tak ja wraz z piątką moich znajomych zostaliśmy oddelegowani do pracy nad tym ważnym projektem. Co z tego, że pisany przez nas kod nadawał się jedynie do wywalenia na śmieci, co z tego, że nie mieliśmy pojęcia o bezpieczeństwie... Kodujcie!
Jeśli chodzi o założenia. Główna strona z newsami, jakaś galeria, zakładki z artykułami i możliwość zarządzania tym z poziomu panelu administratora. Dalej system autoryzacji. Cztery typy kont, administrator, nauczyciel, rodzic i uczeń. Każdy miał mieć inne uprawnienia. Dalej zarządzanie ocenami, średnie ważone, zachowanie, uwagi, komunikacja rodzic-nauczyciel, przypomnienia o zadaniach domowych i sprawdzianach, plany lekcji, bazy wiedzy. No i udogodnienia dla samych nauczycieli czyli w/w wyliczanie średnich ważonych, generator planu lekcji (z tego co pamiętam to było strasznie trudne do zaimplementowania, aż teraz bym coś takiego zakodował) i danych do świadectwa. Ogólnie projekt duży, jego tworzenie trwało jakieś dwa lata i poprawki kolejne pól roku, ale w końcu w połowie 4 klasy system ruszył pełną gębą. No ale co z tego, jeśli stworzyły go dzieciaki. Ten system może i działa, ale napisany jest okropnie (aż się dziwię, że wtedy łapaliśmy się o co chodzi w tym kodzie) a poza tym jest całkowicie niezabezpieczony... No i działa do dziś.
Tak! Z ciekawości wszedłem na stronę mojego technikum i okazało się, że ta nadal stoi w niezmienionej formie i jest aktualizowana. No to zacząłem zabawę :) (w dalszej części historii będę używał zwrotów związanych z programowaniem, itp., ale postaram się wszystko tłumaczyć).
Na pierwszy ogień poszło SQL Injection. Najprościej mówiąc jest to sposób na włamanie się na stronę internetową poprzez wpisywanie w formularze na stronach internetowych (np. pola login i hasło), specjalnie spreparowanego kodu, który dobrze użyty nie dość, że może ujawnić całą zawartość danych przechowywanych na stronie (w bazie danych) to również może te dane usunąć. Mając dostęp do kodu źródłowego udało mi się to bez problemu, ale myślę, że zdolniejszy uczeń technikum i bez tego dałby radę to zrobić.
Jako, że miałem zapisane dane do logowania na serwer, na którym przechowywany był kod strony postanowiłem spróbować. I o dziwo dostałem się bez problemu (do technikum uczęszczałem około 10 lat temu...). Sprawdziłem sobie daty edycji plików i jakieś małe zmiany były. Jednak 90-95% kodu nie było ruszane od naszych ostatnich poprawek. Po bazie jednak widziałem, że system jest eksploatowany na bieżąco.
Postanowiłem poinformować dyrektorkę szkoły, że ich system jest do dupy (Niestety Bonzo poszedł na zasłużoną emeryturkę, a szkoda. Może ktoś skojarzy... Jak to się mówiło? Pozdro dla kumatych :D). No i tutaj nadziałem się na biurokrację. Zostałem umówiony na rozmowę telefoniczną za dwa tygodnie. Spoko. Jeśli Pan się spóźni z telefonem o maksymalnie pięć minut rozmowa zostanie odwołana. No ok?
No to dwa tygodnie później godzina 14:45 dzwonię... Zajęte. 15:00 zajęte... 15:20... Czemu Pan nie dzwonił! Proszę teraz dzwonić za dwa tyg... O nie, dawaj mi tu dyrektorkę!
Skrócona rozmowa z dyrektorką:
[Ja]: Witam dzwonię w sprawie Państwa strony internetowej.
[Dyrektorka]: Czy jest z nią jakiś problem?
[J]: Tak, strona była...
[D]: Jeśli zaistniał jakiś problem z naszą stroną internetową odsyłam na naszą skrzynkę mailową...
[J]: Nie zrozumiała mnie Pani. Ja jestem twórcą Państwa strony internetowej i...
[D]: Niech mnie Pan nie rozśmiesza, nasza strona została stworzona przez naszych uzdolnionych informatyków.
[J]: No i własnie jestem jedn...
[Telefon]: Ti Ti Ti...
No jak tak nie chciała słuchać to uderzyłem inaczej. Edytowałem kod strony tak aby przy każdym logowaniu konta nauczyciela wyświetlało komunikat "UWAGA! WASZA STRONA JEST NIEZABEZPIECZONA PROSZĘ O KONTAKT {email}.". Tego samego dnia sama dyrektorka do mnie zadzwoniła, chyba się domyśliła, kto jest sprawcą.
I co się okazało. Nauczyciele informatyki pracujący w szkole przypisali sobie zasługi stworzenia tej aplikacji. Były w niej łatane tylko wyłapane błędy działania, nigdy nie zajęto się bezpieczeństwem. Dyrektorka ich chyba zabije.
YUHU
Ocena:
240
(248)
Kilka lat temu miałem okazję pracować jako programista w firmie windykacyjnej. Nie lubię się tym chwalić, gdyż wiem jaki w Polsce panuje stosunek do tego typu firm, dlatego nigdy nie opisywałem na tej stronie piekielnych opowiastek związanych z tą dziedziną. Jednak ostatnio spotkałem znajomego, który jak to się okazało ma dług w firmie, której wierzytelności obsługiwała firma, w której pracowałem. Nie będę przytaczał słów jakie usłyszałem od "dobrego kumpla", który zadłużył się w parabanku i ani myślał spłacać, bo był to jedynie zapalnik, który skłonił mnie do streszczenia innych historii.
Zanim przejdę jednak do meritum chciałbym jednak wspomnieć, że zdaję sobie sprawę, że w Polsce istnieje wiele pseudo firemek, które za nic mają sobie prawo czy rozporządzenia UOKiK'u, że jest kilku wielkich partaczy typu GetBack. Jednak tego typu firmy są sukcesywnie zamykane lub są na nie nakładane ogromne kary pieniężne, gdyż działają wbrew przepisom. Natomiast większość firm windykacyjnych działa zgodnie z prawem i jedyne do czego dążą to odzyskanie należnych wierzycielom pieniędzy.
Jako programista nie miałem praktycznie wcale do czynienia z samymi dłużnikami. Do moich zadań należało pilnowanie by system działał prawidłowo. Jednak wiadomo, że w firmie rozmawiało się o tych najbardziej upierdliwych dłużnikach. Poza tym w pewnym momencie otrzymałem zadanie napisania modułu, który w nagranych rozmowach wyszukiwał pewnych fraz, by łatwiej katalogować sprawy reklamacyjne. Jako próbkę otrzymałem jakieś tysiąc nagrań rozmów z dłużnikami (żeby nie było wszelkie zgody, RODO i klauzule poufności już dawno były przeze mnie podpisane). Stąd kilka przemyśleń i anegdot.
Na samym początku muszę jednak wyjaśnić skąd firmy windykacyjne, w ogóle biorą informacje o dłużnikach. Ano głównie z trzech źródeł. Pierwszym z nich są fundusze inwestycyjne, które udostępniają firmom pożyczkowym pieniądze. Część z tych pożyczek, które zdążyły się wypowiedzieć jest następnie sprzedawana do firm windykacyjnych, które zajmują się pełną obsługą wierzytelności (naliczanie odsetek, obsługa sądowa, itp.). Drugim typem są wierzytelności od banków (głównie parabanków). W tym przypadku większością obsługi zajmuje się wierzyciel. Firma windykacyjna natomiast codziennie (lub nie, zależy od kontrahenta) otrzymuje dane dotyczące zadłużenia i próbuje odzyskać dług. Poza tym są jeszcze inne firmy typu dostawcy internetu lub osoby trzecie i tu zależy od kontrahenta jak ma wyglądać obsługa.
I tu dochodzimy do pierwszej piekielności pod tytułem "Skąd macie moje dane?!". Ano od wierzyciela. "A jakim prawem?!". Ano prawem umowy jaką podpisałeś. W przypadku wszystkich wierzytelności jakie trafiały do obsługi firmy, w umowie musi być zawarty fragment mówiący o tym, że zadłużenie może być sprzedane lub może być obsługiwane przez inną firmę. I nie ma zmiłuj.
Druga piekielność "Przedawnienie". Prawda, dług może się przedawnić, ale nie wygasa. Przedawniony dług sprawia jedynie, że dłużnik ma w rękawie asa w przypadku skierowania takiej sprawy, przez firmę windykacyjną, do sądu. Poza tym istnieją "sposoby" na wyzerowanie okresu przedawnienia, np. podpisanie ugody. Głupie myślenie dłużników, nie będę nic wpłacał, nie będę odbierał pism z sądu, poczekam kilka lat i git. Co z tego, że co kilka miesięcy obiecywałem cuda na kiju i podpisywałem kolejne pisma, według, których uznaję zasadność zadłużenia. A potem płacz, bo odsetki przebiły wartość kapitału.
Dalej "KRD". Raz na miesiąc była przygotowywana paczka wierzytelności, które kwalifikują się do oznaczenia ich w Krajowym Rejestrze Dłużników i kilku podobnych miejscach. Oj, jaka wtedy zaczynała się zbulwersowana kakofonia oburzonych dłużników. Bo przecież jak mówiłem rok temu, że spłacę te 10 tysięcy to spłacę... Trochę łączy się to z poprzednim punktem, ponieważ do KRD można wpisywać przedawnione długi. Ci krzyczeli najbardziej.
"Patologia", bo inaczej tego nazwać nie mogę. Wiadome, że nie obsługiwaliśmy wszystkich banków, czy instytucji, w których można się zadłużyć. Mimo to mieliśmy gagatków, którzy mieli w naszym systemie 10 aktywnych długów i jeszcze deklarowali co najmniej kilka w innych miejscach. Rekordzista jakiego udało mi się znaleźć miał długi w 12 firmach, które obsługujemy i w piśmie do nas deklarował kolejne 20.
Najlepszy argument "nękanie". W call center firmy pracowało 60 osób. Jedna rozmowa (jeśli ktoś odebrał) trwała średnio 15-20 minut. Do obdzwonienia natomiast zwykle było około 200 tys. osób. Dziennie udawało im się dodzwonić do może 300-400 i wykonać przy tym 2000 nieodebranych połączeń (przy założeniu, że do jednego dłużnika można dzwonić tylko dwa razy w tygodniu i cztery razy w miesiącu). Poza tym były wysyłane maksymalnie 3 esemesy i 5 maili w miesiącu. Poza tym byli terenowi, którzy mogli odwiedzić dłużnika tylko raz w miesiącu, jednak ze względu na ich ilość wychodziło na to, że jeździli tylko do osób, które rokowały największą szansę spłaty zadłużenia. No i oczywiście trzeba pamiętać, że obsługa trwała jedynie od 8-ej do 20-ej. No nękanie pełną gębą... Jak ktoś miał pecha to mógł mieć 4 telefony, 3 esemesy, 5 maili i jedną wizytę terenową (TRAGEDIA!), przy czym taki szczęściarz nie trafił się ani razu w historii firmy (ach te algorytmy...).
