Profil użytkownika
Traszka
Zamieszcza historie od: | 22 kwietnia 2011 - 15:45 |
Ostatnio: | 24 października 2022 - 21:50 |
O sobie: |
Uroczyście oświadczam, że wszystkie moje historie są wytworem mojej chorej wyobraźni, a zbieżność osób lub sytuacji z rzeczywistymi jest całkowicie przypadkowa. |
- Historii na głównej: 165 z 167
- Punktów za historie: 147787
- Komentarzy: 163
- Punktów za komentarze: 2372
Kilka lat temu przyszedł do mnie pacjent D. ze "świeżą" cukrzycą. Zaniepokoiło go, że dużo pije, często wstaje do toalety w nocy, nie bardzo ma ochotę jeść i strasznie chudnie. Cóż, w badaniach cukier prawie 400 przy normie do 100. Pojechał do szpitala na diagnostykę, dostał insuliny, pełne szkolenie pt "jak być świadomym cukrzykiem". Regularnie przychodził po recepty na swoje leki. Aż nagle zniknął. Stwierdziłam, że pewnie zmienił lekarza i nie zajmowałam się więcej tematem.
Niestety ostatnio mnie odwiedził. Z powodu niegojących się ran na nogach - tzw. stopy cukrzycowej, typowej dla osób źle leczących cukrzycę.
Wypytałam pana o jego leczenie i wszystko mi opadło...
1. Po dwóch latach leczenia i dobrego samopoczucia D. zaczął szukać czy może jest jakieś inne leczenie, mniej uciążliwe. Trafił na strony homeopatii i znachorów, które to grono zgodnie twierdziło, że oczywiście takie leczenie jest.
2. Pan zapisał się do znanego w okolicy znach... przepraszam, czcigodnego uzdrowiciela, który zwyzywał wszystkich lekarzy, którzy dotychczas leczyli D., kazał odstawić "tę chemię" i zaczął własne czary-mary typu nakładanie rąk. Jedna wizyta - 400zł.
3. W myśl zasady lecz chorobę chorobą (czy jakoś tak) pan D. dostał przykaz picia dużych ilości słodzonej wody (nawet tłumaczył mi, że działało, bo w moczu pojawił się cukier, więc "zaczął się wydalać" - tak naprawdę cukier pojawia się kiedy glukozy we krwi jest tak dużo, że nerki już nie dają rady jej odfiltrować)
4. Oczywiście insuliny poszły w odstawkę jako zła chemia, wizyty u lekarza również. Pana D. nie zaniepokoiło, że gorzej się czuje, bo uzdrowiciel uprzedził, że złe moce opuszczają organizm i to dlatego.
5. Cukru pacjent więcej nie kontrolował, bo znachor powiedział, że każda ingerencja może zaprzepaścić cudowne leczenie i wszystko będzie trzeba zaczynać od nowa.
6. Pana D. zaniepokoiły dopiero rany na nogach, ale uzdrowiciel go uspokoił, bo "przecież nie bolą" (prawda - nerwy w takim stadium są już zniszczone, dlatego chory nie czuje, że kaleczy nogi) i niedługo znikną. Nie zniknęły, zrobiły się większe i zropiały i tylko dlatego pan D. pojawił się w przychodni.
Na wizycie glukometr (jaki bój musiałam stoczyć o to nieszczęsne badanie! Pan D walczył o ciągłość skóry jak o niepodległość) pokazał wynik "HIGH" - czyli poza zakresem (a zakres na naszym glukometrze sięga 600mg).
Wysłałam do szpitala w trybie pilnym. Pan poszedł, dał się zbadać, wysłuchał diagnozy (wskazana amputacja nogi) i... odmówił leczenia, twierdząc, że konowały to tylko szkodzą. Nawet recept ze szpitala nie wziął. Innymi słowy - poszedł się leczyć dalej do "uzdrowiciela".
Pozostało mi czekać na wezwanie od rodziny pana D. do stwierdzenia zgonu.
PS. Znachor bezkarny - w końcu on tylko "radzi", nikt nikomu nie każe go słuchać, nie?
Niestety ostatnio mnie odwiedził. Z powodu niegojących się ran na nogach - tzw. stopy cukrzycowej, typowej dla osób źle leczących cukrzycę.
Wypytałam pana o jego leczenie i wszystko mi opadło...
1. Po dwóch latach leczenia i dobrego samopoczucia D. zaczął szukać czy może jest jakieś inne leczenie, mniej uciążliwe. Trafił na strony homeopatii i znachorów, które to grono zgodnie twierdziło, że oczywiście takie leczenie jest.
2. Pan zapisał się do znanego w okolicy znach... przepraszam, czcigodnego uzdrowiciela, który zwyzywał wszystkich lekarzy, którzy dotychczas leczyli D., kazał odstawić "tę chemię" i zaczął własne czary-mary typu nakładanie rąk. Jedna wizyta - 400zł.
3. W myśl zasady lecz chorobę chorobą (czy jakoś tak) pan D. dostał przykaz picia dużych ilości słodzonej wody (nawet tłumaczył mi, że działało, bo w moczu pojawił się cukier, więc "zaczął się wydalać" - tak naprawdę cukier pojawia się kiedy glukozy we krwi jest tak dużo, że nerki już nie dają rady jej odfiltrować)
4. Oczywiście insuliny poszły w odstawkę jako zła chemia, wizyty u lekarza również. Pana D. nie zaniepokoiło, że gorzej się czuje, bo uzdrowiciel uprzedził, że złe moce opuszczają organizm i to dlatego.
5. Cukru pacjent więcej nie kontrolował, bo znachor powiedział, że każda ingerencja może zaprzepaścić cudowne leczenie i wszystko będzie trzeba zaczynać od nowa.
6. Pana D. zaniepokoiły dopiero rany na nogach, ale uzdrowiciel go uspokoił, bo "przecież nie bolą" (prawda - nerwy w takim stadium są już zniszczone, dlatego chory nie czuje, że kaleczy nogi) i niedługo znikną. Nie zniknęły, zrobiły się większe i zropiały i tylko dlatego pan D. pojawił się w przychodni.
Na wizycie glukometr (jaki bój musiałam stoczyć o to nieszczęsne badanie! Pan D walczył o ciągłość skóry jak o niepodległość) pokazał wynik "HIGH" - czyli poza zakresem (a zakres na naszym glukometrze sięga 600mg).
Wysłałam do szpitala w trybie pilnym. Pan poszedł, dał się zbadać, wysłuchał diagnozy (wskazana amputacja nogi) i... odmówił leczenia, twierdząc, że konowały to tylko szkodzą. Nawet recept ze szpitala nie wziął. Innymi słowy - poszedł się leczyć dalej do "uzdrowiciela".
Pozostało mi czekać na wezwanie od rodziny pana D. do stwierdzenia zgonu.
PS. Znachor bezkarny - w końcu on tylko "radzi", nikt nikomu nie każe go słuchać, nie?
zaścianek
Ocena:
1218
(1256)
Przyjęłam wczoraj młodą (czyli koło 40-stki), teoretycznie wykształconą kobietę z bólami brzucha.
