Profil użytkownika
Traszka
Zamieszcza historie od: | 22 kwietnia 2011 - 15:45 |
Ostatnio: | 24 października 2022 - 21:50 |
O sobie: |
Uroczyście oświadczam, że wszystkie moje historie są wytworem mojej chorej wyobraźni, a zbieżność osób lub sytuacji z rzeczywistymi jest całkowicie przypadkowa. |
- Historii na głównej: 165 z 167
- Punktów za historie: 147787
- Komentarzy: 163
- Punktów za komentarze: 2372
W czasie studiów, na zajęciach z chorób zakaźnych, doktor uraczył nas taką opowieścią.
Kilka lat temu w Chinach była mała epidemia SARS (ciężkie, często śmiertelne zapalenie płuc, wysoko zakaźne). W okresie kiedy się to działo, mało jeszcze było wiadomo o samym wirusie, w związku z tym trzeba było zakładać najgorsze.
W tym okresie były wprowadzone stany alarmowe na lotniskach, personel miał przykazane, aby podejrzanych (kaszlących, spoconych etc) pasażerów wracających z Chin i okolic wysyłać do szpitala zakaźnego.
I właśnie tak zrobili :) Gdy pojawił się podejrzany pacjent na lotnisku szybko zabrano go do izolatki, gdzie wytłumaczono mu jak ważne jest dotarcie do szpitala zakaźnego na badania. Wytłumaczono mu również jak dojechać do rzeczonego szpitala... gdyż nikt z personelu nie wpadł na to, żeby wezwać karetkę.
Pacjent do szpitala przyjechał autobusem komunikacji miejskiej.
SARS nie miał. Na szczęście.
Kilka lat temu w Chinach była mała epidemia SARS (ciężkie, często śmiertelne zapalenie płuc, wysoko zakaźne). W okresie kiedy się to działo, mało jeszcze było wiadomo o samym wirusie, w związku z tym trzeba było zakładać najgorsze.
W tym okresie były wprowadzone stany alarmowe na lotniskach, personel miał przykazane, aby podejrzanych (kaszlących, spoconych etc) pasażerów wracających z Chin i okolic wysyłać do szpitala zakaźnego.
I właśnie tak zrobili :) Gdy pojawił się podejrzany pacjent na lotnisku szybko zabrano go do izolatki, gdzie wytłumaczono mu jak ważne jest dotarcie do szpitala zakaźnego na badania. Wytłumaczono mu również jak dojechać do rzeczonego szpitala... gdyż nikt z personelu nie wpadł na to, żeby wezwać karetkę.
Pacjent do szpitala przyjechał autobusem komunikacji miejskiej.
SARS nie miał. Na szczęście.
polskie lotniska
Ocena:
791
(821)
Opowieść stara, ale niestety pewnie takie przypadki są nadal spotykane.
W czasie trwania stażu musiałam przepracować kilka miesięcy na chirurgii. Opiekowałam się tam pewną panią, która uwielbiała jeść. Chyba nie miała ustalonych pór na posiłki, jej standardowy posiłek zaczynał się śniadaniem, trwał nieprzerwanie przez obiad aż do kolacji, przy czym zawierał zarówno posiłki szpitalne, frykasy przynoszone przez rodzinę (sałatki okraszone majonezem, mięsa w galarecie, codziennie coś nowego), słodycze kupowane w kiosku szpitalnym i pewnie jeszcze podbierane innym pacjentom :)
Pani miała koło 50 lat i była monstrualnie gruba. O dziwo znosiła to dość dobrze, być może zbyt krótko jeszcze magazynowała te zwały tłuszczu. Przy tym była naprawdę sympatyczną osobą, ciepłą i bardzo przyjazną. Na każde upomnienie, że nie powinna tyle jeść, płochliwe zapewniała, że oczywiście, postara się, już od jutra idzie na dietę, ale dziś dokończy jeszcze tego kurczaczka, bo to grzech, żeby się marnowało.
Przyszła na krótki, planowy zabieg, usunięcie woreczka żółciowego. Jednak z powodu jej podjadania, zabieg był przekładany już 2 razy - pacjenta najedzonego nie wolno znieczulać, bardzo mocno rośnie wtedy ryzyko powikłań. Pacjentka była uprzedzona, że jeszcze raz, a zostanie wypisana ze szpitala, bo przyszła się leczyć, a nie zajmować miejsce.
W dniu planowanego zabiegu pielęgniarki miały przykaz pilnować pacjentki, żeby nic nie zjadła. Zabieg był rozpisany jako pierwszy, byle tylko zdążyć przed rozpoczęciem śniadanio-obiado-kolacji. Każdy z lekarzy upewniał się, czy na pewno nic nie zjadła - odpowiedź zawsze ta sama - NIE JADŁAM.