"Wredni windykatorzy". Tutaj jest dość ciężki punkt, bo rzeczywiście zdarzali się partacze w call center, ale byli szybko eliminowani. Poza tym każdy może w końcu się złamać gdy kolejny dłużnik nazywa cię ".urwą" (a to i tak delikatna obelga). Mimo to większość dłużników uważa wszystko co mówią windykatorzy za co najmniej zniewagę. Przykład:
Pan ma dług z wypowiedzianą umową na kwotę powiedzmy 50 tys. zł. Spłaca jednak skrupulatnie co miesiąc 20 zł... Spokojne tłumaczenia osoby z call center, że taka wpłata kompletnie nic nie daje, bo miesięczne naliczane odsetki od kapitału przewyższają kwotę jaką co miesiąc wpłaca, uznaje za obelgę i jedzie z urwami. Ba! Kolega z call center proponuje ugodę, która wstrzyma naliczanie odsetek i pozwoli na spokojne spłacanie długu, ale minimalna kwota raty wynosiłaby 80 złotych. Mało mi uszy nie zwiędły jak słuchałem reakcji.
Ciężko mi opisać w jednej historii wszystkie przypadki bo tego jest multum. Tutaj przytoczyłem jedynie ogólniki (i to nie wszystkie), chciałbym to jednak jakoś podsumować. Przed napisaniem tej historii poczytałem jeszcze trochę wpisów w internecie dotyczących windykacji, przejrzałem kilka kanałów na YT zajmującej się tą tematyką i mam jeden komentarz... JA JEBE!
Ludzie! Bierzecie od kogoś pieniądze lub zobowiązujecie się do czegoś, to czytajcie urwa umowę i wywiązujcie się z niej. A jak się nie wywiązujecie to się nie dziwcie, że ktoś chce byście zwrócili mu należne pieniądze.
Zanim przejdę jednak do meritum chciałbym jednak wspomnieć, że zdaję sobie sprawę, że w Polsce istnieje wiele pseudo firemek, które za nic mają sobie prawo czy rozporządzenia UOKiK'u, że jest kilku wielkich partaczy typu GetBack. Jednak tego typu firmy są sukcesywnie zamykane lub są na nie nakładane ogromne kary pieniężne, gdyż działają wbrew przepisom. Natomiast większość firm windykacyjnych działa zgodnie z prawem i jedyne do czego dążą to odzyskanie należnych wierzycielom pieniędzy.
Jako programista nie miałem praktycznie wcale do czynienia z samymi dłużnikami. Do moich zadań należało pilnowanie by system działał prawidłowo. Jednak wiadomo, że w firmie rozmawiało się o tych najbardziej upierdliwych dłużnikach. Poza tym w pewnym momencie otrzymałem zadanie napisania modułu, który w nagranych rozmowach wyszukiwał pewnych fraz, by łatwiej katalogować sprawy reklamacyjne. Jako próbkę otrzymałem jakieś tysiąc nagrań rozmów z dłużnikami (żeby nie było wszelkie zgody, RODO i klauzule poufności już dawno były przeze mnie podpisane). Stąd kilka przemyśleń i anegdot.
Na samym początku muszę jednak wyjaśnić skąd firmy windykacyjne, w ogóle biorą informacje o dłużnikach. Ano głównie z trzech źródeł. Pierwszym z nich są fundusze inwestycyjne, które udostępniają firmom pożyczkowym pieniądze. Część z tych pożyczek, które zdążyły się wypowiedzieć jest następnie sprzedawana do firm windykacyjnych, które zajmują się pełną obsługą wierzytelności (naliczanie odsetek, obsługa sądowa, itp.). Drugim typem są wierzytelności od banków (głównie parabanków). W tym przypadku większością obsługi zajmuje się wierzyciel. Firma windykacyjna natomiast codziennie (lub nie, zależy od kontrahenta) otrzymuje dane dotyczące zadłużenia i próbuje odzyskać dług. Poza tym są jeszcze inne firmy typu dostawcy internetu lub osoby trzecie i tu zależy od kontrahenta jak ma wyglądać obsługa.
I tu dochodzimy do pierwszej piekielności pod tytułem "Skąd macie moje dane?!". Ano od wierzyciela. "A jakim prawem?!". Ano prawem umowy jaką podpisałeś. W przypadku wszystkich wierzytelności jakie trafiały do obsługi firmy, w umowie musi być zawarty fragment mówiący o tym, że zadłużenie może być sprzedane lub może być obsługiwane przez inną firmę. I nie ma zmiłuj.
Druga piekielność "Przedawnienie". Prawda, dług może się przedawnić, ale nie wygasa. Przedawniony dług sprawia jedynie, że dłużnik ma w rękawie asa w przypadku skierowania takiej sprawy, przez firmę windykacyjną, do sądu. Poza tym istnieją "sposoby" na wyzerowanie okresu przedawnienia, np. podpisanie ugody. Głupie myślenie dłużników, nie będę nic wpłacał, nie będę odbierał pism z sądu, poczekam kilka lat i git. Co z tego, że co kilka miesięcy obiecywałem cuda na kiju i podpisywałem kolejne pisma, według, których uznaję zasadność zadłużenia. A potem płacz, bo odsetki przebiły wartość kapitału.
Dalej "KRD". Raz na miesiąc była przygotowywana paczka wierzytelności, które kwalifikują się do oznaczenia ich w Krajowym Rejestrze Dłużników i kilku podobnych miejscach. Oj, jaka wtedy zaczynała się zbulwersowana kakofonia oburzonych dłużników. Bo przecież jak mówiłem rok temu, że spłacę te 10 tysięcy to spłacę... Trochę łączy się to z poprzednim punktem, ponieważ do KRD można wpisywać przedawnione długi. Ci krzyczeli najbardziej.
"Patologia", bo inaczej tego nazwać nie mogę. Wiadome, że nie obsługiwaliśmy wszystkich banków, czy instytucji, w których można się zadłużyć. Mimo to mieliśmy gagatków, którzy mieli w naszym systemie 10 aktywnych długów i jeszcze deklarowali co najmniej kilka w innych miejscach. Rekordzista jakiego udało mi się znaleźć miał długi w 12 firmach, które obsługujemy i w piśmie do nas deklarował kolejne 20.
Najlepszy argument "nękanie". W call center firmy pracowało 60 osób. Jedna rozmowa (jeśli ktoś odebrał) trwała średnio 15-20 minut. Do obdzwonienia natomiast zwykle było około 200 tys. osób. Dziennie udawało im się dodzwonić do może 300-400 i wykonać przy tym 2000 nieodebranych połączeń (przy założeniu, że do jednego dłużnika można dzwonić tylko dwa razy w tygodniu i cztery razy w miesiącu). Poza tym były wysyłane maksymalnie 3 esemesy i 5 maili w miesiącu. Poza tym byli terenowi, którzy mogli odwiedzić dłużnika tylko raz w miesiącu, jednak ze względu na ich ilość wychodziło na to, że jeździli tylko do osób, które rokowały największą szansę spłaty zadłużenia. No i oczywiście trzeba pamiętać, że obsługa trwała jedynie od 8-ej do 20-ej. No nękanie pełną gębą... Jak ktoś miał pecha to mógł mieć 4 telefony, 3 esemesy, 5 maili i jedną wizytę terenową (TRAGEDIA!), przy czym taki szczęściarz nie trafił się ani razu w historii firmy (ach te algorytmy...).
"Wredni windykatorzy". Tutaj jest dość ciężki punkt, bo rzeczywiście zdarzali się partacze w call center, ale byli szybko eliminowani. Poza tym każdy może w końcu się złamać gdy kolejny dłużnik nazywa cię ".urwą" (a to i tak delikatna obelga). Mimo to większość dłużników uważa wszystko co mówią windykatorzy za co najmniej zniewagę. Przykład:
Pan ma dług z wypowiedzianą umową na kwotę powiedzmy 50 tys. zł. Spłaca jednak skrupulatnie co miesiąc 20 zł... Spokojne tłumaczenia osoby z call center, że taka wpłata kompletnie nic nie daje, bo miesięczne naliczane odsetki od kapitału przewyższają kwotę jaką co miesiąc wpłaca, uznaje za obelgę i jedzie z urwami. Ba! Kolega z call center proponuje ugodę, która wstrzyma naliczanie odsetek i pozwoli na spokojne spłacanie długu, ale minimalna kwota raty wynosiłaby 80 złotych. Mało mi uszy nie zwiędły jak słuchałem reakcji.
Ciężko mi opisać w jednej historii wszystkie przypadki bo tego jest multum. Tutaj przytoczyłem jedynie ogólniki (i to nie wszystkie), chciałbym to jednak jakoś podsumować. Przed napisaniem tej historii poczytałem jeszcze trochę wpisów w internecie dotyczących windykacji, przejrzałem kilka kanałów na YT zajmującej się tą tematyką i mam jeden komentarz... JA JEBE!
Ludzie! Bierzecie od kogoś pieniądze lub zobowiązujecie się do czegoś, to czytajcie urwa umowę i wywiązujcie się z niej. A jak się nie wywiązujecie to się nie dziwcie, że ktoś chce byście zwrócili mu należne pieniądze.
windykacja
Ocena:
180
(192)
Jestem programistą. Pół roku temu temu trafiłem do pewnej firmy z polecenia współpracownika, którego poznałem w jeszcze innej firmie. Pensja super, ale już po pierwszym większym projekcie wiem, że muszę spierdzielać stamtąd gdzie pieprz rośnie.
System, którym się zajmuję jest dość duży i wiekowy, jednak widać, że przeszedł po drodze kilka poważnych refaktoryzacji. W skrócie umiarkowane spaghetti, nie jest źle. Moim głównym zadaniem jest łatanie ewentualnych błędów i tworzenie importów danych. System zasilany jest danymi wykazywanymi przez kontrahentów najczęściej w postaci plików Excel. Największym problemem jest to, że podczas takiego importu muszę przetłumaczyć logikę danych zawartych w pliku, na logikę naszego systemu. Niestety logika wyjaśniana jest przez kontrahenta na spotkaniach z biznesem, na które nie jestem zapraszany. I tutaj pierwszy zgrzyt...
