Profil użytkownika
Traszka
Zamieszcza historie od: | 22 kwietnia 2011 - 15:45 |
Ostatnio: | 24 października 2022 - 21:50 |
O sobie: |
Uroczyście oświadczam, że wszystkie moje historie są wytworem mojej chorej wyobraźni, a zbieżność osób lub sytuacji z rzeczywistymi jest całkowicie przypadkowa. |
- Historii na głównej: 165 z 167
- Punktów za historie: 147787
- Komentarzy: 163
- Punktów za komentarze: 2372
Jakiś czas temu zmarł mój przyjaciel. Zostawił po sobie żonę z małym dzieckiem w bardzo trudnej sytuacji finansowej. Wcześniej prowadził firmę usługową, żona nie pracowała, zajmowała się synkiem. W chwili jego śmierci miał świeżo zaciągnięty kredyt na używany samochód - do spłaty pozostało około 20 tysięcy złotych. Na całe szczęście kredyt był ubezpieczony między innymi od zgonu kredytobiorcy. Trzeba przy tym zaznaczyć, że chłopak był młody (ok 40tki), a zmarł na zawał - czyli chorobę w jego wieku raczej mało powszechną.
Cyrk zaczął się właściwie od momentu, kiedy wdowa poszła zanieść zgłoszenie o śmierci męża do banku. Panie właściwie od razu założyły, że mąż wziął kredyt pewnie już terminalnie chory i teraz szykuje się jakiś przekręt, bo kto to widział, umierać po spłacie dopiero drugiej raty kredytu. W dodatku, zobaczcie państwo, tak się dziwnie złożyło, że właśnie po drugiej racie zaczyna działać ubezpieczenie! Chwilę trwało wyprowadzanie ich z błędu, chociaż chyba przekonane nie były. Mi wyprowadzanie przyjaciółki z ciężkiej depresji wywołanej przez "ta baba mi właściwie powiedziała, że to zaplanowaliśmy!" zajęło dobry tydzień.
Zgłoszenie poszło, należy poczekać na odpowiedź ubezpieczyciela. Dwa miesiące później dostaję rozpaczliwy telefon "Traszka, oni nie uznali ubezpieczenia! Napisali, że zawał jest skutkiem choroby przewlekłej! Każą mi spłacać kredyt od tego miesiąca!"
Przyznam, zatkało mnie, takiej interpretacji jeszcze nie słyszałam. Nic to, trzeba szybko działać, zanim miną terminy odpowiedzi. Razem skleciłyśmy pismo, że młody, że zdrowy, że nic nie zwiastowało zawału.
Odpowiedź? Odmowa. Bo tak.
Kolejne pismo, tym razem napisałam osobną opinię, walnęłam pieczątkę specjalisty. Odpowiedź: to my się zastanowimy, przekażemy sprawę do naszego działu medycznego (dopiero teraz?!). Miesiąc później odmowa - bo zawał to wynik choroby wieńcowej, a chory miał był kiedyś u lekarza z bólami w klatce piersiowej. Czyli był chory, ukrył swój stan zdrowia.
Kolejne pismo - że bóle w klatce miał, owszem, bo chorował na refluks żołądkowy, był nawet na badaniach i przy okazji miał robione EKG, wykluczono serce jako przyczynę.
Odpowiedź: ale był na badaniach, więc coś mu było, czyli był chory. Odmowa.
W tym momencie szlag przyjaciółkę trafił. Zabrała dokumenty, poszła do prawnika. Ten poczytał korespondencję, popytał o sprawę, kazał się nie martwić. Skasował 400 zł, ostrzegł, że może będzie konieczna opinia kardiologa i da znać co udało się ustalić.
Miesiąc później przyszło pismo od ubezpieczyciela. Otóż, po interwencji prawnika znaleźli jakieś brakujące dokumenty, z których oczywiście wynika, że ubezpieczony był zdrowiuteńki, a zawał był nagły i nie do przewidzenia. Więc oni jednak biorą kredyt na siebie. Polecają się na przyszłość, jakby ktoś chciał kiedyś ubezpieczyć jakiś kredyt.
Wniosek? Nie dajcie się zrobić w balona. Ubezpieczyciel będzie szedł w zaparte do końca, bo nic go to nie kosztuje, a liczy na to, że nie pójdziecie do sądu, bo nie będzie was stać/nie będzie wam się chciało/nie będziecie wiedzieli. A doskonale wiedzą, że przed sądem nie mają szans i jak tylko zobaczą pieczątkę prawnika od razu "znajdują dokumenty".
Cyrk zaczął się właściwie od momentu, kiedy wdowa poszła zanieść zgłoszenie o śmierci męża do banku. Panie właściwie od razu założyły, że mąż wziął kredyt pewnie już terminalnie chory i teraz szykuje się jakiś przekręt, bo kto to widział, umierać po spłacie dopiero drugiej raty kredytu. W dodatku, zobaczcie państwo, tak się dziwnie złożyło, że właśnie po drugiej racie zaczyna działać ubezpieczenie! Chwilę trwało wyprowadzanie ich z błędu, chociaż chyba przekonane nie były. Mi wyprowadzanie przyjaciółki z ciężkiej depresji wywołanej przez "ta baba mi właściwie powiedziała, że to zaplanowaliśmy!" zajęło dobry tydzień.
Zgłoszenie poszło, należy poczekać na odpowiedź ubezpieczyciela. Dwa miesiące później dostaję rozpaczliwy telefon "Traszka, oni nie uznali ubezpieczenia! Napisali, że zawał jest skutkiem choroby przewlekłej! Każą mi spłacać kredyt od tego miesiąca!"
Przyznam, zatkało mnie, takiej interpretacji jeszcze nie słyszałam. Nic to, trzeba szybko działać, zanim miną terminy odpowiedzi. Razem skleciłyśmy pismo, że młody, że zdrowy, że nic nie zwiastowało zawału.
Odpowiedź? Odmowa. Bo tak.
Kolejne pismo, tym razem napisałam osobną opinię, walnęłam pieczątkę specjalisty. Odpowiedź: to my się zastanowimy, przekażemy sprawę do naszego działu medycznego (dopiero teraz?!). Miesiąc później odmowa - bo zawał to wynik choroby wieńcowej, a chory miał był kiedyś u lekarza z bólami w klatce piersiowej. Czyli był chory, ukrył swój stan zdrowia.
Kolejne pismo - że bóle w klatce miał, owszem, bo chorował na refluks żołądkowy, był nawet na badaniach i przy okazji miał robione EKG, wykluczono serce jako przyczynę.
Odpowiedź: ale był na badaniach, więc coś mu było, czyli był chory. Odmowa.
