Profil użytkownika
Traszka
Zamieszcza historie od: | 22 kwietnia 2011 - 15:45 |
Ostatnio: | 24 października 2022 - 21:50 |
O sobie: |
Uroczyście oświadczam, że wszystkie moje historie są wytworem mojej chorej wyobraźni, a zbieżność osób lub sytuacji z rzeczywistymi jest całkowicie przypadkowa. |
- Historii na głównej: 165 z 167
- Punktów za historie: 147787
- Komentarzy: 163
- Punktów za komentarze: 2372
Poradnik pod tytułem "jak nie dostać zwolnienia z pracy".
1. Wejdź do gabinetu zionąc wódą i pochodnymi z wczorajszej (dzisiejszej?) imprezy. Lekko bełkotliwym głosem zapewnij, że bardzo chcesz iść do pracy, ale tak jakoś masz kaca. I nie możesz, bo przecież twoi klienci by na pewno ucierpieli, jakbyś w takim stanie pracował.
2. Wejdź zionąc jak wyżej. Od progu wymyślaj, co też ci nie jest - grypa, angina, anemia, bóle głowy (w to jestem skłonna uwierzyć), bóle kręgosłupa, złamana ręka i zespół otępienny. Na pytanie o wypite alkohole manifestacyjnie wyjdź z gabinetu trzaskając drzwiami.
3. Wejdź do przychodni sprężyście, w dobrym humorze. Głośno dyskutuj w poczekalni, śmiej się, przechadzaj po korytarzu. Metr przed drzwiami gabinetu zacznij cierpieć - ba! umierać! na dowolną chorobę. Wyzdrowiej jak tylko lekarz chwyci za druki zwolnień.
4. Najlepiej "choruj" na kilka chorób na raz. Potakuj przy każdym podanym przez lekarza objawie, choćby miało to oznaczać, że masz biegunkę ze strasznym zaparciem.
5. Beztrosko przyznaj, że chcesz wolne, ale szkoda ci urlopu. Zrób awanturę przy odmowie. W końcu masz pełne prawo oszukiwać i naciągać społeczeństwo. Jak ktoś nie naciąga, to jego wina, frajer i tyle.
6. Bądź naprawdę chory, ale zwolnienie zażycz sobie na "za miesiąc". Wytłumacz, że masz lekką pracę, więc pójdziesz do roboty, ale za miesiąc masz urlop i chciałbyś go przedłużyć tym zwolnieniem. W końcu "dni się będą zgadzały".
7. I na koniec: Ukradnij bloczek zwolnień. Bądź zdziwiony, że policja tak szybko wpadła na twój trop. I co dziwniejsze - wiedziała, że to ty ukradłeś - czyżby miało to coś wspólnego z twoimi danymi na druku zwolnienia?
Fantazja w narodzie nie ginie...
1. Wejdź do gabinetu zionąc wódą i pochodnymi z wczorajszej (dzisiejszej?) imprezy. Lekko bełkotliwym głosem zapewnij, że bardzo chcesz iść do pracy, ale tak jakoś masz kaca. I nie możesz, bo przecież twoi klienci by na pewno ucierpieli, jakbyś w takim stanie pracował.
2. Wejdź zionąc jak wyżej. Od progu wymyślaj, co też ci nie jest - grypa, angina, anemia, bóle głowy (w to jestem skłonna uwierzyć), bóle kręgosłupa, złamana ręka i zespół otępienny. Na pytanie o wypite alkohole manifestacyjnie wyjdź z gabinetu trzaskając drzwiami.
3. Wejdź do przychodni sprężyście, w dobrym humorze. Głośno dyskutuj w poczekalni, śmiej się, przechadzaj po korytarzu. Metr przed drzwiami gabinetu zacznij cierpieć - ba! umierać! na dowolną chorobę. Wyzdrowiej jak tylko lekarz chwyci za druki zwolnień.
4. Najlepiej "choruj" na kilka chorób na raz. Potakuj przy każdym podanym przez lekarza objawie, choćby miało to oznaczać, że masz biegunkę ze strasznym zaparciem.
5. Beztrosko przyznaj, że chcesz wolne, ale szkoda ci urlopu. Zrób awanturę przy odmowie. W końcu masz pełne prawo oszukiwać i naciągać społeczeństwo. Jak ktoś nie naciąga, to jego wina, frajer i tyle.
6. Bądź naprawdę chory, ale zwolnienie zażycz sobie na "za miesiąc". Wytłumacz, że masz lekką pracę, więc pójdziesz do roboty, ale za miesiąc masz urlop i chciałbyś go przedłużyć tym zwolnieniem. W końcu "dni się będą zgadzały".
7. I na koniec: Ukradnij bloczek zwolnień. Bądź zdziwiony, że policja tak szybko wpadła na twój trop. I co dziwniejsze - wiedziała, że to ty ukradłeś - czyżby miało to coś wspólnego z twoimi danymi na druku zwolnienia?
Fantazja w narodzie nie ginie...
poz
Ocena:
688
(756)
Wezwanie do Piekła Górnego, an ulicę Diabelską 12/3. Pan zadzwonił i wybełkotał że kumpel Jan Ognisty w czasie popijawy huknął głową w stół i nie wstaje.
Jedziemy. Piekło Górne, ulica Diabelska... Ej, tu są tylko domki jednorodzinne, w dodatku tylko do numeru 9... Na pewno Diabelska? Dyspozytor próbuje się dodzwonić, nikt nie odbiera. Odsłuchuje nagranie... Diabelska, 12/3. Może ktoś się pomylił? Hmm... W Piekle Dolnym też jest Diabelska, tam chyba są bloki.
W Piekle Dolnym pod numerem 12/3 nikt nie słyszał nigdy o Janie Ognistym, popijawy nie ma, jest za to starsza pani. Ognisty... hmmm... Ognisty to chyba mieszka na Anielskiej, nie pamięta dokładnie gdzie, ale to porządna rodzina. Nic to, musimy sprawdzić. Dyspozytor nadal próbuje się bezowocnie dodzwonić do zgłaszających.
Anielska okazuje się być najdłuższą ulicą wsi, w dodatku nikt nie wie pod jaki niby numer mamy jechać, ale jakieś bloki są. Dyspozytor dzwoni na policję, żeby sprawdzili gdzie mieszkają Ogniści.
