Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

Skarpetka

Zamieszcza historie od: 3 stycznia 2012 - 0:23
Ostatnio: 12 grudnia 2017 - 19:43
O sobie:

Na Piekielnych lubię się... odstresować :)

  • Historii na głównej: 83 z 87
  • Punktów za historie: 38034
  • Komentarzy: 340
  • Punktów za komentarze: 2978
 

#62109

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historia Vege http://piekielni.pl/62090) natchnęła moją koleżankę.

Niegdyś tu pisząca Tiszka należy do stowarzyszenia, które organizuje m.in. spotkania planszówkowe. Ponieważ ponad setka pudełek gier zajmuje sporo miejsca, stowarzyszenie weszło w układ z jedną z kawiarni - co tydzień odbywały się tam spotkania, w zamian za to pudła z grami leżały sobie na zapleczu.

Pech chciał, że budynek, w którym znajdowała się kawiarnia, okazał się być nieco śmierdzącym jajem - sprawa spadkowa, nowi właściciele, sądy i inne akcje. Mimo zapewnień właścicieli, że nic się nie stanie - pewnego dnia wkroczył komornik, zajmując wszystko, w tym gry stowarzyszenia, czyli majątek o wartości ładnych kilkunastu tysięcy złotych.

Odzyskanie gier zajęło im prawie miesiąc - udało się tylko dzięki interwencji prasy: jeden z członków Stowarzyszenia pracuje w Gazecie Wyborczej jako technik i poprosił dziennikarza o pomoc. Wcześniej ani dowody zakupu części gier, ani to, że były obklejone logiem Stowarzyszenia, interwencje u komornika, a nawet fakt, że kawiarnia była oddzielnym podmiotem gospodarczym, nie mającym nic wspólnego z właścicielami budynku i zalegającymi - nie dawały rezultatu.

Skomentuj (14) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 487 (561)

#61961

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Zdarzyło się tak, że musiałam wyruszyć pociągiem podmiejskim poza pierwszą strefę biletową. Godzina 16:30, zaczyna się ruch, więc na peronach wybranej przeze mnie stacji tłumek. Idę do kasy kupić bilet - akurat o biletomatów były spore kolejki. Otwarte jedno okienko, w nim zmęczona pani, a zmęczona, bo jakieś utrudnienia na torach w stronę wschodnią i pasażerowie nie byli zbyt zadowoleni, co wyrażali zapewne dość głośno.

Moja kolej, podchodzę, witam się, proszę bilet z X do Y. Pani wystukuje coś na kasokomputerku - i w tym momencie podbija do okienka, nie zważając na mnie, dziewczę, na oko lat 15, może 16, pytając, czy wiadomo, czy taki a taki pociąg już jedzie. Pani odpowiada, że jedzie. Po czym dziewczę, nie zauważając chyba mnie przy okienku, z portfelem już w dłoni, pani stukającej na komputerku i wyraźnie zajętej, prosi o bilet i już-już wyskakuje z banknotem, żeby zapłacić. Gorąc był, zirytowana byłam, więc uświadamiam dziewczynę nieco poddenerwowanym tonem: - W tym momencie ja kupuję bilet, proszę poczekać. Dziewczyna najwyraźniej niezadowolona, prychnęła tylko "Co się pani czepia?" Ale ustąpiła.

Ale to nie koniec, niestety. Bilet wydrukowany, pytam o kwotę i proszę o powtórzenie, bo nie dosłyszałam, a może mam drobne w portfelu na końcówkę. Podbija facet - w marynarce, pracownik biurowy na oko, lat około czterdziestu, pod krawatem - i znowu nie zauważając mnie i wyraźnie trwającej transakcji, zaczyna do okienka (a raczej pani w okienku) wyskakiwać z pretensją. Bo dlaczego komunikaty na stacji wprowadzają pasażerów w błąd? On tu czeka, a komunikaty są nieprawidłowe! Pani odpowiada, zmęczona już wyraźnie, że komunikaty nie są nadawane z ich stacji, tylko ze Śródmieścia, więc wszelkie skargi proszę tam. Ja nadal czekam z pieniędzmi, biletu niet. Facet najwyraźniej zdenerwował się odpowiedzią bardziej, bo zaczyna krzyczeć, w sumie tuż nade mną. Wzdycham głęboko i przerywam mu ostrym tonem, ale całkiem grzecznie: "Przepraszam, ale czy może pan pokrzyczeć, kiedy już dokończę transakcję? Też się spieszę na pociąg."