W tym momencie szlag przyjaciółkę trafił. Zabrała dokumenty, poszła do prawnika. Ten poczytał korespondencję, popytał o sprawę, kazał się nie martwić. Skasował 400 zł, ostrzegł, że może będzie konieczna opinia kardiologa i da znać co udało się ustalić.
Miesiąc później przyszło pismo od ubezpieczyciela. Otóż, po interwencji prawnika znaleźli jakieś brakujące dokumenty, z których oczywiście wynika, że ubezpieczony był zdrowiuteńki, a zawał był nagły i nie do przewidzenia. Więc oni jednak biorą kredyt na siebie. Polecają się na przyszłość, jakby ktoś chciał kiedyś ubezpieczyć jakiś kredyt.
Wniosek? Nie dajcie się zrobić w balona. Ubezpieczyciel będzie szedł w zaparte do końca, bo nic go to nie kosztuje, a liczy na to, że nie pójdziecie do sądu, bo nie będzie was stać/nie będzie wam się chciało/nie będziecie wiedzieli. A doskonale wiedzą, że przed sądem nie mają szans i jak tylko zobaczą pieczątkę prawnika od razu "znajdują dokumenty".
ubezpieczenia
Ocena:
237
(249)
W mediach burza. Źli lekarze zamknęli przychodnie, pacjenci odbijają się od drzwi, płacz i zgrzytanie zębów. Dobry minister grozi i straszy karami. Rzecznik praw pacjenta krzyczy o półmilionowych karach. Wszystkie działa wycelowane w gabinety, które nie podpisały nowych umów z Funduszem Zdrowia.
A dlaczego nie podpisały?
Jak już kiedyś pisałam, finansowanie POZ działa na zasadzie ryczałtu - NFZ ma listę pacjentów dla każdej poradni i za każdego co miesiąc płacił kilka złotych. Jeden lekarz może mieć 2750 pacjentów zapisanych do siebie (8 zł za pacjenta). Dodatkowo stosowano przeliczniki za ciężko chorych pacjentów, albo za osoby powyżej 65 roku życia, wtedy "ich wartość" była odpowiednio wyższa niż te 10 zł miesięcznie. Mądre głowy wyliczyły, ze średnio za pacjenta miesięcznie POZ dostawał 10,50 zł.
Za te pieniądze trzeba utrzymać całą poradnię.
Wynająć lokal, ogrzać go, doprowadzić prąd, wodę, internet, dbać okresowo o remonty, zakupić wyposażenie (albo spłacać kredyt na zakup np stołów, krzeseł, kozetek, szafek, sejfów etc).
Trzeba zadbać o leki dostępne na miejscu, sprzęt medyczny (np lampy, EKG), rękawiczki, gazy, plastry i inne duperele, które łącznie co miesiąc kosztują naprawdę spore pieniądze.
Trzeba opłacić umowę z laboratorium (badania krwi, moczu itp), z pracownią rentgenowską, z odbiorem odpadów medycznych, z karetką transportową. To najczęściej ryczałt plus opłaty za każdą wykonaną usługę.
Trzeba wreszcie zapłacić za pracę pielęgniarki (a najczęściej dwóch), lekarza, sprzątaczki.
Większe przychodnie mają odrobinę łatwiej - część kosztów da się rozłożyć na większą ilość pacjentów, ale część zostaje taka sama.
No i najważniejsza kwestia - jeśli do naszej przychodni zapisze się tylko 1000 pacjentów, to dostaniemy tylko 10000 zł. A koszty wcale nie pójdą drastycznie w dół.
Tyle przydługiego wstępu.
Nowa umowa dokłada obowiązków dla lekarzy POZ. Nie obowiązków "badaj dokładnie" - bo to media usiłowały nam przekazać krzycząc o "szkoleniach onkologicznych". Te szkolenia nie miały nic wspólnego z leczeniem, ale z ADMINISTRACJĄ - jak to rozliczać, jakie będą karty, jakie przepisy. Ale pierwszy mały cel osiągnięto - w Polskę poszedł przekaz "lekarzy trzeba uczyć rozpoznawać nowotwory, bo są tępi i sami nie potrafią". Kolejny, że lekarze nie chcą tych szkoleń (bo od początku mówili, że pakiet kolejkowo-onkologiczny to bubel) tylko umocnił wiarę w to, że leczą nas aroganckie nieuki.
Nowe obowiązki dla lekarzy POZ to długa lista badań, które lekarz może zlecić - i za które musi zapłacić. Czy dołożono pieniędzy? O, tu jest haczyk. Bo tak, stawka za pacjenta wzrosła. Ale przecież NFZ nie miał pieniędzy? Tak, dalej nie ma. Te pieniądze zostały przesunięte z... POZ. Tak, dobrze czytacie, z POZ do POZ.
Stawka za osobę wzrosła. Ale zmieniono przeliczniki! Osoby ciężko chore już nie są dodatkowo płatne. Czyli zamiast np 2000*10,50zł mamy 2000*11zł!! Straszna podwyżka! O pięćdziesiąt groszy miesięcznie! to aż 6 zł rocznie na osobę!
Dodatkowo, z list mają zniknąć osoby "nieubezpieczone" - świecące w systemie na czerwono. Ale, jak pewnie wiecie, w systemie jest pełno błędów. I te błędy wychodzą przypadkowo.
Czyli w sytuacji: pan Kowalski nie chodzi do lekarza. W styczniu NFZ wykazał go na czerwono. Przestał płacić. W lipcu Kowalski przychodzi i pokazuje, że jest ubezpieczony - NFZ po wymianie pism wciąga Kowalskiego na listę - ale od lipca! Wcześniej przecież Kowalski nie przyniósł żadnych dowodów na to, że jest ubezpieczony! Innymi słowy, lekarz nie dostaje połowy pieniędzy za tego pacjenta. A takich pacjentów jest około 7% w systemie...
Po podliczeniach mądrych głów: stawka zostaje pi razy oko ta sama. Ale trzeba za nią kupić duuuużo więcej.
Wielu z nas zapomina, że w Polsce nie ma państwowych przychodni. Są same prywatne, które podpisują z NFZ kontrakt na przyjmowanie państwowych pacjentów. To są firmy.
Szefowie firm policzyli, że za te same pieniądze nie da się kupić więcej. Albo trzeba tworzyć fikcję - czyli i tak nie zlecać tych badań, albo ograniczyć badania dla "bardziej zdrowych". Można też obniżyć pensję personelowi, albo kupować gorsze strzykawki. Albo podpisać umowę z firmą transportową "Krzak", która jeździ starym trabantem. Skądś te pieniądze trzeba wziąć, bo NFZ ich nie daje!
