Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

Tenzprzeciwkacomakotairower

Zamieszcza historie od: 16 czerwca 2015 - 15:46
Ostatnio: 25 listopada 2023 - 1:31
  • Historii na głównej: 36 z 44
  • Punktów za historie: 10597
  • Komentarzy: 255
  • Punktów za komentarze: 1650
 
Tak mi się dzisiaj przypomniało, stara historia. O "sztuce sprzedaży".

Otóż zawitałem do brytyjskiego salonu Renault. Od wejścia dopadło mnie dwóch sprzedawców i nie dając mi dojść do słowa, rzucili się na mnie jak w kiepskim amerykańskim filmie. Wszystkie sztuczki były chyba opisane w "nauka sprzedaży na weekend", takie to wszystko grubymi nićmi szyte było. Nawet specjalnie nie pytali jakiego samochodu szukam i czy w ogóle (ale że akurat miałem w planach zakup, to postanowiłem posłuchać co mają do powiedzenia). A mieli dużo ciekawych rzeczy.

Powiedzieli, że tylko dla mnie i tylko dzisiaj świetna okazja, sprzedadzą mi clio o 4000 mniej niż ono jest warte!

Stało sobie to clio, na szybie był cały rządek cen 13000 skreślone, 11000, skreślone, sale 10000, skreślone today only 9000. Wiecie, jak to w salonie.

Koleś zachwalał jak mógł, super, że ma okna na korbkę, to się elektryka nie popsuje, klimy nie ma, ale po co w Szkocji klima, ważne że ogrzewanie dobre, co prawda są tylko białe, ale zawsze przecież może pan sobie okleić folią na swój ulubiony kolor, a auto zyska na wartości przy odsprzedaży bo się lakier nie będzie niszczył, szczególnie że zderzaki czarne plastikowe i tak dalej. Generalnie gadane miał, przedstawił podstawową biedawersję jako najlepszy samochód na świecie.

W końcu posadził mnie przy stoliku, podał kawkę i ignorując pytania, które miałem zamiar zadać, poleciał drukować umowy mówiąc, że z umowy wszystko będzie wynikać i wtedy mi wyjaśni.

Wtedy przysiadł się drugi, powiedział, że to jest wbrew jego interesom, bo to jego kolega dostanie prowizję a nie on, ale to jest taka świetna oferta, że byłby świnią, gdyby mi nie powiedział, tak prywatnie, między nami, że warto.

W końcu wrócił ten pierwszy i daje mi umowę sprzedaży, a do tego umowę jakiegoś ubezpieczenia, że "jak mi ukradną auto albo coś, to mi wypłacą całą sumę, tyle, ile ono było warte jak było nowe". I wreszcie z uśmiechem jak z żurnala cichnie, proponując, żebym zadał pytanie jeśli mam jakieś wątpliwości.

No to biorę w dłoń tą umowę i co widzę, w przypadku utraty pojazdu lub szkody całkowitej wypłacą mi pełną wartość pojazdu czyli... 9000 funtów. I pytam:
- I to prawda, że pan mi sprzeda to auto o 4000 mniej, NIŻ ONO JEST WARTE?
- Oczywiście że tak odpowiada koleś.
No to ja mu pokazuję tą kwotę i mówię:
- To super, według waszego ubezpieczenia to auto jest warte 9000, minus 4000 to będzie 5000, super, za tyle to ja nawet gotówką mogę zapłacić jak zrobię debet, gdzie mam podpisać?"

Koleś się trochę zmieszał, powiedział, że musi coś dopytać, bo jest chyba jakiś błąd, że musi pogadać z managerem i że zaraz wróci, i zniknął. A ja sobie spokojnie dopiłem kawę, i poszedłem, bo oczywiście nie wrócił.

Ale w sumie się nie dziwię, że ludzie potrafią się ugiąć i kupić pod presją takiego zmasowanego ataku technik sprzedażowych...

A Renault i tak nie kupiłem, bo już w sumie na oku miałem inny samochód. Do salonu wszedłem z ciekawości, bo akurat wtedy weszło nowe Twingo i chciałem zobaczyć jak wygląda ;-)

salony_samochodowe

Skomentuj (42) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 321 (335)
Dorabiam sobie sporadycznie jako kierowca ciężarówki.

