Profil użytkownika
Traszka
Zamieszcza historie od: | 22 kwietnia 2011 - 15:45 |
Ostatnio: | 24 października 2022 - 21:50 |
O sobie: |
Uroczyście oświadczam, że wszystkie moje historie są wytworem mojej chorej wyobraźni, a zbieżność osób lub sytuacji z rzeczywistymi jest całkowicie przypadkowa. |
- Historii na głównej: 165 z 167
- Punktów za historie: 147787
- Komentarzy: 163
- Punktów za komentarze: 2372
Pan X chorował na chorobę onkologiczną. Stadium końcowe, więc leczenie jest już paliatywne - czyli łagodzenie dolegliwości i innych paskudnych objawów na przykład duszności.
Leki, które dostawał należą do grupy narkotyków i innych psychoaktywnych, a pan X potrzebował ich we wzrastających ilościach. Ze względu na chorobę, zdarzało się, że recepty były pisane zaocznie, tj odbierała je córka albo wnuk.
Panu niestety pogorszyło się na tyle, że pogotowie, na wyraźną prośbę rodziny, zabrało pana do szpitala (co i tak jest piekielne, ale jeśli rodzina się uprze...)
Kilka dni później rozmawiałam z moją koleżanką, opiekującą się X w przychodni rodzinnej. Oczywiście powiedziałam jej, że X już kończy żywot, że stan beznadziejny. Takie smutne refleksje, a tu nagle koleżanka podrywa głowę i pyta "czekaj, kiedy był przyjmowany?"
Okazało się, że X trafił do szpitala w poniedziałek, a we wtorek w POZ pojawił się wnuczek z prośbą o kolejne leki, bo się powoli kończą...
Trudno przypuszczać, że liczył na powrót dziadka do domu i szykował mu leki na zapas. Jedyna logiczne wydaje się, że narkotyki - czyściutkie i sprawdzone - brał albo sam, albo sprzedawał dalej. Pytanie tylko ile z wcześniej zapisanych leków otrzymywał chory, a ile podbierała mu radosna młodzież.
Chociaż pewnie wnuczek i tak się wywinie, bo minęło już z pół roku, a o karach, czy nawet dochodzeniu jakoś nie słychać.
Leki, które dostawał należą do grupy narkotyków i innych psychoaktywnych, a pan X potrzebował ich we wzrastających ilościach. Ze względu na chorobę, zdarzało się, że recepty były pisane zaocznie, tj odbierała je córka albo wnuk.
Panu niestety pogorszyło się na tyle, że pogotowie, na wyraźną prośbę rodziny, zabrało pana do szpitala (co i tak jest piekielne, ale jeśli rodzina się uprze...)
Kilka dni później rozmawiałam z moją koleżanką, opiekującą się X w przychodni rodzinnej. Oczywiście powiedziałam jej, że X już kończy żywot, że stan beznadziejny. Takie smutne refleksje, a tu nagle koleżanka podrywa głowę i pyta "czekaj, kiedy był przyjmowany?"
Okazało się, że X trafił do szpitala w poniedziałek, a we wtorek w POZ pojawił się wnuczek z prośbą o kolejne leki, bo się powoli kończą...
Trudno przypuszczać, że liczył na powrót dziadka do domu i szykował mu leki na zapas. Jedyna logiczne wydaje się, że narkotyki - czyściutkie i sprawdzone - brał albo sam, albo sprzedawał dalej. Pytanie tylko ile z wcześniej zapisanych leków otrzymywał chory, a ile podbierała mu radosna młodzież.
Chociaż pewnie wnuczek i tak się wywinie, bo minęło już z pół roku, a o karach, czy nawet dochodzeniu jakoś nie słychać.
Zadupie
Ocena:
743
(777)
Pod historią o wyłudzaniu badań trafiły do mnie takie komentarze:
"Łaskę robicie, że kierujecie na jakiekolwiek badania, to się mu nie dziwię."
"Zaraz, zaraz, przecież ten człowiek opłaca badania zrzucając się na nasz kochany zus więc jak psu micha mu się należy komplecik i co tylko sobie zamarzy."
"Ty z własnej kieszeni za nie nie płacisz. A ja składki owszem, płacę, i coś bym z tego chciała mieć."
To bardzo popularny mit. Fałszywy, jak to mity mają w zwyczaju.