Na szczęście przychodnie mają swoje stowarzyszenia, żeby nie być bezbronne i nie musieć w takiej sytuacji jak obecna bać się monopolu Funduszu. Mogą negocjować - już w listopadzie było słychać, że gabinety mogą nie podpisać umów. Czy coś z tego wynikło? Czy ministerstwo albo NFZ coś zmienił? NIE! Spotkań było mnóstwo, żadne nie przyniosło nic poza "więcej wam nie damy, nie chcecie, to nie podpisujcie".
Ale teraz słychać krzyki, że to lekarze są źli, bo nie chcą podpisać niekorzystnych umów. To, że musieliby oszczędzać na pacjentach, badaniach, sprzęcie, nikogo nie obchodzi.
A już najmniej obchodzi pacjentów, którzy najgłośniej krzyczą o pazernych konowałach, co jest bardzo, ale to bardzo smutne.
A dlaczego nie podpisały?
Jak już kiedyś pisałam, finansowanie POZ działa na zasadzie ryczałtu - NFZ ma listę pacjentów dla każdej poradni i za każdego co miesiąc płacił kilka złotych. Jeden lekarz może mieć 2750 pacjentów zapisanych do siebie (8 zł za pacjenta). Dodatkowo stosowano przeliczniki za ciężko chorych pacjentów, albo za osoby powyżej 65 roku życia, wtedy "ich wartość" była odpowiednio wyższa niż te 10 zł miesięcznie. Mądre głowy wyliczyły, ze średnio za pacjenta miesięcznie POZ dostawał 10,50 zł.
Za te pieniądze trzeba utrzymać całą poradnię.
Wynająć lokal, ogrzać go, doprowadzić prąd, wodę, internet, dbać okresowo o remonty, zakupić wyposażenie (albo spłacać kredyt na zakup np stołów, krzeseł, kozetek, szafek, sejfów etc).
Trzeba zadbać o leki dostępne na miejscu, sprzęt medyczny (np lampy, EKG), rękawiczki, gazy, plastry i inne duperele, które łącznie co miesiąc kosztują naprawdę spore pieniądze.
Trzeba opłacić umowę z laboratorium (badania krwi, moczu itp), z pracownią rentgenowską, z odbiorem odpadów medycznych, z karetką transportową. To najczęściej ryczałt plus opłaty za każdą wykonaną usługę.
Trzeba wreszcie zapłacić za pracę pielęgniarki (a najczęściej dwóch), lekarza, sprzątaczki.
Większe przychodnie mają odrobinę łatwiej - część kosztów da się rozłożyć na większą ilość pacjentów, ale część zostaje taka sama.
No i najważniejsza kwestia - jeśli do naszej przychodni zapisze się tylko 1000 pacjentów, to dostaniemy tylko 10000 zł. A koszty wcale nie pójdą drastycznie w dół.
Tyle przydługiego wstępu.
Nowa umowa dokłada obowiązków dla lekarzy POZ. Nie obowiązków "badaj dokładnie" - bo to media usiłowały nam przekazać krzycząc o "szkoleniach onkologicznych". Te szkolenia nie miały nic wspólnego z leczeniem, ale z ADMINISTRACJĄ - jak to rozliczać, jakie będą karty, jakie przepisy. Ale pierwszy mały cel osiągnięto - w Polskę poszedł przekaz "lekarzy trzeba uczyć rozpoznawać nowotwory, bo są tępi i sami nie potrafią". Kolejny, że lekarze nie chcą tych szkoleń (bo od początku mówili, że pakiet kolejkowo-onkologiczny to bubel) tylko umocnił wiarę w to, że leczą nas aroganckie nieuki.
Nowe obowiązki dla lekarzy POZ to długa lista badań, które lekarz może zlecić - i za które musi zapłacić. Czy dołożono pieniędzy? O, tu jest haczyk. Bo tak, stawka za pacjenta wzrosła. Ale przecież NFZ nie miał pieniędzy? Tak, dalej nie ma. Te pieniądze zostały przesunięte z... POZ. Tak, dobrze czytacie, z POZ do POZ.
Stawka za osobę wzrosła. Ale zmieniono przeliczniki! Osoby ciężko chore już nie są dodatkowo płatne. Czyli zamiast np 2000*10,50zł mamy 2000*11zł!! Straszna podwyżka! O pięćdziesiąt groszy miesięcznie! to aż 6 zł rocznie na osobę!
Dodatkowo, z list mają zniknąć osoby "nieubezpieczone" - świecące w systemie na czerwono. Ale, jak pewnie wiecie, w systemie jest pełno błędów. I te błędy wychodzą przypadkowo.
Czyli w sytuacji: pan Kowalski nie chodzi do lekarza. W styczniu NFZ wykazał go na czerwono. Przestał płacić. W lipcu Kowalski przychodzi i pokazuje, że jest ubezpieczony - NFZ po wymianie pism wciąga Kowalskiego na listę - ale od lipca! Wcześniej przecież Kowalski nie przyniósł żadnych dowodów na to, że jest ubezpieczony! Innymi słowy, lekarz nie dostaje połowy pieniędzy za tego pacjenta. A takich pacjentów jest około 7% w systemie...
Po podliczeniach mądrych głów: stawka zostaje pi razy oko ta sama. Ale trzeba za nią kupić duuuużo więcej.
Wielu z nas zapomina, że w Polsce nie ma państwowych przychodni. Są same prywatne, które podpisują z NFZ kontrakt na przyjmowanie państwowych pacjentów. To są firmy.
Szefowie firm policzyli, że za te same pieniądze nie da się kupić więcej. Albo trzeba tworzyć fikcję - czyli i tak nie zlecać tych badań, albo ograniczyć badania dla "bardziej zdrowych". Można też obniżyć pensję personelowi, albo kupować gorsze strzykawki. Albo podpisać umowę z firmą transportową "Krzak", która jeździ starym trabantem. Skądś te pieniądze trzeba wziąć, bo NFZ ich nie daje!
Na szczęście przychodnie mają swoje stowarzyszenia, żeby nie być bezbronne i nie musieć w takiej sytuacji jak obecna bać się monopolu Funduszu. Mogą negocjować - już w listopadzie było słychać, że gabinety mogą nie podpisać umów. Czy coś z tego wynikło? Czy ministerstwo albo NFZ coś zmienił? NIE! Spotkań było mnóstwo, żadne nie przyniosło nic poza "więcej wam nie damy, nie chcecie, to nie podpisujcie".
