Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

takatamtala

Zamieszcza historie od: 26 czerwca 2012 - 15:59
Ostatnio: 21 kwietnia 2021 - 11:53
  • Historii na głównej: 107 z 124
  • Punktów za historie: 41483
  • Komentarzy: 530
  • Punktów za komentarze: 4773
 

#68939

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Znajomemu stuknęli samochód. Błotnik, lampa i zderzak do wymiany. Cały problem w tym, że auto w leasingu.

Auto stuknięto jakieś 20 dni przed terminem przeglądu. Znajomy naiwnie myślał, że załatwi naprawę przed wyznaczoną datą i jakoś tak początkowo się nie denerwował.

Niestety po 2 tygodniach odebrał z warsztatu telefon, że ubezpieczyciel nie dogadał się z leasingiem i bank nie wysłał jednego jedynego pisma, które miał wysłać, w związku z czym pan od 9 dni czeka (warsztat znaczy się) aż sprawa się wyjaśni. Znajomy zadzwonił na infolinię leasingu, sprawę wyłuszczył, dowiedział się że jest nadaktywny, bo to albo warsztat albo ubezpieczyciel powinni sygnalizować brak jednego jedynego dokumentu, który bank powinien wysłać i czternastego dnia sprawa została załatwiona. Pan we warsztacie zamówił części dnia 15-ego. Miały być 18-ego, przyszły 19-ego o czym znajomy został poinformowany dnia 20-ego o jedenastej, czyli wtedy kiedy kończył mu się przegląd. Pan we warsztacie ma dużo roboty, więc zaprasza kolegę na dzień 23. Przy czym kolega nie może zmienić warsztatu, bo tylko ten w naszym województwie jest autoryzowany przez leasing.

Koledze właściwie ryba, bo ma auto zastępcze, tylko mu się nie podoba, że będzie musiał jechać 85 km do miasta wojewódzkiego trzepniętym autem bez przeglądu.

Dzwoni wiec do leasingu wyłuszczyć sprawę i tu dochodzi do Rozmowy Roku.

Konsultant leasingu: No ale jak to Pan nie dostanie przeglądu?
Kolega: Auto jest uszkodzone.
KL: Ale pan mówił, że jeździ i lampa się świeci.
K: Świeci ale w dół, zderzak i błotnik odstaje. Poza tym auto jeździ.
KL: To nie widzę powodu, żeby Pan nie dostał przeglądu. Był Pan pytać w stacji kontroli pojazdów?
K: Nie byłem, bo nie będę robił z siebie idioty. Nie można dostać przeglądu na uszkodzone auto!
KL: Pan jest osobą niekompetentną, żeby to stwierdzić. Proszę jechać do okręgowej stacji kontroli pojazdów. Jako leasingobiorca ma pan obowiązek przeprowadzania przeglądów okresowych w samochodzie!
K: Ale...
KL: Jako leasingobiorca ma pan obowiązek przeprowadzania przeglądów okresowych w samochodzie!

Kolega machnął ręką i zadzwonił do warsztatu autoryzowanego przez leasing, czy robią przeglądy okresowe. Robią. A czy auto może u nich przestać od wtorku do piątku kiedy będzie remontowane? Może.
Na miejscu przytoczył rozmowę z konsultantem wielce kompetentnej osobie pracującej we warsztacie i usłyszał to co wiedział: na machnięte auto nie można dostać przeglądu. Nawet jeśli się je podklei taśmą i obieca, że wyremontuje.

Infolinia leasingu.

Skomentuj (5) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 218 (272)

#68269

przez (PW) ·
| Do ulubionych
W mieście obok mojego od około dwóch dekad odbywa się festiwal muzyki dawnej. W pewnych kręgach jest to już dość znana impreza. Raczej w klimatach słuchaczy radia Dwójka niż Trójka.

Finałowy koncert miał formę nieszporów połączonych z przedstawieniem teatralnym, w którym wszystkie partie były śpiewane przez chór lub sekcje chóru. Działo się to we wnętrzu barokowego kościoła, gdzie w migoczącym świetle świecy wszystkie złocenia, rzeźby, ramy i detale nabrały nowego życia. Głuchy też by się dobrze bawił na tym koncercie - tylko i wyłącznie zachwycając się wnętrzem.

