Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

Stal_Damascenska

Zamieszcza historie od: 8 września 2012 - 15:56
Ostatnio: 4 maja 2022 - 18:00
  • Historii na głównej: 8 z 10
  • Punktów za historie: 2302
  • Komentarzy: 47
  • Punktów za komentarze: 218
 

#68647

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Swego czasu pracowałem w „hotelu”. Czas opisać kilka historyjek dotyczących tego miejsca.

Właściciele obiektu to małżeństwo prowadzące przedsiębiorstwo wielobranżowe. Usługi sprzątające, ochrona osób i mienia oraz kilka restauracji, w tym punkt gastronomiczny działający w miejscowym aquaparku. Właściciele zapragnęli spróbować sił w hotelarstwie i w ten sposób powstał pensjonat przy jednej z restauracji. Jeżeli chodzi o standardy (przynajmniej te powierzchowne), złego słowa nie mogę powiedzieć. Piękna, stylizowana antykami i reprodukcjami obrazów restauracja, sala balowa, klub w części piwnicznej, no i pokoje najwyższa klasa. Obiekt znany na całe miasto. Cud, miód, orzeszki.

Szef uwielbiał miejsce nazywać hotelem, choć w rzeczywistości nim nie był. Trzydzieści pokoi to według jakichś przepisów zbyt mały obiekt, by wedle litery prawa tytułować go hotelem.
Ważne jest to, że recepcja wejściem łączyła się z restauracją i salą balową. Toalety i palarnia dla klientów restauracji również znajdowały się na terenie recepcji. Pracowałem na nocne zmiany.

No to lecimy:

Szkolenie
Umowę podpisałem na okres trzech miesięcy. Przeszedłem obowiązkowe szkolenie BHP, przyszedł czas na szkolenie z systemu hotelarskiego (nigdy wcześniej nie działałem w tej branży). Właściciel wysłał mnie do szefowej recepcjonistek na zmianę i ta miała mi wszystko wytłumaczyć. Wytłumaczyła, jak potrafiła, w międzyczasie wykonywała swoje obowiązki, w efekcie czego wielu rzeczy uczyłem się już podczas pracy metodą prób i błędów.

Wyposażenie
Na recepcji i w wielu innych miejscach brakowało sprzętu. Kiedy w innej restauracji brakowało np. krzeseł, to zabierano je od nas. Menadżer restauracji dość często zapomniał o tym powiadamiać.
Do uzupełnienia braków nikomu się nie spieszyło.

Zimno
Z jakiegoś powodu lada recepcji nie była z dołu zabudowana. Podłoga z marmuru, przesuwane drzwi naprzeciwko, za ladą długi korytarz do toalet i palarni. Palarnia podczas imprez okolicznościowych była otwarta, drzwiami co chwilę wchodzili/wychodzili ludzie. Była zima, w efekcie czego wiatr hulał po kostkach. Wspomniałem, że na recepcji bardzo długo nie włączano grzejników? Zimowe noce w tym miejscu były, no cóż… bardzo zimne.

Alarm
Restauracja w ciągu tygodnia zamykana była o godzinie 22. Kucharze i kelnerzy uciekali i koło 23 zostawałem na obiekcie sam.

Recepcja, trzy piętra pokoi, restauracja, sala balowa, parking, przestrzeń biurowa (siedziba szefostwa i przedsiębiorstwa wielobranżowego), wszystko pozostawione pod nadzorem jednej osoby, podłączone do jednego alarmu. Kiedy alarm się załączał, w ciągu czterech minut musiałem pozamykać drzwi, chwycić gaśnicę, polecieć na miejsce alarmu i w razie fałszywego sygnału wrócić do recepcji i go wyłączyć. Jeżeli się tego nie zrobiło, to… odpalała się cała dyskoteka. Alarm szedł do centrali ochrony, wysyłali patrol, jak fałszywa była pożarówka, to przy okazji leciały służby. Zgadnijcie, kto był odpowiedzialny?

Do tego wszystkiego na recepcji przez pół roku nie było napadówki (pilot, który wysyła do ochrony cichy alarm). Był za to pilot dezaktywujący alarm na parkingu. Musiałem wyjść na tył budynku, wyłączyć alarm i ręcznie otworzyć bramę. Problem był tylko jeden. Pilot nie bardzo łapał sygnał, jeden krok na zabezpieczony parking i dyskoteka znowu gra! Można też było wyjść frontem i ulicą podejść do bramy… zostawiając przy tym pustą, otwartą recepcję.