Zawsze po takim spotkaniu dostaję dwa maile. Pseudo podsumowanie i korespondencję z kontrahentem, co w większości daje mi jedno wielkie nic. No może prawie nic, bo zawsze staram się z tych wypocin wycisnąć jak najwięcej niezbędnych danych. Natomiast wydobycie jakichkolwiek informacji od biznesu to droga przez mękę. Na odpowiedź mailową muszę czekać nawet kilkanaście dni. Dlatego najczęściej latam po całym biurze i "irytuję" wszystkich moimi "zbędnymi" pytaniami. Czasami wydaję mi się, że w ich przeświadczeniu po pół roku pracy powinienem być specjalistą w dziedzinach, którymi zajmuje się wszystkie jedenaście działów i znać ich strategię jak amen w pacierzu. Najgorsze, że nie mogę nic z tym zrobić, bo dział IT nie ma kierownika, tylko podlegamy pod głównego managera i w hierarchii korpo jestem tylko zwykłym szaraczkiem i gdzie mi tam do wielkiego byznes majster kierownika... Co prawda główny majster już kilkukrotnie upominał biznes na operatywkach (na które swoją drogą również nie jestem zapraszany), że powinni dostarczyć nam wszelkich niezbędnych danych. Taka nagana działa przez trzy, cztery dni i wracamy do szarej rzeczywistości. A najgorsze jest to, że zwykle kilka dni po pierwszym imporcie wyszukują jakąś nieprawidłowość, która wynika z tego, że nie przekazali mi jakiegoś, wbrew pozorom, istotnego szczegółu. I kto wtedy musi naprawiać odprawiając istną fekalioplastykę na danych?
Pytacie o analityka biznesowego? A no był taki ktoś i zwolnił się jakieś dwa tygodnie po tym jak zacząłem pracę. Jako główny powód zwolnienia podał (i tutaj cytat): "Prościej wycisnę jakąkolwiek informację od ściany za tobą niż od biznesu". Miał chłop świętą rację... Ps. Nadal szukają.
Drugi zgrzyt. Czasami wydaje mi się, że spychologia stosowana to najbardziej popularny kierunek studiów kończony przez pracowników polskich korporacji. Jednak w tej firmie pracują chyba sami doktorzy rehabilitowani w tej dziedzinie. Poza tym pierwszy raz widzę sytuację, w której wszystkie działy zmówiły się przeciw jednemu, IT. I nie dziwiłbym się gdyby ten system działał jakoś tragicznie źle, no ale kur... nie. W trakcie mojej pracy zdarzyły się cztery błędy, które wynikały stricte z ułomności systemu i na dodatek były marginalne, dotyczące małych wyjątków, których ktoś nie przewidział (lub nie został o nich poinformowany przez biznes). Natomiast w większości wynikają z debilizmu użyszkodników... Zabrzmiałem trochę jak zły programista z wybujałym ego, ale oto przykład:
Kontrahent wysyła nam listownie pisma dotyczące różnych spraw, które są rozróżniane unikalną sygnaturą. Pisma zawierają kwotę, którą należy dobić na sprawę i co ważne może ona przyjąć trzy określone wartości (np. 50, 100, 150 zł). Jaka kwota zostanie wykazana jest zależne tylko i wyłącznie od kontrahenta, nie ma zasady. Kolega usiadł i w pełnej współpracy z osobą, która będzie odpowiedzialna za wprowadzanie tych danych stworzył formularz:
a) w którym należy w pierwszej kolejności wpisać unikalny numer, a jeśli jest błędny (nie ma takiej sprawy w systemie) wywala wielki czerwony komunikat "TAKA SPRAWA NIE ISTNIEJE, UPEWNIJ SIĘ, ŻE NUMER JEST PRAWIDŁOWY I WPROWADŹ KWOTĘ JESZCZE RAZ!"
b) należy wybrać z listy rozwijanej kwotę podaną w piśmie (przypominam: 50, 100, 150 zł), gdzie domyślna była wartość 50 zł (i to zgodnie z założeniami od osoby, z którą współpracował)
Po kilku miesiącach, gdy dział analiz w końcu zdołał stworzyć raport analizujący te w kwoty, wykrył, że wszystkie wprowadzone do systemu kwoty są równe 50 zł, a i kilkuset brakowało. Okazało się, że osoba odpowiedzialna za wprowadzanie danych za nic miała sobie wielki czerwony komunikat i nie wybierała kwoty z listy rozwijanej, bo myślała, że system sobie poradzi. Ostateczny werdykt biznesu to, źle zabezpieczony formularz przez IT, nasz pracownik nie jest niczemu winien. Na szczęście szefu nie jest debilem.
Prawda jest taka, że powyższe anegdotki powinny mnie skłonić do ucieczki w siną dal, ale nie jedno przeżyłem w polskich firmach i oceniam te historie jako zdatne do przeżycia (no i ta wypłata :D). Jednak dzisiejsza sytuacja sprawiła, że w przerwach od pisania tej historii aktualizuję CV. Od miesiąca w firmie wrzało jak w ulu rozjuszonych szerszeni. Oczywiście wiedzieli o tym wszyscy poza IT. Pojawił się kontrahent, który miał mocno specyficzne wymagania, ale proponował miliony monet. Umowa została podpisana, krótko przed wigilią i obsługa miała zacząć się pod koniec stycznia. Czas realny na wykonanie zadania gdybyśmy zostali o tym fakcie poinformowani w dniu podpisania umowy, a najlepiej wcześniej, bo pełna specyfikacja była już znana w październiku. Jak dowiedzieliśmy się o nowym kontrahencie? Przyszedł do nas szefu nad szefami i pyta jak nam idzie, bo w biznesie praca wre... A my świecimy oczami, bo nipanimaju.
Okazało się, że biznes stwierdził, że mają tyle pracy z nowym projektem, że nie mają czasu nas informować, tym bardziej, że zwykle wyrabialiśmy się z importem w około tydzień. Szkoda, że nie pomyśleli, że skoro w normalnych projektach muszą jedynie pamiętać, że jest nowy kontrahent i należy po prostu kliknąć w nową ikonkę w systemie przy obsłudze, a tutaj jednak muszą się troszkę pomęczyć to ile roboty musi mieć IT.
Miałem ochotę kogoś zabić, ale przełknąłem. Do końca stycznia zostało dużo czasu, zdążymy zrobić importer. Zanim zaczną się dziać na sprawach jakieś akcje wymagające użycia bardziej wymagających funkcji systemu minie kilka tygodni. W tym czasie damy radę ogarnąć resztę.
Dzisiaj przyszedł do nas główny manager i poinformował, że w operatywce (na którą ku... nadal nie jestem zapraszany) brał udział główny zarząd i biznes stwierdził, że są gotowi do obsługi nowego kontrahenta, na co zarząd rzekł to obsługujcie od poniedziałku, na co ja rzekłem i główny manager rzekł i dwie z sześciu osób z mojego zespołu rzekły a niech obsługują - i rzuciliśmy papierami.
System, którym się zajmuję jest dość duży i wiekowy, jednak widać, że przeszedł po drodze kilka poważnych refaktoryzacji. W skrócie umiarkowane spaghetti, nie jest źle. Moim głównym zadaniem jest łatanie ewentualnych błędów i tworzenie importów danych. System zasilany jest danymi wykazywanymi przez kontrahentów najczęściej w postaci plików Excel. Największym problemem jest to, że podczas takiego importu muszę przetłumaczyć logikę danych zawartych w pliku, na logikę naszego systemu. Niestety logika wyjaśniana jest przez kontrahenta na spotkaniach z biznesem, na które nie jestem zapraszany. I tutaj pierwszy zgrzyt...
Zawsze po takim spotkaniu dostaję dwa maile. Pseudo podsumowanie i korespondencję z kontrahentem, co w większości daje mi jedno wielkie nic. No może prawie nic, bo zawsze staram się z tych wypocin wycisnąć jak najwięcej niezbędnych danych. Natomiast wydobycie jakichkolwiek informacji od biznesu to droga przez mękę. Na odpowiedź mailową muszę czekać nawet kilkanaście dni. Dlatego najczęściej latam po całym biurze i "irytuję" wszystkich moimi "zbędnymi" pytaniami. Czasami wydaję mi się, że w ich przeświadczeniu po pół roku pracy powinienem być specjalistą w dziedzinach, którymi zajmuje się wszystkie jedenaście działów i znać ich strategię jak amen w pacierzu. Najgorsze, że nie mogę nic z tym zrobić, bo dział IT nie ma kierownika, tylko podlegamy pod głównego managera i w hierarchii korpo jestem tylko zwykłym szaraczkiem i gdzie mi tam do wielkiego byznes majster kierownika... Co prawda główny majster już kilkukrotnie upominał biznes na operatywkach (na które swoją drogą również nie jestem zapraszany), że powinni dostarczyć nam wszelkich niezbędnych danych. Taka nagana działa przez trzy, cztery dni i wracamy do szarej rzeczywistości. A najgorsze jest to, że zwykle kilka dni po pierwszym imporcie wyszukują jakąś nieprawidłowość, która wynika z tego, że nie przekazali mi jakiegoś, wbrew pozorom, istotnego szczegółu. I kto wtedy musi naprawiać odprawiając istną fekalioplastykę na danych?
Pytacie o analityka biznesowego? A no był taki ktoś i zwolnił się jakieś dwa tygodnie po tym jak zacząłem pracę. Jako główny powód zwolnienia podał (i tutaj cytat): "Prościej wycisnę jakąkolwiek informację od ściany za tobą niż od biznesu". Miał chłop świętą rację... Ps. Nadal szukają.
Drugi zgrzyt. Czasami wydaje mi się, że spychologia stosowana to najbardziej popularny kierunek studiów kończony przez pracowników polskich korporacji. Jednak w tej firmie pracują chyba sami doktorzy rehabilitowani w tej dziedzinie. Poza tym pierwszy raz widzę sytuację, w której wszystkie działy zmówiły się przeciw jednemu, IT. I nie dziwiłbym się gdyby ten system działał jakoś tragicznie źle, no ale kur... nie. W trakcie mojej pracy zdarzyły się cztery błędy, które wynikały stricte z ułomności systemu i na dodatek były marginalne, dotyczące małych wyjątków, których ktoś nie przewidział (lub nie został o nich poinformowany przez biznes). Natomiast w większości wynikają z debilizmu użyszkodników... Zabrzmiałem trochę jak zły programista z wybujałym ego, ale oto przykład:
Kontrahent wysyła nam listownie pisma dotyczące różnych spraw, które są rozróżniane unikalną sygnaturą. Pisma zawierają kwotę, którą należy dobić na sprawę i co ważne może ona przyjąć trzy określone wartości (np. 50, 100, 150 zł). Jaka kwota zostanie wykazana jest zależne tylko i wyłącznie od kontrahenta, nie ma zasady. Kolega usiadł i w pełnej współpracy z osobą, która będzie odpowiedzialna za wprowadzanie tych danych stworzył formularz:
a) w którym należy w pierwszej kolejności wpisać unikalny numer, a jeśli jest błędny (nie ma takiej sprawy w systemie) wywala wielki czerwony komunikat "TAKA SPRAWA NIE ISTNIEJE, UPEWNIJ SIĘ, ŻE NUMER JEST PRAWIDŁOWY I WPROWADŹ KWOTĘ JESZCZE RAZ!"
b) należy wybrać z listy rozwijanej kwotę podaną w piśmie (przypominam: 50, 100, 150 zł), gdzie domyślna była wartość 50 zł (i to zgodnie z założeniami od osoby, z którą współpracował)
Po kilku miesiącach, gdy dział analiz w końcu zdołał stworzyć raport analizujący te w kwoty, wykrył, że wszystkie wprowadzone do systemu kwoty są równe 50 zł, a i kilkuset brakowało. Okazało się, że osoba odpowiedzialna za wprowadzanie danych za nic miała sobie wielki czerwony komunikat i nie wybierała kwoty z listy rozwijanej, bo myślała, że system sobie poradzi. Ostateczny werdykt biznesu to, źle zabezpieczony formularz przez IT, nasz pracownik nie jest niczemu winien. Na szczęście szefu nie jest debilem.