Facet umilkł, ja odwracam się do okienka, w tym momencie krzykacza najwyraźniej odetkało bo... pochylił się nade mną i prosto w ucho wrzasnął mi "PROSZĘ BARDZO!", lekko przy tym pryskając śliną. Sama radość. Jego szczęście, że się odsunął, zanim zdążyłam się odwinąć, bo ręka, przyznaję, już mi leciała do klasycznego plaskacza.

Wiecie, ja rozumiem - gorąco, ludzie zmęczeni po pracy, zbliżają się godziny szczytu, a pociąg się spóźnia już 10 minut. Jednak, do jasnej Anielki, nie zwalnia to z zachowań choćby na granicy kultury!

Skomentuj (4) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 423 (509)

#61149

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Piekielna śmiesznostka.

Dzisiaj z racji dnia "nic mi się nie chce", do pracy wybrałam się ubrana jak na sobotę po wieczorze kawalerskim kolegi przystało: t-shirt narzeczonego, krótkie portki, z których wyrósł mój brat i trampki do kompletu z plecakiem. Piszę o tym, bo najwyraźniej zaowocowało to pewnym, hmm, nieporozumieniem.

Do tramwaju wsiadła ze mną dziewczyna, ładna, w zwykłych szortach i lekko wydekoltowanej bluzce. Z miejsca zainteresował się nią siedzący obok drzwi facet: powiedział kilka słów, od których się wyraźnie zmieszała (miałam słuchawki na uszach - nie przytoczę dokładnie, co); usiadła i odwróciła się w stronę szyby, ale i tak typek dosłownie pożerał ją wzrokiem. Dziewczyna coraz bardziej zmieszana, przesiąść się nie ma już gdzie. Zrobiło mi się jej szkoda, więc stanęłam obok, po prostu zasłaniając ją przed gościem - i tak stałam z książką, więc co mi tam. Fakt, że dziewczyna od razu się rozluźniła - wpisałam sobie dobry uczynek na konto.

Akurat piosenka się skończyła, w słuchawkach zapadła cisza, gdy usłyszałam wysiadającego już typka: "Lesba pieprzona, sama się lampi a popatrzeć człowiekowi nie da, leczyć takie, kur*a". Cóż, śmiem podejrzewać, że tutaj kogo innego należałoby poleczyć...

kulturka

Skomentuj (67) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 596 (724)

#60895

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Szykuję się do ślubu. Mam na to jeszcze kawałek czasu, prawie 3 miesiące, jednak - jak się okazuje - nie ma łatwo...

Żeby wziąć ślub kościelny, należy spełnić szereg warunków. Trzeba odbyć nauki przedmałżeńskie, o czym wie każdy, ale dodatkowo potrzebne są trzy wizyty w parafialnej poradni rodzinnej, spotkanie z księdzem, spowiedź, załatwienie sterty rożnych papierków... Co w tym piekielnego?

Po pierwsze: terminy. Nauki przedmałżeńskie to w sumie pół biedy - w Warszawie, gdzie mieszkam, parafii jest multum, udało nam się znaleźć weekendowe z "jedynie" trzymiesięcznym okresem oczekiwania. W marcu byliśmy już po, w kwietniu zaczęliśmy szukać poradni parafialnej. Zaczęły się schody.

W takich poradniach najczęściej pracują osoby świeckie i najczęściej panie. Panie te, jak się okazało, mają piękny zwyczaj nieodbierania telefonów. Równo miesiąc dzwoniłam po parafiach w swojej i okolicznych dzielnicach - dodzwoniłam się zaledwie kilka razy. Najczęściej słyszane odpowiedzi to:
- "Proszę zadzwonić w poniedziałek o 8 rano, bo teraz nie mogę rozmawiać" - potem telefon nigdy nie zostaje odebrany
- "Przykro mi, ale nie mamy miejsc do końca roku"
- "Ja nie zajmuję się narzeczonymi, tylko małżeństwami, proszę dzwonić do pani X" (pani X nie odbiera)

W końcu zaczęłam chodzić do tych parafii w dostępnych dla mnie godzinach otwarcia poradni. Zwykle zastawałam na głucho zamknięte drzwi. Raz spotkałam w niej kogokolwiek - pani akurat prowadziła zajęcia i szczerze przyznała, że przyjmują tylko 4-6 par miesięcznie, jak w większości parafii w Stolycy, więc nie ma terminów w ogóle.

