Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

Satsu

Zamieszcza historie od: 11 września 2013 - 19:54
Ostatnio: 29 marca 2025 - 20:04
  • Historii na głównej: 109 z 116
  • Punktów za historie: 30765
  • Komentarzy: 318
  • Punktów za komentarze: 2694
 

#87330

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Na początek rys sytuacyjny aby nikt mi nie zarzucił, że raz mówię, że mieszkam w bloku, potem, że buduję dom jednorodzinny i tymczasowo mieszkam u teściowej, a teraz znowu mieszkam w bloku.

Jakiś czas temu napisałem historię o tym jak to wyszła ze mnie ostatnia cebula i podczas budowy domu postanowiłem przyoszczędzić. Wynająłem własne mieszkanie (żałuję) i na czas budowy wraz z małżonką przeprowadziliśmy się do teściowej, gdzie do szału doprowadzał nas mój szwagier. Niestety ze względu na pandemię budowa troszkę się wydłużyła. Na całe szczęście mój przyjaciel nie mógł słuchać jak męczymy się z tym... Brak mi kulturalnych określeń. I pozwolił nam zamieszkać u siebie (sam od pół roku siedzi w Niemczech i nie wiadomo kiedy wróci).

Ale wracając do historii, która będzie dotyczyła dyspozytora 112. Tak ja wspomniałem aktualnie mieszkamy wraz z małżonką w mieszkaniu mojego przyjaciela, które znajduje się w najzwyklejszym polskim bloku. I wiadomo jak to w bloku hałasy się niosą. A jak nie znasz sąsiadów to za cholerę nie da rady zlokalizować z jakiego mieszkania dany hałas pochodzi.

Dzisiaj wyjątkowo musiałem jechać do firmy i żona została sama w domu. Małżonka wiedziała, że przez cały dzień miałem mieć spotkania, więc koło dwunastej dostałem od niej jedynie sms o treści "Chyba kogoś mordują. 112 mnie zlało bo nie wiem z jakiego mieszkania są krzyki. Nigdzie nie wychodzę.". I teraz zaczyna się opowieść mojej żony.

Około godziny dwunastej trzykrotnie usłyszałam huk, który przypominał jeb***cie drzwiami. Po kilku sekundach usłyszałam krzyk kobiety. To nie było żadne wołanie o pomoc, brzmiało jak wycie z przerażenia. Okropne. Od razu zadzwoniłam pod 112 i po tej rozmowie **uj mnie strzelił.

[Żona]: "Dzień dobry tutaj Żona Satsu chciałam zgłosić, że na Ulicowej 12 przed chwilą usłyszałam trzy razy mocny huk i od tego czasu jakaś kobieta krzyczy z przerażenia."
[Dyspozytorka]: "A gdzie to było?"
[Ż]: "Ulicowa 12, to jest blok. Nie wiem dokładnie z jakiego mieszkania dochodzą krzyki..."
[D]: "Ale dokładnie jakie to mieszkanie?"
[Ż]: "Nie mam pojęcia. W bloku hałasy się niosą równie dobrze to może być na tym piętrze..."
[D]: "To proszę wyjść i sprawdzić."
[Ż]: "Nie mam zamiaru nigdzie wychodzić, nie chcę być pobita. Od takich rzeczy jest..."
[D]: "Ale Pani rozumie, że ja nie wyślę policji jeśli nie wiem w jakim mieszkaniu to się dzieje? Przecież policja nie będzie chodzić po całym bloku i szukać gdzie kogoś pobito."

I tutaj mnie szlag trafił i tylko przytakiwałam tej kobiecie aby tylko zakończyć rozmowę.

Kobieta w tym mieszkaniu krzyczała przez 15 minut. Gdyby dyspozytorka wysłała policję od razu, to bardzo możliwe, że trafiliby w moment gdy słychać krzyki i namierzyliby mieszkanie. A nawet jeśli nie to od czego niby jest policja jak nie od takich spraw. Ile zajęłoby im przepytanie mieszkańców pobliskich pięter? A nóż trafiliby na mieszkanie, w którym to się działo. A teraz nawet nie wiemy czy gdzieś w bloku nie leży jakaś skatowana kobieta.

I teraz do opowieści znowu wracam ja. To nie pierwszy taki przypadek z 112 w roli głównej jaki słyszałem. A i w kilku sam brałem udział.

Ja rozumiem, że to stresująca praca, ale kuźwa. Miałem kiedyś nawrót mojej choroby i nie miałem siły wstać z łóżka, wiedziałem czym to grozi. Dzwoniłem 10 razy na 112. Nie miałem jak samemu dojechać do szpitala i dopiero płaczem, krzykiem i groźbą wymusiłem na dyspozytorce wysłanie karetki. Według lekarza jeszcze kilka godzin i bym nie żył.

Mieszkałem dawno temu nad jednym z tych "kasyn" dla patologii. Dziecko mające maksymalnie roczek od 22 do 24 płakało wniebogłosy. Około 22 zadzwoniłem na 112. Pani zgłoszenie przyjęła, ale powiedział, że nie wie czy ktoś przyjedzie. Około 23 zadzwoniłem ponownie i okazało się, że zgłoszenia nie było i nie będzie bo nie ma wolnych patroli. Rano znaleziono dziecko i matkę w śmietniku nieopodal. Na szczęście dziecko żyło. Zasrane i zarzygane. Znalezione przez sąsiadkę.

Za czasów gimnazjum szwendaliśmy się z kumplami po najgorszych możliwych miejscówkach (nadal się tak mówi czy stary już jestem? :D) w mieście. Wiele razy trafialiśmy na meneli. Ale raz trafiliśmy na bezdomnego. Nie śmierdział alkoholem, był po prostu zaniedbany. Leżał w krzakach, trzymał się za klatkę piersiową i mamrotał "serce, serce...".

Jak to dzieciaki na początku zesraliśmy się nieźle, ale po krótkiej naradzie zostałem wybrany na najinteligentniejszego (:D) na rozmowę z policją. Która wyglądała mniej więcej tak:

[Ja]: "Za biedronką w parku Tysiąclecia leży bezdomny. Nie czuć od niego alkoholu. Trzyma się za klatkę piersiową i powtarza 'serce'."
[Dyspozytorka]: "Jesteś pełnoletni?"
[J]: "Nie."
[D]: "Czy wiesz, że za nieudzielenie pomocy grozi kara?"
[J]: "Mam 16 lat. Wiem tyle, że gdy ktoś nie oddycha należy..."
[D]: "A oddycha? To wysyłam policję."
[J]: "Ale to może być zawał."
[D]: "Ale to menel..."
[J]: "To co mam robić?"
[D]: "Wysłałam policję."

Wiadomo, że było to wiele lat temu i rozmowa ta brzmiała inaczej. Ale sam sens został zachowany. Mimo to mocno byliśmy zesrani po słowach "za nieudzielenie pomocy grozi kara".

Tym bardziej się zestresowałem, gdy przyjechała policja i jeden z nich rzucił do mnie tekstem, że gdyby on już nie żył to by była moja wina... Moja ku**a wina... 16 latka, który znalazł bezdomnego w krzakach, trzymającego się za serce i dowiadującego się od od dyspozytora 112 jedynie, że pomagasz menelowi i gdy mu nie pomożesz to grozi za to kara. Po chwili rozmowy z bezdomnym policjant sam wezwał karetkę. Nie wiem co się stało z tym człowiekiem, ale czy karetki nie mógł wysłać od razu operator 112?

I jak tu się dziwić, że w tym kraju panuje taka "znieczulica".

Skomentuj (29) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 163 (171)

#87238

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Będąc kiedyś w aptece udało mi się kupić opakowanie tabletek bez tabletek. W kupionym przeze mnie pudełku znajdował się fabrycznie zgrzany blister, ale nie było w nim ani jednej tabletki. Jako, że tabletki są mi niezbędne do normalnego funkcjonowania, nie mogłem od tak machnąć ręką. Wziąłem paragon i wio nazad do apteki.