Dziś trafiłem do firmy dystrybucyjnej, rozwożącej po okolicy palety. Zwykle są to produkty do sklepów czy fabryk, ale zdarzają się także dostawy pod prywatne adresy - zwykle są to materiały budowlane czy na przykład urządzenia gospodarstwa domowego. Istotne jest to, że firma zapewnia jedynie tzw. "curbside delivery", czyli dostawę pod wskazany adres "do krawężnika". Oczywiście, jeśli się da to podwieziemy paletę jak najbliżej drzwi, ale nie zawsze się da. Wnosić, nawet jak bym chciał, mi nie wolno - raz że zwyczajnie na to nie ma czasu, dwa, że jestem sam, trzy, że jakby coś się stało to firma jest nieubezpieczona - a niech wnosząc coś komuś do domu np. niechcący wybiję szybę? Ludzie jednak oczekują ze płacąc za podstawowy serwis dostaną wersję lux. No cóż, wobec takich ludzi trzeba być trochę piekielnym.

Dziś miałem trzy takie dostawy.

1. Dostawa kafelków. Paleta 600 kg. Zajeżdżam pod podany adres, dom okazuje się być skryty za innymi, prowadzi do niego długa na ok. 30 metrów droga taka, że nie jestem pewien, czy furgonetka by się zmieściła. Oczywiście 18-tonowa ciężarówka nie wjedzie. Parkuję więc na ulicy i idę zapukać do drzwi.

Otwiera dobrze umięśniony pan, po którym widać że lubi spędzać dużo czasu na siłowni. Mówię z czym przyjechałem. Pan "o, to super, kafelki idą do łazienki na piętrze". Tłumaczę, na czym polega "curbside delivery". Pan ze śmiechem "oj tam oj tam, to 20 minut Ci zajmie". Tłumaczę, że jedyną opcją jest pozostawienie palety przy początku prowadzącej do niego drogi, bo paleciak niezbyt dobrze jeździ po żwirowej drodze. Pan na to "hehe, to weźmiesz na wózeczek po pudełeczku i przywieziesz pod drzwi, a potem to już bliziutko". Informuję pana, że nie mamy wózeczków tylko paleciaki. Pan na to "oj tam oj tam, duży chłop, silny jesteś, a widzę, że dobrze ci się powodzi, nie zaszkodzi ci spalić parę kalorii". Informuję, że ma do wyboru dwie opcje: podpisuje, ja zrzucam paletę na chodnik przy początku drogi i sam sobie wnosi, albo nie podpisuje, a ja zabieram kafelki z powrotem. Pan się trochę zapowietrzył, bo dopiero wtedy dotarło do niego, że nie zamierzam spędzać następnej godziny wnosząc mu kafelków do łazienki. "Ale ja zaraz muszę jechać na siłownię" - wydukał wreszcie. "Dzięki tej dostawie nie musi pan nigdzie jeździć, przerzuci pan parę kilo w domu"...

Skwaśniał, ale podpisał.

2. Dostawa - na wyjątkowo długiej palecie blisko trzymetrowej wysokości drzwi do starej kamienicy. Przed wejściem - wąziutka furtka. Standardowo - parkowanie, dzwonek, ucieszony adresat przesyłki, żądanie dostarczenia drzwi pod, ehm, pod drzwi. Tłumaczę, że się nie da, furtka za wąska, ścieżka zresztą też. Drzwi cholernie ciężkie, w dwie osoby może dałoby radę, ale pan na propozycję, że pomogę mu wnieść te drzwi przez ogródek zapałał świętym oburzeniem - on nie jest od tego, żeby nosić!. Nonszalanckim gestem podpisał dokument przewozowy, po czym oświadczył, że jego nic nie obchodzi, mam zrobić to, "za co mi płacą" i zatrzasnął mi drzwi przed nosem.