Osłabiona, wymiotująca, ogólnie wyniszczona. Schudła ostatnio 5 kg bez żadnej diety.
W badaniu brzucha wyczuwalny olbrzymi (jak dwie pięści co najmniej) guz, prawdopodobnie jelita.
Oznajmiłam pacjentce, że wygląda to źle, musi jak najszybciej pojechać do szpitala na dalszą diagnostykę, bo jeśli to guz i to w dodatku tak duży, że powoduje niedrożność jelit, to leczenie jest potrzebne już teraz.
Odmówiła. Nie dała się przekonać, że bez badań i operacji umrze w bardzo nieprzyjemny sposób i w dodatku szybko.
Wiecie dlaczego odmawiała?
Cytuję: "Bo jak mama pojechała z rakiem do szpitala to umarła".
Podejrzewam, że pojechała tak samo późno. Mam tylko nadzieję, że ta kobieta nie ma córki.
Osłabiona, wymiotująca, ogólnie wyniszczona. Schudła ostatnio 5 kg bez żadnej diety.
W badaniu brzucha wyczuwalny olbrzymi (jak dwie pięści co najmniej) guz, prawdopodobnie jelita.
Oznajmiłam pacjentce, że wygląda to źle, musi jak najszybciej pojechać do szpitala na dalszą diagnostykę, bo jeśli to guz i to w dodatku tak duży, że powoduje niedrożność jelit, to leczenie jest potrzebne już teraz.
Odmówiła. Nie dała się przekonać, że bez badań i operacji umrze w bardzo nieprzyjemny sposób i w dodatku szybko.
Wiecie dlaczego odmawiała?
Cytuję: "Bo jak mama pojechała z rakiem do szpitala to umarła".
Podejrzewam, że pojechała tak samo późno. Mam tylko nadzieję, że ta kobieta nie ma córki.
poz
Ocena:
846
(886)
Dziś na smutno.
W moim rejonie mieszkał starszy pan, chory na raka jelit. Po kilku cyklach nieskutecznej chemioterapii został w końcu wypisany do domu, pod opiekę lekarza medycyny paliatywnej, który od czasu do czasu przyjeżdżał do niego, sprawdzał jak staruszek się czuje i przepisywał nowe leki przeciwbólowe. I tak mijał sobie czas, kiedy nasz chory powoli godził się z przemijaniem, załatwiał ostatnie sprawy...
Niestety w sprawę wmieszała się córka. Wychowana w kulcie wszechmocnej medycyny, nie przyjmowała do siebie faktu odchodzenia ojca. Od momentu jej powrotu z zagranicy coraz częściej jeździłam do nich na wezwania do wizyt domowych, tłumaczyłam, że choroba jest nieuleczalna, że wożenie do szpitala to tylko dodatkowe cierpienia, bo przecież sam transport obolałego pacjenta, dodatkowe niepotrzebne kłucia, badania przez obcych lekarzy, czekanie na wyniki... Żaden argument nie przemawiał do wyobraźni. Ja wychodziłam, córka wzywała pogotowie, które czasem (bardziej doświadczona załoga) odmawiało, a czasem zabierało pacjenta.
Kilkukrotnie rozmawiałam ze staruszkiem, który był już po prostu zmęczony życiem w takiej formie i chciał odejść w domowym zaciszu, otoczony najbliższą rodziną. Niestety, jego ostatnie życzenie się nie spełniło.
Nadszedł dzień w którym starszy pan, umierający już, zawołał do pokoju córkę, żeby się z nią pożegnać. Córka rękę wyrwała i pobiegła dzwonić po pogotowie. Przyjechało już gdy pan nie oddychał. Niestety, trafiło na młodą i niedoświadczoną ekipę, która od razu podjęła reanimację. Niestety, w tym konkretnym wypadku - udaną. Pan trafił do szpitala, przez kilka dni leżał podpięty do monitorów, z rurkami wsadzonymi wszędzie, gdzie się da (łącznie z intubacją), z codziennie pobieraną krwią do badań, i córką, która nie bardzo chciała wchodzić na oddział, "bo brzydko pachniało".
Zmarł po 4 dniach takiej męczarni. Sam.
W moim rejonie mieszkał starszy pan, chory na raka jelit. Po kilku cyklach nieskutecznej chemioterapii został w końcu wypisany do domu, pod opiekę lekarza medycyny paliatywnej, który od czasu do czasu przyjeżdżał do niego, sprawdzał jak staruszek się czuje i przepisywał nowe leki przeciwbólowe. I tak mijał sobie czas, kiedy nasz chory powoli godził się z przemijaniem, załatwiał ostatnie sprawy...
Niestety w sprawę wmieszała się córka. Wychowana w kulcie wszechmocnej medycyny, nie przyjmowała do siebie faktu odchodzenia ojca. Od momentu jej powrotu z zagranicy coraz częściej jeździłam do nich na wezwania do wizyt domowych, tłumaczyłam, że choroba jest nieuleczalna, że wożenie do szpitala to tylko dodatkowe cierpienia, bo przecież sam transport obolałego pacjenta, dodatkowe niepotrzebne kłucia, badania przez obcych lekarzy, czekanie na wyniki... Żaden argument nie przemawiał do wyobraźni. Ja wychodziłam, córka wzywała pogotowie, które czasem (bardziej doświadczona załoga) odmawiało, a czasem zabierało pacjenta.
Kilkukrotnie rozmawiałam ze staruszkiem, który był już po prostu zmęczony życiem w takiej formie i chciał odejść w domowym zaciszu, otoczony najbliższą rodziną. Niestety, jego ostatnie życzenie się nie spełniło.
Nadszedł dzień w którym starszy pan, umierający już, zawołał do pokoju córkę, żeby się z nią pożegnać. Córka rękę wyrwała i pobiegła dzwonić po pogotowie. Przyjechało już gdy pan nie oddychał. Niestety, trafiło na młodą i niedoświadczoną ekipę, która od razu podjęła reanimację. Niestety, w tym konkretnym wypadku - udaną. Pan trafił do szpitala, przez kilka dni leżał podpięty do monitorów, z rurkami wsadzonymi wszędzie, gdzie się da (łącznie z intubacją), z codziennie pobieraną krwią do badań, i córką, która nie bardzo chciała wchodzić na oddział, "bo brzydko pachniało".
Zmarł po 4 dniach takiej męczarni. Sam.
szpital
Ocena:
940
(984)
Dziś odcinek pod wiele mówiącym tytułem "Lista przebojów - co można ukraść z przychodni".
10. Papier toaletowy, chusteczki
9. Kalendarz ścienny reklamujący konkretny lek.
8. Mydło w płynie (różne wersje - z zasobnikiem lub bez).
7. Książeczki pomiarów glukozy dla cukrzyków (cały plik), łącznie z kartonowym pudełkiem .
6. Pieczątkę o treści "Za zgodność z oryginałem".
5. Żel do USG (2 butle, z czego jedna prawie pusta).
4. Zegar wiszący na wysokości 2,5m.
3. Kable od elektrod do EKG.
2. Dwa krzesła z poczekalni.
1. (!!!) UMYWALKA plus bateria ścienna.