Zabieg się odbył (z powodu wagi pacjentki był i tak dość trudny i długi), pielęgniarki zaczęły ogarniać salę operacyjną, anestezjolog przystąpił do wybudzania pacjentki. Jak pewnie część z was wie, przy budzeniu mogą wystąpić bardzo nieprzyjemne nudności i wymioty. I niestety u tej pani wystąpiły. I w tym właśnie momencie ukazała się piekielność pacjentki, na jej własne nieszczęście. Pani zaczęła wymiotować, a że była jeszcze półprzytomna, zakrztusiła się zjedzonym (do teraz nikt nie wie kiedy) śniadaniem. Obfitym, wnioskując z zawartości.
Na szczęście skończyło się na dużym strachu, intensywnym leczeniu żeby zapobiec zapaleniu płuc, oraz wydłużeniu pobytu w szpitalu do ponad 2 tygodni. No i wielkiej awanturze od chirurgów, bo nie dość, że zjadła, to jeszcze okłamała wszystkich lekarzy którzy ją o to śniadanie pytali. A wystarczyło się ograniczyć ten jeden raz...
W czasie trwania stażu musiałam przepracować kilka miesięcy na chirurgii. Opiekowałam się tam pewną panią, która uwielbiała jeść. Chyba nie miała ustalonych pór na posiłki, jej standardowy posiłek zaczynał się śniadaniem, trwał nieprzerwanie przez obiad aż do kolacji, przy czym zawierał zarówno posiłki szpitalne, frykasy przynoszone przez rodzinę (sałatki okraszone majonezem, mięsa w galarecie, codziennie coś nowego), słodycze kupowane w kiosku szpitalnym i pewnie jeszcze podbierane innym pacjentom :)
Pani miała koło 50 lat i była monstrualnie gruba. O dziwo znosiła to dość dobrze, być może zbyt krótko jeszcze magazynowała te zwały tłuszczu. Przy tym była naprawdę sympatyczną osobą, ciepłą i bardzo przyjazną. Na każde upomnienie, że nie powinna tyle jeść, płochliwe zapewniała, że oczywiście, postara się, już od jutra idzie na dietę, ale dziś dokończy jeszcze tego kurczaczka, bo to grzech, żeby się marnowało.
Przyszła na krótki, planowy zabieg, usunięcie woreczka żółciowego. Jednak z powodu jej podjadania, zabieg był przekładany już 2 razy - pacjenta najedzonego nie wolno znieczulać, bardzo mocno rośnie wtedy ryzyko powikłań. Pacjentka była uprzedzona, że jeszcze raz, a zostanie wypisana ze szpitala, bo przyszła się leczyć, a nie zajmować miejsce.
W dniu planowanego zabiegu pielęgniarki miały przykaz pilnować pacjentki, żeby nic nie zjadła. Zabieg był rozpisany jako pierwszy, byle tylko zdążyć przed rozpoczęciem śniadanio-obiado-kolacji. Każdy z lekarzy upewniał się, czy na pewno nic nie zjadła - odpowiedź zawsze ta sama - NIE JADŁAM.
Zabieg się odbył (z powodu wagi pacjentki był i tak dość trudny i długi), pielęgniarki zaczęły ogarniać salę operacyjną, anestezjolog przystąpił do wybudzania pacjentki. Jak pewnie część z was wie, przy budzeniu mogą wystąpić bardzo nieprzyjemne nudności i wymioty. I niestety u tej pani wystąpiły. I w tym właśnie momencie ukazała się piekielność pacjentki, na jej własne nieszczęście. Pani zaczęła wymiotować, a że była jeszcze półprzytomna, zakrztusiła się zjedzonym (do teraz nikt nie wie kiedy) śniadaniem. Obfitym, wnioskując z zawartości.
Na szczęście skończyło się na dużym strachu, intensywnym leczeniu żeby zapobiec zapaleniu płuc, oraz wydłużeniu pobytu w szpitalu do ponad 2 tygodni. No i wielkiej awanturze od chirurgów, bo nie dość, że zjadła, to jeszcze okłamała wszystkich lekarzy którzy ją o to śniadanie pytali. A wystarczyło się ograniczyć ten jeden raz...
dawno i daleko
Ocena:
787
(823)
Przyczyna, dla której nie mam już numeru telefonu na pieczątce, którą pieczętuje recepty.
Słowem wstępu - jak byłam młoda, głupia i pełna ideałów, to wydawało mi się, że ten numer jest tam potrzebny, że pacjenci będą dzwonić w sytuacjach awaryjnych, będę mogła potrzebującemu szybko udzielić porady w krytycznym momencie. Ot, taki numer alarmowy... Nic z tego :)
Urlop. Udało mi się z moją lepszą połową wybrać wreszcie nad morze. Słonko świeci, wiaterek wieje, ptaszki skrzeczą, słowem, sielanka.