Ale teraz słychać krzyki, że to lekarze są źli, bo nie chcą podpisać niekorzystnych umów. To, że musieliby oszczędzać na pacjentach, badaniach, sprzęcie, nikogo nie obchodzi.
A już najmniej obchodzi pacjentów, którzy najgłośniej krzyczą o pazernych konowałach, co jest bardzo, ale to bardzo smutne.
system jak zwykle
Ocena:
510
(790)
Od jakiegoś czasu nie pracuję w poradni lekarza rodzinnego, ale dałam się namówić raz na zastępstwo. W Wigilię. Cóż, raptem 5 godzin, stawka przyzwoita, a przynajmniej będę mogła zrzucić część gotowania i przygotowań na resztę rodziny :)
W poradni normalny dzień pracy, lista pacjentów szczelnie wypełniona, 20 osób wcześniej zadzwoniło, wpisało się na listę.
O 8 zaczęłam pracę.
Chwilę później pielęgniarka przyszła zabrać dwie karty, bo pacjenci dzwonili, że jednak nie przyjdą.
Do 9 obejrzałam już jednego pacjenta, pozostałych 2 z tej godziny się nie pojawiło.
Kolejne 40 minut spędziłam z pielęgniarkami w socjalnym, dyskutując o kolacji wigilijnej.
Przez następne 2 godziny uzbierałam 5 pacjentów, z czego dwie osoby były nie zapisane wcześniej, przyszły "po drodze".
W międzyczasie zadzwoniła kolejna osoba, że miała wizytę na 8:30, ale jednak w ogóle nie przyjdzie.
Do końca pracy pojawiły się jeszcze dwie osoby z listy plus jedna przeziębiona.
Bilans:
20 osób zapisanych.
Przyszło 9, z czego 6 zapisanych, a 3 dodatkowo.
14 (!!!) osób nie pojawiło się, mimo zapisania na listę.
Tylko dwie osoby (no, może tą trzecią też doliczymy) uznały za stosowne zadzwonić i powiedzieć, że ich nie będzie.
Dodatkowo piekielne jest to, że rano dzwoniły dwie osoby zapytać o wolne miejsca i obie usłyszały, że lista jest pełna, więc mogą przyjść, ale gwarancji przyjęcia nie ma. Żadna z nich nie przyszła.
I tak będzie zawsze. Chyba, że wprowadzimy 5 zł kaucji za zapisanie się do lekarza. Gwarantuję, że wtedy wizyty zawsze by się odbywały, a w dodatku zapisywaliby się tylko luzie chorzy, tylko wtedy, kiedy tego potrzebują.
I tego życzę Wam i sobie w nowym roku :)
W poradni normalny dzień pracy, lista pacjentów szczelnie wypełniona, 20 osób wcześniej zadzwoniło, wpisało się na listę.
O 8 zaczęłam pracę.
Chwilę później pielęgniarka przyszła zabrać dwie karty, bo pacjenci dzwonili, że jednak nie przyjdą.
Do 9 obejrzałam już jednego pacjenta, pozostałych 2 z tej godziny się nie pojawiło.
Kolejne 40 minut spędziłam z pielęgniarkami w socjalnym, dyskutując o kolacji wigilijnej.
Przez następne 2 godziny uzbierałam 5 pacjentów, z czego dwie osoby były nie zapisane wcześniej, przyszły "po drodze".
W międzyczasie zadzwoniła kolejna osoba, że miała wizytę na 8:30, ale jednak w ogóle nie przyjdzie.
Do końca pracy pojawiły się jeszcze dwie osoby z listy plus jedna przeziębiona.
Bilans:
20 osób zapisanych.
Przyszło 9, z czego 6 zapisanych, a 3 dodatkowo.
14 (!!!) osób nie pojawiło się, mimo zapisania na listę.
Tylko dwie osoby (no, może tą trzecią też doliczymy) uznały za stosowne zadzwonić i powiedzieć, że ich nie będzie.
Dodatkowo piekielne jest to, że rano dzwoniły dwie osoby zapytać o wolne miejsca i obie usłyszały, że lista jest pełna, więc mogą przyjść, ale gwarancji przyjęcia nie ma. Żadna z nich nie przyszła.
I tak będzie zawsze. Chyba, że wprowadzimy 5 zł kaucji za zapisanie się do lekarza. Gwarantuję, że wtedy wizyty zawsze by się odbywały, a w dodatku zapisywaliby się tylko luzie chorzy, tylko wtedy, kiedy tego potrzebują.
I tego życzę Wam i sobie w nowym roku :)
poz
Ocena:
692
(812)
Autko do remontu...
Na szczęście raczej na krótko, bo skasowany tylko lewy przód, ale i tak muszę się przeprosić z komunikacją miejską.
A było tak:
Jadę sobie rondem, dwupasmowym. Jechałam "na wprost", czyli mijałam jeden zjazd. Wjeżdżałam na rondo z prawego pasa, wjechałam na zewnętrzny, minęłam zjazd i nawet nie zdążyłam zamigać, że w kolejny będę skręcać, kiedy z wewnętrznego pasa wjechał we mnie kierowca zjeżdżający z ronda (wyjazd jednym pasem).
No nic, może mnie nie widział, w ślepym punkcie byłam. Zjechałam zaraz za rondem, po chwili podbiega kierowca.
Ojojoj, ile się nasłuchałam na swój temat! Że baba za kierownicą, że nie umiem jeździć, że za szybko jechałam, że on miał pierwszeństwo, że ja w ogóle powinnam zjechać poprzednim pasem i w ogóle nie powinnam wsiadać do samochodu. Oj, zrobiło się nerwowo, zwłaszcza, że facet dwa razy taki jak ja, macha łapami...
Nie pozostało nic innego, jak wezwać policję. Jedyne półtorej godzinki oczekiwania, krótkie tłumaczenie i... mandat dla Pana Kierowcy.
Jak to? Szok i niedowierzanie! Przecież on był na wewnętrznym, a ja na zewnętrznym! I on przecież miał pierwszeństwo, bo ja powinnam zjechać na poprzednim i złamałam przepis, bo pojechałam dalej!
Pierwszy raz słyszałam takie tłumaczenie, ale na pocieszenie policjanci też nie wiedzieli o co chodzi. Niestety, facet nie przyjął mandatu, więc na wypłatę odszkodowania sobie poczekam. Ale, dla spokoju ducha, sprawdziłam stan prawny. Nadal kierowcy mają pierwszeństwo na swoim pasie. Co widać nie zawsze jest łatwe do zaakceptowania.
Na szczęście raczej na krótko, bo skasowany tylko lewy przód, ale i tak muszę się przeprosić z komunikacją miejską.