Tak naprawdę każdy z nas jest ubezpieczony w NFZ. Tak samo jak ubezpiecza samochód, dom czy zdrowie za granicą. I jak każda firma NFZ dokładnie określa komu i co kupił w szpitalach czy przychodniach (czy aptekach - co pacjenci jakoś łatwiej rozumieją).
POZ nie dostaje jakiś mitycznych składek, w wysokości tego, co odprowadzacie, tylko ogólny fundusz na badania. 8 zł miesięcznie od jednej zapisanej osoby. Do lekarza zapisanych może być max 2750 (a często jest mniej), czyli mała przychodnia otrzyma miesięcznie maksymalnie 22000 zł.
Z tego trzeba wypłacić pensje minimum czterech osób (lekarz, dwie pielęgniarki-rejestratorki, osoba sprzątająca), zapewnić sprzęt (środki czystości, sprzęt jałowy, leki, od czasu do czasu większy zakup, np EKG), opłacić media (w tym wywóz odpadów medycznych), mieć abonamentową umowę z laboratorium na odbiór i dostarczanie wyników (w tym również badania radiologiczne, inwazyjne, jak np kolonoskopie), opłacić transport medyczny (abonament plus wezwania). A dodatkowo każde badanie, każda morfologia, każdy INR, każda glukoza czy hormony kosztują osobno.
Więc uwierzcie, nie płacicie składek na każdą swoją fanaberię, ale płacicie za to, żeby w razie konieczności móc wejść do przychodni i uzyskać poradę. To, co tam dostaniecie zależy od waszego zdrowia, od chęci już nie.
NFZ nie wykupił pakietu "co się każdemu uwidzi" i zupełnie nie ma ochoty płacić za badania zrobione ot tak. I nikogo nie stać na fundowanie każdemu co rok niepotrzebnych badań. Co innego, jeśli szukamy jakiejś choroby. Ale do tego trzeba mieć wskazania!
Szkoda tylko, że każde z was żyje w przeświadczeniu, że zapłaciło olbrzymią składkę, która pewnie leży w POZ w sejfie i skąpe konowały nie chcą dawać badań. To, że składka po drodze rozpełzła się na pracowników ZUS, NFZ, szeroko pojętej administracji, i zostało 8 zł, to już nikt nie pamięta.
PS. Rocznie każde z Was daje do POZ 96 zł.
Cena pakietu (takiego ogólnego, który każdy chciałby sobie co rok zrobic) w którego skład wchodzi:
Morfologia krwi; OB; lipidogram i glukoza; elektrolity, TSH i badanie ogólne moczu to koszt 113 zł w naszym laboratorium.
"Łaskę robicie, że kierujecie na jakiekolwiek badania, to się mu nie dziwię."
"Zaraz, zaraz, przecież ten człowiek opłaca badania zrzucając się na nasz kochany zus więc jak psu micha mu się należy komplecik i co tylko sobie zamarzy."
"Ty z własnej kieszeni za nie nie płacisz. A ja składki owszem, płacę, i coś bym z tego chciała mieć."
To bardzo popularny mit. Fałszywy, jak to mity mają w zwyczaju.
Tak naprawdę każdy z nas jest ubezpieczony w NFZ. Tak samo jak ubezpiecza samochód, dom czy zdrowie za granicą. I jak każda firma NFZ dokładnie określa komu i co kupił w szpitalach czy przychodniach (czy aptekach - co pacjenci jakoś łatwiej rozumieją).
POZ nie dostaje jakiś mitycznych składek, w wysokości tego, co odprowadzacie, tylko ogólny fundusz na badania. 8 zł miesięcznie od jednej zapisanej osoby. Do lekarza zapisanych może być max 2750 (a często jest mniej), czyli mała przychodnia otrzyma miesięcznie maksymalnie 22000 zł.
Z tego trzeba wypłacić pensje minimum czterech osób (lekarz, dwie pielęgniarki-rejestratorki, osoba sprzątająca), zapewnić sprzęt (środki czystości, sprzęt jałowy, leki, od czasu do czasu większy zakup, np EKG), opłacić media (w tym wywóz odpadów medycznych), mieć abonamentową umowę z laboratorium na odbiór i dostarczanie wyników (w tym również badania radiologiczne, inwazyjne, jak np kolonoskopie), opłacić transport medyczny (abonament plus wezwania). A dodatkowo każde badanie, każda morfologia, każdy INR, każda glukoza czy hormony kosztują osobno.