Kiedy odjeżdżałem, zostawiając paletę z drzwiami na deszczu na chodniku pod jego furtką, widziałem jak wybiegł z domu wygrażając mi pięściami. Nie wiem o co mu chodzi - zrobiłem, jak kazał.

3. Dostawa. 4 piętrowa kamienica. Na palecie pralka. Dzwonię domofonem, mówię, że pralka przyjechała i proszę, żeby zeszli na dół. Mówią "już schodzą". Otwieram ciężarówkę, windą zrzucam paletę na dół. Nikt nie zszedł. Dzwonię jeszcze raz. Oburzenie "no przecież czekam na górze". Mówię, że trzeba zejść. Oburzenie. Schodzi ok 25-letnia kobieta.

Widzi tylko mnie i zdumiona pyta
- A gdzie pana kolega?
- Nie ma kolegi, ja sam jeżdżę.
- To jak pan mi chce wnieść tą pralkę?
- Nie chcę.
- Ale przecież mi pan wniesie, musi pan, to pana praca!
- Nie wniosę. Jestem kierowcą, nie tragarzem.
- Ale jak to? Pan powinien dostarczyć mi do domu!
- Niestety, ale ciężarówka się nie zmieści na klatce schodowej.
- Jak to tak? To wy nie robicie dostaw?
- Robimy. Pod drzwi podanego adresu. Na tym właśnie polega curbside delivery.
- Ale skąd ja to miałam wiedzieć? Jak się kupuje w John Lewis to wnoszą!
- To czemu pani nie kupiła w John Lewis?
- Bo na eBay było taniej.
- No to teraz pani wie, czemu było taniej. Akceptuje pani, czy nie?

Tu nastąpiła zmiana taktyki, z agresywnego żądania pojawiła się akcja w stylu "ja biedna słabowita kobieta i trzepanie rzęsami".

- A co ja mam biedna zrobić? Ja taka słaba, co ja sama mogę, pan taki silny... Coś Pan wymyśli... Ta pralka mi tu zmoknie, zanim ja kogoś znajdę, żeby mi wniósł... Albo wie Pan co? Pan tu poczeka, a ja zadzwonię po szwagra, on za godzinę kończy pracę i przyjedzie to mi wniesiecie".
- Nie mogę czekać.

I tyle było zmiany taktyki:

- Jak to pan nie może! Pan tu jest usługodawcą, ja jestem klientem, klient ma zawsze rację.
- Bardzo mi przykro, ale ja nie mogę czekać godzinę. Poza tym pani nie jest klientem, klientem jest ten, kto nam zapłacił za przewóz pralki czyli sprzedający. Więc albo pani podpisuje i pani sama poczeka na szwagra - pralka jest zapakowana szczelnie w folię, nic jej nie będzie - albo jadę.
- Ja panu nic nie podpiszę!
- No to do widzenia.

Ładowanie pralki odbyło się przy towarzyszeniu okrzyków, w których najłagodniejszym było skandal, a co bardziej soczyste sugerowały moje nieprawe pochodzenie z imigranckiego łoża, ale olałem.

* * *

Takie rozmowy zdarzają się notorycznie. Z ludźmi niepiekielnymi zwykle udaje się dojść do porozumienia - proponuję że jeśli będę mógł wrócę później, dając im czas na zorganizowanie ekipy do noszenia... Ci uprzejmiejsi nawet jak odmawiają dostawy to przepraszają za kłopot. A tych, którzy nie chcą słuchać tylko stawiają żądania - po prostu, tak leciutko, jak na przykładach powyżej, trolluję. To nawet mnie, szczerze mówiąc, bawi. No ale bawi mnie, bo ja taką ciężarówką jeżdżę od czasu do czasu, po kilka dni co parę miesięcy. Jakbym tak miał na co dzień, to bym się chyba pokroił. Czy naprawdę ludzie, którzy zamawiają rzeczy na eBayu oczekują, że one do nich przyjadą w pozłacanej furgonetce w asyście czterech tragarzy w białych rękawiczkach?