Nagle odzywa się telefon.
(J): Słucham?
(P): Pani doktor? Ja dzwonię w sprawie recept tatusia...
(J): Rozumiem, musi pani zadzwonić do przychodni, mnie dziś nie ma w pracy.
(P): No właśnie dzwoniłam i mi powiedzieli, że pani nie ma, ale przecież pani się opiekuje tatą od dawna, to pomyślałam, że zadzwonię...
(J): Ale proszę zrozumieć, mnie dziś nie ma nawet w mieście, poza tym mam wolne, nie ma szans, żebym zbadała pani ojca i wypisała recepty. Proszę umówić się u innego lekarza, na pewno będzie pani przyjęta.
(P): Ale ja bym wolała u pani... to może pani by przyjechała na wizytę domową?
(J): No niestety, jestem ponad 400km od przychodni, poza tym jak już mówiłam, jestem na URLOPIE. Nie pracuję dziś.
(P): Wie pani, bo tatuś panią tak lubi, może zrobiłaby pani wyjątek i wpadła jednak, to długo nie zajmie, tatuś potrzebuje tylko recept, tych co zawsze...
(J): Proszę pani. NIE PRACUJĘ DZIŚ. Jestem nad morzem. Nie ma takiej opcji, żebym przyjechała, po prostu mam WOLNE.
(P): Ale pani jest lekarzem, tatuś potrzebuje tych recept!
(J): Ale nie jestem jedynym lekarzem, ktoś inny, PRACUJĄCY DZIŚ też może je wystawić.
(P): No ja się tego po pani nie spodziewałam! Tatuś tak pani ufał! A pani tak go zawodzi! My chyba poszukamy innego lekarza!
(J): Proszę bardzo, nic nie stoi na przeszkodzie.
(P): Do widzenia, mam nadzieję że ktoś panią kiedyś też tak potraktuje!
Luby mniej więcej od połowy zwijał się ze śmiechu, chociaż bardziej to było irytujące niż zabawne. Dlaczego ludzie nie mają takich pomysłów dzwoniąc do ekspedientek w sklepie, albo krawcowych...
Słowem wstępu - jak byłam młoda, głupia i pełna ideałów, to wydawało mi się, że ten numer jest tam potrzebny, że pacjenci będą dzwonić w sytuacjach awaryjnych, będę mogła potrzebującemu szybko udzielić porady w krytycznym momencie. Ot, taki numer alarmowy... Nic z tego :)
Urlop. Udało mi się z moją lepszą połową wybrać wreszcie nad morze. Słonko świeci, wiaterek wieje, ptaszki skrzeczą, słowem, sielanka.
Nagle odzywa się telefon.
(J): Słucham?
(P): Pani doktor? Ja dzwonię w sprawie recept tatusia...
(J): Rozumiem, musi pani zadzwonić do przychodni, mnie dziś nie ma w pracy.
(P): No właśnie dzwoniłam i mi powiedzieli, że pani nie ma, ale przecież pani się opiekuje tatą od dawna, to pomyślałam, że zadzwonię...
(J): Ale proszę zrozumieć, mnie dziś nie ma nawet w mieście, poza tym mam wolne, nie ma szans, żebym zbadała pani ojca i wypisała recepty. Proszę umówić się u innego lekarza, na pewno będzie pani przyjęta.
(P): Ale ja bym wolała u pani... to może pani by przyjechała na wizytę domową?
(J): No niestety, jestem ponad 400km od przychodni, poza tym jak już mówiłam, jestem na URLOPIE. Nie pracuję dziś.
(P): Wie pani, bo tatuś panią tak lubi, może zrobiłaby pani wyjątek i wpadła jednak, to długo nie zajmie, tatuś potrzebuje tylko recept, tych co zawsze...
(J): Proszę pani. NIE PRACUJĘ DZIŚ. Jestem nad morzem. Nie ma takiej opcji, żebym przyjechała, po prostu mam WOLNE.
(P): Ale pani jest lekarzem, tatuś potrzebuje tych recept!
(J): Ale nie jestem jedynym lekarzem, ktoś inny, PRACUJĄCY DZIŚ też może je wystawić.
(P): No ja się tego po pani nie spodziewałam! Tatuś tak pani ufał! A pani tak go zawodzi! My chyba poszukamy innego lekarza!
(J): Proszę bardzo, nic nie stoi na przeszkodzie.
(P): Do widzenia, mam nadzieję że ktoś panią kiedyś też tak potraktuje!