Jest, udało się, mamy termin! Idziemy na pierwsze spotkanie na początku czerwca. Pani ochrzania mnie, że nie mam ze sobą gotowego kalendarzyka, żeby mogła sprawdzić, czy dobrze go prowadzę. No ok. Tłumaczę pani, że nie mówiła, że trzeba, a poza tym, ze względów medycznych, nie stosowałam i nie będę stosowała kalendarzyka, bo nie będzie to miało sensu. Pani się obraziła, wyprosiła nas, bo skoro tolerujemy "antykoncepcję" inną niż naturalna, to nie możemy być prawdziwie wierzący, więc ślub kościelny jest nie dla nas.

Cały czerwiec znowu dzwonię. Zaczęły się wakacje, więc jest tragedia. Panie proponują terminy "No wie pani, jakoś we wrześniu". Spotkań ma być trzy, przypominam, na ogół co miesiąc jedno. Jakoś mnie to nie urządza. Ostatecznie udało mi się... załatwić te spotkania po znajomości. Naprawdę.

Oliwy do ognia dolał mój proboszcz. Musimy donieść różne dokumenty w terminie "nie wcześniej niż" 3 miesiące przed ślubem. W zeszłym tygodniu moja mama zawitała w kancelarii i dowiedziała się przy okazji, że jeśli do tego tygodnia nie przyjedziemy z dokumentami, to zostaniemy wykreśleni z listy i nasz termin przepadnie.

Żeby już nie przeginać, jedziemy - narzeczony może wyłącznie we wtorek, nie ma jak inaczej wziąć wolnego. Kancelaria wtedy nie pracuje. Przedstawiłam proboszczowi sprawę, poprosiłam, czy mógłby przyjąć te dokumenty we wtorek. Okazuje się, że nie i żaden ksiądz nas nie przyjmie tego dnia - mamy przyjechać innego dnia, a jeśli nie, to najwyraźniej nie zależy nam na ślubie. Czeka nas więc maraton: do późnej nocy w pracy (ja) - 200 km do mojej parafii - 8 rano kancelaria - 200 km do Warszawy - o 14 do pracy (narzeczony). Samochodu nie mamy, liczymy na łaskę i niełaskę busiarzy i nocnych pociągów z pięcioma przesiadkami.

Co ciekawe, tak naprawdę ślub można wziąć bez całej tej szopki, a nawet bez bierzmowania, ale to zależy już od dobrej woli proboszcza. I - żeby nie było - to nie jest pojazd po kościele czy wierze, ale po jednostkach, które utrudniają narzeczonym życie.

P.S. Kalendarzyka nie stosuję go ze względów medycznych.

Skomentuj (137) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 323 (593)

#60636

przez (PW) ·
| Do ulubionych
W odpowiedzi na świeżutką historię Cynthiane (http://piekielni.pl/60634).

Wespół z grupą internetowych znajomych piszemy recenzje na pewnym portalu o literaturze. Robimy to całkowicie za darmo, od lat, portal funkcjonuje całkiem zacnie - w zamian dostajemy recenzowane książki, czasem filmy, wejściówki do kina, na imprezy czy komiksy. Takie hobby :)

Na ogół nie ma problemu z recenzjami negatywnymi, jednak zdarzają się wydawcy, którzy wyjątkowo starają się wpływać na recenzenta. Osobiście doświadczyłam tego kilka razy.

Dwukrotnie recenzja książki, której portal patronował, nie została opublikowana - bo wydawnictwo zagroziło, że zerwie współpracę nie tylko z portalem, ale także ze sklepem działającym pod tą samą marką. Żeby było śmieszniej, te recenzje nie były negatywne, a jedynie "pół na pół", wytykające np. błędy merytoryczne czy logiczne autora.