Policja znalazła Jana Ognistego, ale w Piekielisku. Może to tam? Nazwy podobne, jakiś zapomniany blok jest... Zarys się zgadza. Lecimy. Policja w tym czasie wysyła radiowóz, żeby sprawdzić jeszcze jeden możliwy adres.
W Piekielisku nikt nie otwiera, ciemno, sąsiedzi mówią, że od kilku dni nikogo nie ma. W tym czasie dyspozytor odbiera telefon od Pana Zgłaszającego, ten bełkocze do słuchawki, że kumpel wymiotuje. Adres? On nie wie! Nie Diabelska? Chyba Piekło Górne, nie? Bloki! Przy szkole!
Wracamy do Piekła Górnego. Szkoła jest zupełnie gdzie indziej, niż ulica Diabelska. Bloków też nie ma... A może to chodziło nie o szkołę, a o przychodnię? Z zewnątrz trochę podobnie wyglądają... Koło przychodni są jakieś bloki. Ulica? Malinowa :) Ale jest numer 12/3. Wchodzimy na piętro, pod trójką nie ma popijawy, ale to pewnie Kowalski dzwoni. On w klatce obok, tam zawsze awantury są.
Kowalski okazuje się być właścicielem menelni, ledwo trzymającym się na nogach. Kumpel obok, też średnio kontaktujący, wzywał pogotowie. Ale on nie stąd, a skąd ma wiedzieć jaki tu adres... Pan Jan okazuje się być nie Ognisty, a Iksiński, Ognisty to jeszcze inny uczestnik libacji.
Pakujemy pana Jana, wracamy do szpitala. I tak oto, po dwóch godzinach poszukiwań pacjent otrzymał natychmiastową pomoc :)
PS. Pijany był tylko...
Jedziemy. Piekło Górne, ulica Diabelska... Ej, tu są tylko domki jednorodzinne, w dodatku tylko do numeru 9... Na pewno Diabelska? Dyspozytor próbuje się dodzwonić, nikt nie odbiera. Odsłuchuje nagranie... Diabelska, 12/3. Może ktoś się pomylił? Hmm... W Piekle Dolnym też jest Diabelska, tam chyba są bloki.
W Piekle Dolnym pod numerem 12/3 nikt nie słyszał nigdy o Janie Ognistym, popijawy nie ma, jest za to starsza pani. Ognisty... hmmm... Ognisty to chyba mieszka na Anielskiej, nie pamięta dokładnie gdzie, ale to porządna rodzina. Nic to, musimy sprawdzić. Dyspozytor nadal próbuje się bezowocnie dodzwonić do zgłaszających.
Anielska okazuje się być najdłuższą ulicą wsi, w dodatku nikt nie wie pod jaki niby numer mamy jechać, ale jakieś bloki są. Dyspozytor dzwoni na policję, żeby sprawdzili gdzie mieszkają Ogniści.
Policja znalazła Jana Ognistego, ale w Piekielisku. Może to tam? Nazwy podobne, jakiś zapomniany blok jest... Zarys się zgadza. Lecimy. Policja w tym czasie wysyła radiowóz, żeby sprawdzić jeszcze jeden możliwy adres.
W Piekielisku nikt nie otwiera, ciemno, sąsiedzi mówią, że od kilku dni nikogo nie ma. W tym czasie dyspozytor odbiera telefon od Pana Zgłaszającego, ten bełkocze do słuchawki, że kumpel wymiotuje. Adres? On nie wie! Nie Diabelska? Chyba Piekło Górne, nie? Bloki! Przy szkole!
Wracamy do Piekła Górnego. Szkoła jest zupełnie gdzie indziej, niż ulica Diabelska. Bloków też nie ma... A może to chodziło nie o szkołę, a o przychodnię? Z zewnątrz trochę podobnie wyglądają... Koło przychodni są jakieś bloki. Ulica? Malinowa :) Ale jest numer 12/3. Wchodzimy na piętro, pod trójką nie ma popijawy, ale to pewnie Kowalski dzwoni. On w klatce obok, tam zawsze awantury są.
Kowalski okazuje się być właścicielem menelni, ledwo trzymającym się na nogach. Kumpel obok, też średnio kontaktujący, wzywał pogotowie. Ale on nie stąd, a skąd ma wiedzieć jaki tu adres... Pan Jan okazuje się być nie Ognisty, a Iksiński, Ognisty to jeszcze inny uczestnik libacji.
Pakujemy pana Jana, wracamy do szpitala. I tak oto, po dwóch godzinach poszukiwań pacjent otrzymał natychmiastową pomoc :)
PS. Pijany był tylko...
erka na peryferiach
Ocena:
696
(760)
Pewien pan szedł z małą córeczką. Pan szedł zamyślony, córeczka pląsała obok. Doszedł do skrzyżowania, bezmyślnie skręcił w stronę pasów. Córeczka również. Prosto pod dwunastolatka na rowerze. Dzieciak jechał wolno, od razu zahamował - lekko zahaczył dziewczynkę, która klapnęła pupą na chodnik. Sam chłopak zleciał z roweru i trochę się potłukł.
Ale nie to było piekielne. Piekielny był tatuś. Tatuś, który wziął chłopaczka za fraki i spoliczkował... Zbił mu również okulary (takie rowerowe - zerwał z nosa i rzucił na ziemię).
Na szczęście wmieszali się przechodnie, którzy pana spacyfikowali.
Kiedy przyjechaliśmy, pan był zajęty krzykami i grożeniem chłopakowi. Własnym płaczącym dzieckiem się nie zajmował. Ba, nie chciał z nami wsiąść do karetki, bo "ten gówniarz ucieknie". Odpuścił dopiero jak zagroziłam, że wpiszę w kartę brak opieki nad dzieckiem. Mała została zawieziona do szpitala na wyraźne żądanie ojca (przecież ciężko ranna, on musi mieć dowody, on tego gnoja załatwi).
Pikanterii dodaje fakt, że pan groził chłopakowi w towarzystwie minimum 5 świadków. A ja opisałam sytuacje bardzo dokładnie w raporcie. Ciekawe, czyje będzie na górze...