Jeszcze jedno. Korytarze przy pokojach gościnnych miały na ich końcach drzwi prowadzące do części biurowej. Otwarcie ich po zamknięciu biura uruchamiało dyskotekę. Problemem było to, że ludzie z biura wyjątkowo często zapominali ich zamknąć. Gościom zdarzało się je otworzyć.

Weekendy
Sala balowa podejmowała wszystkie typy imprez okolicznościowych: wystawy, konferencje, komunie, wesela, chrzciny, osiemnastki, no wszystko, czego dusza zapragnie. Obłożenie weekend w weekend. Jakoś się kręciło, czasami tylko osiemnastki narzygały w rogu szatni i zapomniały powiedzieć albo zdemolowały łazienkę. Standard. Gorzej mieli goście pokojowi. W każdy weekend było to samo. Ludzie z pierwszego i drugiego piętra przychodzili wściekli na recepcję o to, że nie da się zmrużyć oka. Zazwyczaj kończyło się na tym, że menadżer trochę wyciszał DJ-ów i spuszczał ludziom z ceny. Klientela z tych zamożniejszych często w trąbce miała te pięć dyszek.

Śniadania
Restauracja zaczynała o godzinie dwunastej. Śniadania zazwyczaj były o ósmej. O siódmej przychodziła jedna kucharka, a ja robiłem za kelnera. Dla mnie to nie było ujmą na honorze, ale gości trochę szkoda. Szefostwo postawiło na recepcji kilka stołów i najczęściej to właśnie tam były wydawane śniadania. Pusta restauracja tuż za drzwiami.

Rozwiązanie współpracy
Nie twierdzę, że byłem najwspanialszym pracownikiem na świecie. Zdarzyło się kilka sytuacji. Niektóre z mojej winy, inne ode mnie niezależne. Nie przedłużyli mi umowy. Mają do tego prawo. Szkoda tylko, że dowiedziałem się o tym przez telefon od kadrowej, która stwierdziła, że następnego dnia mam nie przychodzić. Od szefostwa ani dziękuję za współpracę, ani uścisku dłoni, ani be, ani me, ani pocałuj mnie w d**ę.

Konkluzja
Ludzie, którzy mają się za poważne osobistości, pokazują się na salonach, w telewizji i ogólnie uchodzą za śmietankę, powinni chyba trochę poważniej podchodzić do swoich klientów i pracowników. Tak myślę.

PS: Z tego miejsca pozdrawiam szefową recepcjonistów. Dziewczyna pracowała tam dobrych kilka lat, jej praca dość mocno wykraczała poza zakres obowiązków i zarabiała tyle, co ja – najniższą krajową.

"Hotel" na szlaku bursztynowym...

Skomentuj (15) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 129 (217)

#81655

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Moja przeprawa z fioletowym operatorem.

Klientem tej sieci jestem od trzech lat. Przez długi czas byłem względnie zadowolony z świadczonych tam usług. Na tyle zadowolony, że umowę przedłużyłem wraz z doborem nowego urządzenia. Pojawił się problem i nagle okazuje się, że kiedy potrzebujesz czegoś od operatora, to nie jest już tak kolorowo.

Smartfon, który zakupiłem to Lenovo/Motorola Moto Z. Chodziło mi o dokładnie to urządzenie z powodu unikatowej cechy jaką są Moto Mody (telefon na plecach ma specjalne gniazdo pinowe, dzięki którym można dołączać do niego dedykowane plecki rozszerzające funkcjonalność takie jak: głośniki, power-bank, optyczny obiektyw, projektor, drukarka polaroidowa itd.)
Ponieważ często wyjeżdżam to zakupiłem sobie nietani power-bank - pojemniejszy, z funkcją turbo ładowania. Zakupiłem i zonk. Nie mogę go używać. Winnym okazuje się nieaktualny Android. Nowsze wersje Modów wymagają go w wersji 7.1.1. W urządzeniu od fioletowych jest 7.0.0. W żadnym innym modelu taki stan rzeczy by mi nie przeszkadzał, ale w tym konkretnym generował on realny i uciążliwy problem.

