Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

Tee_can_do_that

Zamieszcza historie od: 8 listopada 2021 - 13:51
Ostatnio: 14 kwietnia 2024 - 8:43
  • Historii na głównej: 36 z 40
  • Punktów za historie: 3824
  • Komentarzy: 32
  • Punktów za komentarze: 123
 

#88968

przez (PW) ·
| Do ulubionych
W "czasach" gdy funkcjonował nakaz noszenia masek na zewnątrz, przydarzyła mi się taka sytuacja:

Jadę samochodem, skręcam z głównej ulicy w osiedlową. Jadę powoli, bo mokra jezdnia, szyby w kroplach deszczu, a zaraz za skrętem pasy. Z naprzeciwka jechał sobie starszy pan rowerem. Jechał w masce i przyłbicy(???), i chyba nie zauważył mojego białego auta. Zamierzał wjechać na główną i postanowił sobie skrócić drogę, a że przez mocno zaparowaną przyłbicę widział niewiele, albo i nic, zjechał wprost na mnie. Prędkość miałam niewielką, więc zatrzymałam pojazd w miejscu, a pan miał na tyle refleksu, że odbił 20 cm od moich drzwi. Jego spojrzenie upewniło mnie, że nie widział nadjeżdżającego samochodu.

Chyba nie dostał zawału na miejscu, bo pojechał dalej, za to ja stałam tam jeszcze chwilę i zastanawiałam się co się wydarzyło i dlaczego... ktoś jechał rowerem w przyłbicy w deszcz.

Skomentuj (7) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 133 (141)

#88838

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Bo może nogi odrosną.

Historia mojego sąsiada świetnie wpisuje się w rozdział cudownych uzdrowień.

Sąsiad miał to nieszczęście, że dostał sepsy. 6 miesięcy w szpitalu, głównie na OIOM-ie. Odratowali chłopa, ale niestety konieczna była amputacja w obydwu nogach poniżej kolan. Jak już zakończył hospitalizację wystąpił o rentę chorobową. I cóż otrzymał?

Orzeczenie na DWA MIESIĄCE. Później dostał na rok. ZUS nie tracił nadziei, że nogi w końcu odrosną. Potem na dwa lata. Dopiero po tym czasie ostatecznie uznali, że nogi jednak nie odrastają i przyznali stałe świadczenie.

Nie mieści mi się w głowie jak można tak traktować człowieka po takich przejściach. Rozumiem, jeśli to jest choroba wyleczalna i lekarz przedłuża świadczenie do czasu powrotu do zdrowia, ale człowieka po amputacji narażać jeszcze na dodatkowy stres.

Skomentuj (13) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 189 (207)

#88832

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Drzewo – czy to wróg?

Mieszkam w niedużym bloku, zaledwie 2 klatki, 15 mieszkań. Mamy spory teren wokół bloku. 20 lat temu "w czynie społecznym" ówczesny prezes naszej małej wspólnoty obsadził teren drzewkami – brzozy, świerki, sosny, jarzębiny. Miało być pięknie i zielono.

W praktyce dzieci sąsiadów połamały kilka drzewek jeszcze w tym samym roku. Nikt nic nie widział, nikt nie poczuwał się do odpowiedzialności, żeby dosadzić te zniszczone. Te, którym udało się przetrwać eksperymenty siłowe rosły sobie dalej. Ale niedługo i nie wszystkie.
Jedno drzewo straciło życie, bo niby zasłaniało sąsiadowi z parteru światło słoneczne. Dziwnym trafem jeszcze bardziej zasłaniało to światło drzewo rosnące przy głównej ulicy, ale na tamto nie mógł zamachnąć siekiery, bo alejka jest wpisana do rejestru zabytków. Była też na terenie grusza, która rosła tu jeszcze zanim powstał blok. Przetrwała budowę, została. Ale ludzie mieli problem, że owoce w sierpniu spadają na parking. Drzewo poszło pod siekierę.