Żadnego złodzieja nie udało się przyłapać.
Dyrekcja kazała założyć kraty w oknach. Na monitoring na nie stać.
10. Papier toaletowy, chusteczki
9. Kalendarz ścienny reklamujący konkretny lek.
8. Mydło w płynie (różne wersje - z zasobnikiem lub bez).
7. Książeczki pomiarów glukozy dla cukrzyków (cały plik), łącznie z kartonowym pudełkiem .
6. Pieczątkę o treści "Za zgodność z oryginałem".
5. Żel do USG (2 butle, z czego jedna prawie pusta).
4. Zegar wiszący na wysokości 2,5m.
3. Kable od elektrod do EKG.
2. Dwa krzesła z poczekalni.
1. (!!!) UMYWALKA plus bateria ścienna.
Żadnego złodzieja nie udało się przyłapać.
Dyrekcja kazała założyć kraty w oknach. Na monitoring na nie stać.
przychodnia
Ocena:
690
(724)
W ramach dofinansowań unijnych miasto wyremontowało tutejszą porodówkę, kupiło trochę sprzętu, wyposażyło sale do porodów rodzinnych i między innymi wydało mini-książeczki na temat ostatniego etapu ciąży, przygotowania do porodu, postępowania z maluchem zaraz po urodzeniu, itp.
Książeczki ładne, czytelne, poszła na nie kupa kasy (taki był wymóg), za to dla rodziców były bezpłatnie dostępne na oddziale - ot, leżały sobie na stoliczku, tak aby każdy zainteresowany mógł wziąć i poczytać.
A przynajmniej - takie było założenie. Bo wyłożone książeczki magicznie znikały. W sumie nikt ich jakoś specjalnie nie pilnował, w końcu jak jest zainteresowanie, to niech znikają, przecież nikt nie kradnie takich rzeczy, prawda?
Nieprawda :) Wykryło się, kiedy jedna z młodych matek zwierzyła się położnej, że szkoda, że ona taką książeczkę kupiła, całe 20 złotych poszło, a tu widzi, że za darmo dają...
Pewna przedsiębiorcza właścicielka sklepu z ciuchami i innymi akcesoriami dla maluchów, zwyczajnie zabierała materiały z oddziału i sprzedawała. A że publikacja była całkiem udana, to nie narzekała na brak zainteresowania.
Położne wzmogły czujność i złapały panią na gorącym uczynku - z plikiem książek pod pachą. Postraszyły cwaną "bizneswoman" sądem, policją i kazały oddać wszystkie egzemplarze (ponad 100 sztuk!). Dodatkowo na oddziale zawisła informacja dla oszukanych rodziców, gdzie zgłaszać się po zwrot pieniędzy. Obeszło się na szczęście bez procesów, za to zdecydowanie szybciej i skuteczniej.
Cały pozostały nakład zyskał wielką pieczęć "egzemplarz bezpłatny" na pierwszej stronie.
Książeczki ładne, czytelne, poszła na nie kupa kasy (taki był wymóg), za to dla rodziców były bezpłatnie dostępne na oddziale - ot, leżały sobie na stoliczku, tak aby każdy zainteresowany mógł wziąć i poczytać.
A przynajmniej - takie było założenie. Bo wyłożone książeczki magicznie znikały. W sumie nikt ich jakoś specjalnie nie pilnował, w końcu jak jest zainteresowanie, to niech znikają, przecież nikt nie kradnie takich rzeczy, prawda?
Nieprawda :) Wykryło się, kiedy jedna z młodych matek zwierzyła się położnej, że szkoda, że ona taką książeczkę kupiła, całe 20 złotych poszło, a tu widzi, że za darmo dają...
Pewna przedsiębiorcza właścicielka sklepu z ciuchami i innymi akcesoriami dla maluchów, zwyczajnie zabierała materiały z oddziału i sprzedawała. A że publikacja była całkiem udana, to nie narzekała na brak zainteresowania.
Położne wzmogły czujność i złapały panią na gorącym uczynku - z plikiem książek pod pachą. Postraszyły cwaną "bizneswoman" sądem, policją i kazały oddać wszystkie egzemplarze (ponad 100 sztuk!). Dodatkowo na oddziale zawisła informacja dla oszukanych rodziców, gdzie zgłaszać się po zwrot pieniędzy. Obeszło się na szczęście bez procesów, za to zdecydowanie szybciej i skuteczniej.
Cały pozostały nakład zyskał wielką pieczęć "egzemplarz bezpłatny" na pierwszej stronie.
szpital
Ocena:
887
(909)
Idioci zdarzają się wszędzie.
W czasie studiów dopadł nas przedmiot o wdzięcznej nazwie "Higiena". Tematyka delikatnie ujmując, z księżyca. Wystarczy wspomnieć, że na zajęciach zajmowaliśmy się wyliczaniem bezpiecznych odległości pomiędzy latryną a wykopaną studnią, mierzeniem okien i szczegółowymi porównaniami czy wymiary są zgodne z normą naświetlenia sali, liczeniem obrotów wentylatora o konkretnej długości ramienia, w celu wywietrzenia sali o danej pojemności, itd.
Dodatkowo, jak to często bywa w takich przypadkach, profesor która wykładała te zajmujące wiadomości, była przekonana o wadze swojego przedmiotu. Co tam, anatomia, co tam interna - wszyscy przecież wiedzą, że wykształcony medyk kopie studnie i mierzy okna. Obecność na wykładach obowiązkowa, wejściówki na zajęciach, sprawozdania z wyliczeń (te wykresy na papierze milimetrowym!), dwa duże kolokwia w czasie jednego semestru, no a na koniec EGZAMIN.
Od początku kombinowaliśmy, jak obejść te durnoty, bo nikt nie miał ochoty wkuwać ile ciepła przepuszczają okna plastikowe, a ile drewniane. W końcu po wielu zabiegach udało nam się wyciągnąć kilka testów z poprzednich lat. Dostaliśmy je od jedynego chyba normalnego asystenta na katedrze, oczywiście w pełnej konspiracji i tajemnicy. Testy przepisane, pokserowane w odpowiednich ilościach, my oczywiście liczymy, że przynajmniej część pytań się powtórzy.
Dzień krytyczny, wszyscy grzecznie stoją pod salą, nerwy napięte do granic, bo co zrobimy jeśli jednak się nie powtórzy?
Godzina zero nadeszła, a tu nikogo z katedry... Mija pięć minut, dziesięć... Zaczynamy się denerwować, ale nagle słychać charakterystyczny stukot obcasów. Pod salę wpada wyraźnie wściekła profesorka, za nią welonik asystentów, nie licząc naszego dobroczyńcy. Wpuszczają na miejsca, rozdają testy - udało nam się, przynajmniej 40% pytań się powtarza. Zaczynamy pisać, ale chyba wszyscy podskórnie czują, że coś tu nie gra...
Egzamin się skończył, plotki narastają, nikt nic nie wie, a wyraźnie widać, że psorka gdyby mogła, to by kogoś udusiła. Po 2 godzinach od egzaminu telefon - są już wyniki. I wszystkie osoby, które napisały PONAD 75% idą na ustną dopytkę...