W każdym razie - po koncercie przewidziana była "biesiada" na tyłach urzędu miejskiego. Piwo, kiełbasa, bigos, pochodnie, muzyka grana na cytrach i innych takich, kobiety w długich spódnicach i długowłosi mężczyźni. Zapowiadało się fajnie.
Niestety Urząd Miejski jest przy Rynku. A na Rynku prezydent miasta zorganizował Miejskie Dni Kultury, najwyraźniej uważając, że nie będą kolidować z biesiadą kończąca Festiwal Muzyki Dawnej. Co ciekawsze, okazało się, że w Urzędzie Miasta jakaś grupa młodzieży właśnie pobija rekord Guinnessa w czytaniu ciurkiem. Byli więc tak jakby między młotem a kowadłem.

Żeby było tego mało: na Miejskich Dniach Kultury grały same zespoły Disco Polo. No i akustyk chyba zapomniał, że wszelkiego rodzaju place to tzw. "wnętrza urbanistyczne" czyli wszelka muzyka huczy w nich jak diabli, bo dźwięk odbija się od ścian pierzei.
Efektem tego była "biesiada" w dźwiękach nieśmiertelnego hitu pt. "Ogarnij się" (w wersji koncertowej jeszcze jest saksofon), wspomaganego przez pijackie śpiewy koneserów kultury miejskiej. Smętnie palące się pochodnie oświetlały smętnie jedzących muzyków czekających aż koncert się skończy. W łomoczącym bicie z syntetyzatora, długowłosi mężczyźni i kobiety w długich, lnianych spódnicach konsumowali bigos, a rozmawiać o (naprawdę pięknym) koncercie się nie dało, bo myśli zagłuszało pierdzenie saksofonu.

Brawo dla władz miasta za spójną politykę kulturalną i zorganizowanie trzech imprez o kompletnie różnych profilach w odległości 50 m od siebie.

Skomentuj (17) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 456 (526)

#67988

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Wizytuje jedną budowę, którą robią na mojej dokumentacji.
W ramach prac, min. mają wejść ludziom do mieszkań, podeprzeć strop belami drewnianymi, zdemontować grzejniki, skuć tynk od wewnątrz na ścianie zewnętrznej budynku, wykuć miejsce na nadproże, zamontować nadproże, zrobić ściągi na pęknięciach konstrukcyjnych, które ukażą się po skuciu tynków, zatynkować, pomalować na wybrany przez właściciela mieszkania kolor i zamontować z powrotem grzejniki.

Brzmi okropnie, ale kamienicę ktoś postawił bez nadproży. Nadproże to belka przenosząca obciążenie muru znad otworu (okna/drzwi) na ścianę miedzy otworami. Krotko mówiąc. Zazwyczaj jest to belka stalowa, łuk z cegły albo belka z żelbetu. Ktoś kiedyś uznał, że niczego takiego nie potrzebuje i wymurował ścianę nad oknami zwyczajnie, jak standardowy kawałek muru, opierając cegły na desce montażowej podczas budowy, żeby mu ściana w środek okna nie wpadła.

Uznał zapewne, że do końca jego życia wytrzyma. 140 lat i dwie wojny później kamienica pękła w dwóch miejscach przez całą wysokość, a ludziom do mieszkań gołębie bez składania skrzydeł włażą. Postanowili więc kamienicę oblepić styropianem, bo i cieplej będzie i pęknięć nie będzie widać.

Trafili jednak na mnie, a ja na widok pęknięć dostałam ataku duszności i wymusiłam na nich te nadproża. Pod słowem "wymusiłam" mieści się seria awantur, nakaz Nadzoru Budowlanego, wielokrotne wizyty na budowie, groźba porzucenia zlecenia i utraty funduszy na docieplenie oraz przeklęcie mnie do trzeciego pokolenia wstecz i do przodu.
Kierownik budowy jednak nie nienawidzi mnie płomiennie jak większość lokatorów. Jest wesoły i gadatliwy.