Więc uwierzcie, nie płacicie składek na każdą swoją fanaberię, ale płacicie za to, żeby w razie konieczności móc wejść do przychodni i uzyskać poradę. To, co tam dostaniecie zależy od waszego zdrowia, od chęci już nie.
NFZ nie wykupił pakietu "co się każdemu uwidzi" i zupełnie nie ma ochoty płacić za badania zrobione ot tak. I nikogo nie stać na fundowanie każdemu co rok niepotrzebnych badań. Co innego, jeśli szukamy jakiejś choroby. Ale do tego trzeba mieć wskazania!
Szkoda tylko, że każde z was żyje w przeświadczeniu, że zapłaciło olbrzymią składkę, która pewnie leży w POZ w sejfie i skąpe konowały nie chcą dawać badań. To, że składka po drodze rozpełzła się na pracowników ZUS, NFZ, szeroko pojętej administracji, i zostało 8 zł, to już nikt nie pamięta.
PS. Rocznie każde z Was daje do POZ 96 zł.
Cena pakietu (takiego ogólnego, który każdy chciałby sobie co rok zrobic) w którego skład wchodzi:
Morfologia krwi; OB; lipidogram i glukoza; elektrolity, TSH i badanie ogólne moczu to koszt 113 zł w naszym laboratorium.
Ocena:
397
(679)
Laboratorium podesłało mi kartę skierowania na badania krwi- taki kartonik do zakreślania, które badania chcę zrobić pacjentowi.
Standardowo karta w górnej części, w nagłówku obok nazwiska pacjenta, ma kratkę, w którą mam wpisać ile badań zaznaczyłam, żeby nikt sobie nie dokreślił swoich fanaberii.
Otóż do laboratorium dotarł pacjent z kartą, na której na niebiesko zaznaczone były 3 badania (i taka niebieska cyfra widniała w kwadraciku), oraz na granatowo kolejne... 40 (i dopisana cyferka 4 w kwadracie, oczywiście na granatowo)
Karta wróciła do mnie grzecznościowo, w ramach ciekawostki, bo pacjent spłoszony pytaniem "a to na pewno lekarz zaznaczał?" uciekł sprzed okienka w siną dal, rezygnując nawet ze swoich trzech należnych badań :)
Pewnie myślał, że nigdy nie dowiemy się, kto mógł tak podstępnie próbować nas oszukać :)
Standardowo karta w górnej części, w nagłówku obok nazwiska pacjenta, ma kratkę, w którą mam wpisać ile badań zaznaczyłam, żeby nikt sobie nie dokreślił swoich fanaberii.
Otóż do laboratorium dotarł pacjent z kartą, na której na niebiesko zaznaczone były 3 badania (i taka niebieska cyfra widniała w kwadraciku), oraz na granatowo kolejne... 40 (i dopisana cyferka 4 w kwadracie, oczywiście na granatowo)
Karta wróciła do mnie grzecznościowo, w ramach ciekawostki, bo pacjent spłoszony pytaniem "a to na pewno lekarz zaznaczał?" uciekł sprzed okienka w siną dal, rezygnując nawet ze swoich trzech należnych badań :)
Pewnie myślał, że nigdy nie dowiemy się, kto mógł tak podstępnie próbować nas oszukać :)
Ocena:
592
(648)
Wezwanie w środku nocy. Ból w klatce, przynajmniej tak widnieje w rubryczce "powód wezwania".
Przyjeżdżamy na miejsce. Pan około 40 lat, grubaśny, i ewidentnie na bani. Niespokojny, bo go gniecie jakoś tak, ni to w żołądku, ni to w klatce. No tak, zjadł dziś różne świństwa, piwa się opił i teraz ciągle go gniecie. O, jak nabiera powietrza, to bardziej...
I tak opowiada, opowiada, uganiata się po brzuchu, przyjmuje różne pozycje demonstracyjne, aż tu nagle, w środku zdania, przeciągłe "BEEEEEEK" z samych czeluści. Z efektem natychmiastowym "O, już mi przeszło. To ja jednak nie chcę do szpitala, dobra? Bo to chyba nic poważnego".
Nie wzięliśmy pana. Bo to chyba nic poważnego.