Ale nie to było piekielne. Piekielny był tatuś. Tatuś, który wziął chłopaczka za fraki i spoliczkował... Zbił mu również okulary (takie rowerowe - zerwał z nosa i rzucił na ziemię).
Na szczęście wmieszali się przechodnie, którzy pana spacyfikowali.
Kiedy przyjechaliśmy, pan był zajęty krzykami i grożeniem chłopakowi. Własnym płaczącym dzieckiem się nie zajmował. Ba, nie chciał z nami wsiąść do karetki, bo "ten gówniarz ucieknie". Odpuścił dopiero jak zagroziłam, że wpiszę w kartę brak opieki nad dzieckiem. Mała została zawieziona do szpitala na wyraźne żądanie ojca (przecież ciężko ranna, on musi mieć dowody, on tego gnoja załatwi).
Pikanterii dodaje fakt, że pan groził chłopakowi w towarzystwie minimum 5 świadków. A ja opisałam sytuacje bardzo dokładnie w raporcie. Ciekawe, czyje będzie na górze...
erka
Ocena:
814
(864)
Od stycznia mamy dwóch nowych ratowników. Młode chłopięta, ledwo po studiach. Jako tacy zostali na razie przydzieleni na karetki S - żeby ktoś ocenił ich pracę, pokierował na samym początku. Wiadomo, każdy z nas był kiedyś głupi :) Doświadczenie niestety w tym zawodzie jest bardzo ważne, a jakoś trzeba je zdobyć. Dlatego na samym początku młodziaki mają ciężko - robią wszystko, są maksymalnie wykorzystywani. Jeśli tylko jest czas, to przy pacjencie robią WSZYSTKO, drugi ratownik siedzi z założonymi rękami :)
O ile jeden z świeżynek jest w miarę rozsądny i powoli zdobywa moje zaufanie, o tyle z drugim mam problem. Duży. Miesiąc to nadal krótko, ale pewne podstawy należałoby już złapać. Niestety, nasz pan R chyba nie jest zainteresowany pracą, bo robi wszystko, żeby ją szybko stracić.
Przykłady?
Po dwóch tygodniach R nadal nie potrafił założyć wenflonu, co chwilę coś motał, a to stazy nie założył, a to gubił koreczki, zalewał wszystko krwią, wrzucał igły do zwykłego kosza.
Nie wie co gdzie leży w karetce, wysłany po szyny do usztywnienia przegrzebał wszystkie szafki, zanim drugi ratownik wkurzył się i wyjął je ze stałego miejsca (BTW to dość duże przedmioty, szukanie ich w szafkach 20x30 cm nie miało sensu...). Znalezioną szynę próbował dogiąć do złamanej nogi (modeluje się zawsze na zdrowej, żeby nie szarpać złamania).
Ostentacyjnie mówi do nas na "ty" przy pacjentach - tu słowo wyjaśnienia: w zespołach od razu przechodzę z ratownikami na imiona, bo łatwiej się dogadać, poza tym pracujemy w małych grupach, w różnych warunkach, w nocy, w święta - to zbliża ludzi. Ale nie pozwalam sobie na mówienie do pacjenta: "Krzychu zmierzy panu ciśnienie". Nawet nie wiedziałam, że tak można...
Kilka razy zdarzyło się, że w karetce były braki - normalnie po każdym większym wyjeździe uzupełnia się leki czy opatrunki, które zeszły - to zadanie ratownika. I przychodzi wyjazd, decyduję o podaniu leku, po czym słyszę zza pleców "o, mamy ostatnią ampułkę" (rzecz niedopuszczalna - bo co zrobić, jakby się np stłukła?) Potem się dowiedziałam, że drugi ratownik zapas miał w kieszeni, co według naszego nabytku całkowicie odpuściło mu grzechy.
Załapałam się na kłótnię pomiędzy nim, a kierowcą i drugim ratownikiem. Powód? On nie będzie sprzątał karetki, bo on jest do wyższych celów. To, że to on musi wiedzieć gdzie co leży, uzupełniać, dezynfekować, bo to JEGO miejsce pracy - nie dociera. W końcu kazałam mu dokładnie przeczytać umowę o pracę - "pracownik zobowiązuje się dbać o porządek w miejscu pracy". (na marginesie - w dyżurce też robił ciężki burdel, ale tu chłopaki go ładnie ukrócili, wywalając jego bałagan na świeży śnieg).
Pod koniec stycznia przyszedł do mnie (swojego kierownika!) z awanturą (!!!), że on wszystko robi! On jest wykorzystywany! Jak on ma dobrze pracować, jak on ma tyle obowiązków! Wszystko na jego głowie, po prostu człowiek urobiony po pachy! To jest fala! On jest dobrym ratownikiem, a my go gnębimy! Na argument, że na jego miejscu raczej zamknęłabym gębę i się uczyła, bo jak na razie nic na jego umiejętności nie wskazuje i dobrym ratownikiem to może będzie za kilka lat, R poleciał na skargę do dyrekcji. Po skonfrontowaniu stanowiska dostał odpowiedź, że w sprawy pomiędzy zespołem dyrekcja się nie miesza i ogólnie oni wolą pracowników, którzy nie piszą donosów na siebie.
Ale szanse na wyrzucenie z pracy raczej marne - protekcja to rzecz nie do przeskoczenia. I daje poczucie, że nie trzeba się starać, bo praca i tak będzie.
O ile jeden z świeżynek jest w miarę rozsądny i powoli zdobywa moje zaufanie, o tyle z drugim mam problem. Duży. Miesiąc to nadal krótko, ale pewne podstawy należałoby już złapać. Niestety, nasz pan R chyba nie jest zainteresowany pracą, bo robi wszystko, żeby ją szybko stracić.
Przykłady?
Po dwóch tygodniach R nadal nie potrafił założyć wenflonu, co chwilę coś motał, a to stazy nie założył, a to gubił koreczki, zalewał wszystko krwią, wrzucał igły do zwykłego kosza.
Nie wie co gdzie leży w karetce, wysłany po szyny do usztywnienia przegrzebał wszystkie szafki, zanim drugi ratownik wkurzył się i wyjął je ze stałego miejsca (BTW to dość duże przedmioty, szukanie ich w szafkach 20x30 cm nie miało sensu...). Znalezioną szynę próbował dogiąć do złamanej nogi (modeluje się zawsze na zdrowej, żeby nie szarpać złamania).