Prawda jest taka, że powyższe anegdotki powinny mnie skłonić do ucieczki w siną dal, ale nie jedno przeżyłem w polskich firmach i oceniam te historie jako zdatne do przeżycia (no i ta wypłata :D). Jednak dzisiejsza sytuacja sprawiła, że w przerwach od pisania tej historii aktualizuję CV. Od miesiąca w firmie wrzało jak w ulu rozjuszonych szerszeni. Oczywiście wiedzieli o tym wszyscy poza IT. Pojawił się kontrahent, który miał mocno specyficzne wymagania, ale proponował miliony monet. Umowa została podpisana, krótko przed wigilią i obsługa miała zacząć się pod koniec stycznia. Czas realny na wykonanie zadania gdybyśmy zostali o tym fakcie poinformowani w dniu podpisania umowy, a najlepiej wcześniej, bo pełna specyfikacja była już znana w październiku. Jak dowiedzieliśmy się o nowym kontrahencie? Przyszedł do nas szefu nad szefami i pyta jak nam idzie, bo w biznesie praca wre... A my świecimy oczami, bo nipanimaju.
Okazało się, że biznes stwierdził, że mają tyle pracy z nowym projektem, że nie mają czasu nas informować, tym bardziej, że zwykle wyrabialiśmy się z importem w około tydzień. Szkoda, że nie pomyśleli, że skoro w normalnych projektach muszą jedynie pamiętać, że jest nowy kontrahent i należy po prostu kliknąć w nową ikonkę w systemie przy obsłudze, a tutaj jednak muszą się troszkę pomęczyć to ile roboty musi mieć IT.
Miałem ochotę kogoś zabić, ale przełknąłem. Do końca stycznia zostało dużo czasu, zdążymy zrobić importer. Zanim zaczną się dziać na sprawach jakieś akcje wymagające użycia bardziej wymagających funkcji systemu minie kilka tygodni. W tym czasie damy radę ogarnąć resztę.
Dzisiaj przyszedł do nas główny manager i poinformował, że w operatywce (na którą ku... nadal nie jestem zapraszany) brał udział główny zarząd i biznes stwierdził, że są gotowi do obsługi nowego kontrahenta, na co zarząd rzekł to obsługujcie od poniedziałku, na co ja rzekłem i główny manager rzekł i dwie z sześciu osób z mojego zespołu rzekły a niech obsługują - i rzuciliśmy papierami.
Ocena:
254
(276)
Od razu ostrzegam, że historia będzie dość niesmaczna.
Ogólnie dość ciężko mnie obrzydzić. Rozmowy o kupie przy jedzeniu? Spoko. Zapach gnoju o poranku? No problemo. Sceny z operacji? 2 girls 1... Chyba się trochę zagalopowałem... :D Jest tylko jedna rzecz, która wywołuje u mnie odruch wymiotny. I są nią właśnie wymioty. Samo wspomnienie o tym ludzkim odruchu sprawia, że mi się unosi (czuję się niczym masochista pisząc tę historię :D). Sam zapach wymiocin lub odgłosy towarzyszące wymiotowaniu sprawiają, że ledwo mogę utrzymać pawia i mogę być pewien, że przez kilka następnych godzin będzie mnie mdliło. Kończąc ten przydługi wstęp, przejdźmy do historii właściwej.
Jakiś czas temu moja mama trafiła do szpitala. Po kilku dniach badań okazało się, że musi przejść dość poważną operację. Na szczęście ta powiodła się i mama była na prostej drodze do pełnego wyzdrowienia. Wiadomo jednak, że człowiek po operacji jest słaby i trzeba mu pomagać w najprostszych czynnościach. Dlatego jako uczynny syn codziennie przychodziłem, pomagałem jej się myć, ubierać, obmywałem ranę, pomagałem wstać, chodziłem na spacerki, itp, itd.
Jedynym problemem jest fakt, że po lekach przeciwbólowych mama bardzo często miała mdłości i zdarzało się, że wymiotowała. Ach moje nemezis (a może lepszym słowem będzie emesis)... Oczywiście znała moją słabość, więc gdy czuła, że zaraz puści pawia informowała mnie, a ja leciałem do pielęgniarek by przyniosły mamie nerkę.
Gdy zdarzyło się to pierwszy raz, pielęgniarka po prostu dała mi nerkę i kazała mi zanieść ją mamie. Na tyle długo tłumaczyłem jej, że nie mam zamiaru tego zrobić, że mama zwymiotowała na pościel. Oczywiście pielęgniarka wydarła się na mnie, że to moja wina i mam iść sprzątać. Opierdzieliłem ją z góry do dołu i wytknąłem, że i tak przychodzę codziennie i wykonuję przy mamie obowiązki, którymi one powinny się zająć. Wkurzona jak osa poszła i posprzątała. Później za każdym razem gdy przychodziłem z prośbą o podanie nerki, wyśmiewały się ze mnie, że taki wielki chłop, a taki delikatny...
Aż pewnego dnia gdy mamie znowu zrobiło się niedobrze, jak zwykle poszedłem do pielęgniarki, by następnie na korytarzu przeczekać całą akcję. Nagle jednak drzwi sali się uchyliły, a ja poczułem ten znajomy, lekko słodkawy odór. Gdy po sekundzie stanęła przede mną uśmiechnięta od ucha do ucha pielęgniarka trzymająca wypełnioną wymiocinami nerkę, mówiąc "No i co, nie takie straszn...", nie wytrzymałem i puściłem na nią soczystego pawia :D
Od tego dnia wszystkie pielęgniarki patrzyły na mnie z byka (jakbym zrobił to specjalnie), ale przynajmniej nie próbowały więcej udowadniać mi, że rzygi to coś fajnego :)
Ogólnie dość ciężko mnie obrzydzić. Rozmowy o kupie przy jedzeniu? Spoko. Zapach gnoju o poranku? No problemo. Sceny z operacji? 2 girls 1... Chyba się trochę zagalopowałem... :D Jest tylko jedna rzecz, która wywołuje u mnie odruch wymiotny. I są nią właśnie wymioty. Samo wspomnienie o tym ludzkim odruchu sprawia, że mi się unosi (czuję się niczym masochista pisząc tę historię :D). Sam zapach wymiocin lub odgłosy towarzyszące wymiotowaniu sprawiają, że ledwo mogę utrzymać pawia i mogę być pewien, że przez kilka następnych godzin będzie mnie mdliło. Kończąc ten przydługi wstęp, przejdźmy do historii właściwej.
Jakiś czas temu moja mama trafiła do szpitala. Po kilku dniach badań okazało się, że musi przejść dość poważną operację. Na szczęście ta powiodła się i mama była na prostej drodze do pełnego wyzdrowienia. Wiadomo jednak, że człowiek po operacji jest słaby i trzeba mu pomagać w najprostszych czynnościach. Dlatego jako uczynny syn codziennie przychodziłem, pomagałem jej się myć, ubierać, obmywałem ranę, pomagałem wstać, chodziłem na spacerki, itp, itd.
Jedynym problemem jest fakt, że po lekach przeciwbólowych mama bardzo często miała mdłości i zdarzało się, że wymiotowała. Ach moje nemezis (a może lepszym słowem będzie emesis)... Oczywiście znała moją słabość, więc gdy czuła, że zaraz puści pawia informowała mnie, a ja leciałem do pielęgniarek by przyniosły mamie nerkę.
Gdy zdarzyło się to pierwszy raz, pielęgniarka po prostu dała mi nerkę i kazała mi zanieść ją mamie. Na tyle długo tłumaczyłem jej, że nie mam zamiaru tego zrobić, że mama zwymiotowała na pościel. Oczywiście pielęgniarka wydarła się na mnie, że to moja wina i mam iść sprzątać. Opierdzieliłem ją z góry do dołu i wytknąłem, że i tak przychodzę codziennie i wykonuję przy mamie obowiązki, którymi one powinny się zająć. Wkurzona jak osa poszła i posprzątała. Później za każdym razem gdy przychodziłem z prośbą o podanie nerki, wyśmiewały się ze mnie, że taki wielki chłop, a taki delikatny...
Aż pewnego dnia gdy mamie znowu zrobiło się niedobrze, jak zwykle poszedłem do pielęgniarki, by następnie na korytarzu przeczekać całą akcję. Nagle jednak drzwi sali się uchyliły, a ja poczułem ten znajomy, lekko słodkawy odór. Gdy po sekundzie stanęła przede mną uśmiechnięta od ucha do ucha pielęgniarka trzymająca wypełnioną wymiocinami nerkę, mówiąc "No i co, nie takie straszn...", nie wytrzymałem i puściłem na nią soczystego pawia :D
Od tego dnia wszystkie pielęgniarki patrzyły na mnie z byka (jakbym zrobił to specjalnie), ale przynajmniej nie próbowały więcej udowadniać mi, że rzygi to coś fajnego :)
nfz
Ocena:
141
(163)
Niedawno stwierdziłem, że mojemu komputerowi (PC) przydałoby się gruntowne oczyszczenie z kurzu. Wybrałem się więc do pobliskiego serwisu komputerowego. Zapytałem, ile taka usługa będzie kosztować.
Gdy usłyszałem 150 zł, nie mogłem uwierzyć. Według serwisanta oczyszczenie stacjonarnego komputera to skomplikowana operacja, wymagająca wymontowania wszystkich podzespołów.
Skoro tak postawił sprawę, postanowiłem podejść go z innej strony. Zapytałem o cenę udostępnienia mi sprężarki powietrza na dosłownie pięć minut. Niestety nie było to możliwe, gdyż według niego jest to specjalistyczny sprzęt.
Szkoda, że dosłownie dziesięć minut później w wulkanizacji dwie ulice dalej udostępniono mi w/w "specjalistyczny sprzęt" za darmo. Natomiast "skomplikowana operacja" trwała dobre dwie minuty i obyło się bez rozkładania komputera na czynniki pierwsze.