A było tak:
Jadę sobie rondem, dwupasmowym. Jechałam "na wprost", czyli mijałam jeden zjazd. Wjeżdżałam na rondo z prawego pasa, wjechałam na zewnętrzny, minęłam zjazd i nawet nie zdążyłam zamigać, że w kolejny będę skręcać, kiedy z wewnętrznego pasa wjechał we mnie kierowca zjeżdżający z ronda (wyjazd jednym pasem).
No nic, może mnie nie widział, w ślepym punkcie byłam. Zjechałam zaraz za rondem, po chwili podbiega kierowca.
Ojojoj, ile się nasłuchałam na swój temat! Że baba za kierownicą, że nie umiem jeździć, że za szybko jechałam, że on miał pierwszeństwo, że ja w ogóle powinnam zjechać poprzednim pasem i w ogóle nie powinnam wsiadać do samochodu. Oj, zrobiło się nerwowo, zwłaszcza, że facet dwa razy taki jak ja, macha łapami...
Nie pozostało nic innego, jak wezwać policję. Jedyne półtorej godzinki oczekiwania, krótkie tłumaczenie i... mandat dla Pana Kierowcy.
Jak to? Szok i niedowierzanie! Przecież on był na wewnętrznym, a ja na zewnętrznym! I on przecież miał pierwszeństwo, bo ja powinnam zjechać na poprzednim i złamałam przepis, bo pojechałam dalej!
Pierwszy raz słyszałam takie tłumaczenie, ale na pocieszenie policjanci też nie wiedzieli o co chodzi. Niestety, facet nie przyjął mandatu, więc na wypłatę odszkodowania sobie poczekam. Ale, dla spokoju ducha, sprawdziłam stan prawny. Nadal kierowcy mają pierwszeństwo na swoim pasie. Co widać nie zawsze jest łatwe do zaakceptowania.
ronda
Ocena:
436
(500)
Pomysłowych mamy rodaków.
Do komisji rentowej wpłynął wniosek o przyznanie renty. W czasie analizy dokumentacji okazało się, że pacjent przedstawił zaświadczenia o leczeniu od dwóch niezależnych lekarzy specjalistów rechabilitacji...
Właśnie. Nie rehabilitacji, tylko RECHABILITACJI.
Oba kwity oczywiście sfałszowane.
Nie wiem, nie rozumiem, nie mogę uwierzyć...
Do komisji rentowej wpłynął wniosek o przyznanie renty. W czasie analizy dokumentacji okazało się, że pacjent przedstawił zaświadczenia o leczeniu od dwóch niezależnych lekarzy specjalistów rechabilitacji...
Właśnie. Nie rehabilitacji, tylko RECHABILITACJI.
Oba kwity oczywiście sfałszowane.
Nie wiem, nie rozumiem, nie mogę uwierzyć...
Ocena:
412
(498)
Na SOR trafił do nas pacjent z dusznością.
Poszły drogie leki, wziewki, sterydy, konsultacje, tomografia (bo wywiad w kierunku guza płuca), rentgen klatki, przynajmniej kilka osób zaangażowanych w pacjenta. Na koniec recepty na cholernie drogie leki, za które pacjent po refundacji zapłaci kilka złotych.
I co? I g...! Pan Bardzo Chory Na Duszność zdążył wyjść z budynku i od razu zapalił papieroska. Jednego, drugiego. Pety rzucił i poszedł w długą.
A nas szlag trafia, bo leczymy mu chorobę, którą sam sobie sprawia. Którą pogłębia. I na którą idą ciężkie pieniądze - sam jego pobyt kosztował ponad tysiąc złotych. Ale to nie on zapłacił, więc co mu szkodzi, zapali, pogorszy się, przyjdzie do nas z dusznością...
Poszły drogie leki, wziewki, sterydy, konsultacje, tomografia (bo wywiad w kierunku guza płuca), rentgen klatki, przynajmniej kilka osób zaangażowanych w pacjenta. Na koniec recepty na cholernie drogie leki, za które pacjent po refundacji zapłaci kilka złotych.
I co? I g...! Pan Bardzo Chory Na Duszność zdążył wyjść z budynku i od razu zapalił papieroska. Jednego, drugiego. Pety rzucił i poszedł w długą.
A nas szlag trafia, bo leczymy mu chorobę, którą sam sobie sprawia. Którą pogłębia. I na którą idą ciężkie pieniądze - sam jego pobyt kosztował ponad tysiąc złotych. Ale to nie on zapłacił, więc co mu szkodzi, zapali, pogorszy się, przyjdzie do nas z dusznością...
Ocena:
537
(767)
Tak sobie czytam, jak to wszyscy chorują (najczęściej na niedoczynność tarczycy), a nikt nie je za dużo :)
Bilans energetyczny ma to do siebie, że jeśli się dostarcza np 2000 kalorii, a spala 1000 to ten pozostały tysiąc musi gdzieś zostać.
W niedoczynności tarczycy metabolizm zwalnia. Człowiek robi się senny, mało ruchliwy. Nie ma siły ani ochoty. Codzienne wysiłki są tak bardzo redukowane, jak tylko się da - i na poziomie "mycie okien" i na poziomie "tętno".
To prawda, że człowiek tyje. Ale bogowie! Nie dlatego, że ma niedoczynność tarczycy! Dlatego, że nagle bilans przestał się zgadzać!
Jadłaś zawsze 2000kcal i było ok? Prawda, ale spalałaś 2000! A tu nagle więcej siedzisz, metabolizm spada... Spalasz 1000, ale jesz nadal 2000. Gdybyś jadła 1000, to byłoby ok. Gdybyś zmusiła się do ruchu na maksa, też byłoby ok.
Oczywiście to nie chodzi o to, hormony tarczycy są potrzebne i trzeba je suplementować, a tycie to tylko jeden z sygnałów, że coś może się dziać. Ale sama miałam pacjentkę z niedoczynnością, która była chuda jak szczapa, a miała pozostałe objawy. Tylko ona gdy zaczęła zauważać, że mało się rusza, to mniej jadła, chodziła na siłę na basen. Do mnie sprowadziła ją sucha skóra i brak energii, a nie kilogramy.
A dziś większość robi tak: tyję - to na pewno nie przez jedzenie. Ja na 100% jestem chora! U 98% choroby nie ma - jest "batonik", "dokładka", "serial w TV" zamiast choćby spaceru. Pozostałe 2% chorują.
Ale tylko 1% zacznie brać leki i zmniejszy dietę do momentu wyrównania. Reszta weźmie tabletki i zacznie żreć trzy razy tyle, bo przecież jest chora "na tarczycę", to musi być gruba...