Ostentacyjnie mówi do nas na "ty" przy pacjentach - tu słowo wyjaśnienia: w zespołach od razu przechodzę z ratownikami na imiona, bo łatwiej się dogadać, poza tym pracujemy w małych grupach, w różnych warunkach, w nocy, w święta - to zbliża ludzi. Ale nie pozwalam sobie na mówienie do pacjenta: "Krzychu zmierzy panu ciśnienie". Nawet nie wiedziałam, że tak można...
Kilka razy zdarzyło się, że w karetce były braki - normalnie po każdym większym wyjeździe uzupełnia się leki czy opatrunki, które zeszły - to zadanie ratownika. I przychodzi wyjazd, decyduję o podaniu leku, po czym słyszę zza pleców "o, mamy ostatnią ampułkę" (rzecz niedopuszczalna - bo co zrobić, jakby się np stłukła?) Potem się dowiedziałam, że drugi ratownik zapas miał w kieszeni, co według naszego nabytku całkowicie odpuściło mu grzechy.
Załapałam się na kłótnię pomiędzy nim, a kierowcą i drugim ratownikiem. Powód? On nie będzie sprzątał karetki, bo on jest do wyższych celów. To, że to on musi wiedzieć gdzie co leży, uzupełniać, dezynfekować, bo to JEGO miejsce pracy - nie dociera. W końcu kazałam mu dokładnie przeczytać umowę o pracę - "pracownik zobowiązuje się dbać o porządek w miejscu pracy". (na marginesie - w dyżurce też robił ciężki burdel, ale tu chłopaki go ładnie ukrócili, wywalając jego bałagan na świeży śnieg).
Pod koniec stycznia przyszedł do mnie (swojego kierownika!) z awanturą (!!!), że on wszystko robi! On jest wykorzystywany! Jak on ma dobrze pracować, jak on ma tyle obowiązków! Wszystko na jego głowie, po prostu człowiek urobiony po pachy! To jest fala! On jest dobrym ratownikiem, a my go gnębimy! Na argument, że na jego miejscu raczej zamknęłabym gębę i się uczyła, bo jak na razie nic na jego umiejętności nie wskazuje i dobrym ratownikiem to może będzie za kilka lat, R poleciał na skargę do dyrekcji. Po skonfrontowaniu stanowiska dostał odpowiedź, że w sprawy pomiędzy zespołem dyrekcja się nie miesza i ogólnie oni wolą pracowników, którzy nie piszą donosów na siebie.
Ale szanse na wyrzucenie z pracy raczej marne - protekcja to rzecz nie do przeskoczenia. I daje poczucie, że nie trzeba się starać, bo praca i tak będzie.
erka
Ocena:
711
(779)
Nigdy nie wkurzaj lekarza - nie wiadomo kiedy na niego znów trafisz :)
Znajomy z pracy budował dom. Szło powoli, po drodze mniejsze i większe przeboje. I gdy już niewiele pozostało do końca, znajomek przyszedł wkurzony do roboty.
Z: Jak kiedyś będziecie chcieli robić stolarkę, to byle gdzie, ale nie u X. Nie dość, że cham porobił drzwi nie tak jak miały być, podłoga krzywa, miał poprawić, pogorszył... Nie odbiera telefonu, ponoć wyjechał. I okazuje się, że nakradł materiału ;/ Ja teraz w czarnej d*** jestem, terminy u innych odległe, po partaczu nikt nie chce robić, kasy nie mam, odjechała z X w siną dal, a stolarki nie ma kto dokończyć. Pamiętajcie, ktokolwiek, ale nie Stolarz X.
Kilka lat później na naszą izbę trafił Stolarz X :) Tak mnie tknęło, czy to nie tan sam. Zadzwoniłam, dopytałam, ten sam. Do zabiegu, banalnego, ale zawsze. W znieczuleniu. A oszukany znajomy jest anestezjologiem...
Postarał się, żeby X trafił do niego na salę. I kiedy przyszedł na wizytę przed zabiegiem, nachylił się nad X i spytał:
Z: A pan mnie pamięta?
X: Nieee...
Z: Robił pan u mnie podłogi, drzwi... w domku pod miastem. Już pan pamięta?
X: Eeee... ten...
Z: Pamięta pan. No to ja panu teraz zrobię takie znieczulenie, ja pan mi stolarkę (tu demoniczny uśmiech nr 7).
Znieczulenie zrobił oczywiście normalnie, ale i tak pan Stolarz po zabiegu zaproponował, że on może odda te pieniądze, które wtedy zabrał... Bo jakby tak jeszcze kiedyś trafił do szpitala...
Znajomy z pracy budował dom. Szło powoli, po drodze mniejsze i większe przeboje. I gdy już niewiele pozostało do końca, znajomek przyszedł wkurzony do roboty.
Z: Jak kiedyś będziecie chcieli robić stolarkę, to byle gdzie, ale nie u X. Nie dość, że cham porobił drzwi nie tak jak miały być, podłoga krzywa, miał poprawić, pogorszył... Nie odbiera telefonu, ponoć wyjechał. I okazuje się, że nakradł materiału ;/ Ja teraz w czarnej d*** jestem, terminy u innych odległe, po partaczu nikt nie chce robić, kasy nie mam, odjechała z X w siną dal, a stolarki nie ma kto dokończyć. Pamiętajcie, ktokolwiek, ale nie Stolarz X.
Kilka lat później na naszą izbę trafił Stolarz X :) Tak mnie tknęło, czy to nie tan sam. Zadzwoniłam, dopytałam, ten sam. Do zabiegu, banalnego, ale zawsze. W znieczuleniu. A oszukany znajomy jest anestezjologiem...
Postarał się, żeby X trafił do niego na salę. I kiedy przyszedł na wizytę przed zabiegiem, nachylił się nad X i spytał:
Z: A pan mnie pamięta?
X: Nieee...
Z: Robił pan u mnie podłogi, drzwi... w domku pod miastem. Już pan pamięta?
X: Eeee... ten...
Z: Pamięta pan. No to ja panu teraz zrobię takie znieczulenie, ja pan mi stolarkę (tu demoniczny uśmiech nr 7).