Luby mniej więcej od połowy zwijał się ze śmiechu, chociaż bardziej to było irytujące niż zabawne. Dlaczego ludzie nie mają takich pomysłów dzwoniąc do ekspedientek w sklepie, albo krawcowych...
przychodnia na wakacjach
Ocena:
727
(799)
Wczoraj w przychodni.
Do końca dnia pracy zostało mi jeszcze 10 minut i jeden pacjent. Otwieram drzwi, zapraszam pana (powiedzmy) Kowalskiego, gdy nagle wpycha mi się do gabinetu jakiś młody pyskaty. Zaznaczam, rozmowy nie są w 100% oryginalne, ale oddają sens.
(P)yskaty: Pani mnie przyjmie dziś jeszcze, nie?
(J)a: Wie pan, za chwilę kończę pracę, na dziś już nie ma miej..
(P): Ale mnie TRZEBA przyjąć, pani jest lekarzem przecież!!!
Myślę sobie, może pod płaszczykiem chamstwa kryje się człowiek z problemem, może się zestresował, naprawdę coś się stało...
(J) Dobrze, przyjmę pana, proszę podejść do rejestracji, poprosić o kartę i przyjść, przyjmę pana po panu Kowalskim.
Młody pyskaty poleciał po kartę, ja zajęłam się kolejnym pacjentem.
Nie zdążyłam nawet dobrze spytać o co chodzi, kiedy drzwi się otwierają, młody zagląda do środka i tonem pełnym oburzenia:
(P): A długo to będzie trwało?
(J): Tak długo jak będzie trzeba, jak nie chce pan czekać, to proszę przyjść jutro.
(P): Ale ja MUSZĘ być przyjęty dziś! ZARAZ!
(J): Im dłużej będzie pan tu zaglądał, tym dłużej będzie pan czekał na swoją kolej. Proszę zamknąć drzwi.
Zamknął, ale zza drzwi dobiegło mnie coś na kształt "głupia suka". Ooo, chłopie, teraz już naprawdę mnie wkurzyłeś.
Pan Kowalski przyjęty, recepty wypisane, zapraszam pieniacza.
(J - jak mnie ktoś wkurzy w pracy, to robię się uprzedzająco grzeczna) Słucham, jaki to ważny problem się pojawił, że nawiedza mnie pan o takiej porze?
Tu zaznaczę, że nie miałam już obowiązku go przyjąć, było po 18, mógł iść do swojej przychodni nocnej (u nas oznacza to pójście na drugi koniec miasta).
(P): Bo ja chciałem się przebadać! Tu mam listę badań które chcę! I skierowanie do kardiologa!
(J): Ale co się dzieje? Zaobserwował pan coś u siebie? Coś boli, jakieś problemy z sercem? Dlaczego chce się pan wybrać do kardiologa?
(P): Mój ojciec ma nadciśnienie i ja też chcę!
(J): Chce pan mieć nadciśnienie???
(P): (widać człowiek bez poczucia humoru) CHCĘ DO KARDIOLOGA! I na USG!
Patrze sobie w kartę, tam ciśnienia regularnie mierzone, prawidłowe, ostatnie z września, też prawidłowe.
(J): Mierzył pan ciśnienie ostatnio? Było podwyższone?
(P): (wkurzony chyba już bardzo) Ja w ogóle nie będę z tobą gadał! Ja chce tylko te badania i skierowania, JA PŁACĘ to mam mieć! A ty tu jesteś jak d*** od sr**** żeby mi to napisać!!!
(J): Da sobie pan zmierzyć ciśnienie?
(P): NIE!
(J): (podchodząc do drzwi) to wypad!
(P): Nie to nie, k****, ja ci jeszcze zapłacę, ja skargę złożę!!! Do sądu pójdę!
(J): Do widzenia (i łup drzwiami).
Do teraz mnie trzęsie, jak sobie wspomnę chama. Za to w dokumentacji został po nim wpis: Pacjent zgłosił się po godzinach przyjęć przychodni. Żąda skierowania na badania (tu dość długa lista, pewnie znalazł w jakimś portalu medycznym), wydania skierowania do kardiologa z powodu rzekomego nadciśnienia. Nie odpowiada na pytania związane ze stanem zdrowia, odmawia badania, w tym zmierzenia ciśnienia. Wulgarny, agresywny. Z powodu braku współpracy nie udzielono porady lekarskiej.
Czekam na skargę i zapowiedziany sąd :)
Do końca dnia pracy zostało mi jeszcze 10 minut i jeden pacjent. Otwieram drzwi, zapraszam pana (powiedzmy) Kowalskiego, gdy nagle wpycha mi się do gabinetu jakiś młody pyskaty. Zaznaczam, rozmowy nie są w 100% oryginalne, ale oddają sens.