Przyjeżdżamy na miejsce. Pan około 40 lat, grubaśny, i ewidentnie na bani. Niespokojny, bo go gniecie jakoś tak, ni to w żołądku, ni to w klatce. No tak, zjadł dziś różne świństwa, piwa się opił i teraz ciągle go gniecie. O, jak nabiera powietrza, to bardziej...
I tak opowiada, opowiada, uganiata się po brzuchu, przyjmuje różne pozycje demonstracyjne, aż tu nagle, w środku zdania, przeciągłe "BEEEEEEK" z samych czeluści. Z efektem natychmiastowym "O, już mi przeszło. To ja jednak nie chcę do szpitala, dobra? Bo to chyba nic poważnego".
Nie wzięliśmy pana. Bo to chyba nic poważnego.
Zaczarowana Karoca
Ocena:
733
(805)
zarchiwizowany
Skomentuj
(28)
Pobierz ten tekst w formie obrazka
Tym razem nie historia, ale apel. Apel o odrobinę dokładniejsze analizowanie historii przez administratorów.
Pisałam już kiedyś (http://piekielni.pl/49060) o użytkownikach "nie wiem, nie znam się, coś słyszałem, w sumie nie było piekielnie, ale chcę mieć bajkę na główną".
Ostatnio, po chwilowej przerwie wróciłam na portal i natknęłam się na to: http://piekielni.pl/59278. Fak_dak bardzo ładnie wypunktował bzdury, ale co z tego, skoro większość (ponad 1500 osób!) uznała, że historia nie dość, że się wydarzyła, to jeszcze wyglądała jak autorka opisuje i należy jej się mały plusik. I nie dajcie się zwieść, historia pójdzie dalej w świat jako anegdota.
Smutne, że wystarczy napisać tekst przesycony nienawiścią, pogardą dla osób związanych z medycyną, nieważne jak nieprawdziwy, a już znajdą się przyklaskujący i rzucający oskarżenia (już sypią się rady "pozwać"). Jeszcze smutniejsze, że osoby wrzucające to na główną dają się ponieść fali wrogości.
Więc może odrobina rzetelności? Zerknięcie na komentarze, poszukanie środka? Jeśli pod ewidentną bzdurą ktoś wypunktowuje wszystkie nieścisłości, może warto się zastanowić co tu jest bardziej piekielne, historia, czy parcie na szkło?
PS. A kłamanie na temat osób, które nie mogą się bronić, a których personalia można ustalić w ciągu 15 minut uważam za chamstwo. Ale i za głupotę, bo to nie jedyne personalia, jakie można znaleźć po przeczytaniu tej historii...
Pisałam już kiedyś (http://piekielni.pl/49060) o użytkownikach "nie wiem, nie znam się, coś słyszałem, w sumie nie było piekielnie, ale chcę mieć bajkę na główną".
Ostatnio, po chwilowej przerwie wróciłam na portal i natknęłam się na to: http://piekielni.pl/59278. Fak_dak bardzo ładnie wypunktował bzdury, ale co z tego, skoro większość (ponad 1500 osób!) uznała, że historia nie dość, że się wydarzyła, to jeszcze wyglądała jak autorka opisuje i należy jej się mały plusik. I nie dajcie się zwieść, historia pójdzie dalej w świat jako anegdota.
Smutne, że wystarczy napisać tekst przesycony nienawiścią, pogardą dla osób związanych z medycyną, nieważne jak nieprawdziwy, a już znajdą się przyklaskujący i rzucający oskarżenia (już sypią się rady "pozwać"). Jeszcze smutniejsze, że osoby wrzucające to na główną dają się ponieść fali wrogości.
Więc może odrobina rzetelności? Zerknięcie na komentarze, poszukanie środka? Jeśli pod ewidentną bzdurą ktoś wypunktowuje wszystkie nieścisłości, może warto się zastanowić co tu jest bardziej piekielne, historia, czy parcie na szkło?
PS. A kłamanie na temat osób, które nie mogą się bronić, a których personalia można ustalić w ciągu 15 minut uważam za chamstwo. Ale i za głupotę, bo to nie jedyne personalia, jakie można znaleźć po przeczytaniu tej historii...
piekielni niestety
Ocena:
324
(454)
Pożaliła mi się koleżanka z drugiego końca Polski.