Po odstaniu słusznej chwili, w końcu udało dobić mi się do okienka. Przywitała mnie stara prukwa (milszego określenia na tą panią nie jestem w stanie z siebie wyłuskać), której w kilku prostych słowach wyjaśniłem z czym przychodzę i pokazałem felerny blister. Całe moje tłumaczenie zostało skwitowane krótkim "No i...?". Nie powiem, na krótką chwilę zgasił mnie ten jakże wredny popis elokwencji, ale nie poddałem się i nadal będąc kulturalny próbowałem wyłożyć w czym tkwi problem.

[Ja]: No wie Pani, ja te leki potrzebuję i chciałbym wymienić...
[Stara Prukwa]: Ślepy czy niewidomy?! (tu wskazuje na kartkę z komunikatem) Leków się nie zwraca!
[J]: Ja nie chcę zwrócić leku tylko wymienić, przecież ewidentnie widać, że to wada produkcyjna i w opakowaniu nie ma ani jednej tabletki.
[SP]: A już ci! Ja was znam ćpuny! Wyłuskał sobie tabletki i teraz chce kolejne! Nic nie dostaniesz! Następny!
[J]: Może mi Pani łaskawie wytłumaczyć jaki cudem miałbym się naćpać lekami na XXX? (wolę nie podawać nazwy choroby, ale mogę was upewnić, że przedawkowanie tabletek skończyłoby się co najmniej wizytą na OIOM-ie a nie odlocie w krainę zapomnienia)
[SP]: Powiedziałam następny!
[J]: Jeśli Pani nie chcę ze mną rozmawiać poproszę z kierownikiem.
[SP]: Boże kolejny. Maryśka! Chodź tu bo kolejny się awanturuje!

Zanim przejdziemy do rozmowy z kierowniczką chciałbym jednak zwrócić uwagę na zachowanie osób starszych, które również były wtedy w aptece. Podczas rozmowy z prukwą ani jedna osoba nie stanęła po mojej stronie, za to co się nasłuchałem komentarzy to moje. "Ahh ta dzisiejsza młodzież...", "Grzeczniej do Pani chłystku!", "Jakby mój wnuk taki był to bym go za jaja powiesił!", "Bój się Boga! Marylka słyszysz ty to...?", ech szkoda strzępić... No.

Po rozmowie z panią kierownik, córką starej prukwy tak swoją drogą, bez problemu otrzymałem nowe opakowanie tabletek, przeprosiny i zniżkę na kolejne zakupy. Chwilę również sobie porozmawialiśmy i okazało się, że prukwa dołożyła się córce do interesu w zamian za możliwości pracy aż do emerytury przez co nie może (nie wypada) jej zwolnić. Poza tym mamuśka jest bardzo konserwatywna i pewne perturbacje dotyczące młodszego brata pani kierownik sprawiły, że każdy osobnik płci męskiej noszący długie włosy jest przez prukwę traktowany jak kupa gó... Niezbyt miło.

Ale o co chodzi? Otóż syn prukwy był przez lata wychowywany na idealnie ułożonego chrześcijanina, non stop w koszuli, najlepiej pod krawatem, tylko muzyka klasyczna i oczywiście musiał zostać lekarzem. W wieku 19 lat rozpoczął studia w Anglii, ale jak się później okazało nie na medycynie a jakiejś uczelni artystycznej. Przez okres studiów mieli ze sobą jedynie kontakt telefoniczny. Po pięciu latach wrócił do domu odmieniony. W długich włosach, skórzanej kurtce i dżinsach z dziurami, kolczykami, tatuażem i gitarą na plecach. Do tego papierosy zamienił na e-papierosy a schabowego na kuchnię wegetariańską. No i co najgorsze ogłosił, że jest ateistą. Prukwa syna wydziedziczyła ze słowami, że ten antychryst i ćpun nie zasługuję na bycie jej potomkiem.

I tak z historii o wrednej babie przechodzimy do historii jak nie wychowywać własnych dzieci.

A jeśli chodzi o panią kierownik to tak nam się miło rozmawiało, że mimo upływu kilku lat od tego zdarzenia do dzisiaj zdarza nam się wyskoczyć razem na kawę :)

*Żeby nie było, że jakaś obca kobieta od razu zaczęła mi opowiadać historię swojej rodziny. Pełną opowieść usłyszałem dopiero, na którymś z kolei spotkaniu z panią kierownik. Przy przeprosinach w aptece dowiedziałem się jedynie, że jej mama ma awersję do osób z długimi włosami.

Skomentuj (1) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 122 (138)

#86866

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Wraz z małżonką postanowiliśmy zmienić mieszkanie na domek jednorodzinny. Działka kupiona, formalności dopięte na ostatni guzik, ekipa załatwiona, ogólnie praca wre. Jednak aby zaoszczędzić trochę na wystrój domu i kilka dodatkowych bajerów postanowiliśmy już teraz wynająć nasze mieszkanie i na te kilka miesięcy przenieść się do starego pokoju mojej żony w mieszkaniu teściowej. Nie będzie to jednak historia o, jak mogłoby się zdawać, piekielnej teściowej, najemcach czy ekipie budowlanej, a o moim szwagrze, który nadal mieszka w domu swojej mamy.

Co prawda na początku naszego związku przez jakiś mieszkaliśmy ze szwagrem pod jednym dachem, ale jak wtedy określiłbym go słowami trochę dziwny tak teraz totalnie mu odwaliło. Zanim jednak przejdę do piekielnych sytuacji z tych kilku miesięcy mieszkania razem, postaram się chociaż trochę przybliżyć wam jego osobę.

Szwagier jest kilka lat starszy ode mnie i już to w jego mniemaniu czyni go lepszym ode mnie. Jest też osobą mocno religijną i konserwatywną. Problem jest taki, że nie jest zbyt konsekwentny w swoich przekonaniach i co tu dużo mówić, źdźbło w czyimś oku widzi, ale belki w swoim nie za bardzo. Jeśli chodzi o wykształcenie, to niedawno udało mu się zostać doktorem ochrony środowiska (tutaj drugi przykład jego "wyższości", w końcu ja mam tylko zdaną inżynierkę).

Problem jest taki, że doktorat pisał prawie siedem lat, przy czym wykorzystał chyba wszystkie istniejące kruczki by mogło to trwać tak długo. Aby było ciekawiej, podczas swojej przygody ze studiami, poza wymaganymi praktykami, pracował tylko raz przez dwa miesiące w jakimś sklepie, ale rzucił tę robotę gdyż uważał ją poniżej swojej godności. I tutaj wchodzi w grę jego konserwatywne podejście.

Według jego założeń to facet powinien pracować, a kobieta zajmować się domem. Tyle teorii, a jak jest w praktyce?

Jego żona pracuje, a po pracy sprząta (na zmianę z teściową). Jedyny obowiązek jaki wziął na siebie to gotowanie (a i to nie zawsze). Dlaczego nie ma nadal pracy mimo, że ma doktorat? Ano bo pracować na uczelnie nie pójdzie, bo go ludzie denerwowali (osobiście uważam, że sam denerwował ich o wiele bardziej niż oni jego), do pracy w laboratoriach bez doświadczenia ciężko dostać pracę od razu, ale na staż się nie zgadza. Natomiast każda inna praca z poza jego zawodu jest poniżej jego godności (tyle dobrze, że nie pobiera żadnych pomocy od państwa bo to też poniżej jego godności). I tak wegetują z pensji jego żony.

Pierwsza piekielność z tych kilku miesięcy nie dotyczy może mnie i mojej małżonki, ale jest warta przytoczenia.

Ogólnie jego żonę uważam za złotą kobietę z cierpliwością porównywalną do wagona pied... tybetańskich mnichów. Większość ich rozmów można sprowadzić do: "Eeee, przestań co ty gadasz...", "Eeee, nie...", "O Boże co ty robisz...", "Eeee, nie masz racji...". Ogólnie neguje wszystko co mówi. Osobiście szlag by mnie trafił. Gorzej jest jednak w kuchni. Tak jak mówiłem wcześniej, gotowanie wziął na siebie, ale nie zawsze wywiązuje się z obowiązku. Gdy tylko jego żona po pracy zaczyna gotować to stoi nad nią i się zaczyna. "O Boże co ty robisz!", "To nie tak, musisz tak i tak.", "Jezus po co?". I na końcu kończy się tym, że jednak on gotuje. Mimo, że mógł to zrobić wcześniej.