Przed blokiem mieliśmy rząd pięknych brzóz. Właśnie mieliśmy. Pięć lat temu ktoś rzucił pomysł, żeby postawić na terenie przed blokiem garaże blaszane, bo parking mały, a samochodów przybywa. Zanim jednak ktokolwiek zaczął załatwiać formalności z tym związane nowy prezes załatwił – zapewne na poczet tychże garaży – pozwolenie na wycięcie części drzew. To poszło szybko, jeszcze szybciej znaleźli się chętni na drewno. Szast – prast i 15-letnie brzozy położone, zielone, z liśćmi.

Problem w tym, że do dzisiaj nie postawiono na tym miejscu ani jednego garażu, bo się okazało, że to tyle załatwiania, tyle latania po urzędach i nikomu się nie chce. A drzewa mogły dalej stać i cieszyć oczy.
Z innej strony rosły sobie sosny. Słabo rosły, bo wsadzone prosto do ziemi, nie do piasku. Ale były i moje oko cieszyły. I znowu, pojawił się pomysł, żeby zrobić niezależny podjazd do kotłowi, bo teraz dostawy opału wjeżdżają przez sąsiedni, nieogrodzony grunt. Pojawiła się obawa, że przy ewentualnej zmianie właściciela ten wjazd zostanie zagrodzony. I zgadliście, sosny wycięli, a wjazdu jak nie było, tak nie ma.

Piekielny prezes chyba naprawdę nie lubi drzew, bo na swojej działce też większość wyciął, a co nie wyciął, to uschło od randapu.
A drzewa same się nie obronią.

Skomentuj (29) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 161 (171)

#88812

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Czytając #88811 przypomniałam sobie moją pierwszą pracę po maturze.

Koleżanka pracowała w klubie. Właściciel przybytku miał też lokal z kebabem w innym miejscu. Potrzebowali tam kogoś na już teraz natychmiast. Poszłam na próbę, najpierw na 4 godziny, na popołudniową zmianę. Była ze mną managerka, która zostawała jeszcze na nocną zmianę, takie mieli braki kadrowe.

Praca jak to przy robieniu kebaba, nic nadzwyczajnego. Ponieważ okolica dosyć nieciekawa, jeśli chodzi o nocne wybryki, to zapytałam jak z ochroną lokalu. Okazało się, że jakoś parę dni wcześniej skończyła się umowa z firmą ochroniarską, nowej nie podpisano, ale dla zmyłki pod ladą leżała alarmówka. W razie czego miałabym prosić o pomoc ochronę z sąsiedniego lokalu.

Jak schodziłam o 19:00 managerka zapytała, czy przyjdę jutro na rano, bo jeśli nie przyjdę, to ona stoi jeszcze następną zmianę. Już wiedziałam, że nie chcę tam pracować - lokal otwarty na oścież w nocy (chociaż w drzwiach było takie okienko jak w aptekach, żeby podawać zamówienie). Ale żal mi się zrobiło kobiety, więc przyszłam rano, przyszła też inna dziewczyna na próbę. Managerka poszła do domu się wyspać.

Pieniędzy rzecz jasna za w sumie 12 godzin nie dostałam. Kilka dni później koleżanka, która mi tę pracę nagrała, powiedziała, że na nocnej zmianie był napad, kilku kolesi wpadło do lokalu, na zmianie był chłopak. Zabrali pieniądze i poszli. Nie chcę wiedzieć, co by było, gdyby była tam jakaś dziewczyna.

gastronomia

Skomentuj (13) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 136 (148)
zarchiwizowany

#88798

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Wycieczka do lat studenckich - wspomnienia lokatorskie 2. (kontynuacja #88794)

Mieszkałyśmy na 1. piętrze. Nad nami było puste mieszkanie, o którym dowiedziałyśmy się, że ma mroczną historię. Jakiś czas wcześniej, nie pamiętam ile, na 2. piętrze wydarzyła się rodzinna tragedia – ojciec i syn w trakcie popijawy zabili żonę/matkę. Obydwaj przebywali w zakładzie karnym, mieszkanie stało puste.

Ten stan rzeczy nagle zmienił się na przełomie maja i czerwca. Pewnego poranka korzystając z łazienki usłyszałam dziwny szum wody. Zakręciłam kran, ale woda nadal szumiała. Było to bardzo dziwne, ponieważ od początku zasiedlania tej stancji takiego szumu wody nie słyszałam. Wyszłam więc na klatkę schodową. Woda lała się po ścianie, po schodach, gdzie tylko znalazła ujście. Szybki telefon do (już wtedy nowego) administratora. Dowiedziałam się, że ekipa już działa w piwnicy, czyli szukają głównego zaworu. Cóż, woda nie lała się w naszym pokoju, współlokator, czyli chłopak Kasi, był w mieszkaniu, wiec poszłam na zajęcia.