Co się stało? Ano, mieliśmy idiotkę na roku. Perfekcjonistkę, która koniecznie musiała mieć piątkę. A że nie była pewna odpowiedzi na kilka pytań (nic dziwnego, książki nie były tak szczegółowe jak nasza wykładowczyni), zabrała nasze cudem uzyskane testy i pół godziny przed egzaminem poszła rozwiewać wątpliwości. Oczywiście nie do naszego asystenta. Do profesor.
Piekło, które się rozpętało spadło niestety na naszego dobroczyńcę, który - czapki z głów, wziął na siebie całość winy, ukrywając nasz aktywny udział. Przyznał się, że owszem, wziął te testy i dał naszej koleżance na prywatnych korepetycjach, no i pewnie się "rozpełzły"... Idiotce na szczęście nie przyszło do głowy zaprzeczać. Asystent musiał zmieniać katedrę (co pewnie wyszło mu na zdrowie), wszyscy "dopytywani" mieli duży problem z zaliczeniem przedmiotu, a idiotka do końca sprawy nie widziała nic dziwnego w swoim zachowaniu.
W czasie studiów dopadł nas przedmiot o wdzięcznej nazwie "Higiena". Tematyka delikatnie ujmując, z księżyca. Wystarczy wspomnieć, że na zajęciach zajmowaliśmy się wyliczaniem bezpiecznych odległości pomiędzy latryną a wykopaną studnią, mierzeniem okien i szczegółowymi porównaniami czy wymiary są zgodne z normą naświetlenia sali, liczeniem obrotów wentylatora o konkretnej długości ramienia, w celu wywietrzenia sali o danej pojemności, itd.
Dodatkowo, jak to często bywa w takich przypadkach, profesor która wykładała te zajmujące wiadomości, była przekonana o wadze swojego przedmiotu. Co tam, anatomia, co tam interna - wszyscy przecież wiedzą, że wykształcony medyk kopie studnie i mierzy okna. Obecność na wykładach obowiązkowa, wejściówki na zajęciach, sprawozdania z wyliczeń (te wykresy na papierze milimetrowym!), dwa duże kolokwia w czasie jednego semestru, no a na koniec EGZAMIN.
Od początku kombinowaliśmy, jak obejść te durnoty, bo nikt nie miał ochoty wkuwać ile ciepła przepuszczają okna plastikowe, a ile drewniane. W końcu po wielu zabiegach udało nam się wyciągnąć kilka testów z poprzednich lat. Dostaliśmy je od jedynego chyba normalnego asystenta na katedrze, oczywiście w pełnej konspiracji i tajemnicy. Testy przepisane, pokserowane w odpowiednich ilościach, my oczywiście liczymy, że przynajmniej część pytań się powtórzy.
Dzień krytyczny, wszyscy grzecznie stoją pod salą, nerwy napięte do granic, bo co zrobimy jeśli jednak się nie powtórzy?
Godzina zero nadeszła, a tu nikogo z katedry... Mija pięć minut, dziesięć... Zaczynamy się denerwować, ale nagle słychać charakterystyczny stukot obcasów. Pod salę wpada wyraźnie wściekła profesorka, za nią welonik asystentów, nie licząc naszego dobroczyńcy. Wpuszczają na miejsca, rozdają testy - udało nam się, przynajmniej 40% pytań się powtarza. Zaczynamy pisać, ale chyba wszyscy podskórnie czują, że coś tu nie gra...
Egzamin się skończył, plotki narastają, nikt nic nie wie, a wyraźnie widać, że psorka gdyby mogła, to by kogoś udusiła. Po 2 godzinach od egzaminu telefon - są już wyniki. I wszystkie osoby, które napisały PONAD 75% idą na ustną dopytkę...
Co się stało? Ano, mieliśmy idiotkę na roku. Perfekcjonistkę, która koniecznie musiała mieć piątkę. A że nie była pewna odpowiedzi na kilka pytań (nic dziwnego, książki nie były tak szczegółowe jak nasza wykładowczyni), zabrała nasze cudem uzyskane testy i pół godziny przed egzaminem poszła rozwiewać wątpliwości. Oczywiście nie do naszego asystenta. Do profesor.
Piekło, które się rozpętało spadło niestety na naszego dobroczyńcę, który - czapki z głów, wziął na siebie całość winy, ukrywając nasz aktywny udział. Przyznał się, że owszem, wziął te testy i dał naszej koleżance na prywatnych korepetycjach, no i pewnie się "rozpełzły"... Idiotce na szczęście nie przyszło do głowy zaprzeczać. Asystent musiał zmieniać katedrę (co pewnie wyszło mu na zdrowie), wszyscy "dopytywani" mieli duży problem z zaliczeniem przedmiotu, a idiotka do końca sprawy nie widziała nic dziwnego w swoim zachowaniu.
studia
Ocena:
1132
(1178)
W naszym małym szpitaliku, od pewnego czasu mamy pracownie gastroskopową. Badanie nie jest przyjemne (do żołądka trzeba wsadzić dość grubą "rurę" zakończoną kamerą), niektórzy wymagają do tego badania tzw sedacji - czyli takiego krótkiego "uśpienia" i uspokojenia. Jak można się domyśleć, leki, które działają w ten sposób (tj. usypiająco) są przeciwwskazaniem do prowadzenia samochodu (śladowe działanie leku utrzymuje się nawet do 24h) - reakcja jest podobna do stanu "po kieliszku". Dlatego każdy taki pacjent przy wypisie podpisuje informację, że zdaje sobie sprawę ze swojego stanu, że nie wolno mu prowadzić pojazdów i że do następnego dnia ma być pod opieką innej osoby (na wypadek np zasłabnięć - zawsze mogą się zdarzyć po znieczuleniu).
Ostatnio na moim dyżurze, trafiły do nas cztery osoby z wypadku samochodowego.
Bilans strat:
Kierowca pierwszego samochodu: złamana noga i ogólne potłuczenia.
Drugi samochód: ojciec - złamana ręka, połamane żebra, stłuczenie płuca, stan dość ciężki; matka - rany głowy, uszkodzony staw kolanowy; 11-letnia córka - na szczęście tylko ogólne zadrapania i przerażenie.
A przyczyny? No, to się okazało zaraz po wpisaniu pacjentów do systemu...
Kierowca pierwszego samochodu miał tego dnia gastroskopię w sedacji. Dokładnie 3 godziny przed wyjazdem ze szpitala - wypisał się na własne żądanie wcześniej, bo już "dobrze się czuje". Oczywiście przy wypisie zaznaczył, że przyjmuje do wiadomości, że nie wolno mu prowadzić samochodu.
Z relacji policji - kilka kilometrów za miastem nagle nasz dzielny pacjent zjechał na przeciwny pas. Prosto w rodzinę wracającą z przedłużonego, sylwestrowego weekendu.
Dla przestrogi - szkód nie pokryje ubezpieczenie, już ma założoną sprawę na policji (czekają tylko na kwalifikację czynu - wykroczenie czy przestępstwo), a rodzina myśli o wystąpieniu z pozwem o prywatne odszkodowanie.