Znieczulenie zrobił oczywiście normalnie, ale i tak pan Stolarz po zabiegu zaproponował, że on może odda te pieniądze, które wtedy zabrał... Bo jakby tak jeszcze kiedyś trafił do szpitala...
świat jest mały
Ocena:
1301
(1345)
Wypadek przy pracach remontowych. Pan przycinał jakieś belki, piłą mu się omsknęła i przeciął sobie rękę mniej więcej w połowie przedramienia. Głęboko, naczynia uszkodzone. Na szczęście znaleźli się przytomni ludzie, rękę obwiązali jakąś w miarę czystą szmatą. Krwawienie nie ustawało, więc zawiązali ramię zwykłym, cienkim sznurkiem. Krótko później przyjechaliśmy.
I nagle przytomni ludzie przestali być przytomni.
Wydawało mi się oczywiste, że muszę ranę odpakować, zerknąć jak to wygląda, ocenić utratę krwi (bo od tego zależy moje dalsze postępowanie, między innymi to na jaki oddział pojedziemy). Tymczasem w momencie kiedy zaczęłam odwijać szmatę podniósł się straszny krzyk. Że nie można, że się wykrwawi, że zakażenie... Jak się okazało, było to dopiero preludium do wrzasku towarzyszącemu ściąganiu sznurka z ramienia.
Dygresja: Sznurek musieliśmy ściągnąć, bo po pierwsze, nie spełnia swojej roli - tak cienki sznurek musiałby być bardzo mocno zawiązany, żeby zatamować tętnicę. BARDZO mocno. Właściwie nie do zawiązania ot tak. Założony chociaż ciut luźniej działa odwrotnie - zaciska żyły, więc krew dopływa, ale nie ma jak odpłynąć = większe krwawienie i niepotrzebny ból. Po drugie w jego miejsce chcieliśmy założyć porządny mankiet do zaciśnięcia naczyń. Koniec dygresji.
W momencie kiedy ratownik zabrał się za nożyczki jakiś typ podszedł do niego i zaczął go szarpać! Bo nie wolno! Tylko lekarz może ściągać opaskę uciskową! Na moje wtrącenie, że ja jestem lekarzem i jak najbardziej mogę ciąć dowolne sznurki, bo opaską tego nie nazwę, pan poinformował mnie, że jestem głupia, nie znam się i tylko w szpitalu można. I w ogóle on na nas doniesie, on ma szwagra w sądzie! On nie da zrobić krzywdy! Z tyłu jakieś pomruki aprobaty... Zaczęło się robić nieciekawie...
W tej sytuacji pozostało nam uciec (prawie, że dosłownie) do karetki, zamknąć się w środku i zrobić swoje przy towarzyszącym łomotaniu w drzwi. I wezwać policję, bo panowie nie pozwolili nam odjechać - jeden z krewkich kumpli stanął przed karetką. Absurd sytuacji zaczął mnie przerastać - wezwanie poważne, facet leje krwią, a świadkowie przeszkadzają jak mogą, nie pozwalają tamować, nie pozwalają jechać do szpitala...
W końcu policja przyjechała,jeden radiowóz, chwilę później drugi i wreszcie udało nam się wyjechać. Pacjent oddany, zabieg jeszcze tego samego dnia. Happy end.
Za to ja kilka tygodni później dostałam wezwanie do prokuratury - jako świadek w dochodzeniu o pobicie funkcjonariuszy policji :)
I nagle przytomni ludzie przestali być przytomni.
Wydawało mi się oczywiste, że muszę ranę odpakować, zerknąć jak to wygląda, ocenić utratę krwi (bo od tego zależy moje dalsze postępowanie, między innymi to na jaki oddział pojedziemy). Tymczasem w momencie kiedy zaczęłam odwijać szmatę podniósł się straszny krzyk. Że nie można, że się wykrwawi, że zakażenie... Jak się okazało, było to dopiero preludium do wrzasku towarzyszącemu ściąganiu sznurka z ramienia.
Dygresja: Sznurek musieliśmy ściągnąć, bo po pierwsze, nie spełnia swojej roli - tak cienki sznurek musiałby być bardzo mocno zawiązany, żeby zatamować tętnicę. BARDZO mocno. Właściwie nie do zawiązania ot tak. Założony chociaż ciut luźniej działa odwrotnie - zaciska żyły, więc krew dopływa, ale nie ma jak odpłynąć = większe krwawienie i niepotrzebny ból. Po drugie w jego miejsce chcieliśmy założyć porządny mankiet do zaciśnięcia naczyń. Koniec dygresji.
W momencie kiedy ratownik zabrał się za nożyczki jakiś typ podszedł do niego i zaczął go szarpać! Bo nie wolno! Tylko lekarz może ściągać opaskę uciskową! Na moje wtrącenie, że ja jestem lekarzem i jak najbardziej mogę ciąć dowolne sznurki, bo opaską tego nie nazwę, pan poinformował mnie, że jestem głupia, nie znam się i tylko w szpitalu można. I w ogóle on na nas doniesie, on ma szwagra w sądzie! On nie da zrobić krzywdy! Z tyłu jakieś pomruki aprobaty... Zaczęło się robić nieciekawie...
W tej sytuacji pozostało nam uciec (prawie, że dosłownie) do karetki, zamknąć się w środku i zrobić swoje przy towarzyszącym łomotaniu w drzwi. I wezwać policję, bo panowie nie pozwolili nam odjechać - jeden z krewkich kumpli stanął przed karetką. Absurd sytuacji zaczął mnie przerastać - wezwanie poważne, facet leje krwią, a świadkowie przeszkadzają jak mogą, nie pozwalają tamować, nie pozwalają jechać do szpitala...
W końcu policja przyjechała,jeden radiowóz, chwilę później drugi i wreszcie udało nam się wyjechać. Pacjent oddany, zabieg jeszcze tego samego dnia. Happy end.
Za to ja kilka tygodni później dostałam wezwanie do prokuratury - jako świadek w dochodzeniu o pobicie funkcjonariuszy policji :)
erka
Ocena:
1276
(1312)
Pan X lubi sobie czasem popić. Wiadomo, pracy nie ma, życie ciężkie, pogoda paskudna, sąsiad krzywo spojrzał, pies szczeka, żona nie trzyma za rączkę w ciężkich momentach.