(P)yskaty: Pani mnie przyjmie dziś jeszcze, nie?
(J)a: Wie pan, za chwilę kończę pracę, na dziś już nie ma miej..
(P): Ale mnie TRZEBA przyjąć, pani jest lekarzem przecież!!!
Myślę sobie, może pod płaszczykiem chamstwa kryje się człowiek z problemem, może się zestresował, naprawdę coś się stało...
(J) Dobrze, przyjmę pana, proszę podejść do rejestracji, poprosić o kartę i przyjść, przyjmę pana po panu Kowalskim.
Młody pyskaty poleciał po kartę, ja zajęłam się kolejnym pacjentem.
Nie zdążyłam nawet dobrze spytać o co chodzi, kiedy drzwi się otwierają, młody zagląda do środka i tonem pełnym oburzenia:
(P): A długo to będzie trwało?
(J): Tak długo jak będzie trzeba, jak nie chce pan czekać, to proszę przyjść jutro.
(P): Ale ja MUSZĘ być przyjęty dziś! ZARAZ!
(J): Im dłużej będzie pan tu zaglądał, tym dłużej będzie pan czekał na swoją kolej. Proszę zamknąć drzwi.
Zamknął, ale zza drzwi dobiegło mnie coś na kształt "głupia suka". Ooo, chłopie, teraz już naprawdę mnie wkurzyłeś.
Pan Kowalski przyjęty, recepty wypisane, zapraszam pieniacza.
(J - jak mnie ktoś wkurzy w pracy, to robię się uprzedzająco grzeczna) Słucham, jaki to ważny problem się pojawił, że nawiedza mnie pan o takiej porze?
Tu zaznaczę, że nie miałam już obowiązku go przyjąć, było po 18, mógł iść do swojej przychodni nocnej (u nas oznacza to pójście na drugi koniec miasta).
(P): Bo ja chciałem się przebadać! Tu mam listę badań które chcę! I skierowanie do kardiologa!
(J): Ale co się dzieje? Zaobserwował pan coś u siebie? Coś boli, jakieś problemy z sercem? Dlaczego chce się pan wybrać do kardiologa?
(P): Mój ojciec ma nadciśnienie i ja też chcę!
(J): Chce pan mieć nadciśnienie???
(P): (widać człowiek bez poczucia humoru) CHCĘ DO KARDIOLOGA! I na USG!
Patrze sobie w kartę, tam ciśnienia regularnie mierzone, prawidłowe, ostatnie z września, też prawidłowe.
(J): Mierzył pan ciśnienie ostatnio? Było podwyższone?
(P): (wkurzony chyba już bardzo) Ja w ogóle nie będę z tobą gadał! Ja chce tylko te badania i skierowania, JA PŁACĘ to mam mieć! A ty tu jesteś jak d*** od sr**** żeby mi to napisać!!!
(J): Da sobie pan zmierzyć ciśnienie?
(P): NIE!
(J): (podchodząc do drzwi) to wypad!
(P): Nie to nie, k****, ja ci jeszcze zapłacę, ja skargę złożę!!! Do sądu pójdę!
(J): Do widzenia (i łup drzwiami).
Do teraz mnie trzęsie, jak sobie wspomnę chama. Za to w dokumentacji został po nim wpis: Pacjent zgłosił się po godzinach przyjęć przychodni. Żąda skierowania na badania (tu dość długa lista, pewnie znalazł w jakimś portalu medycznym), wydania skierowania do kardiologa z powodu rzekomego nadciśnienia. Nie odpowiada na pytania związane ze stanem zdrowia, odmawia badania, w tym zmierzenia ciśnienia. Wulgarny, agresywny. Z powodu braku współpracy nie udzielono porady lekarskiej.
Czekam na skargę i zapowiedziany sąd :)
ZOZ
Ocena:
754
(788)
Po otrzymaniu w spadku części (mam rodzeństwo) mojego własnego domu musiałam złożyć zeznanie podatkowe.
Wypisałam wszystkie rubryczki, poprawiałam chyba z 5 razy, bo Pani-w-okienku co chwilę nie podobało się coś nowego. Ale najlepsze było to:
P-w-o: Ale co pani tu wpisała??
Ja: Gdzie?
P-w-o: No tu w części spadku...
Ja: (zastanawiając się o co chodzi) 20%, tyle dostałam, mam rodzeństwo i każde z nas tyle dostało...
P-w-o: Ale to jest źle wypełnione, to nie może być 20! To zawsze są jakieś małe liczby!
Ja: (WTF? - nagle! błysk zrozumienia!) Pewnie 1/5?
P-w-o: O, widzi pani! To trzeba poprawić, pani weźmie nowy formularz...