Ostatnio na moim dyżurze, trafiły do nas cztery osoby z wypadku samochodowego.
Bilans strat:
Kierowca pierwszego samochodu: złamana noga i ogólne potłuczenia.
Drugi samochód: ojciec - złamana ręka, połamane żebra, stłuczenie płuca, stan dość ciężki; matka - rany głowy, uszkodzony staw kolanowy; 11-letnia córka - na szczęście tylko ogólne zadrapania i przerażenie.
A przyczyny? No, to się okazało zaraz po wpisaniu pacjentów do systemu...
Kierowca pierwszego samochodu miał tego dnia gastroskopię w sedacji. Dokładnie 3 godziny przed wyjazdem ze szpitala - wypisał się na własne żądanie wcześniej, bo już "dobrze się czuje". Oczywiście przy wypisie zaznaczył, że przyjmuje do wiadomości, że nie wolno mu prowadzić samochodu.
Z relacji policji - kilka kilometrów za miastem nagle nasz dzielny pacjent zjechał na przeciwny pas. Prosto w rodzinę wracającą z przedłużonego, sylwestrowego weekendu.
Dla przestrogi - szkód nie pokryje ubezpieczenie, już ma założoną sprawę na policji (czekają tylko na kwalifikację czynu - wykroczenie czy przestępstwo), a rodzina myśli o wystąpieniu z pozwem o prywatne odszkodowanie.
szpital na peryferiach
Ocena:
698
(720)
Pewnie wielu z Was zastanawia się o co chodzi w proteście "pieczątkowym" lekarzy. Część pewnie uwierzyła w słowa ministra zdrowia, albo szefa NFZ o niemoralnych lekarzach, którym "się nie chce", albo "są na smyczy koncernów farmaceutycznych" ewentualnie po prostu są złośliwi i odsyłanie kogoś z kwitkiem powoduje u nich wielokrotne orgazmy.
Pozwolę sobie wyjaśnić piekielność sytuacji. Niestety, będzie dość długo...
Jak wiecie, nowa ustawa weszła 1 stycznia, a w połowie grudnia zostały zapowiedziane protesty. Od czasu do czasu ktoś zarzuca, że ustawa jest znana już pół roku, a wcześniej było OK. Nie było. Już w maju poszedł pierwszy list z podpisami kilkunastu tysięcy lekarzy do minister zdrowia, że ustawa wprowadza bałagan i złe rozwiązania.
Pomijam oczywiście fakt, że rozporządzenie i lista leków zostały opublikowane na ostatnią chwilę (dokładnie 30 grudnia o 23.10 był dostępny komplet dokumentów), chyba po to, żeby nikt normalny nie miał szansy się z nimi zapoznać.
A jakie rozwiązania wprowadzają?
Nakładają kary na lekarzy, którzy przepiszą receptę niezgodnie z wytycznymi ministerstwa. Na pierwszy rzut oka oczywiste, przecież jeśli chcę brać pieniądze, muszę mieć wytyczne i ich przestrzegać. ALE:
1. Muszę sprawdzić PEWNY dowód ubezpieczenia. W Polsce nie ma takiego dokumentu! Cały czas "jest wprowadzany" (od 2004 roku...). W związku z tym jest pełno różnych "dokumentów, które chwilowo świadczą o ubezpieczeniu". Jak to wygląda?
Składka jest odprowadzona nie wtedy, kiedy pracodawca pobierze pieniądze z naszej wypłaty, tylko kiedy wpłaci je na konto NFZ. I to w terminie. Jeden dzień zwłoki sprawia, że na kolejny miesiąc jesteśmy nieubezpieczeni. Innymi słowy, najpowszechniejszy druk - RMUA, o niczym nie świadczy. Bo jak mogę brać odpowiedzialność za to, że ktoś zapomniał? Tak samo wygląda to z ZUSem. Jedyny pewny dowód, to potwierdzenie przelania składki z ZUS do NFZ. A takiego nie ma! Nawet dzieci, które obowiązkowo są ubezpieczone, mogą się załapać na "brak ubezpieczenia". Jak? Dzieci ubezpiecza albo "rodzic" albo "urząd" - każdy ma swoje oznaczenia. Jeśli podam na dokumencie zły kod, pacjent jest traktowany jako nieubezpieczony! A rodzice których pytam kto zgłasza dziecko do ubezpieczenia najczęściej nie wiedzą o czym mówię... Oczywiście za nieubezpieczonego płacę karę.
2. Muszę sprawdzić, czy lek który przepisuję jest zarejestrowany w danej chorobie. Na pierwszy rzut oka znów OK. Ale tylko leki oryginalne mają pełną rejestrację. Zamienniki już nie. Dlaczego? Bo każda zarejestrowana "choroba" kosztuje. A wcześniej nikt nie dbał czy rejestracja jest czy nie, bo i tak stosowano tę samą substancję. Teraz np nie mogę dać Polocardu pacjentowi po zawale, bo tylko Aspirin ma rejestrację. A to ten sam lek. Pierwszy oczywiście dużo tańszy, ale nie ma rejestracji na zawał, mimo, że jest powszechnie stosowany. Jeśli go zapiszę, zostanę ukarana.
Poza tym duża część leków zaczyna być stosowana poza pierwotnymi wskazaniami - na tym polega postęp w medycynie. Okazuje się, że lek działa też w innych chorobach, więc zaczyna się go tam stosować. Teraz ministerstwo tego zabrania.
3. Muszę sprawdzić najnowsze obwieszczenie na stronie ministerstwa. Urzędnicy zapowiadają, że lista leków będzie się zmieniać tak często jak trzeba. Co to oznacza? Codziennie przed pracą będę musiała przejrzeć listę kilku tysięcy preparatów, żeby zobaczyć czy nic nowego nie doszło. Jeśli zapiszę lek ze "starej listy" nie wiedząc, że dziś rano wyszła nowa, zostanę ukarana. (PS. W momencie pojawienia się listy serwery MZ padły)
4. Muszę mieć zaświadczenie od specjalisty. Taki druk jest ważny rok. Czyli co rok, nawet osoby które tego nie potrzebują muszą stanąć w kolejce do np. kardiologa. Tylko po papier. Jeśli natomiast dopiero rozpoznałam chorobę, np. alergię u małego dziecka, nie mogą dać mu tańszych leków od razu. Muszę mieć zaświadczenie. Czyli na kilka miesięcy (bo tyle czeka się na wizytę u specjalisty) pacjent dostaje tylko drogie leki. Dla wielu rodzin nie do wykupienia, więc dzieciak zostaje nieleczony. Jeśli się zlituję i wpiszę zniżkę, zostanę ukarana.
5. Muszę określić, czy pacjent nie należy do jednej z 9 grup "zniżkowych" - np. kombatanci, krwiodawcy itd. Większość pacjentów nie nosi ze sobą zaświadczeń o przynależności do danej grupy. Poza tym większość tych zaświadczeń można łatwo sfałszować. I znów - to ja zostanę oszukana, ale to ja zapłacę karę.