Gdy usłyszałem 150 zł, nie mogłem uwierzyć. Według serwisanta oczyszczenie stacjonarnego komputera to skomplikowana operacja, wymagająca wymontowania wszystkich podzespołów.
Skoro tak postawił sprawę, postanowiłem podejść go z innej strony. Zapytałem o cenę udostępnienia mi sprężarki powietrza na dosłownie pięć minut. Niestety nie było to możliwe, gdyż według niego jest to specjalistyczny sprzęt.
Szkoda, że dosłownie dziesięć minut później w wulkanizacji dwie ulice dalej udostępniono mi w/w "specjalistyczny sprzęt" za darmo. Natomiast "skomplikowana operacja" trwała dobre dwie minuty i obyło się bez rozkładania komputera na czynniki pierwsze.
serwis_komputerowy
Ocena:
78
(138)
Jakiś czas temu napisałem historię #82159, która została bardzo ciepło przyjęta. Aby zamknąć ten temat napiszę tylko, że nie pracuję już w tej firmie. Miecio strasznie się wkurzył po przeczytaniu historii na piekielnych i większość swych sił pożytkował na odkrycie sprawcy. Jednak my (nawet juniorzy) byliśmy nieugięci niczym Luke Jackson :) Od jednego z chłopaków, który został w firmie dowiedziałem się, że od naszego odejścia deadline goni deadline, a liczba fuckup'ów jest niewyobrażalna. Dostałem też około dziesięciu maili od szefostwa abym łaskawie wrócił. No i mam nową robotę...
Ale ta historia nie będzie stricte o mojej nowej pracy, która swoją drogą jest całkiem znośna, no i co najważniejsze lepiej płatna :). Zamiast tego, nie mając nawet trzydziestki na karku, ponarzekam sobie na dzisiejszą młodzież. A dokładniej na zespół jaki został mi przydzielony. Zacznijmy jednak od początku, czyli przedstawienia mojego nowego stanowiska.
Firma, w której pracuję posiada kilka systemów, z których jeden był zawieszony przez kilka lat. Tak się złożyło, że zaistniała potrzeba wznowienia jego eksploatacji. Niestety okazało się, że system jest dość przestarzały i w firmie nie uchował się choćby jeden osobnik, który by coś konkretnego wiedział w tym temacie. Zapomnijcie też o jakiejkolwiek dokumentacji (te tajemne manuskrypty zaginęły w czasie i przestrzeni wieki temu). Do ujarzmienia tej starożytnej bestii zatrudniono właśnie mnie. Do pomocy otrzymałem Długiego, moją prawą rękę, architekta systemów informatycznych level over 9000, oraz grupkę dziesięciu juniorów (wszyscy albo w czasie studiów niestacjonarnych albo zaraz po nich).
Na całe szczęście cały system, mimo, że nikt z niego nie korzystał, stał sobie gdzieś tam na serwerze. Dzięki temu ominęło nas odtwarzanie bazy i reszty serwerowego badziewia. Od razu zabraliśmy się do testowania, analizowania kodu, tworzenia dokumentacji i planowania ewentualnych zmian. Zanim jednak rozpocznę właściwą część historii opiszę warunki pracy juniorków. To była ich pierwsza praca w IT (niektórzy z nich zbierali w wakacje jakieś szparagi czy truskawki, itp.), wszyscy byli po, lub w trakcie studiów inżynierskich, dostali umowę na okres próbny na 2 miesiące, z zapewnieniem, że po jego zaliczeniu otrzymają umowę na czas nieokreślony, pensję równą 3100 zł na rękę z zapewnieniem o podwyżce do minimum 4000 zł po okresie próbnym. Jakbym ja dostał takie warunki w pierwszej pracy to chyba bym się urwa posrał ze szczęścia (przynajmniej w Polsce :D). W takim razie jak wygląda ich praca?
Wszyscy siedzimy w jednym pokoju. Do wszelkich zadań tworzę zgłoszenia w Jira i Redmine (wymagania firmy), a następnie informuję zainteresowanych mailem oraz ustnie. Poza tym na samym początku współpracy zapewniłem ich, że z każdym problemem mają przychodzić od razu do mnie. Gdy następnego dnia po stworzeniu zgłoszenia pytam ich o postępy w pracy, zwykle słyszę: "Eee to wysyłałeś mi coś? Myślałem, że mam wolne.", "Maila nie włączałem.", "Ale ja nie wiem jak to zrobić...", "Co?". Mając zgłoszenie i maila jestem rozliczony ze swojej pracy. I tak robię więcej niż powinienem, gdyż przy każdym zgłoszeniu staram się rozeznać jako tako w temacie i wysyłam rozpiskę z listą plików, które mogą mieć związek ze sprawą, oraz jakieś wskazówki.
W analizie systemu współpracujemy z innymi działami firmy. W końcu skąd biedny informatyk może mieć wiedzę o prawie, biznesie czy składzie zupek chińskich? Dlatego bardzo często wysyłam chłopaków aby poszli do innego działu i dopytali co i jak. Najczęściej wracają po paru minutach z tekstem "Nie mają teraz czasu". Zrozumiałe, firma musi jakoś działać, nikt nie rzuci wszystkiego aby wspomóc biednych programistów. Jednak odkryłem, że w znaczącej ilości przypadku delikwent nie dotarł nawet do danego działu by zadać pytanie... W takich przypadkach proszę zainteresowany dział o maila, że ten juniorek, tego dnia nie pojawił się po taką informację.
Firmie bardzo zależy na tym systemie, dlatego mają zaplanowane dla nas już kilka szkoleń. Aktualnie jesteśmy po jednym z nich. Przedstawiane były ciekawe i co najważniejsze przydatne zagadnienia. Za tydzień ma się odbyć test, od którego zależy czy otrzymamy certyfikat. Natomiast otrzymanie certyfikatu zaważy na przedłużeniu pracy juniorków... Oj nie za ciekawie widzę przyszłość większości z nich w firmie. Juniory podczas szkolenia wesoło bawili się telefonami komentując raz po raz: "O MUJ BORZE, nie muszą pracować!". Inni odsypiali lub komentowali wczorajsze melo. Itp. Tylko jeden słuchał i notował...
...I tylko ten jeden dobrze wywiązywał się ze swojej pracy. I to właśnie on będzie miał przedłużoną umowę. Poza tym chcę zatrzymać jednego z nierobów. Chłopak jest leniem, ale ma łeb do programowania jak jasna cholera. Będę go musiał tylko mocno przycisnąć. Reszta wyleci na zbity pysk. Ale oczywiście w tym kraju nie ma dobrze płatnej pracy dla ludzi z moim wykształceniem :)
Ale, ale dlaczego wspomniałem o Długim? Jednym z jego zadań było właśnie nadzorowanie pracy mojej i Juniorów. Chyba nie muszę mówić kto niedługo dostanie podwyżkę :)
Ale ta historia nie będzie stricte o mojej nowej pracy, która swoją drogą jest całkiem znośna, no i co najważniejsze lepiej płatna :). Zamiast tego, nie mając nawet trzydziestki na karku, ponarzekam sobie na dzisiejszą młodzież. A dokładniej na zespół jaki został mi przydzielony. Zacznijmy jednak od początku, czyli przedstawienia mojego nowego stanowiska.
Firma, w której pracuję posiada kilka systemów, z których jeden był zawieszony przez kilka lat. Tak się złożyło, że zaistniała potrzeba wznowienia jego eksploatacji. Niestety okazało się, że system jest dość przestarzały i w firmie nie uchował się choćby jeden osobnik, który by coś konkretnego wiedział w tym temacie. Zapomnijcie też o jakiejkolwiek dokumentacji (te tajemne manuskrypty zaginęły w czasie i przestrzeni wieki temu). Do ujarzmienia tej starożytnej bestii zatrudniono właśnie mnie. Do pomocy otrzymałem Długiego, moją prawą rękę, architekta systemów informatycznych level over 9000, oraz grupkę dziesięciu juniorów (wszyscy albo w czasie studiów niestacjonarnych albo zaraz po nich).
Na całe szczęście cały system, mimo, że nikt z niego nie korzystał, stał sobie gdzieś tam na serwerze. Dzięki temu ominęło nas odtwarzanie bazy i reszty serwerowego badziewia. Od razu zabraliśmy się do testowania, analizowania kodu, tworzenia dokumentacji i planowania ewentualnych zmian. Zanim jednak rozpocznę właściwą część historii opiszę warunki pracy juniorków. To była ich pierwsza praca w IT (niektórzy z nich zbierali w wakacje jakieś szparagi czy truskawki, itp.), wszyscy byli po, lub w trakcie studiów inżynierskich, dostali umowę na okres próbny na 2 miesiące, z zapewnieniem, że po jego zaliczeniu otrzymają umowę na czas nieokreślony, pensję równą 3100 zł na rękę z zapewnieniem o podwyżce do minimum 4000 zł po okresie próbnym. Jakbym ja dostał takie warunki w pierwszej pracy to chyba bym się urwa posrał ze szczęścia (przynajmniej w Polsce :D). W takim razie jak wygląda ich praca?
Wszyscy siedzimy w jednym pokoju. Do wszelkich zadań tworzę zgłoszenia w Jira i Redmine (wymagania firmy), a następnie informuję zainteresowanych mailem oraz ustnie. Poza tym na samym początku współpracy zapewniłem ich, że z każdym problemem mają przychodzić od razu do mnie. Gdy następnego dnia po stworzeniu zgłoszenia pytam ich o postępy w pracy, zwykle słyszę: "Eee to wysyłałeś mi coś? Myślałem, że mam wolne.", "Maila nie włączałem.", "Ale ja nie wiem jak to zrobić...", "Co?". Mając zgłoszenie i maila jestem rozliczony ze swojej pracy. I tak robię więcej niż powinienem, gdyż przy każdym zgłoszeniu staram się rozeznać jako tako w temacie i wysyłam rozpiskę z listą plików, które mogą mieć związek ze sprawą, oraz jakieś wskazówki.
W analizie systemu współpracujemy z innymi działami firmy. W końcu skąd biedny informatyk może mieć wiedzę o prawie, biznesie czy składzie zupek chińskich? Dlatego bardzo często wysyłam chłopaków aby poszli do innego działu i dopytali co i jak. Najczęściej wracają po paru minutach z tekstem "Nie mają teraz czasu". Zrozumiałe, firma musi jakoś działać, nikt nie rzuci wszystkiego aby wspomóc biednych programistów. Jednak odkryłem, że w znaczącej ilości przypadku delikwent nie dotarł nawet do danego działu by zadać pytanie... W takich przypadkach proszę zainteresowany dział o maila, że ten juniorek, tego dnia nie pojawił się po taką informację.