Przerwa na wyjaśnienie dla mniej zorientowanych.
W urządzeniach z wolnego rynku zawsze jest czysty soft - z najnowszymi aktualizacjami, łatkami itd. W urządzeniach od operatora mamy soft brandowany czyli taki, który jest modyfikowany przez speców z danej sieci. (Dzięki temu mogą np. blokować telefony ludziom nie płacącym abonamentu. Była tu chyba taka historia o rynku wtórnym telefonów). Jeżeli spece z sieci nie spieszą się z tym brandowaniem, to klient zostaje ze starym softem. Fioletowi nie spieszyli się wcale, o czym wkrótce miałem się przekonać.

Sytuacja jest kuriozalna. Kupiłem fizyczny produkt za prawie cztery stówy i jedyne zastosowanie jakie znajdowałem dla niego w tamtej chwili to bycie bardzo drogim przyciskiem do papieru. Oczywiście mógłbym wgrać czysty soft samodzielnie, ale to wiązałoby się z utratą gwarancji czego nie chciałem.

Dzwoniłem do BOKów, pisałem na oficjalnych forach, szukałem rozwiązania problemu aby w końcu utwierdzić się w przekonaniu, że fioletowi mi nie pomogą. Pomijając fakt, że operator nie powinien mieć w sprzedaży urządzenia, któremu nie jest w stanie zapewnić prawidłowego funkcjonowania to zabolała mnie jedna rzecz - podejście konsultantów.

Jestem w stanie zrozumieć, że decyzja o robieniu aktualizacji nie leży w kwestii zwykłego pracownika na słuchawce dlatego nie śmiałbym na nikim się za to wyżywać. Oczekiwałbym jednak poświęcenia mojej sprawie uwagi, zagłębienia się w temat, sprawdzenia możliwości, wreszcie zwyczajnego przepraszam za zaistniałą sytuację. Każdy z fioletowych pracowników z którym miałem do czynienia, zbywał mnie informacją, że nie może udzielać takich informacji lub przerzucając odpowiedzialność na producenta (co jest wierutną bzdurą). Innymi słowa potraktowano mnie jak debila.

Historia ma jednak happy end. Skontaktowałem się bezpośrednio z Lenovo/Motorola i konsultant podszedł do mojego problemu bardzo profesjonalnie. Telefon został wysłany do ich serwisu, na ich koszt gdzie w ramach gwarancji wgrano mi aktualny soft bez brandu fioletowych.

call_center

Skomentuj (20) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 119 (131)

#81454

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Od niedawna pracuję w Centrum Handlowym na wyspie sprzedającej gry planszowe. Prywatnie gry planszowe, tabletop RPG i bitewne to moje wielkie hobby (m.in. współorganizuję cotygodniowe spotkania z grami bez prądu w miejskim centrum kultury) i przyznam, że ta praca daje mi wiele satysfakcji. Ale do rzeczy.

Historię tę przytaczam z relacji kolegi ze zmiany, na której mnie nie było. Nie mam powodu, by mu nie wierzyć.

Przychodzi mężczyzna pod pięćdziesiątkę i zaczyna oglądać. Kolega gotowy do obsłużenia go, wyjaśnienia, na czym gry polegają, już otwiera usta, na co facet tonem wyrażającym zdecydowaną agresję burzy się, że uwaga:

- Jakim prawem wy tu stoicie z tymi grami?! Dzieciaki widzą i chcą dostać, a nie wszystkich na to stać!

No cóż... Na miejscu tego pana zadałbym to pytanie inaczej:

- Jakim prawem istnieją jakiekolwiek sklepy?! Oferują różnorodne towary, wszyscy chcą jakieś mieć, a nie wszystkich na to stać!

PS: Zagadka dla znawców tematu. Stoisko należy do polskiego wydawnictwa specjalizującego się w grach dla dzieci i familijnych, choć w swojej ofercie ma też bardziej "dojrzałe" tytuły. Dużo gier jest na niemieckiej licencji. O kogo chodzi?

centrum_handlowe wyspa gry_planszowe

Skomentuj (39) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 57 (123)

#81262

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Chciałbym opisać bardzo frustrującą sytuację, w jakiej się znajduję.