6. W tym całym zamieszaniu z papierami mam jeszcze mieć czas zbadać pacjenta i pomyśleć jak go leczyć. A później sprawdzić, czy urzędnik z NFZ mi na to pozwoli, bo może moja wiedza i publikacje naukowe nie wystarczą i dostanę karę...
Na przykładzie (naciągam tu trochę, ale sens jest zachowany) - przychodzi matka z małym dzieckiem. Nie wie jak dziecko jest ubezpieczone (już powinna dostać receptę na 100%). Dziecko ma alergie, musi dostać specjalne mleko, ale nie mam zaświadczenia od specjalisty (recepta 100%), w dodatku podejrzewam alergię, której objawem jest wysypka, a urzędnik NFZ uznał, że to mleko należy się tylko przy dusznościach (100%). Może jest już nowa lista i to mleko ma zniżkę, ale nie mam tego jak sprawdzić, bo strona ministerstwa padła. Tak czy inaczej do wyboru mam napisać receptę na 100%, albo przybić pieczątkę "do decyzji NFZ" - wtedy może jakaś refundacja będzie...
Musicie przyznać, że nie jest wesoło. Do teraz jakoś to działało, bo prawo było złe, ale nie było kar za naginanie go do realiów. Teraz są i muszę się sztywno trzymać. Do wyboru mam albo zaszkodzić pacjentowi, albo sobie. Nikomu nie życzę takich wyborów.
I dlatego piszę recepty z pieczątką "refundacja leku do decyzji NFZ". Żeby się wreszcie urzędasy zbudziły i zajęły tym, co powinni wprowadzić już dawno - kartą ubezpieczenia i ogólnopolskim systemem. A od leczenia wara - chyba, że chcecie się leczyć u urzędników...
Pozwolę sobie wyjaśnić piekielność sytuacji. Niestety, będzie dość długo...
Jak wiecie, nowa ustawa weszła 1 stycznia, a w połowie grudnia zostały zapowiedziane protesty. Od czasu do czasu ktoś zarzuca, że ustawa jest znana już pół roku, a wcześniej było OK. Nie było. Już w maju poszedł pierwszy list z podpisami kilkunastu tysięcy lekarzy do minister zdrowia, że ustawa wprowadza bałagan i złe rozwiązania.
Pomijam oczywiście fakt, że rozporządzenie i lista leków zostały opublikowane na ostatnią chwilę (dokładnie 30 grudnia o 23.10 był dostępny komplet dokumentów), chyba po to, żeby nikt normalny nie miał szansy się z nimi zapoznać.
A jakie rozwiązania wprowadzają?
Nakładają kary na lekarzy, którzy przepiszą receptę niezgodnie z wytycznymi ministerstwa. Na pierwszy rzut oka oczywiste, przecież jeśli chcę brać pieniądze, muszę mieć wytyczne i ich przestrzegać. ALE:
1. Muszę sprawdzić PEWNY dowód ubezpieczenia. W Polsce nie ma takiego dokumentu! Cały czas "jest wprowadzany" (od 2004 roku...). W związku z tym jest pełno różnych "dokumentów, które chwilowo świadczą o ubezpieczeniu". Jak to wygląda?
Składka jest odprowadzona nie wtedy, kiedy pracodawca pobierze pieniądze z naszej wypłaty, tylko kiedy wpłaci je na konto NFZ. I to w terminie. Jeden dzień zwłoki sprawia, że na kolejny miesiąc jesteśmy nieubezpieczeni. Innymi słowy, najpowszechniejszy druk - RMUA, o niczym nie świadczy. Bo jak mogę brać odpowiedzialność za to, że ktoś zapomniał? Tak samo wygląda to z ZUSem. Jedyny pewny dowód, to potwierdzenie przelania składki z ZUS do NFZ. A takiego nie ma! Nawet dzieci, które obowiązkowo są ubezpieczone, mogą się załapać na "brak ubezpieczenia". Jak? Dzieci ubezpiecza albo "rodzic" albo "urząd" - każdy ma swoje oznaczenia. Jeśli podam na dokumencie zły kod, pacjent jest traktowany jako nieubezpieczony! A rodzice których pytam kto zgłasza dziecko do ubezpieczenia najczęściej nie wiedzą o czym mówię... Oczywiście za nieubezpieczonego płacę karę.
2. Muszę sprawdzić, czy lek który przepisuję jest zarejestrowany w danej chorobie. Na pierwszy rzut oka znów OK. Ale tylko leki oryginalne mają pełną rejestrację. Zamienniki już nie. Dlaczego? Bo każda zarejestrowana "choroba" kosztuje. A wcześniej nikt nie dbał czy rejestracja jest czy nie, bo i tak stosowano tę samą substancję. Teraz np nie mogę dać Polocardu pacjentowi po zawale, bo tylko Aspirin ma rejestrację. A to ten sam lek. Pierwszy oczywiście dużo tańszy, ale nie ma rejestracji na zawał, mimo, że jest powszechnie stosowany. Jeśli go zapiszę, zostanę ukarana.
Poza tym duża część leków zaczyna być stosowana poza pierwotnymi wskazaniami - na tym polega postęp w medycynie. Okazuje się, że lek działa też w innych chorobach, więc zaczyna się go tam stosować. Teraz ministerstwo tego zabrania.
3. Muszę sprawdzić najnowsze obwieszczenie na stronie ministerstwa. Urzędnicy zapowiadają, że lista leków będzie się zmieniać tak często jak trzeba. Co to oznacza? Codziennie przed pracą będę musiała przejrzeć listę kilku tysięcy preparatów, żeby zobaczyć czy nic nowego nie doszło. Jeśli zapiszę lek ze "starej listy" nie wiedząc, że dziś rano wyszła nowa, zostanę ukarana. (PS. W momencie pojawienia się listy serwery MZ padły)
4. Muszę mieć zaświadczenie od specjalisty. Taki druk jest ważny rok. Czyli co rok, nawet osoby które tego nie potrzebują muszą stanąć w kolejce do np. kardiologa. Tylko po papier. Jeśli natomiast dopiero rozpoznałam chorobę, np. alergię u małego dziecka, nie mogą dać mu tańszych leków od razu. Muszę mieć zaświadczenie. Czyli na kilka miesięcy (bo tyle czeka się na wizytę u specjalisty) pacjent dostaje tylko drogie leki. Dla wielu rodzin nie do wykupienia, więc dzieciak zostaje nieleczony. Jeśli się zlituję i wpiszę zniżkę, zostanę ukarana.
5. Muszę określić, czy pacjent nie należy do jednej z 9 grup "zniżkowych" - np. kombatanci, krwiodawcy itd. Większość pacjentów nie nosi ze sobą zaświadczeń o przynależności do danej grupy. Poza tym większość tych zaświadczeń można łatwo sfałszować. I znów - to ja zostanę oszukana, ale to ja zapłacę karę.
6. W tym całym zamieszaniu z papierami mam jeszcze mieć czas zbadać pacjenta i pomyśleć jak go leczyć. A później sprawdzić, czy urzędnik z NFZ mi na to pozwoli, bo może moja wiedza i publikacje naukowe nie wystarczą i dostanę karę...