Co się stało? Od naszego współlokatora dowiedziałam się później, że któryś z panów opuścił zakład karny, wrócił do mieszkania i zastał pozdejmowane krany i zaślepione rury (może taka jest procedura w takich przypadkach, nie wiem, a może mieli już wcześniej odciętą wodę). W każdym razie uznał za dobry pomysł, żeby zdjąć zaślepki z rury. Co się działo dalej wiadomo. Jakimś cudem w wynajmowanych przez nas pomieszczeniach nie było zalania.

Kilka dni była cisza. Któregoś czerwcowego wieczoru ok. 22:00 usłyszałyśmy z koleżanką hałasy u góry. Pierwszy raz od października. Zadzwoniłam do administratora, bo nie wiedziałam czego można się po tym człowieku spodziewać; uznałam, że administrator powinien wiedzieć. Po kilkudziesięciu minutach zapukali do nas dwaj panowie z odznakami, w cywilu. Byli na górze, ale nikogo nie zastali. Wyglądało na to, że mieszkanie nie było nawet zamknięte. Jeden stwierdził, że wolałby spać na wycieraczce niż tam. Nasza wyprowadzka nastąpiła tydzień później, ale co strachu użyłyśmy przez te parę dni, to nam nikt nie zdejmie.

Skomentuj (2) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 38 (70)

#88794

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Wycieczka do lat studenckich - wspomnienia lokatorskie 1.

Mieszkanie w starej, zaniedbanej kamienicy - centrum dużego studenckiego miasta. Już o samym jej stanie wyszłaby historyjka. Ale ja nie o niej. Kto przeżył choć jeden sezon w takich warunkach, zrozumie.

Mieszkania szukałyśmy z koleżanką na początku września, bo dopiero wtedy dowiedziałyśmy się, że nas przyjęli. Wyboru nie było, wzięłyśmy co się nawinęło. Jeden zasadniczy plus - na zajęcia miałyśmy 750 metrów piechotą. I tu plusy się skończyły.

Brak centralnego ogrzewania w czynszowej kamienicy nikogo nie dziwi. W pokoju był piec kaflowy. Niestety żadna z nas nigdy w takim nie paliła, a poza tym nie było gdzie trzymać opału (o tym, że jest przypisana do mieszkania piwnica dowiedziałyśmy się po sezonie grzewczym, ale do tego dojdę może w następnej historii). Obawiając się używać piec kupiłam sobie grzejnik olejowy. Niewiele to dało, bo okna były w takim stanie, że w listopadzie jedno trzeba było od zewnątrz okleić folią, bo nie dało się przy nim wysiedzieć. Drzwi na balkon były do polowy zastawione kocem. A jak wiadomo pomieszczenia w kamienicach są wysokie, z 3,5 metra. W pokoju było góra 15'C. Ale student wszystko wytrzyma.

Jedynym ratunkiem mogłaby być kąpiel w ciepłej wodzie w ciepłej łazience. Rzecz jasna w łazience nie było żadnego ogrzewania. Administrator dał nam farelkę, ale cóż ona mogła zdziałać, skoro okno w łazience było w podobnym stanie jak nasze w pokoju. Generalnie mycie się zimą było wyścigiem z czasem, stawką było zamarznięcie krwi w żyłach. Pranie musiałam wozić do domu, bo nie było szans na jego wysuszenie.

A nie wspomniałam jeszcze o naszej "cudownej współlokatorce" z drugiego pokoju - Kasi. Otóż Kasia miała zwyczaj zużywać całą wodę z bojlera. Na nasze uwagi, że nie mieszka tu sama stwierdzała, że: "ona się musi umyć". Aha, czyli my możemy śmierdzieć, nam ten luksus nie przysługuje. Wieczorem można było sobie poczekać te 1,5 godziny, aż bojler się znowu nagrzeje albo sobie odpuścić. Ale rano, przed zajęciami już niekoniecznie. Cóż było robić. Czajnik do pełna i na kuchenkę. Wanna była, miska też, kubek w dłoń i wio :). Jakoś sobie z tym radziłyśmy.