Z moją żoną poznaliśmy się około 3,5 roku temu. Szybko stwierdziliśmy, że to jest właśnie to, że kochamy się i nie ma na co czekać. Od trzech lat jesteśmy małżeństwem. Oczywiście pojawiały się sytuacje, w których musieliśmy „się docierać”, ale z perspektywy czasu to najlepsza decyzja w moim życiu. Nie będzie na wyrost, jeśli stwierdzę, że jesteśmy bardzo szczęśliwi.

Moja żona, kiedy ją poznałem, miała już ośmiomiesięcznego syna z poprzedniego związku (czasami w żartach mówię, że to w nim zakochałem się od pierwszego wejrzenia, a ona była w pakiecie). Co tu dużo mówić – wpadli i trzeba było wziąć na siebie odpowiedzialność. Biologiczny nie sprostał i zostawił żonę jeszcze w trakcie ciąży, a później dość mocno uprzykrzał jej życie. Przy nim zatrzymamy się na dłuższą chwilę.

Nie jestem pewien, czy biologicznego można nazwać piekielnym. Dawniej w kręgu bliskich osób miałem ludzi zawodowo zajmujących się psychologią. Dziś już ich nie ma, więc ja ze swoją łopatologiczną wiedzą mogę stwierdzić, że został bardzo skrzywdzony przez swoją matkę, o czym za moment. Faktem jest jednak, że nie potrafił przyjąć i podołać roli ojca, zapewnić partnerce wsparcia oraz stworzyć rodziny. Mimo prób ratowania tego wszystkiego, moja żona musiała w końcu skapitulować.

Po tym jak się pobraliśmy, biologiczny praktycznie całkowicie wycofał się z życia dziecka. My oboje jesteśmy zdania, że nie możemy przed synem ukrywać tego, jak jest. Uważamy, że dla jego dobra musi znać prawdę i staramy się mu to tłumaczyć na tyle, na ile można wytłumaczyć taki stan rzeczy czterolatkowi. Byłoby to znacznie łatwiejsze, gdyby biologiczny chciał z dzieckiem utrzymywać kontakt. Ten urwał się mniej więcej rok po naszej przeprowadzce do mojego rodzinnego miasta. Biologiczny nie stawiał się w wyznaczonych przez sąd terminach, przestał wysyłać kartki, dzwonić, pisać.

Od dwóch lat jest nieosiągalny pod telefonem, mailowo, listownie itd. (jedyne co się zgadza, to wpływające co miesiąc alimenty). Możecie sobie wyobrazić, jak bardzo to utrudnia podejmowanie jakichkolwiek działań, które wymagają zgody obojga rodziców, nie wyobrażam sobie też, że w pewnym momencie przypomni sobie o dziecku, które praktycznie w ogóle go nie zna.

To nie tak, że my mu to utrudnialiśmy. Wręcz przeciwnie: tłumaczyliśmy mu, że to dla dobra syna, że możemy utrzymywać przyjacielskie stosunki, proponowaliśmy, że jeżeli ma problemy finansowe z dojazdem, to może nocować na wyznaczone weekendy u nas. Dla mnie to było trudne, ale wszystko dla dobra dziecka, on wymigiwał się chorobą, o której nikt wcześniej u niego nie słyszał aż, tak jak wspomniałem wyżej, przestał odzywać się wcale.

Czas wspomnieć o jego matce, czyli niedoszłej teściowej mojej żony. Nigdy nie poznałem jej osobiście, ale oceniam, że jest to piekielna osoba.

Jest to kobieta, które własne rude dziecko farbowała w młodości, bo wstydziła się przed sąsiadami ze wsi.

Jest to kobieta, która swojemu leworęcznemu dziecku na długie godziny wiązała wiodącą rękę, by stało się praworęczne.

Jest to kobieta, która wmówiła mu, że nie jest ojcem swojego syna, a żona ciągnie go na kasę (po tym jak się poznaliśmy).

Jest to kobieta, która na wszystkie spotkania z synem przywoziła biologicznego osobiście i czekała godziny w samochodzie aż wróci.

Jest to kobieta, która ponoć inwigilowała korespondencję mojej żony z biologicznym, dotyczącą ich potomka.