Na przykładzie (naciągam tu trochę, ale sens jest zachowany) - przychodzi matka z małym dzieckiem. Nie wie jak dziecko jest ubezpieczone (już powinna dostać receptę na 100%). Dziecko ma alergie, musi dostać specjalne mleko, ale nie mam zaświadczenia od specjalisty (recepta 100%), w dodatku podejrzewam alergię, której objawem jest wysypka, a urzędnik NFZ uznał, że to mleko należy się tylko przy dusznościach (100%). Może jest już nowa lista i to mleko ma zniżkę, ale nie mam tego jak sprawdzić, bo strona ministerstwa padła. Tak czy inaczej do wyboru mam napisać receptę na 100%, albo przybić pieczątkę "do decyzji NFZ" - wtedy może jakaś refundacja będzie...
Musicie przyznać, że nie jest wesoło. Do teraz jakoś to działało, bo prawo było złe, ale nie było kar za naginanie go do realiów. Teraz są i muszę się sztywno trzymać. Do wyboru mam albo zaszkodzić pacjentowi, albo sobie. Nikomu nie życzę takich wyborów.
I dlatego piszę recepty z pieczątką "refundacja leku do decyzji NFZ". Żeby się wreszcie urzędasy zbudziły i zajęły tym, co powinni wprowadzić już dawno - kartą ubezpieczenia i ogólnopolskim systemem. A od leczenia wara - chyba, że chcecie się leczyć u urzędników...
Przychodnia
Ocena:
940
(1104)
Mam znajomego (Macieja, załóżmy), który nie trawi Kościoła katolickiego. Ma swoje powody, zresztą nawet gdyby nie miał, to i tak ma prawo uważać co tylko chce.
Niedawno przeprowadził się razem z dziewczyną na nasze osiedle, gdzie rządem dusz kieruje Proboszcz.
Proboszcz nie jest zwykłym księdzem, co to, to nie. Jest zdecydowanym, przekonanym o własnej nieomylności wysłannikiem Watykanu. Jest również dość niski i grubiutki, co nadaje mu na pierwszy rzut oka dość sympatyczny wygląd. Jednak wystarczy najmniejszy objaw nieposłuszeństwa, a na twarzy występują rumieńce oburzenia, a głos niebezpiecznie się podnosi. A proboszcz ma dość restrykcyjne poglądy, nawet jak na księdza katolickiego. Nie dopuszcza żadnych dyskusji, ma w głębokim poważaniu nakazy Papieża (bo to Szwab!), potajemnie marzy o przywróceniu Inkwizycji. Innymi słowy, dla świętego spokoju należy go omijać szerokim łukiem.
Zeszłej zimy, akurat w okresie kolędowania, Maciek zorganizował u siebie męską imprezę (dziewczyna została odprawiona do przyjaciółki). 4 facetów, kilka flaszek, mecz i takie tam podobne. Trzeba zaznaczyć - grupa jajcarzy, którym żadna afera nie jest obca (byleby było śmiesznie).
Impreza nawet nie zdążyła się dobrze zacząć, a tu dzwonek do drzwi. Za drzwiami proboszcz z gromadką ministrantów.
P: Szczęść Boże! Witam nowego parafianina :)
M: Ale ja nie przyjmuję kolędy...
P: Ależ jest pan tu nowy, nawet się nie znamy, jako duszpasterz muszę poznać swoich podopiecznych. Proszę pamiętać, że przyjęcie kolędy jest obowiązkiem każdego dobrego chrześcijanina. (wpychając się do mieszkania) Chłopcy, chodźcie proszę.
Maciek, jak to Maciek, spokojny człowiek, nie chciał się kłócić ani wystawiać księdza za drzwi przemocą. Wymyślił co innego.
M: Zapraszamy, zapraszamy, to prawda, musimy się poznać... Proszę nam dać chwilkę, nie spodziewaliśmy się wizyty dziś... Andrzejku, kochanie, wyjmij świeczki, tu ksiądz czeka w korytarzu, musimy go przyjąć jak każda porządna rodzina! Ksiądz wybaczy, ale dopiero się z partnerem wprowadziliśmy, no i trochę się obawialiśmy, czy Kościół nas zaakceptuje, ale widzę, że ksiądz jest wolny od uprzedzeń.
P: Jak to partnerem? Co tu się wyrabia?
M: Pozwoli sobie ksiądz przedstawić, Andrzej, mój wieloletni partner (tu czułe objęcie Andrzeja, który doskonale wczuł się w rolę).
P: Jak to? Takie pedalstwo u mnie w parafii!? Jesteście wyklęci! Nie ważcie się przychodzić nawet do naszej świątyni, bezbożnicy! Wstyd! Chłopcy, wychodzimy, natychmiast!
W ten sposób Maciej pozbył się problemu na dłużej. Za to na kolejnych kazaniach w kościele ponoć proboszcz grzmiał o Sodomie i Gomorze, o plagach gejostwa i zboczenia. No i okoliczne dewotki zdobyły gorący temat do plotek (o dziwo, nikogo nie dziwi obecność dziewczyny Macieja - pewnie też awansowała na geja i zboczeńca). Ot, typowe dla przepełnionych miłością do bliźniego Chrześcijan.
Niedawno przeprowadził się razem z dziewczyną na nasze osiedle, gdzie rządem dusz kieruje Proboszcz.
Proboszcz nie jest zwykłym księdzem, co to, to nie. Jest zdecydowanym, przekonanym o własnej nieomylności wysłannikiem Watykanu. Jest również dość niski i grubiutki, co nadaje mu na pierwszy rzut oka dość sympatyczny wygląd. Jednak wystarczy najmniejszy objaw nieposłuszeństwa, a na twarzy występują rumieńce oburzenia, a głos niebezpiecznie się podnosi. A proboszcz ma dość restrykcyjne poglądy, nawet jak na księdza katolickiego. Nie dopuszcza żadnych dyskusji, ma w głębokim poważaniu nakazy Papieża (bo to Szwab!), potajemnie marzy o przywróceniu Inkwizycji. Innymi słowy, dla świętego spokoju należy go omijać szerokim łukiem.
Zeszłej zimy, akurat w okresie kolędowania, Maciek zorganizował u siebie męską imprezę (dziewczyna została odprawiona do przyjaciółki). 4 facetów, kilka flaszek, mecz i takie tam podobne. Trzeba zaznaczyć - grupa jajcarzy, którym żadna afera nie jest obca (byleby było śmiesznie).
Impreza nawet nie zdążyła się dobrze zacząć, a tu dzwonek do drzwi. Za drzwiami proboszcz z gromadką ministrantów.
P: Szczęść Boże! Witam nowego parafianina :)
M: Ale ja nie przyjmuję kolędy...
P: Ależ jest pan tu nowy, nawet się nie znamy, jako duszpasterz muszę poznać swoich podopiecznych. Proszę pamiętać, że przyjęcie kolędy jest obowiązkiem każdego dobrego chrześcijanina. (wpychając się do mieszkania) Chłopcy, chodźcie proszę.
Maciek, jak to Maciek, spokojny człowiek, nie chciał się kłócić ani wystawiać księdza za drzwi przemocą. Wymyślił co innego.
