Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

SpongeBobbie

Zamieszcza historie od: 19 sierpnia 2017 - 10:56
Ostatnio: 6 sierpnia 2018 - 19:33
O sobie:

Pani od problemów.

  • Historii na głównej: 3 z 3
  • Punktów za historie: 364
  • Komentarzy: 11
  • Punktów za komentarze: 55
 

#81576

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Remont - czyli punkt widzenia zależy od punktu siedzenia. Nikt nie lubi hałasów zza ściany, odgłosów wiercenia, stukania, pukania i innych atrakcji z tym związanych. Ale czasem trzeba trochę pohałasować i mieszkanie odświeżyć, nawet jeśli jest to źródłem nieprzyjemnych doznań.

Wraz z narzeczonym wprowadziliśmy się do naszego mieszkania na początku października, wiadomo, wnosiliśmy meble, ustawialiśmy je, trochę hałasu było przy tym, jednak z całym majdanem uporaliśmy się w dwa dni. Jako że poprzedni właściciele wykazywali się poczuciem estetyki daleko odbiegającym od naszego, to podjęliśmy decyzję o remoncie, który rozpoczęliśmy w styczniu. Do tego czasu jedyne, co zmieniliśmy w wystroju mieszkania, to powiesiliśmy półkę w kuchni, do czego potrzebne było wywiercenie 4 dziur w ścianie i maksymalnie 10 minut hałasu.

Jak postanowiliśmy zmieniać wnętrze, tak zadziałaliśmy. Zaczęły się pierwsze prace remontowe - skuwanie ścian kartonowo - gipsowych i już do drzwi zapukał sąsiad mieszkający pod nami, z pretensjami, że od pół roku zakłócamy spokój jego mamie i jemu i natychmiast mamy przestać. Próbowałam delikatnie panu wyjaśnić, że przecież to niemożliwe, skoro mieszkamy 3 miesiące, a remont zaczęliśmy dzisiaj, żebyśmy byli przyczyną tego długotrwałego hałasu. Pan oczywiście wie lepiej, kiedy się wprowadziliśmy i co remontujemy, zatem zaprosiliśmy go do środka, żeby na własne oczy zobaczył, co się dzieje. Skomentował tylko, że to "enigmatyczne" i poszedł, sądziliśmy zatem, że pożar został ugaszony.

Z uwagi na opóźnienia związane z montażem drzwi przesuwnych cały remont również przeciągnął się w czasie. Jako że większość prac głośnych i uciążliwych wykonaliśmy w styczniu i trwały one około 3 dni (kiedy faktycznie wierciliśmy, stukaliśmy, pukaliśmy i ogólnie było dużo decybeli), to w lutym nie było już co robić, tylko czekać na montaż. W tym czasie sprzątałam pokój po startej gładzi, narzeczony wykańczał drobne ubytki, ponadto dużo czasu spędziliśmy poza domem (delegacje, praca na 2 zmiany), więc nie było kiedy hałasować.

W dniu wczorajszym, chcąc przygotować ściany do montażu drzwi, narzeczony wywiercił kilka otworów w metalowych podpórkach. Po włączeniu wiertarki, która nawet nie dotknęła ścian, do drzwi od razu zadzwonił sąsiad i już bez udawania miłego zaczął się awanturować, że mamy przestać, że hałasy od wielu miesięcy itd. Narzeczony, widząc, że dyskusja nie ma sensu, wyprosił go i wrócił do wiercenia, kiedy pan z dołu kilkukrotnie kopnął w drzwi, zaczął wykrzykiwać groźby w naszą stronę i wulgaryzmy. Nadmieniam, że była godzina 17.00, a nie późny wieczór czy wczesny poranek.

Ja rozumiem, że remont nie jest przyjemny. I wierzę, że hałasy przeszkadzają. Jednak czego spodziewają się ludzie, kiedy wprowadzają się do bloku, że będą mieć takie warunki jak w domku na wsi, gdzie najbliższy sąsiad mieszka pół kilometra dalej? Nie chcę dać się zastraszyć, ale po jednej z jego interwencji miałam spuszczone powietrze z koła samochodu, jak pokazała wczorajsza sytuacja człowiek ten jest także agresywny, a żadne tłumaczenia nie trafiają do niego. A poprzedni właściciele dopiero wczoraj przyznali, że również im sprawiał problemy (a gdy przed kupnem pytałam, czy najbliżsi sąsiedzi są konfliktowi, to zarzekali, że nigdy nie mieli żadnych trudności).