Pani X z kolei bardzo nie lubi jak Pan X popija. W tych częstych momentach bierze wałek i wywala Pana X za drzwi, krzycząc coś o moczymordach, zakałach i swoim trudnym losie.
Pan X początkowo chował się we własnej stodole, ale niestety, przyszłą jesień, zimno. Wymyślił więc swoim małym rozumkiem, że są miejsca cieplejsze. Szpital, na przykład. Nie miał jednak telefonu, żeby zadzwonić i poinformować o swoim z pewnością krytycznym stanie. Dotarł więc chwiejnym krokiem do drogi krajowej. Nikt nie chciał się jednak zatrzymać. Jak temu zaradzić? Prosto - położyć się na środku ulicy.
I tak kolejny kierowca zadzwonił do nas sam - w miejscowości Y na drodze leży nieprzytomny, pewnie potrącony. Pan X wniebowzięty - szpital, badania. Ciepełko, prysznic. A i starej można w twarz wykrzyczeć, że się było w szpitalu!
Za kolejną flaszką pan X znów leżał na drodze krajowej. Znów z sukcesem. Po następnej także. Miał szczęście, dopiero po 4 czy 5 sytuacji trafił na kolegę, który już u niego był. Kolega nie dał się już nabrać, chociaż pan X bardzo się starał. Ale próba odwiezienia go do domu rodzinnego zakończyła się "zabierta mi tego nieroba" wykrzyczanym zza zamkniętych drzwi. Pan X trafił do izby wytrzeźwień. Niby daleko, ale przynajmniej ciepło. Pełen sukces, bo pijanego nie można zostawić bez opieki - czyli jakieś ciepłe miejsce trzeba mu znaleźć.
I tak, od kilku miesięcy co kilka dni jeździmy do wsi Y, gdzie pan X leży w dobrze widocznym miejscu, zawsze "nieprzytomny" (do tego stopnia wczuł się w rolę, że pewnego dnia, po postawieniu do pionu przez dwóch policjantów pan nadal był baardzo nieprzytomny - mimo, że stał na własnych nogach). Zawsze trafia do izby wytrzeźwień, wraca do domu i świętuje powrót flaszką, dwoma trzema... po czym chwiejnym krokiem zmierza w stronę swojego małego miejsca na drodze krajowej i kółko się zamyka.
I tylko czekamy na moment, w którym pan X położy się przed jakimś zmęczonym kierowcą TIRa, który go zauważy w ostatniej chwili, albo wcale. Tylko biednego kierowcy żal.
Pani X z kolei bardzo nie lubi jak Pan X popija. W tych częstych momentach bierze wałek i wywala Pana X za drzwi, krzycząc coś o moczymordach, zakałach i swoim trudnym losie.
Pan X początkowo chował się we własnej stodole, ale niestety, przyszłą jesień, zimno. Wymyślił więc swoim małym rozumkiem, że są miejsca cieplejsze. Szpital, na przykład. Nie miał jednak telefonu, żeby zadzwonić i poinformować o swoim z pewnością krytycznym stanie. Dotarł więc chwiejnym krokiem do drogi krajowej. Nikt nie chciał się jednak zatrzymać. Jak temu zaradzić? Prosto - położyć się na środku ulicy.
I tak kolejny kierowca zadzwonił do nas sam - w miejscowości Y na drodze leży nieprzytomny, pewnie potrącony. Pan X wniebowzięty - szpital, badania. Ciepełko, prysznic. A i starej można w twarz wykrzyczeć, że się było w szpitalu!
Za kolejną flaszką pan X znów leżał na drodze krajowej. Znów z sukcesem. Po następnej także. Miał szczęście, dopiero po 4 czy 5 sytuacji trafił na kolegę, który już u niego był. Kolega nie dał się już nabrać, chociaż pan X bardzo się starał. Ale próba odwiezienia go do domu rodzinnego zakończyła się "zabierta mi tego nieroba" wykrzyczanym zza zamkniętych drzwi. Pan X trafił do izby wytrzeźwień. Niby daleko, ale przynajmniej ciepło. Pełen sukces, bo pijanego nie można zostawić bez opieki - czyli jakieś ciepłe miejsce trzeba mu znaleźć.
I tak, od kilku miesięcy co kilka dni jeździmy do wsi Y, gdzie pan X leży w dobrze widocznym miejscu, zawsze "nieprzytomny" (do tego stopnia wczuł się w rolę, że pewnego dnia, po postawieniu do pionu przez dwóch policjantów pan nadal był baardzo nieprzytomny - mimo, że stał na własnych nogach). Zawsze trafia do izby wytrzeźwień, wraca do domu i świętuje powrót flaszką, dwoma trzema... po czym chwiejnym krokiem zmierza w stronę swojego małego miejsca na drodze krajowej i kółko się zamyka.
I tylko czekamy na moment, w którym pan X położy się przed jakimś zmęczonym kierowcą TIRa, który go zauważy w ostatniej chwili, albo wcale. Tylko biednego kierowcy żal.
erka
Ocena:
821
(855)
Miałam wątpliwą przyjemność udzielać pierwszej pomocy na stoku.
Grupka snowboardzistów wybrała się poszaleć na śniegu. Pogoda niezbyt sprzyjająca - zimno, padał gęsty śnieg, zawierucha. Widoczność kiepska, zwłaszcza, że było już po osiemnastej. Żeby nie było smutno, wypili sobie po piwku, może dwóch na podgrzanie atmosfery. Zjechali raz, drugi, w końcu się zmęczyli. W połowie stoku. Wybrali idealne miejsce odpoczynku - osłonięte od gwałtownych podmuchów wiatru. Usiedli sobie, rozmawiają...
W tym czasie ja zjeżdżam kolejny raz klnąc w myślach pogodę i mój ośli upór, który każe mi podejść do pewnego paskudnego zakrętu raz jeszcze, bo za każdym razem coś mi tam idzie nie tak - a to za szeroko, a to za wąsko - nie mogę go po prostu przejechać płynnie, tak jakbym chciała. W dodatku zakręt jest oblodzony, wymaga wysiłku. Ale przecież nie dam wygrać pojedynku jakiemuś durnemu kawałkowi stoku!