M: Zapraszamy, zapraszamy, to prawda, musimy się poznać... Proszę nam dać chwilkę, nie spodziewaliśmy się wizyty dziś... Andrzejku, kochanie, wyjmij świeczki, tu ksiądz czeka w korytarzu, musimy go przyjąć jak każda porządna rodzina! Ksiądz wybaczy, ale dopiero się z partnerem wprowadziliśmy, no i trochę się obawialiśmy, czy Kościół nas zaakceptuje, ale widzę, że ksiądz jest wolny od uprzedzeń.
P: Jak to partnerem? Co tu się wyrabia?
M: Pozwoli sobie ksiądz przedstawić, Andrzej, mój wieloletni partner (tu czułe objęcie Andrzeja, który doskonale wczuł się w rolę).
P: Jak to? Takie pedalstwo u mnie w parafii!? Jesteście wyklęci! Nie ważcie się przychodzić nawet do naszej świątyni, bezbożnicy! Wstyd! Chłopcy, wychodzimy, natychmiast!
W ten sposób Maciej pozbył się problemu na dłużej. Za to na kolejnych kazaniach w kościele ponoć proboszcz grzmiał o Sodomie i Gomorze, o plagach gejostwa i zboczenia. No i okoliczne dewotki zdobyły gorący temat do plotek (o dziwo, nikogo nie dziwi obecność dziewczyny Macieja - pewnie też awansowała na geja i zboczeńca). Ot, typowe dla przepełnionych miłością do bliźniego Chrześcijan.
nowoczesne osiedle
Ocena:
952
(1104)
Kilka lat temu wybrałam się na wyjazd w Alpy, oczywiście na narty. Pojechaliśmy z mała grupą znajomych na organizowany przez biuro podróży wyjazd (ok 40 osób łącznie).
Niestety w czasie podróży zasłabła jedna z pasażerek i musiałam się ujawnić jako lekarz.
I to małe wydarzenie skutecznie popsuło mi wyjazd.
Jeszcze przed dotarciem na miejsce pojawił się starszy pan, pytając, czy mogę mu napisać receptę, bo zapomniał leków.
Następnego dnia wieczorem, gdy wróciliśmy z wypadu na stok natknęliśmy się na koczującą pod naszymi drzwiami kobietę ze skręconą kostką i prośbą, czy mogę obejrzeć uraz.
Kolejny dzień, wczesny ranek, wychodzimy z pełnym sprzętem, a zza rogu korytarza jakiś małolat biegnie i krzyczy, żeby zaczekać, bo nie mają leków na ból głowy, a może ja mam i dam im prezent.
W kolejnych dniach dopadło mnie jeszcze oglądanie pijanego chłopaka - jego znajomi, sami na ciężkiej bani wyciągnęli mnie z własnej imprezy tekstem "przestał oddychać". Nie przestał, po prostu zasnął. Oczywiście nie pomyśleli, żeby wezwać lekarza z budynku naprzeciwko, pracującego i trzeźwego, musiałam to być ja (na lekkim rauszu, choć wytrzeźwiałam od razu biegnąc korytarzem).
Było jeszcze kilka wizyt "bo mnie boli gardło", "a tu mi się ręka wygięła, może pani zerknąć", "a co jest najlepsze na kaca?", "wie pani czy tu można dostać etopirynę", "napisze pani receptę na "tabletkę po"?"
Całkiem sporo, biorąc pod uwagę, że byłam na urlopie, chciałam odpocząć, między innymi od bycia lekarzem non stop - uwierzcie, kocham moją pracę, ale 24/7 po prostu wykańcza. Każdy chce czasem po prostu wyjechać, rzucić pracę w kąt, nie myśleć o tym, że gardło i paluszek. Zresztą, pomyślcie jak odebrany byłby człowiek, który wyciąga informatyka z np. urodzin dziecka, bo się komputer popsuł.
Pewnie zarzucicie mi, że zdrowie jest najważniejsze, że powinnam być "służbą" na każde wezwanie, ale postawcie się w mojej sytuacji - ja też mam prawo do wolnego. Zwłaszcza, że w ośrodku był lekarz. Ale trzeba było zapłacić. Więc oczywiście lepiej popsuć komuś urlop ciągłym nagabywaniem, za to za darmo...
Zresztą moi znajomi też mieli dość. Efekt był jeden - więcej siedzieliśmy na stoku i w knajpach - tam, gdzie trudno nas było znaleźć :)
Niestety w czasie podróży zasłabła jedna z pasażerek i musiałam się ujawnić jako lekarz.
I to małe wydarzenie skutecznie popsuło mi wyjazd.
Jeszcze przed dotarciem na miejsce pojawił się starszy pan, pytając, czy mogę mu napisać receptę, bo zapomniał leków.
Następnego dnia wieczorem, gdy wróciliśmy z wypadu na stok natknęliśmy się na koczującą pod naszymi drzwiami kobietę ze skręconą kostką i prośbą, czy mogę obejrzeć uraz.
Kolejny dzień, wczesny ranek, wychodzimy z pełnym sprzętem, a zza rogu korytarza jakiś małolat biegnie i krzyczy, żeby zaczekać, bo nie mają leków na ból głowy, a może ja mam i dam im prezent.
W kolejnych dniach dopadło mnie jeszcze oglądanie pijanego chłopaka - jego znajomi, sami na ciężkiej bani wyciągnęli mnie z własnej imprezy tekstem "przestał oddychać". Nie przestał, po prostu zasnął. Oczywiście nie pomyśleli, żeby wezwać lekarza z budynku naprzeciwko, pracującego i trzeźwego, musiałam to być ja (na lekkim rauszu, choć wytrzeźwiałam od razu biegnąc korytarzem).
Było jeszcze kilka wizyt "bo mnie boli gardło", "a tu mi się ręka wygięła, może pani zerknąć", "a co jest najlepsze na kaca?", "wie pani czy tu można dostać etopirynę", "napisze pani receptę na "tabletkę po"?"
Całkiem sporo, biorąc pod uwagę, że byłam na urlopie, chciałam odpocząć, między innymi od bycia lekarzem non stop - uwierzcie, kocham moją pracę, ale 24/7 po prostu wykańcza. Każdy chce czasem po prostu wyjechać, rzucić pracę w kąt, nie myśleć o tym, że gardło i paluszek. Zresztą, pomyślcie jak odebrany byłby człowiek, który wyciąga informatyka z np. urodzin dziecka, bo się komputer popsuł.
Pewnie zarzucicie mi, że zdrowie jest najważniejsze, że powinnam być "służbą" na każde wezwanie, ale postawcie się w mojej sytuacji - ja też mam prawo do wolnego. Zwłaszcza, że w ośrodku był lekarz. Ale trzeba było zapłacić. Więc oczywiście lepiej popsuć komuś urlop ciągłym nagabywaniem, za to za darmo...
Zresztą moi znajomi też mieli dość. Efekt był jeden - więcej siedzieliśmy na stoku i w knajpach - tam, gdzie trudno nas było znaleźć :)
przychodnia na urlopie
Ocena:
855
(915)