P.S. Czasem zdarza się, że ktoś został oszukany - zapłacił za "pełną" dostawę, a wysyłający wysłał towar zwykłym frachtem. Ale nawet wtedy - co ja mogę sam zrobić? Nie zamierzam brać ważącej ze 100 kilo pralki na plecy i zasuwać po schodach stuletniej kamienicy. Zwykle jednak ludzie, których sprzedający zrobił w bambuko po wyjaśnieniu sytuacji nie wyżywają się na kierowcy.

uslugi

Skomentuj (19) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 389 (415)
Jakby mi ktoś powiedział to tez bym nie uwierzył, ale na własne oczy widziałem...

Rzecz się dzieje w Anglii. Piątek. Nagły przypadek, trzeba towar dowieźć do innego miasta, bo inaczej cała fabryka stanie. Wskakuję w auto i jadę. Po drodze wypadek na autostradzie, więc dodatkowe opóźnienie. Klient wisi na telefonie i desperacko pyta kiedy będę... Zostało mi 20 mil. I wtedy utykam w korku. Dość dziwnym, bo porusza się z prędkością 3mph, od czasu do czasu przyspieszając na chwilę. Na horyzoncie coś dymi. W końcu po ponad 15 minutach docieram do początku korku i co się okazuje?

Ktoś się wybrał w piątkowe popołudnie w godzinach szczytu, na przejażdżkę najważniejsza drogą w okolicy... stuletnim walcem parowym!!!

Skomentuj (21) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 349 (459)

#68012

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Tak a propos jeszcze rodaków na emigracji, którzy nie czują potrzeby nauki lokalnego języka.

Jako tłumacz dostałem zlecenie do dentysty. W sumie łatwa robota, po potwierdzeniu tożsamości klienta i ustaleniu co będzie robione, siedziałem sobie w poczekalni za uchylonymi drzwiami do gabinetu i czytałem sobie gazetę, co jakiś czas powtarzając "proszę otworzyć usta", "proszę zacisnąć", "proszę przepłukać i wypluć" i takie tam.

Po zakończeniu zlecenia uprzejmy klient bardzo mi dziękował, mówiąc, że jest w UK od 2004 roku i jestem najsympatyczniejszym tłumaczem jaki mu się trafił.

Zapytałem go, czy mieszkając tyle lat w UK nie pora by była nauczyć się lokalnego języka...
"A po co?" - odpowiedział - "W pracy tylko sprzątam biura, więc język mi niepotrzebny, a jak coś ważnego wypadnie, to mi mają obowiązek zapewnić tłumacza za darmo. Należy mi się, bo płacę tu podatki!"

Po czym zaproponował, że postawi mi kawę jeśli zgodzę się poświęcić mu pięć minut i przetłumaczyć mu list, który do niego przyszedł, a którego on nie rozumie. "To ważne" - mówi - "bo może mi chcą odebrać working tax credit*".

*) Dla nieznających brytyjskich realiów: working tax credit to jest taki zasiłek, kiedy ktoś zarabia zbyt mało, żeby płacić podatki, to zamiast tego on dostaje pieniądze od państwa :)

zagranica

Skomentuj (12) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 388 (416)
Wprowadziliśmy się pół roku temu do nowo wynajętego mieszkania. Było w takim sobie stanie, ale okolica ładna, mieszkanie duże, cena znośna - mówimy sobie, jakoś to będzie.

W dniu wprowadzenia okazało się, że mieszkanie jest w ogóle nie posprzątane, syf jakich mało. Zastanawialiśmy się czy nie oddać kluczy i nie szukać dalej (mieliśmy ten luksus, że mogliśmy zostać dłużej w starym) ale jednak zdecydowaliśmy się na przeprowadzkę - i to był błąd.

Poza niezliczonymi małymi piekielnosciami okazało się, że jest problem z bojlerem (ciepła woda, jak to w Wielkiej Brytanii, była podgrzewana w bojlerze). Bojler składa się z dużego, kilkuset litrowego zbiornika, który grzeje się w nocy i małego, 57 litrowego, który można sobie awaryjnie podgrzać ręcznie - trzeba wcisnąć przycisk i poczekać godzinę.

Okazało się, że ten duży, co się powinien grzać w nocy nie grzeje się.