Razem z mężem kilka miesięcy temu kupili rowery. Zdążyli pojechać na trzy wycieczki rowerowe po okolicy. Na czwartą niestety nie znaleźli rowerów... Znaleźli za to wyłamane zamki w piwnicy, w nieprzejrzystych drzwiach, bez numerka, za zamykanymi na klucz stalowymi drzwiami głównymi. Wniosek nasuwa się sam - rowery ukradł ktoś, kto ma dostęp do piwnicy i kto wie, że rowery mieszkańców spod numeru X stoją za drugimi drzwiami z prawej.
Policja opowieścią się przejęła, funkcjonariusze pokiwali głowami... po czym po dwóch tygodniach przyszło pismo o umorzeniu śledztwa. Okazało się, że nikt nawet nie sprawdził zapisów z monitoringu (a lista lokatorów w sumie nie taka długa i dałoby się kogoś rozpoznać), więc przepadły.
No, ale życie płynie dalej, a rowery fajna rzecz. Zakupili kolejne cztery kółka, oznakowali, ubezpieczyli piwnicę, wymienili drzwi na techniczne, założyli zamki z górnej półki. Spokój, sielanka.
Ale kilka miesięcy później koleżanka zostawiła rower na 30 minut na klatce schodowej - przed własnymi drzwiami, przypięty do poręczy niby porządnym zapięciem. Ot, wróciła z pracy, szybki obiad i dalej na rower. Gdy po tych nieszczęsnych 30 minutach wyszła z domu zastała przecięte niby-porządne zabezpieczenie dyndające smętnie na słupku poręczy. I ślady roweru w błocie przed domem.
Przybyła policja znów przejęła się sprawą, znów pokiwała głową, znów przyznała, że ilość podejrzanych to maksymalnie osiem osób... po czym - nie zgadniecie! - umorzyła śledztwo po dwóch tygodniach. Na nic zdobyte zdjęcia z monitoringu, gdzie widać faceta w pomarańczowej kurtce ("zbyt słaba jakość, a pomarańczową kurtkę może mieć każdy"), na nic dowodzenie, że rower musiał ukraść ktoś, kto miał okazję przez te 30 minut rower zobaczyć (na 3 piętrze, w załomie korytarza), wziąć porządne narzędzie, odciąć rower, zejść i odjechać. Sąsiedzi zgodnie nic nie widzieli ("ja pani nie pomogę, oni mi już raz koła przebili"), policja kwotami kilku tysięcy się nie przejmuje, ubezpieczyciel umywa ręce, bo klatka schodowa to nie lokal, znakowanie roweru "przyda się jak go znajdziemy, to będziemy wiedzieć, że to ten skradziony".
A sąsiad śmieje się im w twarz i pewnie czeka na kolejną okazję na łatwy zarobek. Koleżanka chwilowo przerzuciła się na rolki.
Razem z mężem kilka miesięcy temu kupili rowery. Zdążyli pojechać na trzy wycieczki rowerowe po okolicy. Na czwartą niestety nie znaleźli rowerów... Znaleźli za to wyłamane zamki w piwnicy, w nieprzejrzystych drzwiach, bez numerka, za zamykanymi na klucz stalowymi drzwiami głównymi. Wniosek nasuwa się sam - rowery ukradł ktoś, kto ma dostęp do piwnicy i kto wie, że rowery mieszkańców spod numeru X stoją za drugimi drzwiami z prawej.
Policja opowieścią się przejęła, funkcjonariusze pokiwali głowami... po czym po dwóch tygodniach przyszło pismo o umorzeniu śledztwa. Okazało się, że nikt nawet nie sprawdził zapisów z monitoringu (a lista lokatorów w sumie nie taka długa i dałoby się kogoś rozpoznać), więc przepadły.
No, ale życie płynie dalej, a rowery fajna rzecz. Zakupili kolejne cztery kółka, oznakowali, ubezpieczyli piwnicę, wymienili drzwi na techniczne, założyli zamki z górnej półki. Spokój, sielanka.
Ale kilka miesięcy później koleżanka zostawiła rower na 30 minut na klatce schodowej - przed własnymi drzwiami, przypięty do poręczy niby porządnym zapięciem. Ot, wróciła z pracy, szybki obiad i dalej na rower. Gdy po tych nieszczęsnych 30 minutach wyszła z domu zastała przecięte niby-porządne zabezpieczenie dyndające smętnie na słupku poręczy. I ślady roweru w błocie przed domem.