My również doświadczamy nieprzyjemności związanych z pracami remontowymi (nad nami stukają, pukają i wiercą o różnych porach), ale do głowy nam nie przyszło, aby robić z tego powodu awantury. Najgorsze w tym wszystkim, że roszczenia sąsiada są absurdalne, bo w przeciągu tych dwóch miesięcy hałasy wykraczające poza standardowe domowe prace występowały nadzwyczaj rzadko, a poza tym nie ma przecież zakazu remontowania własnego mieszkania. Pan chyba tego nie jest jednak w stanie zrozumieć, gdyż stan jego mieszkania wskazuje na wczesne lata 70., kiedy blok został wybudowany.

Czekam na kolejną awanturę. Właśnie montowane są drzwi i wiercone dziury w ścianach...

Mieszkanie remomt sąsiedzi

Skomentuj (14) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 109 (135)

#81032

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historia piekielna z początku, na szczęście z happy endem.

Wraz z narzeczonym dokonujemy aktualnie przedświątecznych zakupów, więc w związku z ich ilością i wagą nawet do sklepów blisko domu jeździmy samochodem. Ruch w mieście o tej porze był średni (ok. 19.00), cieszyłam się, że szybko załatwiliśmy sprawunki i czeka mnie jeszcze miły wieczór pod kocem z książką...

No nie. Na skrzyżowaniu z sygnalizatorem uderzył w nas samochód. Staliśmy na czerwonym świetle, jako 2 lub 3 samochód od sygnalizatora. Narzeczony włączył światła awaryjne i zaciągnął hamulec ręczny, zaczął odpinać pas żeby wysiąść, jednak w tym czasie sprawca nieoczekiwanie wrzucił wsteczny i próbował uciec w boczną, osiedlową drogę. Zanim ktokolwiek zdążył go przyblokować, to odjechał. Narzeczony postanowił go gonić, ja w tym czasie zdążyłam tylko zarejestrować, że jechał granatowym Seicento, numeru tablic nie zapamiętałam, poza tym wydawało mi się, że na jezdni został nasz zderzak (zauważyłam czarny kształt na drodze), wyobraziłam sobie wtedy jak wygląda tył naszego auta i zrobiło mi się smutno.

Sprawcy nie dogoniliśmy. Zadzwoniłam na policję, w międzyczasie zdążyliśmy wrócić na "miejsce zbrodni". Gdy podjechaliśmy na skrzyżowanie, zwróciłam uwagę na ów czarny obiekt, którym okazała się... oderwana tablica rejestracyjna samochodu sprawcy! Niestety, pomimo dowodu zbrodni wszystkie czynności policyjne trwały 3 godziny, funkcjonariusze w tym czasie poszukiwali sprawcy, który zapadł się pod ziemię (do domu nie wrócił, telefon wyłączył).

Wszystko skończyło się dobrze, ale cały wydźwięk tej historii jest dla mnie przerażający. Co by było, gdyby przez ulicę w czasie szaleńczej ucieczki sprawcy przechodził pieszy? Co trzeba mieć w głowie, żeby uciekać z miejsca stłuczki/kolizji/wypadku? Przecież komuś mogła stać się krzywda, poza tym dlaczego ja mam ponosić koszty cudzej brawury?
Od tego zdarzenia jeżdżę nie z jednym, a dwoma wideorejestratorami - jeden nagrywa to, co przed maską, drugi obejmuje to, co z tyłu. Mam tylko nadzieję, że nie będą mi potrzebne te nagrania.

Dzień po tym, jak byliśmy uczestnikami kolizji, podobną sytuację miał mój brat, z tym, że kierowca koniec końców poczuł się do odpowiedzialności. Świąteczna gorączka?

Skrzyżowanie kierowcy stłuczka brak wyobraźni

Skomentuj (10) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 51 (105)

#79824

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Pracuję w instytucjonalnej pieczy zastępczej o charakterze interwencyjnym, czyli w miejscu, gdzie przebywają dzieci po odebraniu ich rodzicom bądź opiekunom.