Zaczęła się bitwa z agencją. Najpierw przekonywali nas, że bojler działa, skoro ciepła woda jest. Owszem jest, ale tylko 57 litrów, jak się wciśnie przycisk i poczeka godzinę. Zaczęli więc nas przekonywać, że nie umiemy korzystać i zalecili znalezienie sobie instrukcji obsługi. Ściągnąłem sobie z internetu i przy okazji wyczytałem, że bojler powinien pracować na dwóch taryfach elektrycznych - w mieszkaniu była tylko jedna. Agencja zapewniała, że to jest ok, ale po tym, jak zacząłem załatwiać sprawę z dostawcą elektryczności za ich plecami zdecydowali się załatwić podwójny, dwutaryfowy licznik.

Kiedy już dostawca energii zmienił licznik, okazało się, że duży bojler w ogóle nie jest podłączony do sieci i że trzeba ciągnąć kable przez pół mieszkania.

Wszystko to oczywiście w typowym agencjowym stylu - umawiają się, nie przychodzą, następnego dnia przychodzą nieumówieni ze swoimi kluczami, ładują się do mieszkania bez pukania i włażą do sypialni w której śpię (bojler był w sypialni) tylko po to, żeby pooglądać, pocmokać i mówić, że oni teraz nie dadzą rady.

W końcu jednak po dwóch miesiącach batalii udało się, kable przeciągnięte (nawet się udało bez specjalnego kucia), bojler śmiga, można wreszcie brać kąpiel w wannie i myć naczynia a nie tylko brać ascetyczny prysznic po godzinie czekania.

I teraz clue programu: w związku, że bojler nie działał i że ciągle musiałem podgrzewać wodę - nie tylko w małym bojlerze ale i w czajniku, wystąpiłem do agencji o obniżkę czynszu ze względu na niedogodności i wyższy rachunek za prąd. Oczywiście kazali się pimpać, ale za to agencja stwierdziła, że w związku z tym, że mamy teraz duży zasób ciepłej wody a nie tylko początkowe 57 litrów, standard mieszkania się podwyższył, dlatego podnoszą nam czynsz.

Nie muszę chyba mówić, że się wyprowadzamy? :)

wynajęte mieszkanie zagranica

Skomentuj (15) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 413 (443)
Od pewnego czasu podczytuję (widać tęskni mi się za ojczyzną na emigracji) i postanowiłem podzielić się kilkoma historiami z mojego pobytu na obczyźnie - oczywiście związanymi głównie z naszymi rodakami.

Zacznę więc może od początków. Na emigracji wylądowałem sam, bo alternatywą był Zaszczytny Obowiązek Obrony Ojczyzny. Moja luba dojechać miała do mnie po pół roku (obowiązki zawodowe).

W międzyczasie zgadałem się z dziewczyną, która należała (jak mi się wydawało) do grona moich najbliższych przyjaciół, że ona też by chciała. Nazwijmy ją roboczo Anią. A że akurat kupiłem auto i chciałem odwiedzić kraj ojczysty w czasie świąt, ugadaliśmy się, że pojadę do Polski autem i przywiozę ją i jej graty.

Wynajmowałem wtedy mały pokoik w mieszkaniu z dwoma Szkotami. Uradziliśmy zatem, że przyjedzie ze mną do tego mieszkania, prześpi się parę dni na podłodze i znajdziemy sobie inne mieszkanie, do którego dołączy do nas w parę miesięcy później moja luba.

Traf chciał jednak, że po przyjeździe okazało się, iż zostałem bez pracy. Ona tymczasem miała niesamowitego fuksa (co nie było jednak niczym nadzwyczajnym w owych dawnych czasach) i znalazła świetną biurową pracę w dwa dni (jak się później okazało dzięki temu, że "naciągnęła" nieco swoje CV).

Zaczęła mi marudzić, że obiecałem, że się wyprowadzimy, a tu już prawie tydzień mija, a ona ciągle u mnie na podłodze. Wyjaśniałem jaka jest sytuacja, ale nic ją to nie obchodziło, że jestem bez pracy i nie mam kasy na wynajmowanie nowego mieszkania: "obiecałem, ma być". Powiedziałem, że jak warunki jej nie odpowiadają, to niech sobie znajdzie własny pokój, a ja zostanę tutaj póki nie stanę na nogi. Nie. "Bo ona się sama boi, jakby wiedziała, że tak będzie to by nie przyjechała".