Firmie bardzo zależy na tym systemie, dlatego mają zaplanowane dla nas już kilka szkoleń. Aktualnie jesteśmy po jednym z nich. Przedstawiane były ciekawe i co najważniejsze przydatne zagadnienia. Za tydzień ma się odbyć test, od którego zależy czy otrzymamy certyfikat. Natomiast otrzymanie certyfikatu zaważy na przedłużeniu pracy juniorków... Oj nie za ciekawie widzę przyszłość większości z nich w firmie. Juniory podczas szkolenia wesoło bawili się telefonami komentując raz po raz: "O MUJ BORZE, nie muszą pracować!". Inni odsypiali lub komentowali wczorajsze melo. Itp. Tylko jeden słuchał i notował...
...I tylko ten jeden dobrze wywiązywał się ze swojej pracy. I to właśnie on będzie miał przedłużoną umowę. Poza tym chcę zatrzymać jednego z nierobów. Chłopak jest leniem, ale ma łeb do programowania jak jasna cholera. Będę go musiał tylko mocno przycisnąć. Reszta wyleci na zbity pysk. Ale oczywiście w tym kraju nie ma dobrze płatnej pracy dla ludzi z moim wykształceniem :)
Ale, ale dlaczego wspomniałem o Długim? Jednym z jego zadań było właśnie nadzorowanie pracy mojej i Juniorów. Chyba nie muszę mówić kto niedługo dostanie podwyżkę :)
dział IT
Ocena:
132
(148)
Pracuję jako programista i moim zadaniem miało być rozwijanie systemu informatycznego. System ten tworzony jest od około 1999 roku, więc można powiedzieć że ma on już swoje lata. Rzesze ambitnych programistów podobnych do mnie wylewało z siebie siódme poty, próbując zmusić krnąbrną aplikację do współpracy. Efektem tej krucjaty jest istny miszmasz archaizmów i nowoczesnych rozwiązań, mieszanka kodu napisanego w miarę dobrze i tego tworzonego pod presją zbliżającej się nieubłaganie linii śmierci. Ogólnie cyrk na kółkach, ale przynajmniej jest zabawnie.
Jakiś czas temu, zajęty ogarnianiem wszechobecnego syfu, jaki powstał po kolejnej awarii bazy danych, zdałem sobie sprawę, że podobne sytuacje od jakiegoś czasu powtarzają się niepokojąco często. Zainteresowany tematem, zagłębiłem się w starożytne pisma, zwane przez niektórych logami systemowymi, i rozpocząłem analizę bebechów w poszukiwaniu źródła problemu. Niestety mistyczne duchy bazy danych najwyraźniej wyczuły moją ingerencję w ich tajemne knowania. Kolejna awaria była istnym pierdo... Była bardzo poważna i administratorzy za cholerę nie mogli podnieść bazy na nogi. Wybuchła panika. Zapytacie o kopię zapasową. A co to jest kopia zapasowa, kto by się takimi pierdołami w ogóle przejmował? Po tygodniowej walce wiktoria, wszystko chyba działa.
Sytuacja ta dała zarządowi firmy co nieco do myślenia. Nasze wcześniejsze błagania o zatrudnienie kilku nowych pracowników były za każdym razem zbywane. Dajecie se jakoś radę? To po jaki wałek kręcicie temat? Tym razem zatrudniono pięciu nowych pracowników do działu IT. Czterech juniorów i ON. Dla ułatwienia sprawy nazwijmy go Mietek.
Mietek jest tak zwanym "Uber Senior Master Yoda Developerem". Serio, można mu zarzucić wiele, ale wiedzę chłop ma ogromną. I być może współpraca z nim nie byłaby taka zła, gdyby Miecio za punkt honoru nie obrał sobie przekształcenia naszego małego działu IT w trybik wielkiej maszyny zwanej korpo. I nie zrozumcie mnie źle, nie mam kompletnie nic do wielkich korporacji. Jednak nie zawsze systemy, które działają w przypadku licznej ekipy projektowej sprawdzą się w przypadku małego ośmioosobowego zespołu. Chociaż jeżeli w korpo odwalają się takie jaja, jakie Mietek zgotował nam, to ja chyba nie chcę pracować w korporacji. :)
Początek nie był aż tak zły. Miecio stwierdził, że zanim zacznie działać, musi poznać zarówno aplikację, jak i ekipę. Zrozumiałe. Sprowadzało się to do tego, że Mietek pół dnia siedział i dłubał coś w kodzie, przeklinając pod nosem. Natomiast drugie pół chodził między biurkami, podrzucając piłeczkę i raz po raz zadając irracjonalne pytania. Serio, skąd mam wiedzieć, co się stanie, jak zmienię warunek w metodzie klasy, którą ostatnio na oczy widziałem ponad pół roku temu. Dla zobrazowania debilizmu tego pytania: wyobraźcie sobie, że jesteście na plaży, zrobiliście babkę z piasku i nagle ktoś was pyta, czy to ziarenko piasku, na lewo od tego kamyczka, jest szare, czy brązowe...
Aż w końcu nadszedł dzień, gdy nasz nowy szef stwierdził, że już wszystko wie i zaczynamy działać. Hurra!
Plan był taki, że on będzie analizował kod i pisał, co i jak mamy zmienić, a my zajmiemy się gwałceniem klawiatur. Sensowne, ale:
- za wszystko dostawaliśmy gwiazdki lub czaszki (przedszkole wita).Osoba, która nazbierała najwięcej gwiazdek mogła (UWAGA!) wybrać sobie, czym będzie się zajmować w następnym tygodniu, natomiast najskuteczniejszy nekromanta w zespole dostawał najtrudniejsze zadanie.
- zadania (poza dwoma w/w przypadkami) były losowane z magicznego pudełka. Co z tego, że A świetnie znał daną część systemu, jeśli to B wylosował zadanie jej modyfikacji. A tylko spróbuj się zamienić!
- wygodne krzesła zostały wymienione na piłki. Ogólnie rozumiem, dobre to dla kręgosłupa, ale na niższe biurka do kompletu to chyba budżetu zabrakło.
- codziennie rano organizowane było spotkanie, które wyglądało następująco - Mietek rzucał piłkę do losowej osoby, a ta musiała natychmiast powiedzieć, co wczoraj robiła w pracy. Zawahałeś się chociaż sekundę, dostawałeś czaszkę.
- Mieciu lubił prowadzić tak zwane testy dyspozycyjności. Dostajesz maila od Mietka i nie odpisujesz w ciągu 20 sekund? Dostajesz czachę! Byłeś w kiblu na dwójce i nie odebrałeś telefonu od Miecia? CZACHA!
- Masz problem i chcesz skorzystać z wiedzy bardziej doświadczonego przełożonego? Cytat: "Google jest jak Bóg, znajdziesz tam wszystkie odpowiedzi.". To ja z szefem gadam, czy znowu na elektrodę wszedłem?
- Mieciu stwierdził, że załatwi nam książki, które na bank pomogą nam w pracy. Super! Z niecierpliwością czekamy na jakieś książki opisujące zaawansowane meandry języka, którego używamy. Dostajemy cztery pseudokołczingowe ścierwa a la "JESTEŚ ZWYCIĘZCĄ!" i poradnik podstaw języka. Super!
Było ciężko, ale jakoś wytrzymywaliśmy z męczącym szefuńciem. Nadszedł jednak dzień, w którym Mietek oznajmił nam, że zarząd jest niezadowolony i trzeba jak najszybciej napisać cały system od nowa, utrzymując w międzyczasie stary w jako takim porządku. Poza tym zagroził, że od teraz osoba z co najmniej pięcioma czaszkami może zapomnieć o premii, a delikwent z aż dziesięcioma czaszkami wyleci na zbity pysk. Postanowiliśmy przyśpieszyć trochę tę akcję i stara ekipa tego samego dnia złożyła wypowiedzenie.
Za kilka dni kończy nam się okres wypowiedzenia, a Mietek zostanie z czterema juniorami, którzy ledwo poruszają się po kodzie, zaczątkiem nowej aplikacji i dogorywającym trupem, który ledwo działa.
Powodzenia. :)
Jakiś czas temu, zajęty ogarnianiem wszechobecnego syfu, jaki powstał po kolejnej awarii bazy danych, zdałem sobie sprawę, że podobne sytuacje od jakiegoś czasu powtarzają się niepokojąco często. Zainteresowany tematem, zagłębiłem się w starożytne pisma, zwane przez niektórych logami systemowymi, i rozpocząłem analizę bebechów w poszukiwaniu źródła problemu. Niestety mistyczne duchy bazy danych najwyraźniej wyczuły moją ingerencję w ich tajemne knowania. Kolejna awaria była istnym pierdo... Była bardzo poważna i administratorzy za cholerę nie mogli podnieść bazy na nogi. Wybuchła panika. Zapytacie o kopię zapasową. A co to jest kopia zapasowa, kto by się takimi pierdołami w ogóle przejmował? Po tygodniowej walce wiktoria, wszystko chyba działa.
Sytuacja ta dała zarządowi firmy co nieco do myślenia. Nasze wcześniejsze błagania o zatrudnienie kilku nowych pracowników były za każdym razem zbywane. Dajecie se jakoś radę? To po jaki wałek kręcicie temat? Tym razem zatrudniono pięciu nowych pracowników do działu IT. Czterech juniorów i ON. Dla ułatwienia sprawy nazwijmy go Mietek.
Mietek jest tak zwanym "Uber Senior Master Yoda Developerem". Serio, można mu zarzucić wiele, ale wiedzę chłop ma ogromną. I być może współpraca z nim nie byłaby taka zła, gdyby Miecio za punkt honoru nie obrał sobie przekształcenia naszego małego działu IT w trybik wielkiej maszyny zwanej korpo. I nie zrozumcie mnie źle, nie mam kompletnie nic do wielkich korporacji. Jednak nie zawsze systemy, które działają w przypadku licznej ekipy projektowej sprawdzą się w przypadku małego ośmioosobowego zespołu. Chociaż jeżeli w korpo odwalają się takie jaja, jakie Mietek zgotował nam, to ja chyba nie chcę pracować w korporacji. :)
Początek nie był aż tak zły. Miecio stwierdził, że zanim zacznie działać, musi poznać zarówno aplikację, jak i ekipę. Zrozumiałe. Sprowadzało się to do tego, że Mietek pół dnia siedział i dłubał coś w kodzie, przeklinając pod nosem. Natomiast drugie pół chodził między biurkami, podrzucając piłeczkę i raz po raz zadając irracjonalne pytania. Serio, skąd mam wiedzieć, co się stanie, jak zmienię warunek w metodzie klasy, którą ostatnio na oczy widziałem ponad pół roku temu. Dla zobrazowania debilizmu tego pytania: wyobraźcie sobie, że jesteście na plaży, zrobiliście babkę z piasku i nagle ktoś was pyta, czy to ziarenko piasku, na lewo od tego kamyczka, jest szare, czy brązowe...
Aż w końcu nadszedł dzień, gdy nasz nowy szef stwierdził, że już wszystko wie i zaczynamy działać. Hurra!