Z uwagi na powyższe uważam, że to ona w głównej mierze odpowiedzialna jest za to, że jej syn jest skrzywionym, kalekim społecznie i emocjonalnie człowiekiem.

Spodziewamy się córki. Nasz syn bardzo cieszy się z siostrzyczki, a ja bardzo go kocham. Sam z różnych powodów byłem szykanowany przez rówieśników i narażony na ostracyzm z ich strony. Bardzo go kocham i chcę, aby był szczęśliwy, żeby nigdy nie czuł się gorszy ani inny. Boję się czasu, kiedy zacznie pytać, dlaczego jego siostra i ewentualne inne dzieci nazywają się tak jak rodzice, a on nie, boję się kąśliwych uwag w starszych klasach.

Bardzo długo wyciągaliśmy do biologicznego rękę, dawaliśmy ostatnie szanse itd. W końcu jednak trzeba dać za wygraną. Chciałbym przysposobić syna. Staramy się o pozbawienie biologicznego praw rodzicielskich. Utrudnia to fakt, że wywiązuje się z obowiązku alimentacyjnego, ale nie poddamy się. To dla dobra dziecka. Chcemy uniknąć najgorszego scenariusza.

Przyjmijmy czysto hipotetycznie (odpukać trzy razy w niemalowane drewno), że moja żona umiera. Okoliczności nie są ważne. Ważne jest to, że w moim mieszkaniu jeszcze tego samego dnia pojawia się opieka społeczna. Odbiera mi mojego ukochanego syna, do którego nie mam żadnych praw. Dziecko trafia do obcego domu. Do nieznanego mu ojca, do piekielnej niedoszłej teściowej. Mój szczęśliwy syn trafia do miejsca, w którym zostanie zniszczony, w którym będzie cierpiał. Tak działa polskie prawo.

Kurtyna.

samo życie

Skomentuj (23) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 132 (178)
zarchiwizowany

#75491

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Babcia mojej żony to specyficzna osoba. Bardzo łatwo się denerwuje, często totalnie bez powodu, nie znosi gdy ktoś nie szanuje drugiego, człowieka, marnuje rzeczy/jedzenie, które można jeszcze użyć. Ostatnio na pokazie w Galerii handlowej Maklowicz zaprosił ja do wspólnego gotowania na scenie. Jak zobaczyła ile dobrego jedzenia, którego on nie użył do Dania ląduje w koszu stwierdziła, że nie będzie z nim gotować...

Ale dziś inna historia. Mamy rocznicę urodzin Johna Lennona więc w sam raz :).

Babcia w 65 roku poleciała na 2 miesiące do Anglii do wujostwa, którego jeszcze nigdy nie poznała. Jej kuzyn zabrał ją na koncert Beatlesów, ten koncert... Glasgow 65. Wiecie jak to jest. Na koncercie masakra, Laski piszczały, próbowały się zbliżyć do idoli. W pewnym momencie Ringo Star powiedział "Shut up, get out." Babcia spytała się kuzyna co to oznacza a gdy się dowiedziała co to znaczy stwierdziła, że nie da się obrażać i skoro Ringo tak mowi to ona idzie. Złapała kuzyna za rękę i wyszli... Z KONCERTU THE BEATLES, PO 5 MINUTACH GRANIA.

I ja już nie wiem kto był piekielny. :D

Skomentuj (3) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: -6 (28)
zarchiwizowany

#75423

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Będzie krotko i piekielnie moim zdaniem.
Chcę tylko coś przekazać wszystkim przeciwnikom nowego obywatelskoego projektu ustawy aborcyjnej, którzy nie poszli na ostatnie wybory twierdząc, że ich głos nic nie zmieni.

Macie nauczkę.

Polska

Skomentuj (4) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: -10 (36)

#70759

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Od ostatniej historii minęło trochę czasu, a ja zdążyłem się przebranżowić. Nieważne gdzie, ale ważne, że mój pracodawca zatrudnia ponad setkę osób pracujących pod jednym dachem.

I ja naprawdę zdaję sobie sprawę, że ludzie rywalizują między sobą. To oczywiste i nieuniknione. W takich miejscach jak to, w którym pracuję, plotki roznoszą się szybciej niż zarazki, a niektóre osoby wręcz nimi żyją.