Druga piekielność odnosi się w pewnym sensie do cytatów z poprzednich piekielności. Jak wiadomo jedno z przykazań mówi "Nie wymawiaj imienia Pana swego nadaremno.". No więc spróbuj w jego obecności powiedzieć np. "Jezus Maria co się odjaniepawliło", to możesz być pewien, że dostaniesz litanię. Jak widać jednak on może :)

Dalej kuchnia. Gdy się przeprowadziliśmy, 3/4 blatu w kuchni należało do niego, a reszta do teściowej (w tym część częściowo nachodząca na lodówkę, która była mniej dostępna). Po naszym wprowadzeniu nie odstąpił ani centymetra. Ba! Nawet nakreślił taśmą malarską granicę jego strefy "blatowej". To samo z lodówką. On wraz z żoną zajmował trzy półki, a teściowa jedną i tak miało pozostać. Na szczęście dość szybko mu wyperswadowałem, że chyba go coś poj... coś mu się pomyliło.

Powiedzieć, że uważał mnie za podludzia to mało. Mimo, że miałem ledwie kilka lat mniej od niego, stabilne i dobrze płatne zatrudnienie, zlecenia dorywcze, własne mieszkanie i dom w budowie, to dla niego nic nie znaczyło. I tak odzywał się do mnie jakbym był jedynie dzieciaczkiem, który od niego może uczyć się mądrości życiowych.

Bardzo lubił się chwalić się swoją wiedzą. I to nie byłoby złe gdyby nie wypowiadał swoich prawd tonem ty tego nie wiesz, serio? Co ty w ogóle wiesz o życiu! Po cholerę mi wiedzieć, że istnieje jakiś syfiostan tri ujenu, który wpływa na jakiś czynnik geocośtam. Pewnego razu miałem dość i zadałem mu podstawowe pytanie z programowania pasujące do sytuacji i się szczeeeeeerze zdziwiłem, że nie znał odpowiedzi. O Boże jaki wkurzony był. A na koniec skwitował to "A po co komu jakieś programowanie!".

Szacunek do matki. I tutaj muszę się zatrzymać na dłużej. Sytuacja rodzinna mojej żony wygląda tak, że jej ojciec postanowił rozwieść się z teściową gdy moja żona miała 7 lat i wyjechać do Anglii. Tak po prawdzie nie moja sprawa, ale uważam go za ujowego ojca. Z relacji dziewczyny wiem, że odzywał się tylko w jej urodziny wysyłając smsem "Wszystkiego najlepszego". Miałem nadzieję na pocieplenie relacji, gdy zaproponował spotkanie, gdy byliśmy jeszcze w narzeczeństwie. Niestety grubo się myliłem.

Na początku spotkania krążyliśmy po mieście szukając NAJTAŃSZEJ kawiarni. Po czym okazało się, że nie chce nawiązać kontaktu z córką, nie chce poznać jej przyszłego męża, a jedynie poinformować, że skoro skończyła edukację i rozpoczęła pracę to składa pozew o zakończenie opłat alimentacyjnych... Prawdę mówiąc myślałem, że go tam rozszarpię na miejscu.

Wracając jednak do piekielnego szwagra. W stosunku do niego ojciec był równie "wspaniałym" ojcem. Mimo to on nadal PRÓBUJE mieć z nim jakikolwiek kontakt. Tak samo z dziadkami od strony ojca, którzy mimo wielu lat nadal mają awersję do teściowej i na każdym kroku to pokazują. Pomimo to szwagier nadal uważa, że rodzina od strony ojca jest tą lepszą. Najbardziej okazując to w stosunku do swojej matki, w kierunku, której stosuje tę samą technikę co w przypadku żony "Eee Anka co ty robisz...". Nie mówiąc o tym, że w życiu nie słyszałem aby zwrócił się do mamy per "mamo".

Pewnie zauważyliście, że często w cytatach z wypowiedzi szwagrach występuje "Eeeee...". Ten człowiek nie umie rozmawiać. Wszystkie jego wypowiedzi są zapoczątkowanym długim "Eeee...". A to i tak jeśli uzna, że jesteś aktualnie godzien rozmowy z nim. Bo bardzo często jest tak, że albo nie odpowie nic, albo odpowie po kilu minutach kiedy ty nie ogarniasz, w ogóle o co mu chodzi. Jeszcze ciekawiej jest gdy to on zaczyna rozmowę, co dzieje się nadzwyczaj rzadko. Jednak gdy już się to dzieje to kompletnie nie wiecie o co chodzi. Wyobraźcie sobie, że ubijacie mięso na kotlety i z dupy dostajecie pytanie "Czy klamka od łazienki nie jest zbyt zielona?". To jest ten poziom abstrakcji.

Wracając do kuchni. Ten człowiek chyba maniakalnie chciał gotować wtedy kiedy ja z małżonką. Przez większość czasu, w jakim mieszkaliśmy wraz ze szwagrem wracaliśmy do domu o tej samej godzinie i zawsze zastawaliśmy szwagra w kuchni, który dopiero co zaczynał gotować. Spoko, przypadek, przyzwyczajenie, albo kij wie co. Gdy jednak wziąłem tygodniowy urlop i mogłem gotować wcześniej, to szwagier dziwnym trafem również zaczynał chwil po mnie. Raz zrobiłem mały eksperyment. Rozłożyłem się jakbym zaczął gotować obiad, poczekałem chwilę aż też zacznie i baaaardzo powolnie ugotowałem sobie kisiel na "branch". Co zrobił szwagier? Wyłączył wstawione na gaz ziemniaki, odłożył do lodówki w pół gotowe mięso i zaczął znowu gotować gdy po powrocie jego żony z pracy wziąłem się za robienie prawdziwego obiadu.

Stan techniczny mieszkania. W tej kwestii nigdy nie było wspaniale, gdyż teściowa nie zarabiała na tyle dużo by było ją stać generalny remont. Ale są rzeczy, które nawet najmniej rozgarnięty facet powinien ogarnąć. Zepsuł się zamek od łazienki. Kupił nowy i naprawdę śmiać mi się chciało gdy go montował. Dawałem mu rady, ale nie słuchał. Po całej akcji ruszał się na wszystkie strony. Jak go nie było w domu zamontowałem go poprawnie. Kilka dni później przemontował go równie beznadziejnie jak wcześniej. Jeszcze później zepsuła się słuchawka prysznicowa. Należy zaznaczyć, że w przypadku poprzedniej z węża ciekł mały strumień wody. Po tym jak zamontowałem nową, przy każdej kąpieli zaczął ją odkręcać i myć się z samego węża, bo z węża cieknie woda... No Shit Sherlock, a wcześniej nie ciekła?...

Jak wspomniałem szwagier jest bardzo religijny. Ja z małżonką niekoniecznie. I to nie jest tak, że obnosiliśmy się z tym jakoś bardzo. Wystarczyło, że on o tym wiedział. A jako, że na okres w jakim mieszkaliśmy w domu teściowej przypadało jedno ze świąt chrześcijańskich to nasłuchaliśmy się, ooj nasłuchaliśmy się. Najgorsze jest to, że nie mamy ślubu kościelnego. Ile razy słyszeliśmy teksty typu, że nie umiemy kochać, nie wiemy czym jest miłość.

Cisza nocna. Dla mojego szwagra cisza nocna była bardzo konkretnie określona. Trwała ona wtedy gdy on szedł spać, albo nie życzył sobie hałasu. Prosty przykład. My oglądamy film o 21, wyłączcie to bo my śpimy. Jego żona wstaje o 5 do pracy? To bardzo dobry moment aby z nią porozmawiać z pokoju gdy ta jest w łazience, czyli przez pół domu. Co z tego, że woda z kranu zagłusza, wystarczy mówić głośniej. Na jej komentarze, że może by ciszej odpowiada "Eeee, przecież nie słychać."