Gdzieś w okolicach grudnia pojawił się chłopak Kasi. Tu nie miałyśmy w zasadzie żadnych zarzutów, bo gość prał, gotował, ogarnięty życiowo, zupełne przeciwieństwo Kasi. Raz tylko widziałam kanapki, które ona zrobiła (kuchnia była przejściem do łazienki). Cóż ja bym tych kanapek chyba psu nie dała.

Problem z zużywaniem ciepłej wody nie zniknął aż do końca naszego sąsiadowania. Pogorszyło się wręcz, gdy pojawił się chłopak, bo rzecz jasna 4 osoby do jednego bojlera to dużo. Z perspektywy czasu widzę, że ona zwyczajnie patrzyła na nas z góry (z sobie tylko znanego powodu) i uznawała, że może tak robić i już. To był mój jedyny rok na tej stancji.

Skomentuj (14) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 121 (139)

#88781

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Biurowe radio.
Pomieszczenie biurowe ok. 25 m kw. W nim 6 biurek ustawionych w dwie wyspy. Do tego szafy na dokumenty i inne graty. Jednym słowem ciasno, latem duszno. Przy biurkach sześć pań, wśród nich Biurowe Radio Piekielna Ania. Kobieta potrafiła nawijać 8 godzin. O teściowej, że ją obgaduje, o teściu, że pantofel, o bracie, że się nią wysługuje, o mężu, dzieciach... o czymkolwiek, byle w eterze nie było ciszy. Bite 8 godzin audycji na żywo o jej prywatnym życiu, o jej rodzinie. Pomijała chyba tylko kwestie pożycia z mężem, ale jedynie dlatego, że kierowniczka siedziała naprzeciwko niej i kobieta z tych konserwatywnych. Dzięki czemu reszcie pań zostało oszczędzone wysłuchiwanie pikantnych szczegółów. Nie, żeby w tym czasie nie pracowała. Podziwiałam podzielność uwagi :/

A ja, stażystka, zawalana codzienne robotą, z podejściem "jak cię widzą, tak cię piszą", starałam się ze wszystkim zdążyć (w tym czasie pani, której robotę odwalałam miała czas na kawy i plotki we wszystkich pokojach po kolei). Któregoś dnia dostałam do wprowadzenia do systemu - na już teraz natychmiast - 270 pojedynczych dokumentów. W trans wpadłam ok. 8 (po oklepaniu tychże dokumentów datownikiem). Ok. 11 skończyłam. Wtedy się wybudziłam z transu i usłyszałam za plecami takie zdanie wypowiedziane przez Anię: patrz ona znowu udaje, że nie słyszy, że o niej mówimy. I w ten sposób dowiedziałam się, że byłam tematem rozmów, chociaż byłam w tym samym pomieszczeniu, to nie słyszałam. Okazuje się, że można się wyłączyć nawet przy takiej trajkoczącej maszynce do gadania. A, żeby było weselej, w pokoju było radio węzeł, ale nie było włączane, bo zagłuszałoby Anię...

Skomentuj (16) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 135 (153)

#88773

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Absurdy po polsku.

Ile absurdu zmieści się na 1 mkw? W Polsce nie ma limitu.
Przypadki z pracy w instytucji kultury w pewnym mieście wojewódzkim.

Absurd nr 1.
Stanowisko po znajomości.
Wprowadzenie: instytucja z kilkoma oddziałami, dyrekcja w siedzibie głównej. Kto pracuje bliżej Jaśnie Oświeconego, ten lepsze stołki wyrywa.
W jednym z oddziałów brygadzista odchodzi na emeryturę. Lepiej dla ludzi stamtąd byłoby obsadzić to stanowisko kimś z tego oddziału, bo zna każdy kąt i możliwości ludzi. Była tam kompetentna osoba, ale "stołek" dostał ktoś z siedziby głównej. Wprowadził zamęt i wydawał bzdurne polecenia (brudna podłoga wyłożona śliskimi kafelkami? Nie masz czasu iść po mopa i zmyć? Użyj pronto do mebli! Na szczęście koleżanka miała więcej rozumu w głowie, niż przełożony).