Nieraz mówiono o mnie w zły sposób, więc jestem przyzwyczajony i leję na takie sprawy szczochem krzywym, nieprzerywanym. Byłem tym bardzo zaskoczony, ale komuś udało się wyprowadzić mnie z równowagi.

Droga do miejsca, w którym teraz jestem do najłatwiejszych nie należała. Najpierw wolontariat, czyli robota za frajer, później staż i w końcu upragniona umowa o pracę. Na żadnym z tych etapów nie było forów i śmiem twierdzić, że zapracowałem na miejsce w tym zespole.

Dochodzimy do sedna.

Wspomniałem kiedyś, że jestem niepełnosprawny.
W czasie zawarcia umowy przysługiwało mi prawo do renty. Spodziewam się, że kolejnym razem komisja mi jej nie przyzna. :)
I gdzieś, ktoś zaczął siać ferment, aż kilka osób z mojej pracy nabawiło się bólu dupy o to, że dostaję wypłatę i dodatkowo rentę. Do mnie te wieści też koniec końców dotarły. Przez lata byłem popychany przez innych i naprawdę myślałem, że nauczyłem sobie z tym radzić, aż do tego zdarzenia, bo zabolało i to mocno.

Na zakończenie - jeżeli moi koledzy współpracownicy z bóldupiem będą mieli okazję to przeczytać.

Ja się z wami chętnie zamienię. Ja wam dam te 6 stówek na miesiąc, a wy dacie mi swoje zdrowie. Mi na tych pieniądzach aż tak nie zależy.

praca

Skomentuj (3) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 282 (306)

#68028

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Mam taką zasadę, że do każdego człowieka podchodzę z szacunkiem i mniej więcej tego samego oczekuję wobec mojej osoby.

Pracę mam przyzwoitą, ale nigdy nie przyszłoby mi patrzeć na kogoś z góry. Nie każdy ma farta na rynku pracy, niektórzy wybierają "mniej pożądane" w ogólnej opinii zawody z powołania.

Do sprzątaczy dzień dobry i do widzenia, do kelnera kulturalnie i bez pośpiechu, słuchawkowicza w miarę wolnego czasu wysłucham, nawet jak nie jestem zainteresowany ich ofertą i tak dalej.

Zazwyczaj procentuje to tym, że gdziekolwiek się nie pojawię wszystko odbywa się w przyjaznej atmosferze, ale czasami się po prostu nie da.

Dla zobrazowania sytuacji jestem osobą niepełnosprawną. Od niemowlęctwa mam niedowład lewych kończyn. Chodzę, trochę kuleję, ale to z ręką jest gorzej. Praktycznie cały czas muszę działać tylko jedną, choć ta druga nie jest całkowicie bezużyteczna. Swoje lata już mam, nauczyłem się z tym, żyć i jestem w znacznej mierze samodzielny.

Przejdźmy do meritum. Byłem na zakupach w markecie. Każdy wie jak wygląda kasa i taśma. Robię spore zakupy, przychodzi czas ich pakowania. Mam z tym problem. To nie jest tak, że nie dam rady. Po prostu idzie mi to znacznie wolniej. Proszę wtedy kasjera o pomoc w zapakowaniu by nie robić niepotrzebnej kolejki. Dziś natrafiłem na wyjątkowo piekielną kasjerkę.

Dziewczyna po mojej prośbie, krzycząc stwierdziła "To nie jest mój obowiązek! Co ty sobie wyobrażasz?! Ja mam innych klientów do obsłużenia! Gdybym każdemu miała pakować to do usranej śmierci bym tu siedziała!"

Cóż... nawet się nie odezwałem, tylko zacząłem się bez pośpiechu pakować. Po chwili pomogła mi osoba za mną choć trudno powiedzieć czy z sympatii czy ze zniecierpliwienia. :)

Supermarket

Skomentuj (16) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 532 (566)

#66019

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Moi rodzice mnie kochają. Jestem tego pewien. Całe życie stali i stoją za mną murem. Zawsze mogłem na nich liczyć. Szczególnie w dzieciństwie byli dla mnie wsparciem (praktycznie od urodzenia jestem osobą niepełnosprawną, a chyba wszyscy wiemy, że dzieci potrafią być okrutne.) Jednakże ich metody wychowawcze w wielu przypadkach pozostawiały wiele do życzenia. Są to błędy, których teraz już jako ojciec z pewnością nie popełnię. Opiszę dziś jedną z tych piekielnych sytuacji.