Wielu z was może się wydawać, że te przykłady mogą być mało piekielne, ale mieszkałem z tym człowiek raptem niecałe cztery miesiące i na sam dźwięk jego głosu momentalnie łapię mini wku**a. I to nie jest tak, że to co opisałem to jest całość. Ten człowiek potrafił się przypierdzielić dosłownie o wszystko. Naprawdę nigdy nie znałem dnia ani godziny. A gdy mu wytykałem, że robi coś podobnego, albo gorszego to używał koronnego argumentu "Jesteś w moim domu.". A ja myślałem, że jestem u teściowej, która o dziwo nigdy nie miała żadnych pretensji i była szczęśliwa, że z nią mieszkamy...

Gdyby nie to, że już mieliśmy lokatorów na nasze mieszkanie to wróciłbym do niego po tygodniu mieszkania z tym indywiduum.

Skomentuj (24) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 203 (211)

#86380

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Wirus szaleje, a człowiek zdaje sobie sprawę, że ma zbyt wiele wolnego czasu i nie wie co ma ze sobą zrobić. Kilka dni temu, podczas porannej khmm... toalety, wpadłem na genialny pomysł jak produktywnie spędzić czas wolny i przy okazji trochę zarobić. Postanowiłem zostać korepetytorem informatyki (poziom matury rozszerzonej i egzaminu technicznego, a w przypadku programowania i baz danych nawet do poziomu magisterki) i matematyki (poziom matury podstawowej). Kilka godzin później już wiedziałem co zrobić żeby skarbówka się nie doczepiła i byłem gotowy do szukania wychowanków. Pokornie jednak postanowiłem przetestować swoją wiedzę. Wykonałem kilka udostępnionych matur z matematyki oraz informatyki i testów na technika informatyki, z wcześniejszych lat. Uśrednione wyniki na poziomie 95% upewniły mnie, że dam radę.

Znalazłem kilkanaście grup na facebook'u oraz kilka forów tematycznych i zostawiłem ogłoszenia. Pierwszego dnia miałem już 6 chętnych (1 matematyka, 2 informatyka w liceum, 2 informatyka w technikum i 1 programowanie na poziomie licencjatu). Umówiłem wszystkich, na krótką rozmowę na skype, aby dowiedzieć się czego dokładnie mam ich uczyć, ustalić stawkę za jedną lekcję i umówić się na pierwsze "spotkanie". Po tym etapie przygotowałem sobie wszystkie niezbędne programy, odnalazłem stary tablet graficzny, który kupiłem w porywie marzenia o byciu grafikiem (idealnie się sprawdzał na studiach do robienia notatek) i odświeżyłem sobie wymaganą wiedzę.

No i trafiła mi się piątka półgłówków. Serio, nie chcę nikogo obrazić i rozumiem, że pomocy korepetytorów szukają głównie osoby mające problemy z nauką, no ale... Sami ocenicie.

Może ktoś spostrzegawczy zauważył, że mówiłem na początku o 6 chętnych, a później o 5 półgłówkach. Trafiła mi się jedna perełka, w przypadku której piekielność jest trochę inna.

Chłopak 4 klasa technikum. Średnia 4.5, gdyby wziąć tylko przedmioty techniczne (poza programowaniem) średnia 6.0. Ocena z programowania 2 na szynach. Chłopak sam nie wie co robi źle. Na pierwszej lekcji pokazał mi programy, które pisał do szkoły i ich oceny. Na początku nie miałem pojęcia do czego mógł dowalić się nauczyciel. Kod nie był idealny, ale przewyższał on poziom ucznia technikum. A co najważniejsze zwracał prawidłowe wyniki i był w miarę dobrze zabezpieczony przed błędami (tylko w jednym z pięciu programów jakie mi pokazał znalazłem małą lukę). Powiedziałem mu, zgodnie z prawdą, że nie mam pojęcia dlaczego dostaje tak niskie oceny i zaproponowałem by zapytał o to nauczyciela.

Zadzwonił do mnie z odpowiedzią dzień później i wytłumaczenie zwaliło mnie z nóg. Jego nauczyciel stwierdził, że zmienne mogą mieć tylko postać kolejnych liter alfabetu... Tłumacząc osobom nieznającym programowania. Zmienna to taki pojemnik, w którym można przechować dowolną wartość. Łatwo to przyrównać do niewiadomych w matematyce. Zwykle na poziomie liceum w równaniach są dwie, trzy lub maksymalnie cztery niewiadome. Tak samo jest w programowaniu. W programach na poziomie technikum jest maksymalnie kilka zmiennych. Ale w normalnym programowaniu jest tych zmiennych od kilkuset do kilku tysięcy, w zależności od wielkości programu. Wyobrażanie sobie ogarnąć co się kryje pod niewiadomą x wiedząc, że niewiadome nazywasz kolejno od a? To niemożliwe... Nie lepiej przy takiej ilości niewiadomych nazwać je tak by nazwa odzwierciedlała zawartość jaką zawiera? Np. wysokosTrojkataTegoITego. Chłopaka odpytałem ze wszystkiego co mi przyszło akurat do głowy i upewniłem, że z taką wiedzą nie będzie miał problemów ani z maturą ani z egzaminem technicznym. Poza tym zaproponowałem mu naukę ponad program szkolny za przysłowiowe 5 złotych na piwo.

A teraz przejdźmy do półgłówków. Tutaj mam nadzieję będzie krócej.

1. Dziewczyna z trzeciej klasy liceum ma problem z równaniami. Zaczynam od równania z jedną niewiadomą: 2x - 10 = 10. Dziewczyna głupieje. Pytam się, więc ile jest 2 * 10 - 10, aby ją naprowadzić. Jej odpowiedź to 2, bo najpierw się odejmuje i dodaje, poza tym co to za pytanie jak mam ją uczyć jak mam znaleźć x, a nie jakieś przedszkole tu urządzam. Przy próbie wytłumaczenie kolejności wykonywania działań i tego, że podałem jej rozwiązanie na tacy, w kamerce pojawia się matka... W skrócie: Miałeś córce wytłumaczyć jak znaleźć x i y, a tu jest tylko x, a potem już w ogóle x nie ma i mówisz, że to rozwiązanie. I nie pouczaj mojej córki jak rozwiązywać zadania bo ona jest w LICEUM. ROZUMIESZ! LICEUM! Spoko :D

2. Osobników z liceum opiszę zbiorczo, bo identyczny przypadek. Oboje mieli problem z Office Access (taka pseudo baza danych dostarczana z pakietem Office, w większości szkół uczniowie mają do niej bezpłatny dostęp). W rozmowie wstępnej poprosiłem aby zainstalowali na swoich komputerach ten program, a jeśli szkoła go nie udostępnia, pobrali tymczasowo testową wersję (podałem link). Oboje odpadli na tym zadaniu, ale pewnie Fifę daliby radę scrackować...

3. Drugi rodzynek z technikum informatycznego. Miał problem z językiem binarnym. Okazało się, że nie ma pojęcia ile jest 2 do potęgi 0 oraz 2 do potęgi 1. Na pytanie ile jest 2 do potęgi 2 odpowiedział mi 8. Osobom nie wiedzącym czym jest system binarny, nie będę tłumaczył czym on jest bo zbyt długo by to zajęło, jednak wspomnę tylko tyle, że w tych obliczeniach znajomość potęgowania (i to tylko liczby 2), jest niestety wymagana. Czy to aż tak wiele?

4. No i nasz student. Na rozmowie wstępnej powiedział, że ma problem z pracą inżynierską, którą pisze w C++. Na pierwszej lekcji okazało się, że myślał, że napiszę ją za niego.

W drugiej turze trafiło mi się trzech w miarę ogarniętych uczniów i naprawdę dziwię się jak dobrze radzę sobie w roli nauczyciela :) Niestety pierwszy rzut to była tragedia. Poza pierwszym chłopakiem, którego ostatecznie postanowiłem uczyć rzeczy ponadprogramowych i to bezpłatnie. Mam nadzieje, że po egzaminach zgodzi się przyjąć pozycję juniora w mojej firmie :)

Skomentuj (13) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 160 (172)

#86297

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Jestem programistą i ostatnio wzięło mnie na wspominki, więc postanowiłem przejrzeć skrypty skrzętnie magazynowane od samego początku mojej nauki programowania. Po kilkudziesięciu minutach przeglądania i setkach "Łoo urwa jak ja mogłem to tak spierdo...ć!", dotarłem do mojej pierwszej dużej aplikacji, która jest zapalnikiem dla tej historii. Ale od początku.