PS. Ja wiem, prawda w oczy kole. Każdy chciałby móc o sobie powiedzieć "chory" zamiast "leniwy". Tylko chorzy którzy chcą, jakoś sobie z otyłością radzą. A leniwi... no cóż... im pozostaje wymyślanie, jakie to jeszcze badania trzeba zrobić, żeby wreszcie coś było źle, i żeby to jednak była "choroba".
Bilans energetyczny ma to do siebie, że jeśli się dostarcza np 2000 kalorii, a spala 1000 to ten pozostały tysiąc musi gdzieś zostać.
W niedoczynności tarczycy metabolizm zwalnia. Człowiek robi się senny, mało ruchliwy. Nie ma siły ani ochoty. Codzienne wysiłki są tak bardzo redukowane, jak tylko się da - i na poziomie "mycie okien" i na poziomie "tętno".
To prawda, że człowiek tyje. Ale bogowie! Nie dlatego, że ma niedoczynność tarczycy! Dlatego, że nagle bilans przestał się zgadzać!
Jadłaś zawsze 2000kcal i było ok? Prawda, ale spalałaś 2000! A tu nagle więcej siedzisz, metabolizm spada... Spalasz 1000, ale jesz nadal 2000. Gdybyś jadła 1000, to byłoby ok. Gdybyś zmusiła się do ruchu na maksa, też byłoby ok.
Oczywiście to nie chodzi o to, hormony tarczycy są potrzebne i trzeba je suplementować, a tycie to tylko jeden z sygnałów, że coś może się dziać. Ale sama miałam pacjentkę z niedoczynnością, która była chuda jak szczapa, a miała pozostałe objawy. Tylko ona gdy zaczęła zauważać, że mało się rusza, to mniej jadła, chodziła na siłę na basen. Do mnie sprowadziła ją sucha skóra i brak energii, a nie kilogramy.
A dziś większość robi tak: tyję - to na pewno nie przez jedzenie. Ja na 100% jestem chora! U 98% choroby nie ma - jest "batonik", "dokładka", "serial w TV" zamiast choćby spaceru. Pozostałe 2% chorują.
Ale tylko 1% zacznie brać leki i zmniejszy dietę do momentu wyrównania. Reszta weźmie tabletki i zacznie żreć trzy razy tyle, bo przecież jest chora "na tarczycę", to musi być gruba...
PS. Ja wiem, prawda w oczy kole. Każdy chciałby móc o sobie powiedzieć "chory" zamiast "leniwy". Tylko chorzy którzy chcą, jakoś sobie z otyłością radzą. A leniwi... no cóż... im pozostaje wymyślanie, jakie to jeszcze badania trzeba zrobić, żeby wreszcie coś było źle, i żeby to jednak była "choroba".
Ocena:
359
(1021)
Pewien Obywatel miał problemy z kręgosłupem. Kilka lat temu miał mały wypadek, po nim nabawił się klasycznej rwy kulszowej. Dolegliwości kwalifikowały go do zabiegu. Trochę się wahał, ale z biegiem czasu robiło się gorzej i gorzej. Doszło do tego, że dostał czasową rentę, bo nie był prawie w stanie się poruszać. Koniec końców decyzja o zabiegu zapadła.
Kilka dni pobytu w szpitalu, operacja udana, od razu rehabilitacja (najpierw w szpitalu, potem prywatnie, na koniec jeszcze "przydziałowe na NFZ").
Facet odmieniony pod każdym względem - nie dość, że znów może chodzić, ba, nawet biegać, od razu skoczyło mu też samopoczucie, bo z kalekiego dziada (we własnym mniemaniu) na powrót stał się dziarskim cztrdziestokilkulatkiem.
Wszystko byłoby super, gdyby nie jeden mały dyskomforcik. Jaki? Renta, drodzy Państwo.
ZUS, jak najbardziej prawidłowo, odebrał rentę, ponieważ człowiek stał się na powrót sprawy, a co za tym idzie zdolny do pracy. Jasne, logiczne.
Jednak nasz bohater nie może się z tym pogodzić. "Przecież jestem po zabiegu! Operację miałem! Czy to nie oznacza, że jestem ciężko chory?" Nie, to oznacza, że był pan chory. I że został pan wyleczony...
Niestety, renta Obywatelowi się spodobała na tyle, że nie może się pogodzić z jej utratą. Co drugi dzień gości u nas na SORze, teatralnie kuśtykając i narzekając na bóle. Ciekawe, bo nigdy nie ma objawów klastycznych dla tego schorzenia, a nie dających się "zagrać". No i nadal korzysta z naszej poradni rehabilitacyjnej. Tam nigdy nie ma żadnych dolegliwości.
Ot, typowy przykład rentitis chronica...
Kilka dni pobytu w szpitalu, operacja udana, od razu rehabilitacja (najpierw w szpitalu, potem prywatnie, na koniec jeszcze "przydziałowe na NFZ").
Facet odmieniony pod każdym względem - nie dość, że znów może chodzić, ba, nawet biegać, od razu skoczyło mu też samopoczucie, bo z kalekiego dziada (we własnym mniemaniu) na powrót stał się dziarskim cztrdziestokilkulatkiem.
Wszystko byłoby super, gdyby nie jeden mały dyskomforcik. Jaki? Renta, drodzy Państwo.
ZUS, jak najbardziej prawidłowo, odebrał rentę, ponieważ człowiek stał się na powrót sprawy, a co za tym idzie zdolny do pracy. Jasne, logiczne.
Jednak nasz bohater nie może się z tym pogodzić. "Przecież jestem po zabiegu! Operację miałem! Czy to nie oznacza, że jestem ciężko chory?" Nie, to oznacza, że był pan chory. I że został pan wyleczony...
Niestety, renta Obywatelowi się spodobała na tyle, że nie może się pogodzić z jej utratą. Co drugi dzień gości u nas na SORze, teatralnie kuśtykając i narzekając na bóle. Ciekawe, bo nigdy nie ma objawów klastycznych dla tego schorzenia, a nie dających się "zagrać". No i nadal korzysta z naszej poradni rehabilitacyjnej. Tam nigdy nie ma żadnych dolegliwości.
Ot, typowy przykład rentitis chronica...
Ocena:
490
(590)
Za moich czasów przychodnianych kilka razy spotkałam się z podobnymi przykładami, ale opowiem Wam ten najbardziej jaskrawy.
Pani X miała 30 lat i 160 wzrostu. I wymiary doskonałe, czyli... nie, nie 90-60-90. Doskonałe, tak jak kula. Przy swoim 160 wzrostu ważyła prawie 130 kg. Przychodziła od czasu do czasu z jakiś błahych powodów, przeziębienia, bóle stawów.