Niestety, musiałam na nowo wypisywać 8 stron druku, pani nie dała się przekonać, że to to samo...
Wypisałam wszystkie rubryczki, poprawiałam chyba z 5 razy, bo Pani-w-okienku co chwilę nie podobało się coś nowego. Ale najlepsze było to:
P-w-o: Ale co pani tu wpisała??
Ja: Gdzie?
P-w-o: No tu w części spadku...
Ja: (zastanawiając się o co chodzi) 20%, tyle dostałam, mam rodzeństwo i każde z nas tyle dostało...
P-w-o: Ale to jest źle wypełnione, to nie może być 20! To zawsze są jakieś małe liczby!
Ja: (WTF? - nagle! błysk zrozumienia!) Pewnie 1/5?
P-w-o: O, widzi pani! To trzeba poprawić, pani weźmie nowy formularz...
Niestety, musiałam na nowo wypisywać 8 stron druku, pani nie dała się przekonać, że to to samo...
Urząd Skarbowy
Ocena:
652
(708)
Jakiś czas temu zamarzyłam o jeździe na motocyklach.
Grzebałam długo i wreszcie trafiłam na szkołę, której cena była o ok 300 zł niższa. Zwęszyłam spisek, ale niestety, jako ufna osoba zadzwoniłam do biura, żeby wypytać o szczegóły. Oczywiście spytałam, dlaczego tak tanio - kobieta z którą rozmawiałam poinformowała mnie, że to dlatego, że nie mają najnowszego motocykla, tylko poprzedni, a nikt nie chce robić za pełną kwotę na nieaktualnym sprzęcie. Zabrzmiało sensownie, tłumaczyło w pełni obniżkę. Święta naiwności - uwierzyłam.
Umówiłam się na termin, wpłaciłam zaliczkę. I tu zaczęła się długa litania, która całkowicie tłumaczy dlaczego tak tanio.
(patrząc na te punkty też zastanawiam się jak mogłam być tak głupia, ale uwierzcie - metoda małych kroczków i to, że tak bardzo chciałam szybko zrobić to prawko ciut mnie tłumaczą)
1. Zajęcia miały się odbywać w mieście wojewódzkim. Pod adresem szkoły miła pani poinformowała mnie, że siedziba tak naprawdę jest gdzie indziej (ok 30km od miasta), ale oni dowożą na zajęcia. Ok, pomyślałam, wielki problem to nie jest, chociaż mogli wcześniej uprzedzić.
2. Zajęcia teoretyczne polegały na puszczaniu taśmy z zasadami ruchu dla kat. B - o motocyklach ani słowa. Niestety byłam już po zapłacie całości, poza tym byłam myślami już na motorze i łatwo przełknęłam to, że "muszę doczytać". Za łatwo.
3. 1 godzina jazdy - motocyklem okazała się być stara MZ250, motocykl z niezaprzeczalną duszą, ale niestety o zupełnie innym stylu prowadzenia niż motocykle egzaminacyjne. Pan szybko się wytłumaczył, że ma umowę z inną szkołą i na ostatnie dwie godziny pożycza "aktualny motor" (co pod koniec okazało się być bzdurą).
4. Placyk mieścił się na starych terenach magazynowych, czynny był tylko między 18 a 20, bo wcześniej jeździły tam samochody, a później instruktor nie pracował. Ósemka była niewymiarowa, a slalom biegł po lekkim łuku, liniowy się nie mieścił.
5. Za wzniesienie robił podjazd do magazynu - bardzo stromy i w żaden sposób niezabezpieczony. Na moją sugestię, że znam w mieście fajną górkę do poćwiczenia, usłyszałam "w naszej szkole jeździmy tylko po trasie egzaminacyjnej, bo poza nie ma potrzeby".
6. Po 10 godzinie spytałam kiedy pojedziemy do miasta - instruktor stwierdził, że możemy teraz, ale... samochodem. On mi pokaże wszystko, zwróci uwagę gdzie jak jechać itd.
(to był już moment kiedy byłam wściekła, ale i tym razem udało mu się mnie ugłaskać, że tak, pojedziemy później)
7. Na 12 godzinie usłyszałam, że teraz też nie możemy pojechać do miasta, bo kierunkowskazy nie działają, a mechanik wraca za 2 miesiące. I tu się poddałam.
Efekt był taki, że na 13 godzinie poprosiłam o komplet dokumentów i pożegnałam się ze szkołą. Niestety musiałam dokupić sporo godzin doszkalających, żeby w ogóle nauczyć się porządnie obsługiwać motocykl i poznać trasę.