Aplikację, o której wspomniałem pisałem dawno temu na dodatkowych zajęciach programowania w technikum. Ogólnie to były czasy kiedy Librusy i inne tego typu bajery dopiero raczkowały w Polsce i na dodatek były strasznie drogie. Ale od czego mamy naszych zdolnych uczniów, pomyślała dyrekcja mojej szkoły. I tak ja wraz z piątką moich znajomych zostaliśmy oddelegowani do pracy nad tym ważnym projektem. Co z tego, że pisany przez nas kod nadawał się jedynie do wywalenia na śmieci, co z tego, że nie mieliśmy pojęcia o bezpieczeństwie... Kodujcie!

Jeśli chodzi o założenia. Główna strona z newsami, jakaś galeria, zakładki z artykułami i możliwość zarządzania tym z poziomu panelu administratora. Dalej system autoryzacji. Cztery typy kont, administrator, nauczyciel, rodzic i uczeń. Każdy miał mieć inne uprawnienia. Dalej zarządzanie ocenami, średnie ważone, zachowanie, uwagi, komunikacja rodzic-nauczyciel, przypomnienia o zadaniach domowych i sprawdzianach, plany lekcji, bazy wiedzy. No i udogodnienia dla samych nauczycieli czyli w/w wyliczanie średnich ważonych, generator planu lekcji (z tego co pamiętam to było strasznie trudne do zaimplementowania, aż teraz bym coś takiego zakodował) i danych do świadectwa. Ogólnie projekt duży, jego tworzenie trwało jakieś dwa lata i poprawki kolejne pól roku, ale w końcu w połowie 4 klasy system ruszył pełną gębą. No ale co z tego, jeśli stworzyły go dzieciaki. Ten system może i działa, ale napisany jest okropnie (aż się dziwię, że wtedy łapaliśmy się o co chodzi w tym kodzie) a poza tym jest całkowicie niezabezpieczony... No i działa do dziś.

Tak! Z ciekawości wszedłem na stronę mojego technikum i okazało się, że ta nadal stoi w niezmienionej formie i jest aktualizowana. No to zacząłem zabawę :) (w dalszej części historii będę używał zwrotów związanych z programowaniem, itp., ale postaram się wszystko tłumaczyć).

Na pierwszy ogień poszło SQL Injection. Najprościej mówiąc jest to sposób na włamanie się na stronę internetową poprzez wpisywanie w formularze na stronach internetowych (np. pola login i hasło), specjalnie spreparowanego kodu, który dobrze użyty nie dość, że może ujawnić całą zawartość danych przechowywanych na stronie (w bazie danych) to również może te dane usunąć. Mając dostęp do kodu źródłowego udało mi się to bez problemu, ale myślę, że zdolniejszy uczeń technikum i bez tego dałby radę to zrobić.

Jako, że miałem zapisane dane do logowania na serwer, na którym przechowywany był kod strony postanowiłem spróbować. I o dziwo dostałem się bez problemu (do technikum uczęszczałem około 10 lat temu...). Sprawdziłem sobie daty edycji plików i jakieś małe zmiany były. Jednak 90-95% kodu nie było ruszane od naszych ostatnich poprawek. Po bazie jednak widziałem, że system jest eksploatowany na bieżąco.

Postanowiłem poinformować dyrektorkę szkoły, że ich system jest do dupy (Niestety Bonzo poszedł na zasłużoną emeryturkę, a szkoda. Może ktoś skojarzy... Jak to się mówiło? Pozdro dla kumatych :D). No i tutaj nadziałem się na biurokrację. Zostałem umówiony na rozmowę telefoniczną za dwa tygodnie. Spoko. Jeśli Pan się spóźni z telefonem o maksymalnie pięć minut rozmowa zostanie odwołana. No ok?

No to dwa tygodnie później godzina 14:45 dzwonię... Zajęte. 15:00 zajęte... 15:20... Czemu Pan nie dzwonił! Proszę teraz dzwonić za dwa tyg... O nie, dawaj mi tu dyrektorkę!

Skrócona rozmowa z dyrektorką:
[Ja]: Witam dzwonię w sprawie Państwa strony internetowej.
[Dyrektorka]: Czy jest z nią jakiś problem?
[J]: Tak, strona była...
[D]: Jeśli zaistniał jakiś problem z naszą stroną internetową odsyłam na naszą skrzynkę mailową...
[J]: Nie zrozumiała mnie Pani. Ja jestem twórcą Państwa strony internetowej i...
[D]: Niech mnie Pan nie rozśmiesza, nasza strona została stworzona przez naszych uzdolnionych informatyków.
[J]: No i własnie jestem jedn...
[Telefon]: Ti Ti Ti...

No jak tak nie chciała słuchać to uderzyłem inaczej. Edytowałem kod strony tak aby przy każdym logowaniu konta nauczyciela wyświetlało komunikat "UWAGA! WASZA STRONA JEST NIEZABEZPIECZONA PROSZĘ O KONTAKT {email}.". Tego samego dnia sama dyrektorka do mnie zadzwoniła, chyba się domyśliła, kto jest sprawcą.

I co się okazało. Nauczyciele informatyki pracujący w szkole przypisali sobie zasługi stworzenia tej aplikacji. Były w niej łatane tylko wyłapane błędy działania, nigdy nie zajęto się bezpieczeństwem. Dyrektorka ich chyba zabije.

YUHU

Skomentuj (25) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 242 (250)

#85960

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Kilka lat temu miałem okazję pracować jako programista w firmie windykacyjnej. Nie lubię się tym chwalić, gdyż wiem jaki w Polsce panuje stosunek do tego typu firm, dlatego nigdy nie opisywałem na tej stronie piekielnych opowiastek związanych z tą dziedziną. Jednak ostatnio spotkałem znajomego, który jak to się okazało ma dług w firmie, której wierzytelności obsługiwała firma, w której pracowałem. Nie będę przytaczał słów jakie usłyszałem od "dobrego kumpla", który zadłużył się w parabanku i ani myślał spłacać, bo był to jedynie zapalnik, który skłonił mnie do streszczenia innych historii.

Zanim przejdę jednak do meritum chciałbym jednak wspomnieć, że zdaję sobie sprawę, że w Polsce istnieje wiele pseudo firemek, które za nic mają sobie prawo czy rozporządzenia UOKiK'u, że jest kilku wielkich partaczy typu GetBack. Jednak tego typu firmy są sukcesywnie zamykane lub są na nie nakładane ogromne kary pieniężne, gdyż działają wbrew przepisom. Natomiast większość firm windykacyjnych działa zgodnie z prawem i jedyne do czego dążą to odzyskanie należnych wierzycielom pieniędzy.

Jako programista nie miałem praktycznie wcale do czynienia z samymi dłużnikami. Do moich zadań należało pilnowanie by system działał prawidłowo. Jednak wiadomo, że w firmie rozmawiało się o tych najbardziej upierdliwych dłużnikach. Poza tym w pewnym momencie otrzymałem zadanie napisania modułu, który w nagranych rozmowach wyszukiwał pewnych fraz, by łatwiej katalogować sprawy reklamacyjne. Jako próbkę otrzymałem jakieś tysiąc nagrań rozmów z dłużnikami (żeby nie było wszelkie zgody, RODO i klauzule poufności już dawno były przeze mnie podpisane). Stąd kilka przemyśleń i anegdot.