- Ostatnio robiliśmy w mieszkaniu Piekielnego, wie Pani. Zostawił klucze i pojechał, bo to jakiś muzyk jest. My wchodzimy, a tu przy ścianie meblościanka. Nic nie wyniósł z pokoju, nawet firanek nie ściągnął. My do niego dzwonimy, żeby wracał i przygotował pokój bo to rujnacja zupełna jest, całą ścianę drzemy. A on, że jest teraz w Krakowie. No to odstawiliśmy meble, zdjęliśmy karnisz i firanki, przykryliśmy wszystko folią i zrobiliśmy swoje. A potem on wraca i do nas z mordą, że nie ułożyliśmy mebli tak samo, tylko są poprzestawiane. I że nie odkurzone, a karnisz musi sam teraz przykręcać.

I to nie raz przyszedł, tylko z każdą pretensją osobno, z każdą na piśmie i żąda żeby mu rekompensować. Finansowo. A nowe okno dostał w ramach remontu, bo mur tak siadł, że mu się jedno nie otwierało, bo się zgniotło. A szparę to sobie pianką montażową zalał, miał po całym murze narzygane. I on chce teraz rekompensaty, bo mu zakurzyliśmy. Artysta!

Skomentuj (14) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 502 (538)

#67318

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Znajomy wymieniał okna w lokalu. Lokalu, w którym nie mieszka tylko ma być na wynajem. A że mieszkanko było puste i wyglądało jak po wojnie, to nie było po co pilnować robotników, bo poza tynkiem na ścianie nic tam nie było.

Znajomy zostawił robotników samych, a oni zadzwonili po niego jak skończyli montaż - kumpel miał tylko przyjść i zamknąć za nimi mieszkanie.
Więc chłop wchodzi, robotnicy się zbierają, kolega patrzy na okna i nagle zonk.
- Ale panowie, gdzie są klamki? - spytał gdy pozbierał szczękę z podłogi. Okna miały co prawda taki podział jak trzeba (czyli na krzyż) ale tylko jedną komorę z klamką.
- My montowali co my dostali z magazynu - padła filozoficzna odpowiedź. Więc kumpel łapie za telefon i dzwoni na firmę, co okna sprzedawała.

Pracownika, który mu okna sprzedawał nie było, bo był na urlopie - to jeden.
Dwa - czy pozostałe skrzydła mają zawiasy? A mają! No to towar jest zgodny z umową, bo one są otwieralne, tylko bez klamek. Otwieralne - czyli mogą się otworzyć. Sprzedawca nie powie jak, bo przecież nie stoi przed tym oknem, przecież nie pamięta wszystkich typów okien w ofercie - chyba normalne, nie? Podział się zgadza, o co chodzi, powiesi się firanki, dobrze będzie. A okno można umyć przez jedną otwarta komorę, proszę Pana. To skrzydło z boku i te dwa u góry. Jak się dobrze wychylić i stanąć na parapecie to się wszędzie sięgnie. No to co, że to trzecie piętro 12 m nad ziemią. Towar jest zgodny z umową i już.

Kolega zasiadł i zaczął pisać pełen pasji list reklamacyjny, kiedy odebrał drugi telefon. Dzwonił właściwy sprzedawca, ten co to był na urlopie. Bardzo uprzejmie przeprosił i wyjaśnił, że koledze zamontowano cudze okna, a te właściwie - otwieralne z klamkami - leżą na magazynie i zostaną zamontowane gdy tylko kolega udostępni lokal, bez dodatkowych kosztów.
A budowa trzy dni w plecy.

Skomentuj (8) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 336 (382)

#67238

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Opracowuje dokumentacje na pozwolenie na budowę, głównie remontów i przebudów.

Stoję na rynku w Piekiełku - na końcu wszechświata.
Piekiełko ma jakieś 1000 mieszkańców i kilka lat temu zapragnęło niepodległości. Wydzieliło się z gminy Przebogobojnej i samo ogłosiło gminą. Mają tam teraz trzeciego wójta. Pierwszy wykończył się nerwowo i sam odszedł.