Krótko po nastaniu nowego brygadzisty przyszedł nowy pracownik sezonowy, bo ktoś zrezygnował (nie wytrzymał bzdurnych poleceń służbowych i traktowania per noga). Zwyczajowo to brygadzista/kierownik/przełożony wprowadza nową osobę. Tu brygadzista sam nic nie wie, bo jest na stanowisku chwilę dłużej. Wprowadzają nowego ludzie sezonowi, czytaj ja wprowadzam, bo szkoda mi dziewczyny. Przekazuję jej tyle, ile sama ogarniam w tej dżungli.

Absurd nr 2.
Przerwa śniadaniowa.
Należy się każdemu, nie każdy mógł skorzystać. W "instytucji" permanentnie był (i pewnie nadal jest) za mały stan osobowy. Zejście na przerwę było uzależnione od tego, czy osoba zmieniająca – pracująca w newralgicznym punkcie – miała czas. Jak był nawał pracy, przerw nie było. Chyba, że pracownicy radzili sobie inaczej – czytaj opuszczali stanowisko pracy, gdy była chwila spokoju. Brygadzista n i g d y nie wpadł na oczywisty pomysł, żeby też zmieniać pracowników na stanowiskach dyżurnych, rozmieszczonych na 3 kondygnacjach. Jemu chyba stawka na to nie pozwalała albo braki umysłowe. Piekielny brygadzista siedział na wejściu zadowolony z życia.

Absurd nr 3.
Elementarne oznaczenia w budynku.
Kto tam pracował, ten się tu domyśli, o jakiej instytucji piszę. Zazwyczaj przy wejściu, ale także na korytarzach są oznaczenia o kierunku ewakuacji. Ale jeśli jest to instytucja kultury tego rodzaju, to przychodzą rodziny z dziećmi czy wycieczki szkolne. Pożądane są wówczas czytelne informacje gdzie są toalety, widoczne z daleka znaki pozwalające nawet dzieciom trafić do łazienki. Szczególnym przypadkiem jest rodzic z niemowlakiem, którego należy przewinąć. Tu przydałby się znak/tablica informująca, że na parterze w łazience jest przeznaczony dla nich przewijak. Niestety. Jaśnie Oświecony na wszelkie sygnały od pracowników, że jest problem, bo nie ma oznaczeń i ludzie robią czasem dziwne rzeczy, odpowiadał zawsze to samo: nie jesteśmy muzeum znaków. Skrajny przykład niewiedzy rodzica? Przewijanie dziecka na (podobno) XVIII – wiecznej kanapie, na którą skierowana jest kamera monitoringu. Brak znaku/informacji typu "nie siadać", ogrodzenia linkami, czegokolwiek. Nic kobiecie nie powiedziałam, była już w połowie roboty. A wieść niesie, że Jaśnie Oświecony czasem do monitoringu zagląda osobiście. Wtedy chyba akurat nie patrzył...

Absurd nr 4.
W związku z wspomnianymi wcześniej brakami kadrowymi na stanowiskach dyżurnych – niezależnie od ich położenia i obszaru – pracowała zawsze jedna osoba, także w sezonie wycieczkowym, gdy tabunami przychodziły grupy szkolne, czy w wakacje, gdy indywidualnych zwiedzających było równie dużo. Osoba dyżurująca na 300 m kw. (3 duże pomieszczenia ułożone w podkowę i kilka małych) miała upilnować sama np. grupę 50 rozbrykanych dzieciaków czy osób niepełnosprawnych, kontrolować stan toalet i odpowiadać na pytania zwiedzających, jeśli nie wykupili oprowadzania.
Piekielność zwiedzających? Poszłam o pełnej godzinie sprawdzić, czy da się wejść do toalet. Nie było mowy o ewentualnym sprzątaniu ich, bo ludzi pełno. Gdy byłam w środku usłyszałam hałas, który jednoznacznie przepowiadał nachodzące kłopoty. I cóż zastałam, gdy znalazłam winowajców? Dwoje nastolatków chciało zrobić sobie fajne zdjęcie i przy okazji dziewczyna zawadziła plecakiem o obraz za szkłem. Spadł na podłogę. Na ich szczęście nie uległ widocznemu uszkodzeniu, gdzieś na rogu był tylko odprysk. Udało im się tego dokonać, ponieważ – tak jak w przypadku kanapy – miejsce to nie było odgrodzone ani oznaczone.