Dojeżdżam do mojego wyzwania, jeden skręt, drugi, cholera, znów źle! Narta lekko mi odjeżdża, na moment tracę równowagę, od razu ją odzyskuję, ale przez to zawahania nie zdążę się złożyć w kolejny ciasny zakręt. Błyskawiczna zmiana taktyki, tu pojadę szeroko, trudno, rozpędzę się, wyhamuję sobie zaraz za zakrętem.
Na pełnym gazie wypadam zza zakrętu... prosto w grupkę roześmianych debili. Szybkie odbicie w bok, grupa minięta o centymetry, jakieś głośne okrzyki oburzenia za mną. Cholera! O mało co kogoś nie zabiłam! Wściekła siedzę na wyciągu i już układam w myślach przemowę do debili. A może lepiej po prostu poprosić kogoś z obsługi stoku? Chyba, że już pojechali - może dało im do myślenia?
Kolejny raz dojeżdżam do mojego zakrętu powolutku, niepewna, czy debile nadal tam są. Znów się nie udało, ale przynajmniej wyjeżdżam tempem prawie spacerowym. A debile są... ale jakby większa grupa? Drugi rzut oka i wszystko jasne - ktoś miał mniej szczęścia. Jeden debil leży i jęczy, nad nim przerażone towarzystwo, za to za grupką druga osoba, ofiara ich głupoty. No nic, trzeba ogarnąć - wysyłam jednego cymbała na dół po pomoc, drugiego na górę, niech już nikt w nas nie wpadnie. Oboje poszkodowani żyją, jedno mocno poturbowane (to niewinne niestety), drugie chyba bardziej przestraszone. Podjeżdżają ratownicy, zabierają pechowców, proszą żeby podjechać do dyżurki - muszą zrobić notatkę.
Skutki - niewinna osoba w szpitalu. Dla debila efekt dodatkowo finansowy - złamał regulamin stoku, ubezpieczyciel nie pokryje kosztów pomocy medycznej.
A ja już nie przejadę tego zakrętu bez obawy, że za chwile wpadnę w grupę kretynów, którzy najlepsze miejsce na odpoczynek znaleźli za zakrętem, na środku stoku.
Grupka snowboardzistów wybrała się poszaleć na śniegu. Pogoda niezbyt sprzyjająca - zimno, padał gęsty śnieg, zawierucha. Widoczność kiepska, zwłaszcza, że było już po osiemnastej. Żeby nie było smutno, wypili sobie po piwku, może dwóch na podgrzanie atmosfery. Zjechali raz, drugi, w końcu się zmęczyli. W połowie stoku. Wybrali idealne miejsce odpoczynku - osłonięte od gwałtownych podmuchów wiatru. Usiedli sobie, rozmawiają...
W tym czasie ja zjeżdżam kolejny raz klnąc w myślach pogodę i mój ośli upór, który każe mi podejść do pewnego paskudnego zakrętu raz jeszcze, bo za każdym razem coś mi tam idzie nie tak - a to za szeroko, a to za wąsko - nie mogę go po prostu przejechać płynnie, tak jakbym chciała. W dodatku zakręt jest oblodzony, wymaga wysiłku. Ale przecież nie dam wygrać pojedynku jakiemuś durnemu kawałkowi stoku!
Dojeżdżam do mojego wyzwania, jeden skręt, drugi, cholera, znów źle! Narta lekko mi odjeżdża, na moment tracę równowagę, od razu ją odzyskuję, ale przez to zawahania nie zdążę się złożyć w kolejny ciasny zakręt. Błyskawiczna zmiana taktyki, tu pojadę szeroko, trudno, rozpędzę się, wyhamuję sobie zaraz za zakrętem.
Na pełnym gazie wypadam zza zakrętu... prosto w grupkę roześmianych debili. Szybkie odbicie w bok, grupa minięta o centymetry, jakieś głośne okrzyki oburzenia za mną. Cholera! O mało co kogoś nie zabiłam! Wściekła siedzę na wyciągu i już układam w myślach przemowę do debili. A może lepiej po prostu poprosić kogoś z obsługi stoku? Chyba, że już pojechali - może dało im do myślenia?
Kolejny raz dojeżdżam do mojego zakrętu powolutku, niepewna, czy debile nadal tam są. Znów się nie udało, ale przynajmniej wyjeżdżam tempem prawie spacerowym. A debile są... ale jakby większa grupa? Drugi rzut oka i wszystko jasne - ktoś miał mniej szczęścia. Jeden debil leży i jęczy, nad nim przerażone towarzystwo, za to za grupką druga osoba, ofiara ich głupoty. No nic, trzeba ogarnąć - wysyłam jednego cymbała na dół po pomoc, drugiego na górę, niech już nikt w nas nie wpadnie. Oboje poszkodowani żyją, jedno mocno poturbowane (to niewinne niestety), drugie chyba bardziej przestraszone. Podjeżdżają ratownicy, zabierają pechowców, proszą żeby podjechać do dyżurki - muszą zrobić notatkę.
Skutki - niewinna osoba w szpitalu. Dla debila efekt dodatkowo finansowy - złamał regulamin stoku, ubezpieczyciel nie pokryje kosztów pomocy medycznej.
A ja już nie przejadę tego zakrętu bez obawy, że za chwile wpadnę w grupę kretynów, którzy najlepsze miejsce na odpoczynek znaleźli za zakrętem, na środku stoku.
stoki
Ocena:
590
(676)
Historia jakich wiele, niestety.
Wezwanie do wypadku drogowego - samochód dachował.
Dojeżdżamy na miejsce, zaglądamy do środka solidnie poobijanego samochodu, a tu nic. Pusto. Hmm... może wyleciał? Szyby powybijane, więc wszystko możliwe. Ganiamy więc z policją w te i nazad, zaglądamy pod krzaczki, za drzewka. Może kawałek przeszedł i klapnął w jakimś rowie kawałek dalej?
W końcu rezygnowaliśmy. Zgłaszamy się do bazy - dyspozytor informuje nas, że na stacji paliw jakieś 15 km stąd siedzi jakiś typ z rozbitą głową, przyjechał stopem chwilę temu, obsługa dzwoniła. Może to nasz poszukiwany kierowca?