Na samym początku muszę jednak wyjaśnić skąd firmy windykacyjne, w ogóle biorą informacje o dłużnikach. Ano głównie z trzech źródeł. Pierwszym z nich są fundusze inwestycyjne, które udostępniają firmom pożyczkowym pieniądze. Część z tych pożyczek, które zdążyły się wypowiedzieć jest następnie sprzedawana do firm windykacyjnych, które zajmują się pełną obsługą wierzytelności (naliczanie odsetek, obsługa sądowa, itp.). Drugim typem są wierzytelności od banków (głównie parabanków). W tym przypadku większością obsługi zajmuje się wierzyciel. Firma windykacyjna natomiast codziennie (lub nie, zależy od kontrahenta) otrzymuje dane dotyczące zadłużenia i próbuje odzyskać dług. Poza tym są jeszcze inne firmy typu dostawcy internetu lub osoby trzecie i tu zależy od kontrahenta jak ma wyglądać obsługa.

I tu dochodzimy do pierwszej piekielności pod tytułem "Skąd macie moje dane?!". Ano od wierzyciela. "A jakim prawem?!". Ano prawem umowy jaką podpisałeś. W przypadku wszystkich wierzytelności jakie trafiały do obsługi firmy, w umowie musi być zawarty fragment mówiący o tym, że zadłużenie może być sprzedane lub może być obsługiwane przez inną firmę. I nie ma zmiłuj.

Druga piekielność "Przedawnienie". Prawda, dług może się przedawnić, ale nie wygasa. Przedawniony dług sprawia jedynie, że dłużnik ma w rękawie asa w przypadku skierowania takiej sprawy, przez firmę windykacyjną, do sądu. Poza tym istnieją "sposoby" na wyzerowanie okresu przedawnienia, np. podpisanie ugody. Głupie myślenie dłużników, nie będę nic wpłacał, nie będę odbierał pism z sądu, poczekam kilka lat i git. Co z tego, że co kilka miesięcy obiecywałem cuda na kiju i podpisywałem kolejne pisma, według, których uznaję zasadność zadłużenia. A potem płacz, bo odsetki przebiły wartość kapitału.

Dalej "KRD". Raz na miesiąc była przygotowywana paczka wierzytelności, które kwalifikują się do oznaczenia ich w Krajowym Rejestrze Dłużników i kilku podobnych miejscach. Oj, jaka wtedy zaczynała się zbulwersowana kakofonia oburzonych dłużników. Bo przecież jak mówiłem rok temu, że spłacę te 10 tysięcy to spłacę... Trochę łączy się to z poprzednim punktem, ponieważ do KRD można wpisywać przedawnione długi. Ci krzyczeli najbardziej.

"Patologia", bo inaczej tego nazwać nie mogę. Wiadome, że nie obsługiwaliśmy wszystkich banków, czy instytucji, w których można się zadłużyć. Mimo to mieliśmy gagatków, którzy mieli w naszym systemie 10 aktywnych długów i jeszcze deklarowali co najmniej kilka w innych miejscach. Rekordzista jakiego udało mi się znaleźć miał długi w 12 firmach, które obsługujemy i w piśmie do nas deklarował kolejne 20.

Najlepszy argument "nękanie". W call center firmy pracowało 60 osób. Jedna rozmowa (jeśli ktoś odebrał) trwała średnio 15-20 minut. Do obdzwonienia natomiast zwykle było około 200 tys. osób. Dziennie udawało im się dodzwonić do może 300-400 i wykonać przy tym 2000 nieodebranych połączeń (przy założeniu, że do jednego dłużnika można dzwonić tylko dwa razy w tygodniu i cztery razy w miesiącu). Poza tym były wysyłane maksymalnie 3 esemesy i 5 maili w miesiącu. Poza tym byli terenowi, którzy mogli odwiedzić dłużnika tylko raz w miesiącu, jednak ze względu na ich ilość wychodziło na to, że jeździli tylko do osób, które rokowały największą szansę spłaty zadłużenia. No i oczywiście trzeba pamiętać, że obsługa trwała jedynie od 8-ej do 20-ej. No nękanie pełną gębą... Jak ktoś miał pecha to mógł mieć 4 telefony, 3 esemesy, 5 maili i jedną wizytę terenową (TRAGEDIA!), przy czym taki szczęściarz nie trafił się ani razu w historii firmy (ach te algorytmy...).

"Wredni windykatorzy". Tutaj jest dość ciężki punkt, bo rzeczywiście zdarzali się partacze w call center, ale byli szybko eliminowani. Poza tym każdy może w końcu się złamać gdy kolejny dłużnik nazywa cię ".urwą" (a to i tak delikatna obelga). Mimo to większość dłużników uważa wszystko co mówią windykatorzy za co najmniej zniewagę. Przykład:

Pan ma dług z wypowiedzianą umową na kwotę powiedzmy 50 tys. zł. Spłaca jednak skrupulatnie co miesiąc 20 zł... Spokojne tłumaczenia osoby z call center, że taka wpłata kompletnie nic nie daje, bo miesięczne naliczane odsetki od kapitału przewyższają kwotę jaką co miesiąc wpłaca, uznaje za obelgę i jedzie z urwami. Ba! Kolega z call center proponuje ugodę, która wstrzyma naliczanie odsetek i pozwoli na spokojne spłacanie długu, ale minimalna kwota raty wynosiłaby 80 złotych. Mało mi uszy nie zwiędły jak słuchałem reakcji.

Ciężko mi opisać w jednej historii wszystkie przypadki bo tego jest multum. Tutaj przytoczyłem jedynie ogólniki (i to nie wszystkie), chciałbym to jednak jakoś podsumować. Przed napisaniem tej historii poczytałem jeszcze trochę wpisów w internecie dotyczących windykacji, przejrzałem kilka kanałów na YT zajmującej się tą tematyką i mam jeden komentarz... JA JEBE!

Ludzie! Bierzecie od kogoś pieniądze lub zobowiązujecie się do czegoś, to czytajcie urwa umowę i wywiązujcie się z niej. A jak się nie wywiązujecie to się nie dziwcie, że ktoś chce byście zwrócili mu należne pieniądze.

windykacja

Skomentuj (15) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 181 (193)

#85916

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Jestem programistą. Pół roku temu temu trafiłem do pewnej firmy z polecenia współpracownika, którego poznałem w jeszcze innej firmie. Pensja super, ale już po pierwszym większym projekcie wiem, że muszę spierdzielać stamtąd gdzie pieprz rośnie.

System, którym się zajmuję jest dość duży i wiekowy, jednak widać, że przeszedł po drodze kilka poważnych refaktoryzacji. W skrócie umiarkowane spaghetti, nie jest źle. Moim głównym zadaniem jest łatanie ewentualnych błędów i tworzenie importów danych. System zasilany jest danymi wykazywanymi przez kontrahentów najczęściej w postaci plików Excel. Największym problemem jest to, że podczas takiego importu muszę przetłumaczyć logikę danych zawartych w pliku, na logikę naszego systemu. Niestety logika wyjaśniana jest przez kontrahenta na spotkaniach z biznesem, na które nie jestem zapraszany. I tutaj pierwszy zgrzyt...

Zawsze po takim spotkaniu dostaję dwa maile. Pseudo podsumowanie i korespondencję z kontrahentem, co w większości daje mi jedno wielkie nic. No może prawie nic, bo zawsze staram się z tych wypocin wycisnąć jak najwięcej niezbędnych danych. Natomiast wydobycie jakichkolwiek informacji od biznesu to droga przez mękę. Na odpowiedź mailową muszę czekać nawet kilkanaście dni. Dlatego najczęściej latam po całym biurze i "irytuję" wszystkich moimi "zbędnymi" pytaniami. Czasami wydaję mi się, że w ich przeświadczeniu po pół roku pracy powinienem być specjalistą w dziedzinach, którymi zajmuje się wszystkie jedenaście działów i znać ich strategię jak amen w pacierzu. Najgorsze, że nie mogę nic z tym zrobić, bo dział IT nie ma kierownika, tylko podlegamy pod głównego managera i w hierarchii korpo jestem tylko zwykłym szaraczkiem i gdzie mi tam do wielkiego byznes majster kierownika... Co prawda główny majster już kilkukrotnie upominał biznes na operatywkach (na które swoją drogą również nie jestem zapraszany), że powinni dostarczyć nam wszelkich niezbędnych danych. Taka nagana działa przez trzy, cztery dni i wracamy do szarej rzeczywistości. A najgorsze jest to, że zwykle kilka dni po pierwszym imporcie wyszukują jakąś nieprawidłowość, która wynika z tego, że nie przekazali mi jakiegoś, wbrew pozorom, istotnego szczegółu. I kto wtedy musi naprawiać odprawiając istną fekalioplastykę na danych?