Raz otrzymałam książkę, swoja drogą niezłą, ale z paskudnymi błędami stylistycznymi i fleksyjnymi. Napisałam prywatny mail do wydawnictwa, w którym wyraziłam swoją dezaprobatę i zdziwienie, bo dotąd redakcje mieli świetną (przyznaję, nienajspokojniej). Wydawnictwo opublikowało na swojej stronie i blogu odpowiedź - złośliwą i ironiczną, nie przyznając się do błędu, a mnie wymieniając z pseudonimu i krążąc wokół literówki w mailu (porównania na zasadzie "dlaczego uwagę na błędy w wydrukowanej i sprzedawanej książce zwraca osoba, która zrobiła literówkę w prywatnym mailu"). Cóż.

Bardzo często - a od znajomych z innych potarli wiem, że to popularne wśród przedstawicieli konkretnych wydawnictw - przychodzą propozycje pt. "prosimy o pozytywną recenzję, w zamian oferujemy książkę/DVD/wejściówkę...". Potem następuje obraza majestatu, gdy recenzent/portal odmawia :) Co ciekawe, często takie propozycje trafiają do blogerów, zwłaszcza gdy książka jest słabsza - widocznie wydawcy wiedzą już, że większe portale nie chcą firmować słabizny swoim logo.

Notorycznie wydawnictwa nie wysyłają zamówionych książek, wysyłają dwa miesiące po premierze (i mają pretensje, że recenzja jest tak późno), względnie potrafią domagać się recenzji dwa dni po wysłaniu książki i grozić zerwaniem współpracy recenzenckiej, skoro "na jutro jej nie będzie". Bardzo bawią mnie też uwagi do recenzji pt. "dlaczego nie napisała pani o jakości wydania?", gdy do recenzji dostaję tzw. szczotkę, czyli najczęściej zbindowany wydruk, często przed łamaniem i ostatnią redakcją.

Cóż, recenzje to trudny kawałek chleba - zwłaszcza w internecie. Na szczęście, ponieważ nikt mi za to nie płaci, mogę poszaleć i popisać też negatywnie :)

internety

Skomentuj (12) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 397 (459)

#60333

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Podejrzewam, że historia wyjątkowo kobieca - większość mężczyzn może nie zrozumieć problemu ;) Będzie długie, ale serio - zjawisko jest jak plaga.

Zbliża się wesele mojego kuzyna. Ponieważ niedawno okazało się, że moje leki i tarczyca się nie lubią, potrzebuję nowej sukienki. Dodatkowo, jakby nieszczęść było mało, bozia pokarała mnie biustem stosunkowo dużym jak na mój ogólny rozmiar, a że przytył razem ze mną - muszę więc teraz kupić kieckę w rozmiarze circa 46, żeby zmieścić się w nią w jego okolicach, a poniżej spokojnie zwęzić do 42.

Piekielności z tym związanych napotkałam już kilka.

Po pierwsze, okazuje się, że większość producentów odzieży damskiej uznała, że kobiety, które mają więcej niż 105-110 cm w biuście (a ja więcej stanowczo mam):
a) nie istnieją
b) na pewno mają więcej niż 60 lat, więc ciuch wygląda jak peerelowska garsonka mojej babci
c) czerpią przyjemność z chodzenia w bezkształtnych workach
d) są chorobliwie otyłe, więc cały ciuch będzie jak namiot

Po drugie, reakcje sprzedawców. Wchodząc do sklepu z sukienkami od razu kierowałam swe kroki do lady i pytałam o sukienki o takim a takim obwodzie w biuście, odcinane w talii, byle nie pastelowe. Sprzedawcy:
a) nie mieli zielonego pojęcia, jak centymetry przekładają się na ich rozmiarówkę. Serio - rozumiem to jeszcze w sklepach w halach targowych, ale w szanujących się i nienajtańszych markowych, jak Zara, Bialcon, Vero Moda?
b) mierzyli mnie wzrokiem pt. "czego ty szukasz, babo?", sięgali po najbliżej wiszącą sukienkę a la namiot, nie zerkając na rozmiar ani kolor, i mówili "no na pani TUSZĘ to to albo nic", "wie pani, ciężko będzie, TAKIE rozmiary to nie u nas", "poszukam, ale wątpię, TAKIE rozmiary to raczej szyje się na zamówienie...". Bardzo było mi miło.
c) wciskali mi na siłę ciuchy za małe. To, że się dopinam, nie znaczy, że wyglądam dobrze i to widać - dlaczego pani wszelką mocą wciska mi za małą sukienkę za 250 zł, twierdząc, że wyglądam cudownie i w ogóle jest prawie idealnie?