- A to nam Pani przystosujesz na urząd - zagaił wójt, wskazując na jeden z trzech budynków należących do gminy. Pomijając dwa pierwsze: szczęśliwy wybór padł na dawny budynek PGRu, mieszczący kilka bardzo nieurzędowych funkcji - z pewnością odpowiadających za połowę legalnego zatrudnienia mieszkańców Piekiełka.
Budynek przyszłego Urzędu był typowym przykładem rozwoju przez pączkowanie. Jednak nie jego (dynamiczna, pełna fantazji bryła) powodowała moje zmieszanie.

- Ale przecież macie ratusz - wyraziłam dręczącą mnie wątpliwość. Na geometrycznym środku rynku w Piekiełku stała bowiem zdecydowanie największa kubatura w tym mieście- obrazowo, że się wyrażę - co najmniej Biedronka. Nawet miała wymienione okna i dach. Na drzwi chyba nie starczyło.
- To stary ratusz. Sprywatyzowaliśmy.
- Kiedy? - spytałam pomna, iż rozmawiam z trzecim wójtem gminy.
- A pierwszy sprzedał, zaraz przed tym jak odszedł. Mówił, że jest dziura w budżecie. Od razu poszło. - słowa te wywołały we mnie tym większą konsternację, gdyż od dawna wiadomo, że nasz rejon Polski, charakteryzuje się głęboką śpiączką rynku nieruchomości. Wręcz śmiercią kliniczną.
- I kto to kupił?
- Aaaa, Jacuś. Drugi wójt. Ten co bar ma - lokalizacja baru nie nastręczała wielkich problemów. Jedyny ocieplony budynek w zasięgu wzroku. Pomalowany na wściekły fiolet. Z tablicą, że to z szwajcarskich funduszy wyrównywania szans.
- I za ile to kupił?
- 4.
- 400 000?
- Nie. 4 000. Bo to do remontu było.

Skomentuj (19) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 548 (584)

#66913

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Pracuje przy opracowywaniu dokumentacji na pozwolenie na budowę.
Na podstawie mojej dokumentacji stworzono przedmiar robót, który następnie został wysłany wykonawcom, by określili cenę wykonania prac. 32 bite strony przedmiaru.
Przedmiar został zamówiony przez inwestora, w celu porównania ofert wykonawców. Taki jego osobisty, mały przetarg.
Siedzę więc i przeglądam nadesłane kosztorysy...

Generalnie: dokumentacja projektowa określa jakie materiały muszą być użyte i jakie prace należy wykonać. Przedmiar ma formę tabelki, w której rozlicza się ile tych materiałów potrzeba, ile będzie potrzeba prądu, ile wody, ile ma pracować pracownik itd.
Porządnie zrobiony kosztorys rozlicza każdą pozycję z przedmiaru (np. przedmiar mówi: cegła, ilość 1000, a w kosztorysie stoi cegła: ilość 1000, tyle a tyle za cegłę i koszt całkowity zakupu cegły w formie tabeli).
W przepadku remontu obiektów istniejących jest to jak wróżenie z fusów - bo nigdy nie wiadomo, czy wszystkie części obiektu będą w takim stanie jak przewidziała dokumentacja i może akurat trafi się na trupa w piwnicy, więc kupa robotogodzin pójdzie w pierony.

Siedzę więc i przeglądam nadesłane kosztorysy...
Jeden kosztorys: 300 tys. Drugi kosztorys: 430 tys. Trzeci kosztorys 1.5 miliona zł.
WTF?!!!
Włączam, patrzę, oczy przecieram, a tu dwie pozycje:
"I. roboty - 1 milion zł.
II. roboty dodatkowe- 0.5 miliona zł."
Aha.

Skomentuj (21) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 293 (365)

#67026

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historia Aarda o dziwnym podejściu do obiektów niby-sakralnych przypomniała mi dziwną sytuację.

W ramach wyjaśnienia i wstępu do historii: NIE mieszkam w Rzymie ani Watykanie, ani nawet w Krakowie czy też Wadowicach. Mieszkam w miejscu, przez które papież jeden raz przejeżdżał.