Plan był taki, że on będzie analizował kod i pisał, co i jak mamy zmienić, a my zajmiemy się gwałceniem klawiatur. Sensowne, ale:
- za wszystko dostawaliśmy gwiazdki lub czaszki (przedszkole wita).Osoba, która nazbierała najwięcej gwiazdek mogła (UWAGA!) wybrać sobie, czym będzie się zajmować w następnym tygodniu, natomiast najskuteczniejszy nekromanta w zespole dostawał najtrudniejsze zadanie.
- zadania (poza dwoma w/w przypadkami) były losowane z magicznego pudełka. Co z tego, że A świetnie znał daną część systemu, jeśli to B wylosował zadanie jej modyfikacji. A tylko spróbuj się zamienić!
- wygodne krzesła zostały wymienione na piłki. Ogólnie rozumiem, dobre to dla kręgosłupa, ale na niższe biurka do kompletu to chyba budżetu zabrakło.
- codziennie rano organizowane było spotkanie, które wyglądało następująco - Mietek rzucał piłkę do losowej osoby, a ta musiała natychmiast powiedzieć, co wczoraj robiła w pracy. Zawahałeś się chociaż sekundę, dostawałeś czaszkę.
- Mieciu lubił prowadzić tak zwane testy dyspozycyjności. Dostajesz maila od Mietka i nie odpisujesz w ciągu 20 sekund? Dostajesz czachę! Byłeś w kiblu na dwójce i nie odebrałeś telefonu od Miecia? CZACHA!
- Masz problem i chcesz skorzystać z wiedzy bardziej doświadczonego przełożonego? Cytat: "Google jest jak Bóg, znajdziesz tam wszystkie odpowiedzi.". To ja z szefem gadam, czy znowu na elektrodę wszedłem?
- Mieciu stwierdził, że załatwi nam książki, które na bank pomogą nam w pracy. Super! Z niecierpliwością czekamy na jakieś książki opisujące zaawansowane meandry języka, którego używamy. Dostajemy cztery pseudokołczingowe ścierwa a la "JESTEŚ ZWYCIĘZCĄ!" i poradnik podstaw języka. Super!
Było ciężko, ale jakoś wytrzymywaliśmy z męczącym szefuńciem. Nadszedł jednak dzień, w którym Mietek oznajmił nam, że zarząd jest niezadowolony i trzeba jak najszybciej napisać cały system od nowa, utrzymując w międzyczasie stary w jako takim porządku. Poza tym zagroził, że od teraz osoba z co najmniej pięcioma czaszkami może zapomnieć o premii, a delikwent z aż dziesięcioma czaszkami wyleci na zbity pysk. Postanowiliśmy przyśpieszyć trochę tę akcję i stara ekipa tego samego dnia złożyła wypowiedzenie.
Za kilka dni kończy nam się okres wypowiedzenia, a Mietek zostanie z czterema juniorami, którzy ledwo poruszają się po kodzie, zaczątkiem nowej aplikacji i dogorywającym trupem, który ledwo działa.
Powodzenia. :)
Ocena:
397
(399)
Hobbistycznie dorabiam sobie jako koordynator imprez paintballowych. Osobom zainteresowanym organizacją takiego wydarzenia zapewniamy sprzęt, czyli markery, kulki, kombinezony, itp. oraz miejsce, w którym można rozpalić jakiegoś grilla/ognisko i oczywiście się postrzelać. Do moich zadań jako koordynatora należy zapoznanie uczestników zabawy ze sprzętem oraz poinstruowanie ich o dosłownie kilku zasadach, które MUSZĄ przestrzegać. Niestety dla większości nawet te kilka zasad to za dużo. Umowa podpisana przez wszystkich uczestników przed rozpoczęciem gry. A co to jest umowa...?
1. Marker można odbezpieczyć dopiero po dotarciu do zabezpieczonego obszaru przeznaczonego do gry. W praktyce wygląda to tak, że po zakończonej grze wybiega taki gieroj i dla beki zaczyna strzelać w stronę swojej dziewczyny, która ubrana jest jedynie w krótką mini i obcisły top. Akurat w tym przypadku skończyło się na wybitym oku i pozwie, gdyż to była nasza wina.
2. Na terenie gry nie wolno ani na sekundę ściągać maski. Powtarzasz to ze sto razy a i tak zawsze się znajdzie jeden z drugim, którzy będą mieli cię w dupie. I wybiega potem taki z bojowym okrzykiem na ustach na środek areny machając maską jak opętany i zgarnia kulkę prosto w oko. I tak znowu pozew...
3. Na samym początku ostrzegamy, że trafienie z kulki boli i bardziej niż na pewno zostanie po nim solidny siniak. Proponujemy też by nie strzelać do siebie z odległości mniejszej niż 2 metry. Praktycznie pod koniec każdej gry ktoś przyjdzie się pożalić, że ma siniaka. Ojejku... Bym zapomniał, w tej sprawie również był pozew :)
4. Zniszczenie sprzętu = opłata za naprawę. Co prawda może się zdarzyć wypadek. Ktoś się niefortunnie przewróci i coś w markerze się uszkodzi, piasek zatrze mechanizm, itp. Zdarza się jednak, że ludzie celowo psują sprzęt. Jeden facet był tak rozochocony swoim celnym strzałem, że zaczął z całej siły uderzać markerem o drzewo a na koniec cisnął nim do pobliskiego stawu. Oczywiście on nic nie zepsuł, to nasza wina. I tak prawie za każdym razem.
5. Alkohol. To akurat nie jest zabronione, ale ostrzegamy, że mocno wstawionych na arenę nie wpuszczamy. Jesteśmy wyrozumiali i nie robimy problemu o dwa piwka, ale jeśli widzimy, że ktoś opróżnia już drugi czteropak to halt nie ma gry. Tym bardziej, że to pijani najczęściej łamią w/w zasady.
A teraz dwie krótkie anegdotki o tym jaka to emocjonująca rozrywka.
1. Grupka nastolatków grała pierwszy mecz na zasadach capture the flag. Po zwycięstwie drużyny niebieskiej wywiązała się malutka kłótnia. Skończyło się na 6 mocno pobitych osobach, czterech karetkach i dwóch radiowozach :D
2. Ponownie pierwsza gra. Tym razem faceci w wieku od 30 do 45 lat. Zasady free for all. Dwóch z uczestników postanowiło stworzyć sojusz. Reszcie się to nie spodobało i też się pokłócili. Na szczęście w tym przypadku nie było potrzeby interwencji służb porządkowych, ale panowie tak się na siebie obrazili, że porzucili grę i rozjechali się do domów. Byli przy tym tak mili, że wszystkie kiełbaski i piwa przygotowane na imprezę podarowali nam :)
Kocham moje hobby.
1. Marker można odbezpieczyć dopiero po dotarciu do zabezpieczonego obszaru przeznaczonego do gry. W praktyce wygląda to tak, że po zakończonej grze wybiega taki gieroj i dla beki zaczyna strzelać w stronę swojej dziewczyny, która ubrana jest jedynie w krótką mini i obcisły top. Akurat w tym przypadku skończyło się na wybitym oku i pozwie, gdyż to była nasza wina.
2. Na terenie gry nie wolno ani na sekundę ściągać maski. Powtarzasz to ze sto razy a i tak zawsze się znajdzie jeden z drugim, którzy będą mieli cię w dupie. I wybiega potem taki z bojowym okrzykiem na ustach na środek areny machając maską jak opętany i zgarnia kulkę prosto w oko. I tak znowu pozew...
3. Na samym początku ostrzegamy, że trafienie z kulki boli i bardziej niż na pewno zostanie po nim solidny siniak. Proponujemy też by nie strzelać do siebie z odległości mniejszej niż 2 metry. Praktycznie pod koniec każdej gry ktoś przyjdzie się pożalić, że ma siniaka. Ojejku... Bym zapomniał, w tej sprawie również był pozew :)
4. Zniszczenie sprzętu = opłata za naprawę. Co prawda może się zdarzyć wypadek. Ktoś się niefortunnie przewróci i coś w markerze się uszkodzi, piasek zatrze mechanizm, itp. Zdarza się jednak, że ludzie celowo psują sprzęt. Jeden facet był tak rozochocony swoim celnym strzałem, że zaczął z całej siły uderzać markerem o drzewo a na koniec cisnął nim do pobliskiego stawu. Oczywiście on nic nie zepsuł, to nasza wina. I tak prawie za każdym razem.
5. Alkohol. To akurat nie jest zabronione, ale ostrzegamy, że mocno wstawionych na arenę nie wpuszczamy. Jesteśmy wyrozumiali i nie robimy problemu o dwa piwka, ale jeśli widzimy, że ktoś opróżnia już drugi czteropak to halt nie ma gry. Tym bardziej, że to pijani najczęściej łamią w/w zasady.
A teraz dwie krótkie anegdotki o tym jaka to emocjonująca rozrywka.
1. Grupka nastolatków grała pierwszy mecz na zasadach capture the flag. Po zwycięstwie drużyny niebieskiej wywiązała się malutka kłótnia. Skończyło się na 6 mocno pobitych osobach, czterech karetkach i dwóch radiowozach :D
2. Ponownie pierwsza gra. Tym razem faceci w wieku od 30 do 45 lat. Zasady free for all. Dwóch z uczestników postanowiło stworzyć sojusz. Reszcie się to nie spodobało i też się pokłócili. Na szczęście w tym przypadku nie było potrzeby interwencji służb porządkowych, ale panowie tak się na siebie obrazili, że porzucili grę i rozjechali się do domów. Byli przy tym tak mili, że wszystkie kiełbaski i piwa przygotowane na imprezę podarowali nam :)
Kocham moje hobby.
Ocena:
201
(215)
Znacie może stronę internetową Aszdziennik? Umieszczane są na niej zmyślone wiadomości z kraju, które w założeniu mają w satyryczny sposób komentować sytuację w Polsce. Wyszło jak wyszło, nie mnie oceniać. Przejdźmy jednak do sedna historii.
Znacie stereotyp studenta prawa? Mój znajomy pasuje do tej konwencji w 99%. Jeśli w czasie pięciominutowej pogawędki z nim nie padną trzy magiczne słowa, "jestem studentem p..." można śmiało zaczynać świętować. Jeśli tylko temat choć lekko zahaczy o tematykę jego studiów, rozpoczyna tyradę. Gdy wpada w ten stan, nikt nie jest wstanie go powstrzymać. Musi się zmęczyć lub wyczerpać temat. Lubi też dawać rady związane z tematyką swoich studiów i naprostowywać światopoglądy zabłądzonych duszyczek. Jednak jedna rzecz ujmuje ten jeden procent. Otóż znajomy wcale nie studiuje prawa, a politologię :) A dokładniej politologię ze specjalizacją dziennikarstwo polityczne.