Po trzecie, wielu producentów, kiedy już uda im się wypuścić kieckę w danym rozmiarze i nie-babciową, nie-workową, stwierdza, że dziewczyna tych gabarytów:
a) może nosić identyczny fason jak osoba w rozmiarze 36
b) najwyraźniej nie potrzebuje biustonosza, więc sukienki będą z dekoltem do pępka, odkrytymi plecami itp. - tu podpowiedź: nie, w tym rozmiarze nie ma stanika bez "tyłu", bez ramiączek, a silikonowe ostatecznie pękają w tańcu innym niż spokojny walc.
c) na pewno kocha błyszczące, świecące, pełne cekinów, falbanek, firanek i koronek w dziwnych miejscach potworki, więc tylko takie będzie produkował.

Sukienki szukam już dwa tygodnie. Mam jeszcze miesiąc. Po tym weekendzie chyba ostatecznie uszyję u krawcowej...

Skomentuj (134) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 522 (756)

#59878

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Piekielność z nieco innej beczki.

Jakiś czas temu w moim mieście zlikwidowano PKS - państwowy przewoźnik został wygryziony przez prywatnego "busiarza", który kursował na obleganych trasach częściej, szybciej i taniej. Wiadomo, zdrowa konkurencja.

W momencie, w którym zniknął PKS, komfort podróży nagle zmienił się diametralnie. Trasy X-Warszawa, X-Lublin (ze względu na studentów naprawdę zapchane, zwłaszcza w weekendy) stały się niemal nieprzejezdne - przewoźnik nie zwiększył liczby kursów, a busik nie pomieści tylu pasażerów, co autobus. Jednocześnie czas przejazdu wydłużył się wręcz nieznośnie (wcześniej na trasie X-Warszawa 2h, teraz - 3h), a koszt wzrósł (na tej samej trasie z 19 do 29 zł, czyli więcej niż wcześniej PKS). Nie wspomnę już o stanie technicznym pojazdów - śmierdzi w nich benzyną, klimatyzacja czy ogrzewanie na ogół są tylko wspomnieniem, ostatnio nawet straciłam ulubioną białą sukienkę - przeciekała instalacja klimatyzacji i kierowca nie mógł nic zrobić z ciągle kapiącą z sufitu brudną wodą... Jedyną alternatywą jest pociąg - fakt, tylko 2h do Warszawy (do Lublina torów nie ma), ale za to normalny bilet kosztuje 44 zł.

Na osłodę - przewoźnik prywatny przestał obsługiwać trasy, że się tak wyrażę, egzotyczne. Niewielkie miejscowości przez jakiś czas były odcięte od świata, zlitował się dopiero jeszcze działający PKS w sąsiednim dużym mieście.

Obserwuję to w wielu innych miejscowościach. W miasteczku mojej babci ostatni PKS do Warszawy odjeżdża o 15 - później jedyną opcją jest pociąg, ale stacja oddalona jest o 10 km, a ostatni autobus do niej odjeżdża - żeby było zabawniej - około 11. Do najbliższej dużej miejscowości z jako-taką komunikacją międzymiastową - o 16. Bez samochodu babci nie odwiedzę.

Zastanawiam się, co będzie dalej. Rozumiem, że ekonomia i wolny rynek rządzą się swoimi prawami, jednak kierunek, w którym zmierza transport tego typu, jest wybitnie niekorzystny. Może przydałby się w końcu porządny dyrektor generalny PKS, żeby ratować wioski i wsie od kompletnego odcięcia od świata...?

Skomentuj (23) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 327 (427)

#59354

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Najgorsze połączenie, na które można trafić? Supermarket przed świętami, "bezstresowi" rodzice i rozwydrzony, zgubiony dzieciak.

Obok mojej pracy, płot w płot, jest niewielkie Tesco. Wczoraj przed zmianą skoczyłam tam dosłownie po kawę i mleko, bo nieco znienacka nam w biurze wyszły - a pracujemy całe święta.