Kilka razy zagadywałam o wagę, pytałam o dietę, ale wzbudzało to w najlepszym wypadku niechęć, jak nie agresję. Gdzieś tak w historii poniewierały się wcześniejsze wyniki badań, na granicy normy, ale w sumie prawidłowe.
Ale pani tyła, coraz bardziej bolały stawy... W końcu żal mi się jej zrobiło i postanowiłam ją przeczołgać przez pełną diagnostykę, dietetyka, endokrynologa, pełen pakiet badań. Ogólnie wszystko, co tylko mogłam jej zaproponować. Nie obyło się bez protestów i komentarzy, ale jakoś udało mi się ją namówić.
Od dietetyka wróciła oburzona, bo ojojoj, on jej rozpisał dietę! Ale pani kochana, jaką!!! Zabronił słodkiego i kluseczek! I kazał ograniczyć tłuste! I napisał jadłospis, ale przecież tu nic do najedzenia nie ma...
Widziałam ten jadłospis, nie był jakiś drakoński, co dawało pewne pojęcie, jak pacjentka żywiła się dotychczas. Oczywiście z diety nic nie wyszło, nawet ograniczenie słodkiego to było zbyt wiele.
Od endokrynologa pani wróciła z prawidłowymi hormonami i poprzekraczanymi wszystkimi wynikami lipidów, z początkami cukrzycy.
Czy to dało do myślenia? Czy coś zmieniła? NIE.
Ale ponieważ wyniki przyszły złe, to teraz ma wytłumaczenie. Bo ona jest chora! Ona nie schudnie, bo ona przecież ma WYNIKI. Nic, że te hormonalne akurat są dobre, a podwyższone świadczą o otyłości. Klasyczne wyparcie, żadnych zmian dietetycznych, ruchowych też nie (bo jak tu się ruszać przy takiej wadze). A na próby wysłania jej na turnus odchudzający usłyszałam, że nie może, bo jest CHORA! No, bo te wyniki....
Pani X miała 30 lat i 160 wzrostu. I wymiary doskonałe, czyli... nie, nie 90-60-90. Doskonałe, tak jak kula. Przy swoim 160 wzrostu ważyła prawie 130 kg. Przychodziła od czasu do czasu z jakiś błahych powodów, przeziębienia, bóle stawów.
Kilka razy zagadywałam o wagę, pytałam o dietę, ale wzbudzało to w najlepszym wypadku niechęć, jak nie agresję. Gdzieś tak w historii poniewierały się wcześniejsze wyniki badań, na granicy normy, ale w sumie prawidłowe.
Ale pani tyła, coraz bardziej bolały stawy... W końcu żal mi się jej zrobiło i postanowiłam ją przeczołgać przez pełną diagnostykę, dietetyka, endokrynologa, pełen pakiet badań. Ogólnie wszystko, co tylko mogłam jej zaproponować. Nie obyło się bez protestów i komentarzy, ale jakoś udało mi się ją namówić.
Od dietetyka wróciła oburzona, bo ojojoj, on jej rozpisał dietę! Ale pani kochana, jaką!!! Zabronił słodkiego i kluseczek! I kazał ograniczyć tłuste! I napisał jadłospis, ale przecież tu nic do najedzenia nie ma...
Widziałam ten jadłospis, nie był jakiś drakoński, co dawało pewne pojęcie, jak pacjentka żywiła się dotychczas. Oczywiście z diety nic nie wyszło, nawet ograniczenie słodkiego to było zbyt wiele.
Od endokrynologa pani wróciła z prawidłowymi hormonami i poprzekraczanymi wszystkimi wynikami lipidów, z początkami cukrzycy.
Czy to dało do myślenia? Czy coś zmieniła? NIE.
Ale ponieważ wyniki przyszły złe, to teraz ma wytłumaczenie. Bo ona jest chora! Ona nie schudnie, bo ona przecież ma WYNIKI. Nic, że te hormonalne akurat są dobre, a podwyższone świadczą o otyłości. Klasyczne wyparcie, żadnych zmian dietetycznych, ruchowych też nie (bo jak tu się ruszać przy takiej wadze). A na próby wysłania jej na turnus odchudzający usłyszałam, że nie może, bo jest CHORA! No, bo te wyniki....
Ocena:
564
(742)
Zaczyna nam się sezon grzewczy, więc przypomniała mi się pewna historia sprzed ponad pół roku.
Byłam w spółdzielni mieszkaniowej załatwić jakieś papiery. Siedzę przy stoliczku, czekam aż pani coś tam wypisze, znajdzie w systemie, pozbiera podpisy itd.
Za to przy stoliczku obok, chwilę po moim przyjściu, siada starszy Pan. Widać, że zły, od pierwszego zdania podniesiony ton głosu, w garści gruba teczka z tysiącami kartek i karteczek.
Starszy pan: Ja mam pilną sprawę! Dostałem rachunek za ogrzewanie i znów mam sporo do zapłacenia!
Pani z obsługi: Już sekundkę, niech znajdę pana dane w systemie (szuka, szuka, znalazła). O, jak to? Przecież ma pan prawie 400 zł zwrotu za ogrzewanie? Dziwne... a mogę zobaczyć rachunek, jaki pan dostał?
S: Proszę, właśnie, bo tu jest 400 złotych!
P: No jest 400... ale to zwrot jest proszę pana, tu nic nie trzeba płacić, to się liczy jako czynsz, to jest zwrot dla pana.
S: NO WŁAŚNIE! ale tu jest TYLKO 400 złotych!
P: Dlaczego tylko? Przecież to jest bardzo duży zwrot. Prawie dwa miesiące nie będzie pan musiał czynszu płacić...
S: Tak, ale ja przecież wpłaciłem wam prawie 600!
P: Oczywiście, ale część z tego przecież poszła na ogrzewanie.
S: Nie mogła! Ja nic nie grzeję! Ja mam ciągle zakręcone kaloryfery!
P (najwyraźniej nie pierwszy raz prowadziła taką dyskusję, było wręcz słychać westchnięcie przed przejściem do wyjaśnień): Tak, ale przez pana mieszkanie idą rury grzewcze, płaci pan też za ogrzewanie korytarzy i części wspólnych... Poza tym nie może pan nic nie dogrzewać.
S: Mogę! Ja nic nie korzystałem z waszego ciepła! Ani razu! Nawet przy minus dwudziestu!
P: I miał pan minus dwadzieścia w domu?
S (obruszony): Nie, co też pani mówi! Ale miałem 17!