Przybyła policja znów przejęła się sprawą, znów pokiwała głową, znów przyznała, że ilość podejrzanych to maksymalnie osiem osób... po czym - nie zgadniecie! - umorzyła śledztwo po dwóch tygodniach. Na nic zdobyte zdjęcia z monitoringu, gdzie widać faceta w pomarańczowej kurtce ("zbyt słaba jakość, a pomarańczową kurtkę może mieć każdy"), na nic dowodzenie, że rower musiał ukraść ktoś, kto miał okazję przez te 30 minut rower zobaczyć (na 3 piętrze, w załomie korytarza), wziąć porządne narzędzie, odciąć rower, zejść i odjechać. Sąsiedzi zgodnie nic nie widzieli ("ja pani nie pomogę, oni mi już raz koła przebili"), policja kwotami kilku tysięcy się nie przejmuje, ubezpieczyciel umywa ręce, bo klatka schodowa to nie lokal, znakowanie roweru "przyda się jak go znajdziemy, to będziemy wiedzieć, że to ten skradziony".
A sąsiad śmieje się im w twarz i pewnie czeka na kolejną okazję na łatwy zarobek. Koleżanka chwilowo przerzuciła się na rolki.
Straszna północ kraju
Ocena:
625
(707)
Kolejny raz potwierdzono moje przypuszczenia, że "dresowe kozaki" są kozakami tylko wobec słabszych.
Wyszłam na spacer z psiakiem, ostatnie sikanie w sylwestrową noc.
Widok pewnie z tych śmieszniejszych, kobieta w wyciągniętym dresie, narzuconej starej kurtce, obok na smyczy z pogryzionego sznurka węszy ogon jakiegoś psa (bo reszta schowana w krzakach), ogólnie bida z nędzą.
Cóż więc fajniejszego można zrobić będąc w radosnej grupie rówieśników, niż rzucić pod nogi kobiety petardę? Pewnie będzie pisk, może skomlenie psa, może będą uciekać albo krzyczeć! Ha, jaki FUN!
Niestety, zaraz po wybuchu petardy okazuje się, że na smyczy węszył szczeniak... owczarka niemieckiego, obecnie prawie 40 kg. I jako jedyny zachował spokój, ponieważ jego panią (znaczy mnie) momentalnie szlag trafił.
Może mi nie przystoi, może nie było to najmądrzejsze, ale z miejsca wystartowałam w stronę wesołków z okrzykiem bojowym, którego trochę się wstydzę, a który brzmiał mniej-więcej "któremu ch*** mam przyp*** najpierw?!"
No i rzeczywiście doczekaliśmy się wesołego widoku. Oto grupa kilku nastoletnich chłopaków nagle zaczyna się wyraźnie spieszyć i pokrzykując "sylwester jest! można strzelać" znika za rogiem. Uciekając, przypomnijmy, przed jedną kobietą (miotającą klątwy, to prawda) i (nadal) spokojnym psem, których wytypowali jako łatwe ofiary.
Niech ta noc idiotów się wreszcie skończy...
Wyszłam na spacer z psiakiem, ostatnie sikanie w sylwestrową noc.
Widok pewnie z tych śmieszniejszych, kobieta w wyciągniętym dresie, narzuconej starej kurtce, obok na smyczy z pogryzionego sznurka węszy ogon jakiegoś psa (bo reszta schowana w krzakach), ogólnie bida z nędzą.
Cóż więc fajniejszego można zrobić będąc w radosnej grupie rówieśników, niż rzucić pod nogi kobiety petardę? Pewnie będzie pisk, może skomlenie psa, może będą uciekać albo krzyczeć! Ha, jaki FUN!
Niestety, zaraz po wybuchu petardy okazuje się, że na smyczy węszył szczeniak... owczarka niemieckiego, obecnie prawie 40 kg. I jako jedyny zachował spokój, ponieważ jego panią (znaczy mnie) momentalnie szlag trafił.
Może mi nie przystoi, może nie było to najmądrzejsze, ale z miejsca wystartowałam w stronę wesołków z okrzykiem bojowym, którego trochę się wstydzę, a który brzmiał mniej-więcej "któremu ch*** mam przyp*** najpierw?!"