Pytacie o analityka biznesowego? A no był taki ktoś i zwolnił się jakieś dwa tygodnie po tym jak zacząłem pracę. Jako główny powód zwolnienia podał (i tutaj cytat): "Prościej wycisnę jakąkolwiek informację od ściany za tobą niż od biznesu". Miał chłop świętą rację... Ps. Nadal szukają.

Drugi zgrzyt. Czasami wydaje mi się, że spychologia stosowana to najbardziej popularny kierunek studiów kończony przez pracowników polskich korporacji. Jednak w tej firmie pracują chyba sami doktorzy rehabilitowani w tej dziedzinie. Poza tym pierwszy raz widzę sytuację, w której wszystkie działy zmówiły się przeciw jednemu, IT. I nie dziwiłbym się gdyby ten system działał jakoś tragicznie źle, no ale kur... nie. W trakcie mojej pracy zdarzyły się cztery błędy, które wynikały stricte z ułomności systemu i na dodatek były marginalne, dotyczące małych wyjątków, których ktoś nie przewidział (lub nie został o nich poinformowany przez biznes). Natomiast w większości wynikają z debilizmu użyszkodników... Zabrzmiałem trochę jak zły programista z wybujałym ego, ale oto przykład:

Kontrahent wysyła nam listownie pisma dotyczące różnych spraw, które są rozróżniane unikalną sygnaturą. Pisma zawierają kwotę, którą należy dobić na sprawę i co ważne może ona przyjąć trzy określone wartości (np. 50, 100, 150 zł). Jaka kwota zostanie wykazana jest zależne tylko i wyłącznie od kontrahenta, nie ma zasady. Kolega usiadł i w pełnej współpracy z osobą, która będzie odpowiedzialna za wprowadzanie tych danych stworzył formularz:

a) w którym należy w pierwszej kolejności wpisać unikalny numer, a jeśli jest błędny (nie ma takiej sprawy w systemie) wywala wielki czerwony komunikat "TAKA SPRAWA NIE ISTNIEJE, UPEWNIJ SIĘ, ŻE NUMER JEST PRAWIDŁOWY I WPROWADŹ KWOTĘ JESZCZE RAZ!"

b) należy wybrać z listy rozwijanej kwotę podaną w piśmie (przypominam: 50, 100, 150 zł), gdzie domyślna była wartość 50 zł (i to zgodnie z założeniami od osoby, z którą współpracował)

Po kilku miesiącach, gdy dział analiz w końcu zdołał stworzyć raport analizujący te w kwoty, wykrył, że wszystkie wprowadzone do systemu kwoty są równe 50 zł, a i kilkuset brakowało. Okazało się, że osoba odpowiedzialna za wprowadzanie danych za nic miała sobie wielki czerwony komunikat i nie wybierała kwoty z listy rozwijanej, bo myślała, że system sobie poradzi. Ostateczny werdykt biznesu to, źle zabezpieczony formularz przez IT, nasz pracownik nie jest niczemu winien. Na szczęście szefu nie jest debilem.

Prawda jest taka, że powyższe anegdotki powinny mnie skłonić do ucieczki w siną dal, ale nie jedno przeżyłem w polskich firmach i oceniam te historie jako zdatne do przeżycia (no i ta wypłata :D). Jednak dzisiejsza sytuacja sprawiła, że w przerwach od pisania tej historii aktualizuję CV. Od miesiąca w firmie wrzało jak w ulu rozjuszonych szerszeni. Oczywiście wiedzieli o tym wszyscy poza IT. Pojawił się kontrahent, który miał mocno specyficzne wymagania, ale proponował miliony monet. Umowa została podpisana, krótko przed wigilią i obsługa miała zacząć się pod koniec stycznia. Czas realny na wykonanie zadania gdybyśmy zostali o tym fakcie poinformowani w dniu podpisania umowy, a najlepiej wcześniej, bo pełna specyfikacja była już znana w październiku. Jak dowiedzieliśmy się o nowym kontrahencie? Przyszedł do nas szefu nad szefami i pyta jak nam idzie, bo w biznesie praca wre... A my świecimy oczami, bo nipanimaju.

Okazało się, że biznes stwierdził, że mają tyle pracy z nowym projektem, że nie mają czasu nas informować, tym bardziej, że zwykle wyrabialiśmy się z importem w około tydzień. Szkoda, że nie pomyśleli, że skoro w normalnych projektach muszą jedynie pamiętać, że jest nowy kontrahent i należy po prostu kliknąć w nową ikonkę w systemie przy obsłudze, a tutaj jednak muszą się troszkę pomęczyć to ile roboty musi mieć IT.

Miałem ochotę kogoś zabić, ale przełknąłem. Do końca stycznia zostało dużo czasu, zdążymy zrobić importer. Zanim zaczną się dziać na sprawach jakieś akcje wymagające użycia bardziej wymagających funkcji systemu minie kilka tygodni. W tym czasie damy radę ogarnąć resztę.

Dzisiaj przyszedł do nas główny manager i poinformował, że w operatywce (na którą ku... nadal nie jestem zapraszany) brał udział główny zarząd i biznes stwierdził, że są gotowi do obsługi nowego kontrahenta, na co zarząd rzekł to obsługujcie od poniedziałku, na co ja rzekłem i główny manager rzekł i dwie z sześciu osób z mojego zespołu rzekły a niech obsługują - i rzuciliśmy papierami.

Skomentuj (21) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 255 (279)

#85325

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Od razu ostrzegam, że historia będzie dość niesmaczna.

Ogólnie dość ciężko mnie obrzydzić. Rozmowy o kupie przy jedzeniu? Spoko. Zapach gnoju o poranku? No problemo. Sceny z operacji? 2 girls 1... Chyba się trochę zagalopowałem... :D Jest tylko jedna rzecz, która wywołuje u mnie odruch wymiotny. I są nią właśnie wymioty. Samo wspomnienie o tym ludzkim odruchu sprawia, że mi się unosi (czuję się niczym masochista pisząc tę historię :D). Sam zapach wymiocin lub odgłosy towarzyszące wymiotowaniu sprawiają, że ledwo mogę utrzymać pawia i mogę być pewien, że przez kilka następnych godzin będzie mnie mdliło. Kończąc ten przydługi wstęp, przejdźmy do historii właściwej.

Jakiś czas temu moja mama trafiła do szpitala. Po kilku dniach badań okazało się, że musi przejść dość poważną operację. Na szczęście ta powiodła się i mama była na prostej drodze do pełnego wyzdrowienia. Wiadomo jednak, że człowiek po operacji jest słaby i trzeba mu pomagać w najprostszych czynnościach. Dlatego jako uczynny syn codziennie przychodziłem, pomagałem jej się myć, ubierać, obmywałem ranę, pomagałem wstać, chodziłem na spacerki, itp, itd.

Jedynym problemem jest fakt, że po lekach przeciwbólowych mama bardzo często miała mdłości i zdarzało się, że wymiotowała. Ach moje nemezis (a może lepszym słowem będzie emesis)... Oczywiście znała moją słabość, więc gdy czuła, że zaraz puści pawia informowała mnie, a ja leciałem do pielęgniarek by przyniosły mamie nerkę.

Gdy zdarzyło się to pierwszy raz, pielęgniarka po prostu dała mi nerkę i kazała mi zanieść ją mamie. Na tyle długo tłumaczyłem jej, że nie mam zamiaru tego zrobić, że mama zwymiotowała na pościel. Oczywiście pielęgniarka wydarła się na mnie, że to moja wina i mam iść sprzątać. Opierdzieliłem ją z góry do dołu i wytknąłem, że i tak przychodzę codziennie i wykonuję przy mamie obowiązki, którymi one powinny się zająć. Wkurzona jak osa poszła i posprzątała. Później za każdym razem gdy przychodziłem z prośbą o podanie nerki, wyśmiewały się ze mnie, że taki wielki chłop, a taki delikatny...