Samych piekielności w tym miejscu co nie miara, jednak ostatnio zrobiło się jeszcze gorzej.

W moim mieście wybrano nowego dyrektora instytucji, pod którą bezpośrednio podlega piecza zastępcza. Pan jest absolwentem matematyki i filozofii oraz podyplomowo psychologii i pomocy społecznej, posiada idealistyczną wizję reorganizacji placówek. W skrócie: pan dyrektor chce zamykać domy dziecka.

Gdzie zatem umieścić przebywające tam dzieci? Ano potworzymy rodzinne formy pieczy zastępczej, przeszkolimy rzeszę ludzi i tym samym domy dziecka przestaną mieć rację bytu, bo wychowankowie trafią do rodzin zastępczych. Piękna wizja, prawda? Niestety rzeczywistość już nie jest taka różowa.

Zacznijmy od tego, jakie dzieci trafiają do placówek? Straumatyzowane, po doświadczeniach przemocy w każdej możliwej formie, z rodzin z problemem alkoholowym, ale też zdemoralizowane, niepełnosprawne etc.

Już widzę te rzesze ludzi, którzy z otwartymi ramionami przyjmują pod swój dach dziecko z FAS, bo mama w ciąży była w ciągu… lub dziecko z ADHD. Albo z zaburzeniami psychicznymi, po próbach samobójczych, nieletnie prostytutki, handlarzy narkotyków. Kto odważy się, mając własne dzieci, rodzinę, dom, na podjęcie się trudu wychowywania cudzych synów i córek z problemami?

Nadmienię, iż najczęściej w domach dziecka i rodzinach zastępczych przebywają dzieci, których rodzice nie są pozbawieni praw rodzicielskich (zazwyczaj są one tylko ograniczone), a co za tym idzie - nadal są osobami decyzyjnymi w wielu sprawach (np. muszą wyrazić zgodę na leczenie, zmianę szkoły), mają prawo do utrzymywania kontaktów ze swoimi pociechami (odwiedzać, dzwonić).

Mamy zatem na wychowaniu cudze dzieci plus ich rodziców na głowie (agresorów, alkoholików), z którymi musimy współpracować. Często zdarza się, że rodzice się awanturują, grożą, przychodzą pod wpływem...

Pan dyrektor w swojej utopijnej wizji zakłada, że jego i naszym pracodawcą są dzieci, zatem nie liczy się dobro pracowników, tylko dobro najmłodszych.

Nieważne więc, że polikwiduje placówki i wyrzuci ludzi na bruk, ponieważ daje im wielką szansę i propozycję nie do odrzucenia - pierwszeństwo w zostaniu rodziną zastępczą! Chcąc jak najszybciej wprowadzić swoje zamiary w działania, odwiedza placówki i wypytuje pracowników, kto by wziął dzieci pod opiekę. Tłumów nie ma...

Moim zdaniem największą piekielnością w tej sytuacji jest brak doświadczenia i praktyki.

W teorii wszystko prezentuje się pięknie, natomiast życie nie jest czarno - białe. Na stanowiska dostają się osoby z wizją, niemające pojęcia, jak sprawa wygląda w rzeczywistości. I to oni decydują o losie innych, próbują na siłę zmieniać coś, co może nie jest idealne, ale spełnia swoją rolę.

Ja kategorycznie odmówiłam przyjęcia dzieci pod opiekę. Znając te historie, mając z nimi do czynienia na co dzień, nie wyobrażam sobie narażać własnej rodziny. Usłyszałam, że skoro pracuję w placówce, to powinnam mieć powołanie do pracy z dziećmi, a skoro go nie mam (bo nie chcę pomagać biednym, pokrzywdzonym, obcym maluchom), to może czas zmienić pracę. I skoro likwidowane będą placówki, to nie mam co liczyć na pracę w zawodzie.

Czy naprawdę cel uświęca środki? Ma być tak, jak ja chcę, a jak nie, to do widzenia?

Niestety, pan dyrektor nie konsultował się z nikim, nie zasięgnął porady specjalistów (psychologów, psychiatrów, pracowników socjalnych), tylko po trupach prze do przodu. Bo ma cel, bo musi go zrealizować.

Zastanawiam się tylko, czy naprawdę w tym wszystkim dba o dobro dzieci.

Dom dziecka

Skomentuj (41) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 147 (181)

1