Morał? Chytry dwa razy traci. A ja nadal zastanawiam się, czy nie nasłać na "szkołę" kontroli. W końcu regularnie co kurs się tam nabiera około 5 osób...
Grzebałam długo i wreszcie trafiłam na szkołę, której cena była o ok 300 zł niższa. Zwęszyłam spisek, ale niestety, jako ufna osoba zadzwoniłam do biura, żeby wypytać o szczegóły. Oczywiście spytałam, dlaczego tak tanio - kobieta z którą rozmawiałam poinformowała mnie, że to dlatego, że nie mają najnowszego motocykla, tylko poprzedni, a nikt nie chce robić za pełną kwotę na nieaktualnym sprzęcie. Zabrzmiało sensownie, tłumaczyło w pełni obniżkę. Święta naiwności - uwierzyłam.
Umówiłam się na termin, wpłaciłam zaliczkę. I tu zaczęła się długa litania, która całkowicie tłumaczy dlaczego tak tanio.
(patrząc na te punkty też zastanawiam się jak mogłam być tak głupia, ale uwierzcie - metoda małych kroczków i to, że tak bardzo chciałam szybko zrobić to prawko ciut mnie tłumaczą)
1. Zajęcia miały się odbywać w mieście wojewódzkim. Pod adresem szkoły miła pani poinformowała mnie, że siedziba tak naprawdę jest gdzie indziej (ok 30km od miasta), ale oni dowożą na zajęcia. Ok, pomyślałam, wielki problem to nie jest, chociaż mogli wcześniej uprzedzić.
2. Zajęcia teoretyczne polegały na puszczaniu taśmy z zasadami ruchu dla kat. B - o motocyklach ani słowa. Niestety byłam już po zapłacie całości, poza tym byłam myślami już na motorze i łatwo przełknęłam to, że "muszę doczytać". Za łatwo.
3. 1 godzina jazdy - motocyklem okazała się być stara MZ250, motocykl z niezaprzeczalną duszą, ale niestety o zupełnie innym stylu prowadzenia niż motocykle egzaminacyjne. Pan szybko się wytłumaczył, że ma umowę z inną szkołą i na ostatnie dwie godziny pożycza "aktualny motor" (co pod koniec okazało się być bzdurą).
4. Placyk mieścił się na starych terenach magazynowych, czynny był tylko między 18 a 20, bo wcześniej jeździły tam samochody, a później instruktor nie pracował. Ósemka była niewymiarowa, a slalom biegł po lekkim łuku, liniowy się nie mieścił.
5. Za wzniesienie robił podjazd do magazynu - bardzo stromy i w żaden sposób niezabezpieczony. Na moją sugestię, że znam w mieście fajną górkę do poćwiczenia, usłyszałam "w naszej szkole jeździmy tylko po trasie egzaminacyjnej, bo poza nie ma potrzeby".
6. Po 10 godzinie spytałam kiedy pojedziemy do miasta - instruktor stwierdził, że możemy teraz, ale... samochodem. On mi pokaże wszystko, zwróci uwagę gdzie jak jechać itd.
(to był już moment kiedy byłam wściekła, ale i tym razem udało mu się mnie ugłaskać, że tak, pojedziemy później)
7. Na 12 godzinie usłyszałam, że teraz też nie możemy pojechać do miasta, bo kierunkowskazy nie działają, a mechanik wraca za 2 miesiące. I tu się poddałam.
Efekt był taki, że na 13 godzinie poprosiłam o komplet dokumentów i pożegnałam się ze szkołą. Niestety musiałam dokupić sporo godzin doszkalających, żeby w ogóle nauczyć się porządnie obsługiwać motocykl i poznać trasę.
Morał? Chytry dwa razy traci. A ja nadal zastanawiam się, czy nie nasłać na "szkołę" kontroli. W końcu regularnie co kurs się tam nabiera około 5 osób...
E*-T** - szkoła jazdy
Ocena:
551
(609)
Wiecie jaki jest przepis na babkę świąteczną?
Potrzebna jest jedna Babka, najlepiej schorowana, taka, którą trzeba się zajmować, dawać leki, karmić, może nawet przewijać. Drugi niezbędny składnik to Rodzinka. Rodzinka koniecznie musi być zewnętrznie bardzo troskliwa, poruszona, kochająca i czuła, wewnętrznie natomiast... jakim trzeba być wewnętrznie, sami się przekonacie.
Schemat (to znaczy przepis) jest prawie zawsze taki sam.
Zbliżają się święta, Rodzinka coraz bardziej zachmurzonym wzrokiem patrzy na Babkę, która absorbuje myśli, pieniądze, czas. Święta coraz bliżej, a tu ani wyjechać, ani popić spokojnie, ani nawet posiedzieć leniwie przy świątecznym stole. Na opiekunkę nie stać, na dalszą rodzinę nie ma co liczyć, a jakoś się Babki trzeba pozbyć...