Gdy miałem 3 lata rodzice kupili szczeniaka. Mama przyniosła na rękach małe śpiące w kocu zawiniątko. Cocker Spaniel o imieniu Filip. Był głupi jak but (jak większość cockerów, które spotkałem) mimo to był najwspanialszym psem na świecie: ciepłym, przyjaznym. Dla dziecka, które miało problem z nawiązywaniem kontaktów, bez rówieśników na podwórku był to najlepszy przyjaciel.

Gdy miałem 6 lat w drodze na świat był mój brat. Ojciec w tym czasie piął się na szczeblach kariery, ja ze względu na chorobę byłem trzymany pod kloszem więc o wyprowadzaniu psa przez moją osobę nie było mowy. Obowiązek opieki nad zwierzęciem przypadł mojej ciężarnej mamie. W pewnym momencie za moimi plecami zapadła decyzja o oddaniu psa. Mama dłużej nie dawała rady, poza tym rodzice uważali, że pies i noworodek to niezbyt dobre połączenie... ale nie to było piekielne.

Moi rodzice doszli do wniosku, że informacja o oddaniu Filipa będzie dla mnie zbyt bolesna. Tak więc pewnego dnia mój ojciec wziął psa na spacer i wrócił sam z informacją, że Filip zerwał się ze smyczy i uciekł. Wyobraźcie sobie teraz sześcioletnie dziecko, które ze swoim pupilem spędziło pół życia i kochało go z całych sił. Jak to możliwe, że przyjaciel uciekł i nie chce wrócić? Przecież to nie działa w ten sposób. Wypłakałem za Filipem długie tygodnie, martwiąc się, że wpadł pod auto, bo zostawić mnie nie mógł.

O tym, że został oddany dowiedziałem się jako nastolatek, bo moi rodzice zapomnieli już o zmyślonej wersji wydarzeń i choć Filip trafił w dobre ręce, to jest to jedna z tych rzeczy, których nie potrafię im zapomnieć po dzień dzisiejszy.

wychowywanie dzieci

Skomentuj (21) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 288 (532)

#62869

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Tak się mi złożyło, że pracuję w mieście oddalonym od mojego miejsca zamieszkania o 25 km. Nie mam prawa jazdy, więc zmuszony jestem korzystać z autobusów. Szczęśliwie komunikacja miejska w obu miastach prowadzi linię kursującą z miasta A do B i na odwrót. Jeździ dość regularnie.

Jest niedziela rano, wracam autobusem z dwunastogodzinnej nocki. Wykończony odpływam na siedzeniu. Niespodziewanie na jednym z pierwszych przystanków wsiada piekielny młodzieniec z kategorii trzy paski na dresie od "abibasa". W dłoni otwarty browar, który to piekielny popija bez zażenowania. Na to reaguje kierowca. Podchodzi, prosi typa o opuszczenie pojazdu. Na wyraźną i chamską odmowę pyta piekielnego o bilet - bez skutku. Kierowca widocznie starszy i szarpać się z agresywnym gościem nie ma zamiaru. Informuje typka, że jeżeli nie wyjdzie po dobroci to zamyka drzwi i na następnym przystanku będzie czekać patrol policji.

Piekielny stoi przy drzwiach chłepcąc swojego najtańszego browara z dyskontu i obraża kierowcę. Koniec końców zamykają się drzwi, na co piekielny wyrzuca szklaną butelkę przez domykające się drzwi wprost na przystanek (zgadnijcie co się stało), następnie łaskawie kupuje bilet płacąc banknotem dwudziestozłotowym (miał przy sobie drobne), nie zaprzestając dalszej dyskusji i ubliżania kierowcy. Wychodząc z autobusu nie omieszkał podejść do kierowcy i napluć mu na szybę od kabiny.

Ot takie poranne uprzejmości. Policji ostatecznie nie wezwano... a szkoda.

komunikacja_miejska

Skomentuj (27) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 482 (540)

1