Na szczęście problem rozwiązał się po tym, kiedy nawiązała stosunki intymne z jednym z moich współlokatorów - rozwiązał się jednak jedynie częściowo, bo choć de facto mieszkała u niego w pokoju, to w moim pokoju robiła bałagan (nie mogąc nigdy nic znaleźć).

Przy okazji wyszło na jaw, że ciężko się z nią mieszka, bo rozpieszczoną jedynaczką będąc nie potrafi uszanować potrzeb innych (przykład, siedzimy ze współlokatorem w kuchni, gdzie stał komputer, i oglądamy film. Ona przychodzi, włącza na cały regulator radio i zabiera się do hałaśliwego zmywania naczyń, jednocześnie przekrzykując się ze swoim chłopakiem będącym w drugim pokoju. Na zwrócenie uwagi odpowiada, że "powinniśmy brać pod uwagę, że nie mieszkamy sami".

Jej nowy chłopak dość szybko się na niej poznał, a może wpływ miał na to fakt, że się bliżej zapoznała z jego kolegą - nie wiem, nie wnikałem. Dość jednak powiedzieć, że kiedy już przyszedł czas na przyjazd mojej lubej, znajdowała się ona w bardzo niezręcznej sytuacji. Musząc się wyprowadzić z tego mieszkania, jednocześnie straciła swoją pracę (wyszły na jaw machlojki w CV, poza tym okazało się, że jej angielski nie jest tak świetny, jak to deklarowała).

Ponieważ błagała i powoływała się na obietnicę, którą dałem jej przed wyjazdem (że pierwsze pół roku będziemy mieszkać wspólnie), ulegliśmy.

Załatwiłem śliczne mieszkanie i pojechałem do Polski po moją lubą. Umówieni byliśmy z landlordem, że wracając z Polski jedziemy prosto na nowe mieszkanie, gdzie landlord będzie na nas czekać, żeby uniknąć wnoszenia gratów do starego mieszkania, a potem przeprowadzki.

Przyjeżdżamy, landlord jest jak było umówione, nie ma tylko Ani. Trochę się zrobił z tego problem, bo każde z nas miało zapłacić swoją działkę depozytu. Na szczęście udało nam się wyłuskać z portfela i wycisnąć z bankomatu brakującą kwotę. Ania, kiedy udało się nam do niej dodzwonić, powiedziała, że "pojechała na religijny wyjazd z braćmi z kościoła i niestety jest to ważniejsze niż świat doczesny. Ale dobrze, że po nią dzwonimy, bo w takim razie ona nam udziela zezwolenia, żeby przenosząc nasze graty ze starego mieszkania do nowego, przenieść także jej dobytek". Nie wyraziliśmy entuzjazmu dla transportu jej maneli po 30 godzinnej podróży samochodem z Polski do UK co oczywiście zaowocowało obrazą majestatu.

W skrócie mówiąc, mieszkanie wspólne sprowadzało się jedynie do oczekiwań "kiedy ona się wreszcie wyprowadzi". W domu bywała rzadko, bo czas poza dorywczą pracą spędzała głównie dzieląc go między chłopaka A, chłopaka B i życie religijne w nowym protestanckim kościele, do którego dołączyła na emigracji. I dobrze, bo jak tylko się pojawiała, to robiła syf w kuchni i zamykała się w swoim pokoju, od czasu do czasu wyściubiając nosa tylko po to, żeby nam oznajmić, że jest na nas obrażona, bo nie spędzamy z nią czasu i tacy z nas przyjaciele. (Jak jeszcze ją zapraszaliśmy do wspólnych wyjść na miasto albo obejrzenia filmów, to nigdy nie chciała, zaproszenia zaś do wspólnych porządków w mieszkaniu kończyły się tym, że nagle przypominała sobie, że właśnie wtedy, kiedy chcemy robić porządki, musi gdzieś niezwłocznie wyjść).