No i rzeczywiście doczekaliśmy się wesołego widoku. Oto grupa kilku nastoletnich chłopaków nagle zaczyna się wyraźnie spieszyć i pokrzykując "sylwester jest! można strzelać" znika za rogiem. Uciekając, przypomnijmy, przed jedną kobietą (miotającą klątwy, to prawda) i (nadal) spokojnym psem, których wytypowali jako łatwe ofiary.
Niech ta noc idiotów się wreszcie skończy...
Ocena:
863
(991)
Wzruszyła mnie historia o stwierdzaniu zgonu i policji (http://piekielni.pl/56636), a dokładniej komentarze do niej.
No bo jak to tak, pogotowie nie chce jeździć do stwierdzania zgonu! A przecież "lekarzowi stwierdzenie zgonu i wypisanie zaświadczenia zajmuje do 5 min" , "Wypisanie karteczki zajmuje ok. 10minut", "Wypisanie karteczki, tak naprawdę, to kwestia 2 minut łącznie z przybiciem pieczątki. Ja napisałem 10minut, bo miałem na myśli również dojazd. Może równie dobrze być to łącznie 20 minut".
(Za to policji "dojazd do jakiejś przychodni, którą najpierw trzeba ustalić, potem znalezienie tego właściwego lekarza, może również zająć więcej niż wspomniane 45minut")
Otóż, panowie i panie: Stwierdzenie zgonu, to NIE JEST wypisanie karteczki. Wypisanie karteczki (nawet dwuminutowe) to jest POTWIERDZENIE stwierdzenia zgonu. Ja podbijając karteczkę biorę odpowiedzialność za to, co napisałam. I muszę być pewna, jeśli piszę, że wykluczam udział osób trzecich, albo "zgon z powodu choroby X". Muszę obejrzeć ciało, opisać je. Rozebrać, bo kto wie, może między łopatkami jest złamany nóż. To zajmuje dużo czasu. A panowie policja nie kwapią się do pomocy, bo oni tylko zabezpieczają teren. Że nie wspomnę o tym, że do miejsca zgonu trzeba dojechać. Nikt nie pędzi na sygnałach, bo nie wolno i nie ma to uzasadnienia. Przejazd przez nawet małe miasto w szczycie to pół godziny minimum. Badanie, przeczytanie dostępnej dokumentacji, rozmowa z rodziną to kolejne minimum pół godziny, czasem więcej. Powiem więcej. Ja też muszę czekać na policję, bo nie mogę niepewnego ciała zostawić samego. A policja się nie spieszy, z podobnych jak nasze powodów.
Taki wyjazd to około godziny, w niektórych przypadkach dwie wyłączenia karetki z działania. Najdłuższy wyjazd do zgonu trwał u nas ponad 3 godziny (z czego półtorej to bezczynne czekanie na policję)! To mało? Dla człowieka z zawałem to być albo nie być!
A tak czysto prawniczo patrząc. Zespoły ratownictwa są powołane do RATOWANIA. Jest na ten temat ustawa. I nie ma tam ani jednego punktu o stwierdzaniu zgonu. Dyspozytorce nie wolno wysłać zespołu do czegokolwiek, co nie jest zagrożeniem życia, a zgon nim nie jest!
Mam prawo stwierdzić zgon tylko w jednej sytuacji: gdy wcześniej ratowałam tego człowieka, a mimo to zmarł. I koniec. Nigdy więcej. I nie ma się co oburzać, że taki system to wina pogotowia. Nie, to wina polityków, bo jak ktoś słusznie zauważył "w Polsce przepisy dotyczące orzekania zgonu sięgają roku 1959, a ich część nawet z okresu II Rzeczpospolitej. Aktualnie sytuacja prawna w Polsce jest taka, że faktycznie nikt nie wie kto powinien orzekać o zgonie."
PS: "byłem na wypadku, ponieważ służę w drogówce, musiałem dojechać na sam koniec powiatu, 30 km, i byłem tam szybciej, niż załoga pogotowia, która miała do przejechania 6 km, a wiem, że w tym czasie byli na bazie, tylko musieli dokończyć kawkę, ciasteczko"
A ja byłam na interwencji na której pijany facet rzucał się z nożem na rodzinę. Policja przyjechała godzinę po nas, jak pan już grzecznie leżał w pasach. Pewnie pili kawkę, bo jadąc na miejsce widzieliśmy ich radiowóz pod dyżurką...