Jest u nas w mieście, w ścisłym centrum pomnik JPII. Jako że u nas wszystko jest na górkach, to plac na którym stoi pomnik też jest na zboczu. Projektant wyszedł z problemu maskując spadek różnymi pochylniami, stopniami i tarasami ziemnymi. Między tym wszystkim JPII na tronie.
Jako że w ścisłym centrum nie idzie uświadczyć placu zabaw, a pochylnie i stopnie zrobione są z dość śliskiego granitu, wszystkie dzieci z okolicy ćwiczą na tym jazdę na rolkach i wyczynowo na rowerze. Ewentualnie biegają w kółko dookoła tronu i ślizgają się po poręczach. Trochę się drą. JPII patrzy na to wszystko z rozczuleniem i pobłażaniem, bo przecież wszyscy wiemy, że lubił dzieci.
Z rozczuleniem i pobłażaniem patrzą na to też mamy siedzące przy pobliskiej fontannie.

Więc siedzę z koleżankami i jemy lody, a dzieci biegają, wrzeszczą itd.
Przychodzi baba. 40 stopni upału, a ona w płaszczu i o dwóch kulach, mocno przegięta do ziemi. Kładzie przed tronem bukiet, zapala świeczkę, modli się. Ogarnia wzrokiem to co się dzieje i powoli idzie w naszym kierunku. Staje 3 m przed nami i we wrzask:
- JAK WY DZIECI WYCHOWUJECIE?! ŻADNEGO SZACUNKU DO NICZEGO! TOŻ TO GRÓB PAPIEŻA, CZŁOWIEK TU LEŻY, A ONE PO NIM SKACZĄ! PO PIERSIACH MU SKACZĄ! CHAMY!
...I poszła.

Skomentuj (27) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 465 (549)

#66374

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Pracuję przy opracowywaniu dokumentacji na pozwolenie na budowę. Jakoś tak wyszło, że często robię papiery dla obiektów na granicy katastrofy budowlanej, które na potrzeby historii określać będę "zabytkami".

Robiłam więc zlecenie w gminie X., która była daleko od wszystkiego, a od mojego miejsca zamieszkania to już zwłaszcza. Trzeba było pojechać tam jakieś cztery razy, za każdym zajmowało to cały dzień, a jak się schodziło z obiektu, to człowiek wyglądał wybitnie niewyjściowo. Robotę robiłam dla księdza, ale w gminie był też wójt, bardzo zainteresowany sprawami krojącego się remontu.

I ten wójt za każdym razem jak jechałam umawiał się ze mną, żebym do niego wstąpiła. Nawet umawiał się na godzinę. Więc przyjeżdżałam na tą godzinę i czekałam. Za pierwszym razem od ósmej do jedenastej, aż stwierdziłam, że będę miała cały dzień zmarnowany i poszłam na obiekt realnie pracować. Jak się wstaje o piątej rano, żeby być na ósmą to się człowiek robi niecierpliwy.
Kolejne trzy razy czekałam pół godziny i szłam do pracy. Za każdym razem na wójta czekały trzy/cztery osoby umówione na tą samą godzinę co ja. Wójta nie było, nie wiadomo gdzie polazł, trzy służbowe komórki zostawił w gabinecie i wszystkie dzwonią.
Potem dzwonił do mnie gdzieś o 19, kiedy ja już dawno byłam poza X i właśnie jadłam hot doga na stacji benzynowej, żeby nie zemdleć z głodu w drodze do domu. Za każdym razem przepraszał, tłumaczył się sprawami służbowymi i mówił, że musi się ze mną spotkać, żeby omówić remont (który już miałam omówiony z księdzem). Po uj?

W każdym razie, w okresie kiedy robiłam tamte papiery spotkać nam się nie udało.
Jakieś pół roku później dzwoni. I dzwoni. No to odbieram.
- Bo ja mam dla paniii (mówił tak z akcentem na to "i", że aż przechodziło w "y") robotę.
- A jaką?
- Kościół drewniany, cały do roboty.
- Ale co konkretnie? Fundamenty? Dach? Belki będziemy wymieniać?
- Ja się tam na budowlance nie znam. Przyjedziesz paniii i zobaczysz. Sama paniii ocenisz.
Tu nastąpiło umówienie się na konkretna godzinę i datę. Pchana wewnętrznym niepokojem zadzwoniłam do księdza z X., spytać się o ten kościół, ale okazało się, że to nie jego parafia. Do księdza z właściwej parafii się nie dodzwoniłam.