W końcu nadszedł czas wyprowadzki. Ania wyjechała do Polski, zostawiając wszystkie swoje graty i oznajmiając, że "nie wie kiedy wróci, bo należą jej się porządne wakacje". Ponieważ myśmy gnieździli się w salonie, a jej udostępniliśmy sypialnię, zależało nam na tym, żeby wreszcie mieć całe mieszkanie dla siebie. Ania z jednej strony twierdziła, że nie możemy zająć sypialni, bo są tam jej rzeczy, więc należy do niej, z drugiej strony jednak odmawiała płacenia swojej części czynszu, "bo przecież ona tam nie mieszka".

Skończyło się na spakowaniu jej dobytku w pudła i upakowaniu w schowku.

Nie wiemy dokładnie kiedy Ania wróciła do UK, bo zamieszkała gdzie indziej, do nas przybyła dopiero kiedy skończyły jej się ciuchy. Na widok swoich rzeczy spakowanych w pudła (a było to już ponad miesiąc po umówionym okresie wyprowadzki), wpadła w histerię i zadzwoniła po swoich chłopaków twierdząc, że ją wyrzucam na bruk i muszą natychmiast przyjechać, ponieważ jej dobytek porozrzucany jest po ulicy.

Przyjechali obaj, ze zdziwieniem obserwując, że rzekomy potwór (czyli ja) nie dość, że pomaga nosić spakowane ładnie w kartony rzeczy Ani, to jeszcze proponuje przewiezienie ich swoim samochodem po tym, jak seicento chłopaka Ani B okazało się zbyt małe. Chłopak Ani B przejrzał na oczy, kiedy okazało się, że od początku proponowałem dostarczenie jej dobytku pod wskazany adres. Chłopak Ani A przejrzał na oczy, kiedy zorientował się, że nie jest jedynym chłopakiem Ani i poszedł do domu.

Sprawa skończyła się na tym, że odwiozłem rzeczy Ani do domu chłopaka B, który zgodził się oraz Anię przechować. Ania do dziś wisi nam blisko 200 funtów zaległych rachunków za okres, w którym mieszkała (za okres, w którym mieszkały u nas pudła z jej rzeczami nie policzyliśmy jej ani grosza). Do tego nigdy nie zobaczyłem discmana, który jej pożyczyłem, a w zamieszaniu związanym ze swoją wyprowadzką zawinęła jeszcze z kuchni swoją ulubioną patelnię, którą musieliśmy landlordowi odkupić.

Wersja Ani natomiast jest taka, że sprowadziłem ją do Wielkiej Brytanii aby się na niej dorobić, że ją wykorzystałem, a potem spłukaną wyrzuciłem na bruk. Że ukradłem należący do niej drogocenny mebel (łóżko z wystawki, które pomogła przynieść z sąsiedniej ulicy mojej dziewczynie, kiedy pracowałem z dala od domu i na tej podstawie uznała, że należy ono do niej), oraz że okradłem ją, ponieważ po wyprowadzce z mieszkania nie zwróciłem jej 1/3 depozytu (który, jak przypominam, zapłaciliśmy sami, bo nie stawiła się na przejęcie mieszkania).

Następne kilka miesięcy Ania spędziła z zapałem godnym lepszej sprawy, oczerniając mnie przed znajomymi. Bliżsi znajomi oczywiście nie łyknęli jej wersji, ale paru dalszych znajomych udało jej się ode mnie odwrócić.

A jaki jest piekielny smaczek? Nowy Kościół Protestancki Ani. Jak wyłożyła nam, miłość Jezusa jest tak wielka, że jeśli wyzna się przed śmiercią, ze się w Niego wierzy i Go kocha, wszystkie grzechy zostaną wybaczone. Więc jako Chrześcijanka ma nad nami taką przewagę, że może sobie robić w życiu co jej się żywnie podoba, bo nie poniesie żadnych konsekwencji.

Ech, żeby tak katolicy wprowadzali w życie nauczanie swojego Kościoła...

zagranica

Skomentuj (8) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 277 (357)