Nasz student politologii [SP] swoją specjalizację wybrał stosunkowo niedawno. Miał przy tym jednak niemały dylemat, gdyż ambitny z niego człek i najchętniej uczyłby się wszystkich. Niestety regulamin uczelni okazał się przeszkodą nie do pokonania. Niepomny porażki z władzami uczelni, ochoczo rozpoczął naukę wybranej specjalizacji. Poza tym nałogowo wręcz zaczął przeglądać wszelkie gazety oraz strony internetowe, w których pojawiają się artykuły o tematyce polityczne. W końcu trafił na Aszdziennik i się zaczęło.
SP był bardzo zbulwersowany faktem, że żadne inne medium nie podaje informacji, które wyczytywał na Aszdziennik.pl. Zaczął każdemu opowiadać o spisku rządzących. Według niego PiS miał zamiar wprowadzić cenzurę, która ograniczyłaby szarym masom dostęp do kompromitujących Polskę i obecny rząd informacji. Zaczął nawet nazywać Polskę drugą Koreą i każdemu kto miał siłę go słuchać nakazywał czytanie Aszdziennika.
Przez jakiś czas debatowaliśmy ze znajomymi jak delikatnie wyprowadzić go z błędu. Ostatecznie postanowiliśmy prosto z mostu powiedzieć mu, że wiadomości umieszczane na jego ulubionej stronie internetowej to czysta satyra i fikcja. Genialny pomysł? Nie zadziałał... Z celów praktycznych zrezygnuję z parafrazy dialogu i ograniczę się tylko do wypisania co ciekawszych konkluzji, które wynikły z całej rozmowy.
- Jesteśmy szarą masą, która daje się kontrolować i wmawiać sobie kłamstwo.
- Chcemy zniszczyć jego misję.
- Nic nie wiemy, bo to on jest studentem politologii a nie my.
- Jesteśmy niczym, bo to on jest studentem politologii, a nie my
- Nie da sobie wmówić kłamstwa.
- Też umiem podrobić stronę internetową i wpisać na niej fake news.
- Nie będę zadawał się z motłochem.
Po tej rozmowie wyszedł obrażony i nie odezwał się do dziś. Chociaż z tego co wiem chyba zorientował się, że popełnił błąd, gdyż zaprzestał szerzenia prawdy. A może jakieś przepraszam mieliście rację :)
Znacie stereotyp studenta prawa? Mój znajomy pasuje do tej konwencji w 99%. Jeśli w czasie pięciominutowej pogawędki z nim nie padną trzy magiczne słowa, "jestem studentem p..." można śmiało zaczynać świętować. Jeśli tylko temat choć lekko zahaczy o tematykę jego studiów, rozpoczyna tyradę. Gdy wpada w ten stan, nikt nie jest wstanie go powstrzymać. Musi się zmęczyć lub wyczerpać temat. Lubi też dawać rady związane z tematyką swoich studiów i naprostowywać światopoglądy zabłądzonych duszyczek. Jednak jedna rzecz ujmuje ten jeden procent. Otóż znajomy wcale nie studiuje prawa, a politologię :) A dokładniej politologię ze specjalizacją dziennikarstwo polityczne.
Nasz student politologii [SP] swoją specjalizację wybrał stosunkowo niedawno. Miał przy tym jednak niemały dylemat, gdyż ambitny z niego człek i najchętniej uczyłby się wszystkich. Niestety regulamin uczelni okazał się przeszkodą nie do pokonania. Niepomny porażki z władzami uczelni, ochoczo rozpoczął naukę wybranej specjalizacji. Poza tym nałogowo wręcz zaczął przeglądać wszelkie gazety oraz strony internetowe, w których pojawiają się artykuły o tematyce polityczne. W końcu trafił na Aszdziennik i się zaczęło.
SP był bardzo zbulwersowany faktem, że żadne inne medium nie podaje informacji, które wyczytywał na Aszdziennik.pl. Zaczął każdemu opowiadać o spisku rządzących. Według niego PiS miał zamiar wprowadzić cenzurę, która ograniczyłaby szarym masom dostęp do kompromitujących Polskę i obecny rząd informacji. Zaczął nawet nazywać Polskę drugą Koreą i każdemu kto miał siłę go słuchać nakazywał czytanie Aszdziennika.
Przez jakiś czas debatowaliśmy ze znajomymi jak delikatnie wyprowadzić go z błędu. Ostatecznie postanowiliśmy prosto z mostu powiedzieć mu, że wiadomości umieszczane na jego ulubionej stronie internetowej to czysta satyra i fikcja. Genialny pomysł? Nie zadziałał... Z celów praktycznych zrezygnuję z parafrazy dialogu i ograniczę się tylko do wypisania co ciekawszych konkluzji, które wynikły z całej rozmowy.
- Jesteśmy szarą masą, która daje się kontrolować i wmawiać sobie kłamstwo.
- Chcemy zniszczyć jego misję.
- Nic nie wiemy, bo to on jest studentem politologii a nie my.
- Jesteśmy niczym, bo to on jest studentem politologii, a nie my
- Nie da sobie wmówić kłamstwa.
- Też umiem podrobić stronę internetową i wpisać na niej fake news.
- Nie będę zadawał się z motłochem.
Po tej rozmowie wyszedł obrażony i nie odezwał się do dziś. Chociaż z tego co wiem chyba zorientował się, że popełnił błąd, gdyż zaprzestał szerzenia prawdy. A może jakieś przepraszam mieliście rację :)
Ocena:
126
(188)
Jestem wybitnym antytalentem jeśli chodzi o prowadzenie wszelakich pojazdów mechanicznych. Teraz wiedzą o tym wszyscy, kiedyś jednak było inaczej. Ojciec katował się tygodniami, próbując nauczyć mnie jeździć, wuja załamywał ręce, a kuzyni wręcz składali się ze śmiechu.
W końcu wybiła ta godzina i stuknęła mi osiemnastka na karku. Młody i głupi byłem, ale pod naporem argumentów wystosowanych przez rodzinkę, wykupiłem sobie kursy za ciężko zarobione "osiemnastkowe piniądze". Nic tam... Starałem się! Walczyłem! NEVER GIVE UP KUŹWA! Jednak przyszedł ten moment, w którym musiałem trzeźwo spojrzeć na sytuację i dać sobie spokój. Ja po prostu nie nadaję się do prowadzenia samochodu. Co prawda trochę krwi napsułem biednemu panu Mirkowi i ojciec nie dopuszcza mnie nawet do kosiarki, ale przynajmniej nikt mi nie smęci nad uchem na temat prawa jazdy. Nikt poza kochaną ciocią...
W tym miejscu trzeba zaznaczyć, że ciocia to osoba bardzo ambitna. Niestety swoje niezwykle wygórowane oczekiwania zamiast ku sobie, kieruje na Bogu ducha winną rodzinę. Każdemu wypomina jakąś niedoskonałość i potrafi być w tym wytrwała. Uwierzcie mi.
Jakiś rok temu miało miejsce spotkanie rodzinne. Ciocia sobie troszkę popiła i rozpoczęła polowanie na kozła ofiarnego. Oczywiście padło na mnie. Każdy poruszany temat w końcu, za jej sprawą, schodził na moją haniebną skazę. W pewnym momencie jej irytacja spowodowana moim defektem osiągnęła ekstremum i nastąpiła erupcja.
- Satsu ja ci nawet zapłacę za kursy i egzamin, ale idź na to piep**one prawko!
Cała rodzinka zgodnie odradzała cioci tą intratną inwestycję, ale rzeczywiście dwa dni później na moim koncie ukazał się przelew. Nie chcąc niepotrzebnie uszczuplać jej funduszy, całą kwotę odesłałem... I znowu odesłałem... I jeszcze raz... I jeszcze. I w końcu złożyłem broń. Zapisałem się na kurs. W tym miejscu bardzo serdecznie chciałbym przeprosić pana Pawła. Ten Citroen pojawił się znikąd...
Jak łatwo się domyślić do egzaminu nawet nie podchodziłem, cioci odesłałem pozostałą kwotę, która była na niego przeznaczona i zapomniałem o sprawie. Ciocia jednak nie zapomniała i jakieś pół roku później pojawiła się w moim rodzinnym domu z prawnikiem by odzyskać pieniądze.
Oddałem. Niech się udławi... Ale wszyscy jak jeden mąż stwierdzili, że na grilla już jej nie zaprosimy :)
W końcu wybiła ta godzina i stuknęła mi osiemnastka na karku. Młody i głupi byłem, ale pod naporem argumentów wystosowanych przez rodzinkę, wykupiłem sobie kursy za ciężko zarobione "osiemnastkowe piniądze". Nic tam... Starałem się! Walczyłem! NEVER GIVE UP KUŹWA! Jednak przyszedł ten moment, w którym musiałem trzeźwo spojrzeć na sytuację i dać sobie spokój. Ja po prostu nie nadaję się do prowadzenia samochodu. Co prawda trochę krwi napsułem biednemu panu Mirkowi i ojciec nie dopuszcza mnie nawet do kosiarki, ale przynajmniej nikt mi nie smęci nad uchem na temat prawa jazdy. Nikt poza kochaną ciocią...
W tym miejscu trzeba zaznaczyć, że ciocia to osoba bardzo ambitna. Niestety swoje niezwykle wygórowane oczekiwania zamiast ku sobie, kieruje na Bogu ducha winną rodzinę. Każdemu wypomina jakąś niedoskonałość i potrafi być w tym wytrwała. Uwierzcie mi.
Jakiś rok temu miało miejsce spotkanie rodzinne. Ciocia sobie troszkę popiła i rozpoczęła polowanie na kozła ofiarnego. Oczywiście padło na mnie. Każdy poruszany temat w końcu, za jej sprawą, schodził na moją haniebną skazę. W pewnym momencie jej irytacja spowodowana moim defektem osiągnęła ekstremum i nastąpiła erupcja.
- Satsu ja ci nawet zapłacę za kursy i egzamin, ale idź na to piep**one prawko!
Cała rodzinka zgodnie odradzała cioci tą intratną inwestycję, ale rzeczywiście dwa dni później na moim koncie ukazał się przelew. Nie chcąc niepotrzebnie uszczuplać jej funduszy, całą kwotę odesłałem... I znowu odesłałem... I jeszcze raz... I jeszcze. I w końcu złożyłem broń. Zapisałem się na kurs. W tym miejscu bardzo serdecznie chciałbym przeprosić pana Pawła. Ten Citroen pojawił się znikąd...
Jak łatwo się domyślić do egzaminu nawet nie podchodziłem, cioci odesłałem pozostałą kwotę, która była na niego przeznaczona i zapomniałem o sprawie. Ciocia jednak nie zapomniała i jakieś pół roku później pojawiła się w moim rodzinnym domu z prawnikiem by odzyskać pieniądze.
Oddałem. Niech się udławi... Ale wszyscy jak jeden mąż stwierdzili, że na grilla już jej nie zaprosimy :)
Ocena:
229
(257)