Absurd nr 5.
Czas na sprzątanie.
Godziny pracy zależały od tego, czy był to sezon wakacyjny czy nie. Nie wiem, kto ustalał godziny pracy. Czy szef wszystkich brygadzistów czy sami brygadziści. Ale raczej szef całej obsługi. Też człowiek „mądry inaczej”. Jeśli pracę rozpoczynałam o 8:00 a czynne było od 10:00, to miałam wystarczająco czasu, żeby ogarnąć nawet te 300 metrów i jeszcze herbatę przed otwarciem wypić. Ale jeśli pracowałam od 9:15, to w 45 minut nie było szans na posprzątanie nawet najmniejszego stanowiska. Ale to nikomu nie przeszkadzało. Miało być czysto i już. Przecież można sprzątać przy zwiedzających...(mądrość brygadzisty od 7 boleści).

I można by tak pisać dalej. Praca z ludźmi bez pojęcia wykańcza nerwy. Dobrze, że to był tylko 1 sezon.

Skomentuj Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 101 (121)

#88753

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Mieszkam w takim dziwnym miejscu.

Ludzie często podrzucają psy na moim osiedlu. Nie wiem czemu akurat tutaj. Podobno ulica jest znana jako zamieszkana przez ludzi z dobrym sercem – zawsze ktoś przygarnie bezdomniaka. Historii porzuconych psów (głównie suki w ciąży) jest co najmniej kilka. Teraz opiszę jedną, tę jedyną z połowicznym "happy endem". Zaczęła się w miejscu oddalonym o 5 km, ale skończyła się "u mnie".

Pewnego dnia pojawiła się Kiara. Imię znam, bo ktoś ją rozpoznał i nawet wymienił nazwisko właściciela. Nie znałam człowieka, mieszkał kilka kilometrów dalej. Nie było sensu próbować zwrócić psa właścicielowi. Kiara rzecz jasna miała szczeniaki. Dobrze ukryte w stogu słomy przy gospodarstwie. Gospodarza nazwiemy Zenek. Pan Zenek nie robił Kiarze krzywdy, ale patrzył złym okiem, bo kradła kury z podwórka. Zresztą nie tylko jemu. Sąsiedzi mieli chęć poprosić o pomoc myśliwych. Żona pana Zenka karmiła Kiarę, ale to nie wystarczało. I tak była chuda jak szczapa.

Pan Zenek woził do miasta oddalonego o jakieś 7 km produkty z gospodarstwa, po drodze przejeżdżając przez moje osiedle. Kiara poszła kiedyś za nim i została na mojej ulicy. Zobaczyła ją moja mama. A że kobieta z tych, co zwierzaka bez pomocy nie zostawi, to nakarmiła. I tak się zaczęło. Kiara przylatywała codziennie o tej samej porze i czekała w "umówionym miejscu". Z czasem dawała się pogłaskać.

Znamy pana Zenka, więc od niego dowiedziałyśmy się o szczeniakach w stogu. Pan Zenek miał u siebie psy, więc nie mógł przygarnąć wszystkich. Wziął jednego. Ale ktoś inny chciał szczeniaka, więc złapali jeszcze jednego czy dwa. Reszta podrosła bez bliskiego kontaktu z człowiekiem. Były po prostu dzikie. Co gorsze były tam dwie suki, więc za kilka miesięcy pojawiły się kolejne szczeniaki, w tym samym stogu. Właściciele z różnym skutkiem próbowali opanować sytuację. Jeden miot udało się wyłapać przy wyprowadzaniu z legowiska. Psiaki zostały umieszczone w kojcu obok stogu, aby matka mogła przy nich czuwać. Ostatecznie zabrała je fundacja z pobliskiego miasta, powiadomiona o całej sytuacji przez moją znajomą, aktywnie działającą na rzecz bezdomnych zwierząt. Ale matki nie udało się złapać, więc problem trwał nadal.