P: Czyli miał pan ogrzane mieszkanie?
S: Nie miałem! Zakręciłem! A te rurki to i tak nic nie dają! Wy mnie chcecie oszukać! A ja codziennie spisywałem te cyferki! Proszę! Kaloryfer zimny, a tu 200 złotych do zapłaty!
P: (tu nastąpiło długie tłumaczenie jak działają podzielniki i dlaczego są to podzielniki, a nie liczniki, jak jest rozliczane ciepło itd i gdy już wydawało się, że wszystko zrozumiał).
S: Ale dlaczego ja mam płacić za coś, czego nie zużyłem? Ja miałem zakręcone kaloryfery!
I tu wtrącił się do rozmowy inny mieszkaniec:
M: Zimą miał pan 17 stopni w mrozy? I zakręcone kaloryfery?
S: Miałem!
M: To pan to ciepło UKRADŁ! Sąsiedzi musieli grzać za pana i za siebie! Bo ktoś te pana 17 musiał nagrzać! A pan nie dość, że ich okradł, to jeszcze pan ma czelność się wykłócać, że za mało pan nakradł!
S: No co też pan! Ja nie jestem złodziejem! Ja pana do sądu dam!
M: A co pan myśli! Że ciepło to się skąd wzięło u pana?!
S: Ale ja miałem zimno!
M: Ale nie na minusie! A jak pan nie grzał, to ktoś pana musiał dogrzać! Ja też mam takich złodziei za ścianą! W kuchni jak w lodówce, cała ściana zimna! Grzyb wchodzi! Dogrzać tego nie można, bo się cwaniaczki grzeją na mój koszt!
I tu niestety przyszło mi opuścić spółdzielnię z załatwionymi kwitami, chociaż szkoda, bo dalsza dyskusja (bitwa?) zapowiadała się ciekawie. Ale, fakt faktem, dogrzewanie cwaniaczków jest koszmarem. Sama miałam takich przez ścianę łazienki i na noc nie można było drzwi zamykać, bo inaczej wchodziło się jak na balkon zimą (tylko mniej padało). Ale wątpię, czy którykolwiek z nich dał się przekonać, że grzejąc odrobinę zapłaci tyle samo, albo nieznacznie więcej.
Byłam w spółdzielni mieszkaniowej załatwić jakieś papiery. Siedzę przy stoliczku, czekam aż pani coś tam wypisze, znajdzie w systemie, pozbiera podpisy itd.
Za to przy stoliczku obok, chwilę po moim przyjściu, siada starszy Pan. Widać, że zły, od pierwszego zdania podniesiony ton głosu, w garści gruba teczka z tysiącami kartek i karteczek.
Starszy pan: Ja mam pilną sprawę! Dostałem rachunek za ogrzewanie i znów mam sporo do zapłacenia!
Pani z obsługi: Już sekundkę, niech znajdę pana dane w systemie (szuka, szuka, znalazła). O, jak to? Przecież ma pan prawie 400 zł zwrotu za ogrzewanie? Dziwne... a mogę zobaczyć rachunek, jaki pan dostał?
S: Proszę, właśnie, bo tu jest 400 złotych!
P: No jest 400... ale to zwrot jest proszę pana, tu nic nie trzeba płacić, to się liczy jako czynsz, to jest zwrot dla pana.
S: NO WŁAŚNIE! ale tu jest TYLKO 400 złotych!
P: Dlaczego tylko? Przecież to jest bardzo duży zwrot. Prawie dwa miesiące nie będzie pan musiał czynszu płacić...
S: Tak, ale ja przecież wpłaciłem wam prawie 600!
P: Oczywiście, ale część z tego przecież poszła na ogrzewanie.
S: Nie mogła! Ja nic nie grzeję! Ja mam ciągle zakręcone kaloryfery!
P (najwyraźniej nie pierwszy raz prowadziła taką dyskusję, było wręcz słychać westchnięcie przed przejściem do wyjaśnień): Tak, ale przez pana mieszkanie idą rury grzewcze, płaci pan też za ogrzewanie korytarzy i części wspólnych... Poza tym nie może pan nic nie dogrzewać.
S: Mogę! Ja nic nie korzystałem z waszego ciepła! Ani razu! Nawet przy minus dwudziestu!
P: I miał pan minus dwadzieścia w domu?
S (obruszony): Nie, co też pani mówi! Ale miałem 17!
P: Czyli miał pan ogrzane mieszkanie?
S: Nie miałem! Zakręciłem! A te rurki to i tak nic nie dają! Wy mnie chcecie oszukać! A ja codziennie spisywałem te cyferki! Proszę! Kaloryfer zimny, a tu 200 złotych do zapłaty!
P: (tu nastąpiło długie tłumaczenie jak działają podzielniki i dlaczego są to podzielniki, a nie liczniki, jak jest rozliczane ciepło itd i gdy już wydawało się, że wszystko zrozumiał).
S: Ale dlaczego ja mam płacić za coś, czego nie zużyłem? Ja miałem zakręcone kaloryfery!
I tu wtrącił się do rozmowy inny mieszkaniec:
M: Zimą miał pan 17 stopni w mrozy? I zakręcone kaloryfery?
S: Miałem!
M: To pan to ciepło UKRADŁ! Sąsiedzi musieli grzać za pana i za siebie! Bo ktoś te pana 17 musiał nagrzać! A pan nie dość, że ich okradł, to jeszcze pan ma czelność się wykłócać, że za mało pan nakradł!
S: No co też pan! Ja nie jestem złodziejem! Ja pana do sądu dam!
M: A co pan myśli! Że ciepło to się skąd wzięło u pana?!
S: Ale ja miałem zimno!
M: Ale nie na minusie! A jak pan nie grzał, to ktoś pana musiał dogrzać! Ja też mam takich złodziei za ścianą! W kuchni jak w lodówce, cała ściana zimna! Grzyb wchodzi! Dogrzać tego nie można, bo się cwaniaczki grzeją na mój koszt!
I tu niestety przyszło mi opuścić spółdzielnię z załatwionymi kwitami, chociaż szkoda, bo dalsza dyskusja (bitwa?) zapowiadała się ciekawie. Ale, fakt faktem, dogrzewanie cwaniaczków jest koszmarem. Sama miałam takich przez ścianę łazienki i na noc nie można było drzwi zamykać, bo inaczej wchodziło się jak na balkon zimą (tylko mniej padało). Ale wątpię, czy którykolwiek z nich dał się przekonać, że grzejąc odrobinę zapłaci tyle samo, albo nieznacznie więcej.
lokatorzy
Ocena:
644
(712)