Aż pewnego dnia gdy mamie znowu zrobiło się niedobrze, jak zwykle poszedłem do pielęgniarki, by następnie na korytarzu przeczekać całą akcję. Nagle jednak drzwi sali się uchyliły, a ja poczułem ten znajomy, lekko słodkawy odór. Gdy po sekundzie stanęła przede mną uśmiechnięta od ucha do ucha pielęgniarka trzymająca wypełnioną wymiocinami nerkę, mówiąc "No i co, nie takie straszn...", nie wytrzymałem i puściłem na nią soczystego pawia :D

Od tego dnia wszystkie pielęgniarki patrzyły na mnie z byka (jakbym zrobił to specjalnie), ale przynajmniej nie próbowały więcej udowadniać mi, że rzygi to coś fajnego :)

nfz

Skomentuj (9) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 142 (164)

#69904

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Niedawno stwierdziłem, że mojemu komputerowi (PC) przydałoby się gruntowne oczyszczenie z kurzu. Wybrałem się więc do pobliskiego serwisu komputerowego. Zapytałem, ile taka usługa będzie kosztować.

Gdy usłyszałem 150 zł, nie mogłem uwierzyć. Według serwisanta oczyszczenie stacjonarnego komputera to skomplikowana operacja, wymagająca wymontowania wszystkich podzespołów.

Skoro tak postawił sprawę, postanowiłem podejść go z innej strony. Zapytałem o cenę udostępnienia mi sprężarki powietrza na dosłownie pięć minut. Niestety nie było to możliwe, gdyż według niego jest to specjalistyczny sprzęt.

Szkoda, że dosłownie dziesięć minut później w wulkanizacji dwie ulice dalej udostępniono mi w/w "specjalistyczny sprzęt" za darmo. Natomiast "skomplikowana operacja" trwała dobre dwie minuty i obyło się bez rozkładania komputera na czynniki pierwsze.

serwis_komputerowy

Skomentuj (20) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 79 (139)

#82456

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Jakiś czas temu napisałem historię #82159, która została bardzo ciepło przyjęta. Aby zamknąć ten temat napiszę tylko, że nie pracuję już w tej firmie. Miecio strasznie się wkurzył po przeczytaniu historii na piekielnych i większość swych sił pożytkował na odkrycie sprawcy. Jednak my (nawet juniorzy) byliśmy nieugięci niczym Luke Jackson :) Od jednego z chłopaków, który został w firmie dowiedziałem się, że od naszego odejścia deadline goni deadline, a liczba fuckup'ów jest niewyobrażalna. Dostałem też około dziesięciu maili od szefostwa abym łaskawie wrócił. No i mam nową robotę...

Ale ta historia nie będzie stricte o mojej nowej pracy, która swoją drogą jest całkiem znośna, no i co najważniejsze lepiej płatna :). Zamiast tego, nie mając nawet trzydziestki na karku, ponarzekam sobie na dzisiejszą młodzież. A dokładniej na zespół jaki został mi przydzielony. Zacznijmy jednak od początku, czyli przedstawienia mojego nowego stanowiska.

Firma, w której pracuję posiada kilka systemów, z których jeden był zawieszony przez kilka lat. Tak się złożyło, że zaistniała potrzeba wznowienia jego eksploatacji. Niestety okazało się, że system jest dość przestarzały i w firmie nie uchował się choćby jeden osobnik, który by coś konkretnego wiedział w tym temacie. Zapomnijcie też o jakiejkolwiek dokumentacji (te tajemne manuskrypty zaginęły w czasie i przestrzeni wieki temu). Do ujarzmienia tej starożytnej bestii zatrudniono właśnie mnie. Do pomocy otrzymałem Długiego, moją prawą rękę, architekta systemów informatycznych level over 9000, oraz grupkę dziesięciu juniorów (wszyscy albo w czasie studiów niestacjonarnych albo zaraz po nich).

Na całe szczęście cały system, mimo, że nikt z niego nie korzystał, stał sobie gdzieś tam na serwerze. Dzięki temu ominęło nas odtwarzanie bazy i reszty serwerowego badziewia. Od razu zabraliśmy się do testowania, analizowania kodu, tworzenia dokumentacji i planowania ewentualnych zmian. Zanim jednak rozpocznę właściwą część historii opiszę warunki pracy juniorków. To była ich pierwsza praca w IT (niektórzy z nich zbierali w wakacje jakieś szparagi czy truskawki, itp.), wszyscy byli po, lub w trakcie studiów inżynierskich, dostali umowę na okres próbny na 2 miesiące, z zapewnieniem, że po jego zaliczeniu otrzymają umowę na czas nieokreślony, pensję równą 3100 zł na rękę z zapewnieniem o podwyżce do minimum 4000 zł po okresie próbnym. Jakbym ja dostał takie warunki w pierwszej pracy to chyba bym się urwa posrał ze szczęścia (przynajmniej w Polsce :D). W takim razie jak wygląda ich praca?

Wszyscy siedzimy w jednym pokoju. Do wszelkich zadań tworzę zgłoszenia w Jira i Redmine (wymagania firmy), a następnie informuję zainteresowanych mailem oraz ustnie. Poza tym na samym początku współpracy zapewniłem ich, że z każdym problemem mają przychodzić od razu do mnie. Gdy następnego dnia po stworzeniu zgłoszenia pytam ich o postępy w pracy, zwykle słyszę: "Eee to wysyłałeś mi coś? Myślałem, że mam wolne.", "Maila nie włączałem.", "Ale ja nie wiem jak to zrobić...", "Co?". Mając zgłoszenie i maila jestem rozliczony ze swojej pracy. I tak robię więcej niż powinienem, gdyż przy każdym zgłoszeniu staram się rozeznać jako tako w temacie i wysyłam rozpiskę z listą plików, które mogą mieć związek ze sprawą, oraz jakieś wskazówki.

W analizie systemu współpracujemy z innymi działami firmy. W końcu skąd biedny informatyk może mieć wiedzę o prawie, biznesie czy składzie zupek chińskich? Dlatego bardzo często wysyłam chłopaków aby poszli do innego działu i dopytali co i jak. Najczęściej wracają po paru minutach z tekstem "Nie mają teraz czasu". Zrozumiałe, firma musi jakoś działać, nikt nie rzuci wszystkiego aby wspomóc biednych programistów. Jednak odkryłem, że w znaczącej ilości przypadku delikwent nie dotarł nawet do danego działu by zadać pytanie... W takich przypadkach proszę zainteresowany dział o maila, że ten juniorek, tego dnia nie pojawił się po taką informację.

Firmie bardzo zależy na tym systemie, dlatego mają zaplanowane dla nas już kilka szkoleń. Aktualnie jesteśmy po jednym z nich. Przedstawiane były ciekawe i co najważniejsze przydatne zagadnienia. Za tydzień ma się odbyć test, od którego zależy czy otrzymamy certyfikat. Natomiast otrzymanie certyfikatu zaważy na przedłużeniu pracy juniorków... Oj nie za ciekawie widzę przyszłość większości z nich w firmie. Juniory podczas szkolenia wesoło bawili się telefonami komentując raz po raz: "O MUJ BORZE, nie muszą pracować!". Inni odsypiali lub komentowali wczorajsze melo. Itp. Tylko jeden słuchał i notował...

...I tylko ten jeden dobrze wywiązywał się ze swojej pracy. I to właśnie on będzie miał przedłużoną umowę. Poza tym chcę zatrzymać jednego z nierobów. Chłopak jest leniem, ale ma łeb do programowania jak jasna cholera. Będę go musiał tylko mocno przycisnąć. Reszta wyleci na zbity pysk. Ale oczywiście w tym kraju nie ma dobrze płatnej pracy dla ludzi z moim wykształceniem :)

Ale, ale dlaczego wspomniałem o Długim? Jednym z jego zadań było właśnie nadzorowanie pracy mojej i Juniorów. Chyba nie muszę mówić kto niedługo dostanie podwyżkę :)

dział IT

Skomentuj (20) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 134 (150)