Jednego syna Kiary wziął, nazwijmy go, Zbyszek. Lubił niestety napoje z %, więc psa nie pilnował ani nie wychował, a psisko wyrosło wielkie i sąsiedzi się go bali. Więc zmusili Zbyszka, żeby coś z psem zrobił. A Zbyszek niewiele myśląc zaprowadził go do pustostanu, który znajdował się niedaleko sklepu, pod którym Zbyszek zazwyczaj stacjonował.

Wycie uwiązanego do kaloryfera psa usłyszeli ludzie mieszkający w pobliżu. Szybko wyszło na jaw czyj to pies, więc Zbyszek zaprowadził go w odludne miejsce, gdzie mieszkał starszy, niepełnosprawny pan, który nie był w stanie ani się temu sprzeciwić, ani psem się opiekować. Ktoś opowiedział mojej mamie o tej sytuacji. Więc pojechałyśmy zobaczyć co się dzieje z tym psem.

Zastałyśmy na miejscu obraz nędzy i rozpaczy. Zwierzak był przywiązany sznurem w niezamykanym pomieszczeniu, które było kiedyś oborą, zawalone śmieciami. Całe szczęście, że było lato. Żadnego legowiska pies nie miał. Woda stała w starym, pordzewiałym garnku. Powiadomiłyśmy tę samą fundację, która zabrała szczeniaki. Kilkanaście dni musiałyśmy jeździć i go karmić, zanim udało się przygotować dla niego miejsce. Panie dały mu na imię Boss, całkiem adekwatne do wyglądu.

Siostry Bossa nadal biegały po okolicy, tak jak Kiara wykradały kury z gospodarstw i ludzie coraz poważniej myśleli o wynajęciu myśliwych. Samą Kiarę udało się złapać, wysterylizować (była już w kolejnej ciąży) i zabrano ją do – innej niż tu wymieniona – fundacji, skąd została adoptowana. Jedna z suczek oszczeniła się drugi raz w stogu. Niestety właściciele przegapili wyprowadzanie szczeniaków do lasu (tam żyły te dzikie córki Kiary). Złapano ostatniego.

Miałyśmy z mamą informację, że ktoś z naszej ulicy szuka dwóch szczeniaków, bo niedawno zeszły im dwa staruszki. Tego samego dnia szczeniak trafił właśnie do tych ludzi. Za dzień lub dwa do gospodarstwa wrócił drugi szczeniak i zaraz dołączył do swojego braciszka. Jednak był już tak obklejony kleszczami, że wymagał leczenia. Ledwo go uratowali. Te dwa szczeniaki miały szczęście. Znalazły dom. Widzę je często na spacerze z właścicielami. O reszcie psów wkrótce słuch zaginął.

Prawdopodobnie wszystkie zdechły w lesie od choroby odkleszczowej. W sumie – przed głupotę pierwszego właściciela Kiary – pojawiło się na świecie kilkanaście niechcianych psów. Tylko kilka miało szczęście i zostało adoptowanych.

Historie innych podrzuconych psów, a także kotów, kończyły się dobrze. Udało się znaleźć dom lub miejsce w schronisku.

Skomentuj (6) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 159 (173)

#88727

przez (PW) ·
| Do ulubionych
O powiatowym urzędzie bezrobocia w pewnym mieście.

Dawno, dawno temu...skończyłam studia. Humanistyczne, wiem trudno po takich o pracę. Ale ja chciałam właśnie te i żadne inne.

Odebrałam dyplom i zaraz dnia następnego rozesłałam cv i listy motywacyjne do pracodawców, którzy mnie interesowali, a u których chciałam odbyć staż. Listy wysłałam w czwartek. Już we wtorek pierwszy telefon z zaproszeniem na rozmowę kwalifikacyjną. Radość niezmierzona. Idę, rozmowa przebiega pomyślnie. Jest tylko jeden drobny z pozoru haczyk - centrala jest w innym mieście i wniosek do "mojego" pup o staż dla mnie musi przyjść stamtąd. Pełna nadziei czekałam kilkanaście dni na odpowiedź. I się doczekałam. Odmowy.