Wiedziałam, że będą tłumy, przepychanki do kasy, rodziny z dziećmi. Ale nie spodziewałam się na pewno, że przez w tym tłumie, w wąskich alejkach, znajdzie się... mały chłopaczek, jeżdżący na drewnianym rowerku między ludźmi i wrzeszczący "Mamo, mamusiu, gdzie jesteś?!" Podejmowane przez kilka osób próby schwytania dzieciaka spełzły na niczym - jechał dalej, próby złapania kończyły się histerycznym wrzaskiem i pluciem. Wołanej matki ani widu, ani słychu, mimo że Tesco, jak wspomniałam, malutkie, raptem 4 alejki.

Mamusia znalazła się przed sklepem. Paliła papierosa nad torbami zakupów - może czekała na małżonka? - i wołała co jakiś czas przez drzwi "Piotruś! Piotruś, gdzie jesteś? Nie wjedź w nic, mama czeka!"

Kobieta stanowczo odmówiła pójścia po Piotrusia. Bo tam przecież tłok i duszno...

Skomentuj (18) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 521 (601)

#59221

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Jak działa osiedlowa plotka ;)

Jak w większości polskich domów, prowadzę swoisty recykling starych, zużytych ubrań, mianowicie - używam ich jako szmat do podłogi czy - tych fajnych, bawełnianych - do mycia okien.

Po sprzątaniu te stare szmatki przeprałam, rozwiesiłam na balkonie. Los chciał, że tę jedną, starą bluzkę wiatr ze sznurka zerwał i poniósł do sąsiadów piętro niżej. Odebrałam ją, zapomniałam o sprawie... póki ostatnio nie usłyszałam, podczas wietrzenia mieszkania, "balkonowej" dyskusji.

"Pani, a ta Skarpetka z X piętra nie dba w ogóle o siebie... te ciuchy takie brudne, śmierdzące, porwane... Jak ona żyje? Jaka patologia!" Plus parę informacji o moim prowadzeniu się (bo koledzy często wpadają na obiady, taka moja fanaberia, że lubię gotować, gdy ktoś kupi produkty) oraz lenistwie, bezrobociu i okradaniu państwa (pracuję na zmiany, często wracam nad ranem i śpię do 13-14).

Cóż, chyba ktoś tu przestanie mi odpowiadać na "dzień dobry" na klatce...

Skomentuj (17) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 699 (783)

#59050

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Z racji planowanego zamążpójścia załatwiam wszelkie formalności, w tym kościelne. Jednym z obowiązkowych zadań do odhaczenia są wizyty w poradni naturalnego planowania rodziny, czyli - dla niewtajemniczonych - trzymiesięczne prowadzenie kalendarzyka płodności, mierzenie temperatury, sprawdzanie wyglądu śluzu... Co kto lubi, że tak powiem. W związku z moim marudzeniem, znajomy opowiedział mi na ten temat swoją i swojej żony historię.

Jego żona, powiedzmy Ania, jest wierzącą, praktykującą katoliczką. W związku z tym jedyną metodą antykoncepcji, którą stosowała, był kalendarzyk małżeński. Jej siostra jest przy tym taką "panią z poradni" - od lat uczy kobiety korzystać z tego cudownego i jedynie słusznego sposobu planowania rodziny, jest po kursach i innych cudach.

Po urodzeniu pierwszego syna Ania wróciła do kalendarzyka. Tu przytoczę rozmowę na GG ze znajomym:

"Moja małżonka, wedle prawideł i rad swojej siostry prowadziła obserwacje regularnie, codziennie, konsekwentnie.
Aż do października, kiedy to okazało się, że 6 miesięcy po porodzie jest w drugiej ciąży.

Ginekolog powiedział, że miała podrażnienie wewnątrz pochwy i to wpłynęło na obserwację śluzu. Więcej powiem. Moja małżonka regularnie wtedy karmiła piersią - co też jest metodą hamowania owulacji.

Wraz z obserwacjami temperatury, śluzu itd, byliśmy zszokowani że tak się wydarzyło. Takoż była zdziwiona siostra Ani. Dzwoni zatem do swojej mentorki w dziedzinie śluzów i owulacyj.

Mentorka mówi jej: że przypadek Ani nie może być brany pod uwagę, bo to by zaszkodziło renomie metody.

Na moje pytanie o tę sytuację, pani w poradni się obraziła. Całą wizytę się do mnie nie odzywała ;)

Skomentuj (67) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 605 (771)