Decyzja zapada! Babkę trzeba oddać do szpitala! Co za cudowne rozwiązanie problemów! Nie kosztuje, w oczach sąsiadów nadal jest się Tym Dobrym i Troskliwym, a jaki komfort...
Pierwsze wezwanie karetki "Babka źle się czuje". Przyjechali, zbadali, dali leki, kazali dbać, ale do szpitala nie zabrali, Babka w zbyt dobrym stanie.
Źle, źle, bardzo niedobrze. Trzeba coś wykombinować. Rodzinka myśli i już wie - trzeba Babce zabrać leki! Bo wiadomo, jak leków na serce nie weźmie, to od razu będzie gorzej i będą musieli zabrać, a wigilia już bliziutko, trzeba się spieszyć. Ale, nawet bez leków Babka nie wygląda tak źle... Hmmm... To może nie dać jej jeść? Albo pić? Ha, to jest myśl!
Wtedy już nawet największy konował Babki nie zostawi w domu!
I proszę, Babka Świąteczna gotowa - schorowana, głodna i skrajnie odwodniona, ledwo kojarząca, nie mająca siły unieść ręki, zabierana przez pogotowie do szpitali w stanie złym, albo nawet gorszym. Tydzień poleży, a jak się uda, to nawet dwa!
A Rodzinka? Rodzinka spokojnie zasiądzie przy stole, pokiwa smutno głową i westchnie - jaka szkoda, że Mamusi nie ma tu z nami, ale tak nieszczęśliwie się rozchorowała akurat na święta...
PS. Ta krótka bajka niestety nie jest bajką - w okresie świat, ferii, nawet w co dłuższe weekendy jest wysyp "Babek". I to nie jest domena tylko biednych rodzin, niestety. Ot, na narty starczyło, na opiekunkę już nie...
Potrzebna jest jedna Babka, najlepiej schorowana, taka, którą trzeba się zajmować, dawać leki, karmić, może nawet przewijać. Drugi niezbędny składnik to Rodzinka. Rodzinka koniecznie musi być zewnętrznie bardzo troskliwa, poruszona, kochająca i czuła, wewnętrznie natomiast... jakim trzeba być wewnętrznie, sami się przekonacie.
Schemat (to znaczy przepis) jest prawie zawsze taki sam.
Zbliżają się święta, Rodzinka coraz bardziej zachmurzonym wzrokiem patrzy na Babkę, która absorbuje myśli, pieniądze, czas. Święta coraz bliżej, a tu ani wyjechać, ani popić spokojnie, ani nawet posiedzieć leniwie przy świątecznym stole. Na opiekunkę nie stać, na dalszą rodzinę nie ma co liczyć, a jakoś się Babki trzeba pozbyć...
Decyzja zapada! Babkę trzeba oddać do szpitala! Co za cudowne rozwiązanie problemów! Nie kosztuje, w oczach sąsiadów nadal jest się Tym Dobrym i Troskliwym, a jaki komfort...
Pierwsze wezwanie karetki "Babka źle się czuje". Przyjechali, zbadali, dali leki, kazali dbać, ale do szpitala nie zabrali, Babka w zbyt dobrym stanie.
Źle, źle, bardzo niedobrze. Trzeba coś wykombinować. Rodzinka myśli i już wie - trzeba Babce zabrać leki! Bo wiadomo, jak leków na serce nie weźmie, to od razu będzie gorzej i będą musieli zabrać, a wigilia już bliziutko, trzeba się spieszyć. Ale, nawet bez leków Babka nie wygląda tak źle... Hmmm... To może nie dać jej jeść? Albo pić? Ha, to jest myśl!
Wtedy już nawet największy konował Babki nie zostawi w domu!
I proszę, Babka Świąteczna gotowa - schorowana, głodna i skrajnie odwodniona, ledwo kojarząca, nie mająca siły unieść ręki, zabierana przez pogotowie do szpitali w stanie złym, albo nawet gorszym. Tydzień poleży, a jak się uda, to nawet dwa!
A Rodzinka? Rodzinka spokojnie zasiądzie przy stole, pokiwa smutno głową i westchnie - jaka szkoda, że Mamusi nie ma tu z nami, ale tak nieszczęśliwie się rozchorowała akurat na święta...
PS. Ta krótka bajka niestety nie jest bajką - w okresie świat, ferii, nawet w co dłuższe weekendy jest wysyp "Babek". I to nie jest domena tylko biednych rodzin, niestety. Ot, na narty starczyło, na opiekunkę już nie...
spod mrocznego znaku eskulapa
Ocena:
716
(794)