Dojazd na miejsce, rzeczywiście, jakiś typ siedzi i popija piwo. Wygląda całkiem normalnie, nie licząc rozbitego czoła. Czy to on kierował tamtym samochodem? On. Czemu uciekł na stację paliw? Ha, tu już nie jest tak łatwo, pan miota się, że stres, że nic mu nie jest, że chce do domu, że policja niepotrzebna...
Już zgadliście? Podpowiem - na stacji można kupić piwo, szybko je wypić i udawać, że te promile, które wydmuchaliście, to z piwa. Niestety, z krwi można ustalić dynamikę narastania alkoholu. U pana (zabranego przez nas do szpitala) pierwsze badanie pokazało ponad promil (i tak się nieźle trzymał), kolejne potwierdziły, że piwko nie było pierwszym tego dnia. Komentarz chyba nie jest potrzebny.
Wezwanie do wypadku drogowego - samochód dachował.
Dojeżdżamy na miejsce, zaglądamy do środka solidnie poobijanego samochodu, a tu nic. Pusto. Hmm... może wyleciał? Szyby powybijane, więc wszystko możliwe. Ganiamy więc z policją w te i nazad, zaglądamy pod krzaczki, za drzewka. Może kawałek przeszedł i klapnął w jakimś rowie kawałek dalej?
W końcu rezygnowaliśmy. Zgłaszamy się do bazy - dyspozytor informuje nas, że na stacji paliw jakieś 15 km stąd siedzi jakiś typ z rozbitą głową, przyjechał stopem chwilę temu, obsługa dzwoniła. Może to nasz poszukiwany kierowca?
Dojazd na miejsce, rzeczywiście, jakiś typ siedzi i popija piwo. Wygląda całkiem normalnie, nie licząc rozbitego czoła. Czy to on kierował tamtym samochodem? On. Czemu uciekł na stację paliw? Ha, tu już nie jest tak łatwo, pan miota się, że stres, że nic mu nie jest, że chce do domu, że policja niepotrzebna...
Już zgadliście? Podpowiem - na stacji można kupić piwo, szybko je wypić i udawać, że te promile, które wydmuchaliście, to z piwa. Niestety, z krwi można ustalić dynamikę narastania alkoholu. U pana (zabranego przez nas do szpitala) pierwsze badanie pokazało ponad promil (i tak się nieźle trzymał), kolejne potwierdziły, że piwko nie było pierwszym tego dnia. Komentarz chyba nie jest potrzebny.
erka
Ocena:
857
(909)
Pewna pani złamała żebro. Złamała je w dość pospolity sposób, potykając się i waląc klatką piersiową w poręcz schodów. Oczywiście pogotowie, oczywiście szpital. Badania, RTG, obserwacja i w końcu nadszedł moment, kiedy panią należy wypisać do domu, bo szpital nijak jej już nie pomoże. Rozmawiam więc z panią męcząc się odrobinę, bo pani ubzdurała sobie jedno i za nic nie chce usłyszeć drugiego.
J: Na szczęście w badaniach nie wyszło nic ponad to pęknięte żebro, także włączymy pani środki przeciwbólowe, dostanie pani zwolnienie z pracy i będzie pani musiała spokojnie poczekać na zrośnięcie.
P: - Tak, tak... A ten gips to będzie duży?
J: Tu w ogóle nie będzie gipsu, nie ma takiej potrzeby, będą tylko środki przeciwbólowe, żeby pani swobodnie oddychała.
P: Czyli jak? Bandaż?
J: NIC. Żeber się nie usztywnia, udusiłaby się pani.
P: A... Tak... Bo ja się tak zastanawiam, jak się w tym umyć.
J: Normalnie.
P: Czyli mogę to ściągnąć?
J: Nic nie będzie do ściągania. Będzie cały czas tak jak teraz.
P: Bez gipsu?
J: Bez.
P: A ten lekki, wie pani, ten co można moczyć?
J: Też nie.
P: No dobrze, ale to co ja będę miała? Bandaż?
[i tak przez długą chwilę]
W końcu udało mi się wyjaśnić pani, że bez gipsu :)
Byłam szczęśliwa cały dzień, aż zadzwonił do mnie kolega z pretensją, że przyszła do niego jakaś baba ze złamanym żebrem i prośbą żeby usztywnić, bo boli. I dlaczego ja jej nie wytłumaczyłam, że tego się nie usztywnia... Policzyłam w myślach do dziesięciu i poradziłam, żeby sam spróbował. Zadzwonił później z przeprosinami :)
Ale i tak wyrozumiałość i tłumaczenie nie uchroniły nas od skargi do dyrekcji szpitala. Bo nie usztywniliśmy.
J: Na szczęście w badaniach nie wyszło nic ponad to pęknięte żebro, także włączymy pani środki przeciwbólowe, dostanie pani zwolnienie z pracy i będzie pani musiała spokojnie poczekać na zrośnięcie.
P: - Tak, tak... A ten gips to będzie duży?
J: Tu w ogóle nie będzie gipsu, nie ma takiej potrzeby, będą tylko środki przeciwbólowe, żeby pani swobodnie oddychała.
P: Czyli jak? Bandaż?
J: NIC. Żeber się nie usztywnia, udusiłaby się pani.
P: A... Tak... Bo ja się tak zastanawiam, jak się w tym umyć.
J: Normalnie.
P: Czyli mogę to ściągnąć?
J: Nic nie będzie do ściągania. Będzie cały czas tak jak teraz.
P: Bez gipsu?
J: Bez.
P: A ten lekki, wie pani, ten co można moczyć?
J: Też nie.
P: No dobrze, ale to co ja będę miała? Bandaż?
[i tak przez długą chwilę]
W końcu udało mi się wyjaśnić pani, że bez gipsu :)
Byłam szczęśliwa cały dzień, aż zadzwonił do mnie kolega z pretensją, że przyszła do niego jakaś baba ze złamanym żebrem i prośbą żeby usztywnić, bo boli. I dlaczego ja jej nie wytłumaczyłam, że tego się nie usztywnia... Policzyłam w myślach do dziesięciu i poradziłam, żeby sam spróbował. Zadzwonił później z przeprosinami :)
Ale i tak wyrozumiałość i tłumaczenie nie uchroniły nas od skargi do dyrekcji szpitala. Bo nie usztywniliśmy.
SOR
Ocena:
1162
(1206)