Nie miało znaczenia, że sama znalazłam sobie pracodawcę, który chciał mnie przyjąć na staż. Nie miało znaczenia, że byłam już od jakiegoś czasu zarejestrowana i nie dostałam ani jednej propozycji czegokolwiek, pracy, stażu, szkolenia. Odmowa była uzasadniona tym, że pracodawca nie zobowiązał się do zatrudnienia po zakończeniu stażu. A nie mógł tego zrobić z jakichś powodów regulaminowych. Poza tym to pracodawca z innego miasta, więc też źle, bo preferuje się zatrudnienie u pracodawców stąd.

Zaczęłam dociekać, dlaczego nie dostanę stażu, skoro odgórnie nie było wymogu zatrudniania (nie wiem, jak jest teraz). W akcie desperacji poszłam do dyrektora z pytaniem, dlaczego mi odmawiają. To nie była ani miła, ani konstruktywna rozmowa. Ale za to jakże motywująca. Zaczęłam pisać. Gdzie się dało. Do Ministerstwa Pracy, do NIKu i gdzie mnie jeszcze fantazja podpowiedziała. Miałam dużo czasu, jako bezrobotna, i komputer do dyspozycji.

Opisywałam ze szczegółami jak zostałam potraktowana. Pisma krążyły po rożnych instancjach, ale zawsze na końcu okazywało się, że nic nie mogą zrobić, ponieważ najważniejszą instytucją jest w tym przypadku starosta i przepisy stanowione przez radę powiatu, a ci niemili państwo ustalili, że pracodawcy mają po stażu zatrudniać. I choć wiem doskonale, że nie od wszystkich lokalnych pracodawców tego wymagano, ja odeszłam z kwitkiem.

Pisma krążyły około roku. Przez ten czas nie dostałam z pup żadnej propozycji pracy, stażu, niczego. A bez doświadczenia zawodowego nikt nie chciał mnie zatrudnić. Wiem, niektórzy pracują już na studiach, ja nie miałam takiej możliwości.

Zostałam nawet zawezwana na sesję rady powiatu, gdzie mi wyjaśniono, że mam rację i jej nie mam jednocześnie, bo choć przepisy ministerialne nie wymagają zatrudnienia, to tu w naszym grajdołku są ambitni i już.

Po roku zebrałam wszystkie te moje papiery i złożyłam pismo do sądu pracy. Wiem, dziwne to może, ale wyszłam z złożenia, że spróbuję wszystkiego, nie miałam nic do stracenia. Rozprawa odbyła się zaocznie, dostałam tylko pismo informujące, że oczywiście sąd pracy może działać tylko wówczas, gdy nastąpiło zatrudnienie. Ale. Sąd nie pozostawił tej sprawy bez rozstrzygnięcia - pup został poinformowany, że "ma coś z tym fantem zrobić".

I cóż się okazało? W ciągu 2 tygodni dostałam 5 skierowań na staż. Nagle się dało. Byłam skierowana do dealera samochodów, gdzie szukano recepcjonistki, do lokalnej tv, do instytucji związanej z nauką i gdzieś tam jeszcze. Ale dopiero 5 skierowanie zakończyło się podpisaniem umowy stażowej. Niestety, tylko na pół roku, ponieważ w międzyczasie skończyłam 26 lat, a wtedy staże były właśnie do 26. roku życia.

Jakiś czas znowu byłam bez pracy. Potem "wymęczyłam" w pup miesięczny kurs przekwalifikowujący, który niestety był tylko samą teorią, nikomu nie przyszło do głowy, żeby postarać się o jakieś praktyki dla nas. Potem znowu nic. Sama znalazłam sobie pracodawcę na kolejny staż, ponieważ w tzw. międzyczasie zmieniono przepisy i staże były do 30. roku życia. Dalszej mojej kariery opisywać nie będę. To, co sobie wywalczyłam pozwoliło mi znaleźć pracę, jaką chciałam.

Dlaczego to piszę? Zawsze warto podjąć walkę, choć może nie zawsze wydaje się być warta świeczki. Ja nie miałam ani widoków na pracę, ani możliwości, by założyć działalność, bo przecież żeby dostać 20 000 trzeba było mieć 20 000. Logiczne przecież.

Zawsze podejmujcie walkę o siebie i swoje sprawy.

Skomentuj (11) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 135 (161)