Więc przyjeżdżam. I wszystko jest jak zawsze. Trzy osoby w kolejce, dzwoniące komórki w gabinecie, nikt nie wie gdzie jest wójt.
Zapobiegliwie zaopatrzyłam się w dwie gazety i mahjonga na komórce.

Byliśmy umówieni na 9. Przyszedł o 13.30. Wysłał mnie, żebym posiedziała sobie w sali ślubów bo tam będziemy spokojnie rozmawiać, a sam poszedł gadać z tymi osobami, z którymi solidarnie czekaliśmy od rana.
O 14.45 miałam już przeczytane gazety, 5% baterii w komórce i całkiem niezłą adrenalinę. Wtedy przylazł. Wsadził mnie do auta pojechaliśmy na obiekt.

Zatrzymujemy się. Wysiadamy. A ja patrzę i oczom nie wierzę.
Fundament nowy. Dach nowy. Szalunek nowy. Nawet ogrodzenie i droga procesyjna była. No dobra - okna były stare.
- Ale tu nie ma nic do remontu! - zakrzyknęłam, zanim złapał mnie szczękościsk ze stresu.
- Ale jest! Wszystko do remontu! Paniii zobaczy! - no to wchodzimy do środka, a tam śliczny ołtarz choć w złym stanie i lekko nadszarpnięte duchem czasu polichromie na płótnie. Dalej nie widzę co ja mam robić.
- O tu! Tu! - podchodzi do ściany ten xxx(!) i szarpie za troczące się płótno z polichromią - Widzi paniiii w jakim jest stanie! To trzeba wszystko przykleić! Remont zrobić!

Poczułam jak mi krew uderza do głowy.

- A tu! Tu! - podchodzi do ołtarza i puka w drewniany gzyms, w połowie zjedzony przez korniki, trzymający się na zardzewiałym podwodziu - To trzeba remontować!
- ALE JA KONSERWACJI WNĘTRZ NIE ROBIĘ. TYLKO BUDOWLANKĘ - o dziwo nawet nie krzyknęłam.
- Ale się Paniii zajmujesz zabytkami!
- Ale mówiłam: fundamenty, dachy, okna, ściany.
- No ale to też jest zabytek!- i majta mi przed nosem ksero wypisu z rejestru dla polichromii i ołtarza.

Policzyłam do 10 markując zainteresowanie polichromią. Westchnęłam. Policzyłam jeszcze raz do 20.
Zmierzyłam okiem metraż, zrobiłam zdjęcia i powiedziałam, że przedstawię ofertę w ciągu tygodnia.
Po powrocie do domu rzuciłam dane znajomemu konserwatorowi i on przygotował ofertę, a potem projekt, dorzuciliśmy coś od siebie za zmarnowany dzień, a od tego czasu telefonów z Urzędu Gminy w X nie odbieram.

Przy okazji poszerzyłam sobie ofertę firmy.

Skomentuj (10) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 364 (426)

#66119

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historia o próżnym wołaniu o pomoc w opiece nad krewnym z demencją, przypomniała mi jedną sytuację.

Znajomy ma mamę, która jeszcze jest "na chodzie", ale ma już poważne problemy z wejściem do wanny.
W związku z tym udało jej się (czy tez synowi) uzyskać środki na przystosowanie łazienki do jej potrzeb - czyli konkretnie zamontowanie prysznica i pochwytu przy toalecie. Same prace nie wymagają zgłoszenia w Wydziale Budownictwa czy też pozwolenia na remont, ale wymagają zgody wspólnoty mieszkaniowej, w której znajduje się blok.
I tu wspólnota się nie zgadza. Bo w łazience jest przepływowy piecyk gazowy (tzw. junkers), który będzie chodził podczas korzystania z prysznica i starsza pani niechybnie się zaczadzi. Poza tym montaż kabiny prysznicowej - kiedy zamknie się tą kabinę- spowoduje zmianę kubatury pomieszczenia i zakłóci cyrkulacje powietrza.

Kolega napisał odwołanie powołując się na opinię kominiarza (zatrudnionego przez zarządcę budynku) o drożności kominów, atesty i przegląd techniczny piecyka, oraz przedstawiając projekt prysznica w postaci brodzika z zasłonką na drążku, podbity przez architekta z wyraźnym oświadczeniem w części opisowej, że takie rozwiązanie nie zmieni kubatury pomieszczenia. Dodatkowo w odwołaniu zdeklarowano chęć zamontowania wiatraczka przy kratce wentylacyjnej - tak dla pewności i świętego spokoju.

Odpowiedzią na odwołanie było to samo pismo co wcześniej. Słowo w słowo, tylko z nową datą.

Z pismem w garści znajomy wybrał się do działu technicznego zarządcy grzmieć, apelować i poruszać sumienia. Usłyszał, że poszło zarządzenie z góry, by na prysznice się nie zgadzać i basta. Poszedł więc na samą górę i to samo usłyszał od prezesa. Bo oni boją się pozwów, że ktoś się zaczadzi i taką mają politykę firmy.
Więc wychodzi na to, że nawet jeśli jakimś cudem jakieś świadczenie się komuś należy, to i tak nie można go uzyskać w konfrontacji z nigdzie nie napisanym wewnętrznym zarządzeniem wybranego przez wspólnotę zarządcy budynku. Można by ewentualnie zmienić zarządcę, ale z pewnością nie w określonym przez MOPS terminie.

A społeczeństwo nam się w blokach starzeje.

Skomentuj (12) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 268 (316)
zarchiwizowany

#65694

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Żona kolegi zięcia sąsiada po pół roku bezowocnego poszukiwania pracy stwierdziła, że sytuacja dojrzała do tego, żeby się samozatrudnić. Po szybkim ogarnięciu opcji dofinansowań z PUPy i PROWu uznała, że założy spółdzielnię socjalną.
Kiedy spytałam czym to to jest usłyszałam: "musi być 6 bezrobotnych, dostajemy każda z nas dofinansowanie, wydajemy je wg. kosztorysu, a potem zatrudniamy siebie nawzajem". Acha.
W każdym razie- dziewczyny się między sobą dogadały. Wymyśliły bar typu mleczny z cateringiem. Bar potrzebuje kuchni z zapleczem a kuchnia potrzebuje mieć projekt adaptacji ze zmianą sposobu użytkowania, uzgodniony w sanepidzie, u strażaka i bhpowca... I tu z polecenia sąsiada zięć powiedział koledze który powtórzył żonie, że ja tanio i szybko mogę coś takiego ogarnąć:)
One niby w tej spółdzielni były równorzędne, ale jak w każdym stadzie musiała pojawić się samica alfa i wyszło na to, że to rzeczona żona.
W praktyce (a byłam przerażona wizją rozmowy z szóstką inwestorów na raz) wyglądało to tak, że zawsze byłą owa rzeczona żona i ktoś jeszcze z reszty. A że byłam na miejscu często, to szybko poznałam całą "drużynę". Z wyjątkiem jednej dziewczyny- "Aśki", z zawodu księgowej.
Gdy na żarty poruszyłam temat moje rozmówczynie zrobiły się lekko czerwone i wyznały, że mają z laską problem... bo raz, że w ogóle się nie pojawia, dwa: że trzeba do niej jeździć na głęboką wieś z dokumentami żeby cokolwiek podpisała, trzy będą same własnymi ręcami lokal remontować bo mają kasę tylko na urządzenia i nie liczą, że Aśka będzie z nimi przysłowiowe płytki kładła.A wywalić jej z całej inicjatywy nie mogą, bo muszą być w tym składzie przez rok.
Jak przyszło o zdawania dokumentacji- w atmosferze ulgi, przekroczenia kamienia milowego całego przedsięwzięcia itd- odbywającego się przy ciastku i piwku- to też Aśki nie było. Aśki nigdy nie było.
Dziewczyny wystartowały z działalnością 2.01.15- po ciężkim remoncie robionym systemem gospodarczym. Aśki na otwarciu nie było.
10.02 przyniosła chorobowe od lekarza, ze względu na szósty tydzień ciąży.
"Nawet nie udawała, że to z zaskoczenia"- skończyła mi relacjonować żona kolegi zięcia sąsiada.

Skomentuj (48) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 174 (266)