No bo jak to tak, pogotowie nie chce jeździć do stwierdzania zgonu! A przecież "lekarzowi stwierdzenie zgonu i wypisanie zaświadczenia zajmuje do 5 min" , "Wypisanie karteczki zajmuje ok. 10minut", "Wypisanie karteczki, tak naprawdę, to kwestia 2 minut łącznie z przybiciem pieczątki. Ja napisałem 10minut, bo miałem na myśli również dojazd. Może równie dobrze być to łącznie 20 minut".
(Za to policji "dojazd do jakiejś przychodni, którą najpierw trzeba ustalić, potem znalezienie tego właściwego lekarza, może również zająć więcej niż wspomniane 45minut")
Otóż, panowie i panie: Stwierdzenie zgonu, to NIE JEST wypisanie karteczki. Wypisanie karteczki (nawet dwuminutowe) to jest POTWIERDZENIE stwierdzenia zgonu. Ja podbijając karteczkę biorę odpowiedzialność za to, co napisałam. I muszę być pewna, jeśli piszę, że wykluczam udział osób trzecich, albo "zgon z powodu choroby X". Muszę obejrzeć ciało, opisać je. Rozebrać, bo kto wie, może między łopatkami jest złamany nóż. To zajmuje dużo czasu. A panowie policja nie kwapią się do pomocy, bo oni tylko zabezpieczają teren. Że nie wspomnę o tym, że do miejsca zgonu trzeba dojechać. Nikt nie pędzi na sygnałach, bo nie wolno i nie ma to uzasadnienia. Przejazd przez nawet małe miasto w szczycie to pół godziny minimum. Badanie, przeczytanie dostępnej dokumentacji, rozmowa z rodziną to kolejne minimum pół godziny, czasem więcej. Powiem więcej. Ja też muszę czekać na policję, bo nie mogę niepewnego ciała zostawić samego. A policja się nie spieszy, z podobnych jak nasze powodów.
Taki wyjazd to około godziny, w niektórych przypadkach dwie wyłączenia karetki z działania. Najdłuższy wyjazd do zgonu trwał u nas ponad 3 godziny (z czego półtorej to bezczynne czekanie na policję)! To mało? Dla człowieka z zawałem to być albo nie być!
A tak czysto prawniczo patrząc. Zespoły ratownictwa są powołane do RATOWANIA. Jest na ten temat ustawa. I nie ma tam ani jednego punktu o stwierdzaniu zgonu. Dyspozytorce nie wolno wysłać zespołu do czegokolwiek, co nie jest zagrożeniem życia, a zgon nim nie jest!
Mam prawo stwierdzić zgon tylko w jednej sytuacji: gdy wcześniej ratowałam tego człowieka, a mimo to zmarł. I koniec. Nigdy więcej. I nie ma się co oburzać, że taki system to wina pogotowia. Nie, to wina polityków, bo jak ktoś słusznie zauważył "w Polsce przepisy dotyczące orzekania zgonu sięgają roku 1959, a ich część nawet z okresu II Rzeczpospolitej. Aktualnie sytuacja prawna w Polsce jest taka, że faktycznie nikt nie wie kto powinien orzekać o zgonie."
PS: "byłem na wypadku, ponieważ służę w drogówce, musiałem dojechać na sam koniec powiatu, 30 km, i byłem tam szybciej, niż załoga pogotowia, która miała do przejechania 6 km, a wiem, że w tym czasie byli na bazie, tylko musieli dokończyć kawkę, ciasteczko"
A ja byłam na interwencji na której pijany facet rzucał się z nożem na rodzinę. Policja przyjechała godzinę po nas, jak pan już grzecznie leżał w pasach. Pewnie pili kawkę, bo jadąc na miejsce widzieliśmy ich radiowóz pod dyżurką...
Ocena:
908
(1052)
Przerażające, jak bardzo ludzie tłumaczą swoje debilne zachowania pseudoteoriami.
Stłuczka. Niby niegroźnie, ktoś tam ruszył ze świateł za ostro, ktoś akurat skręcał. Efekt do przewidzenia, dwa samochody do (co najmniej) klapania.
Przyjeżdżamy karetką, oglądamy potencjalnych pacjentów. Nie nastawiam się raczej na heroiczne akcje ratunkowe, bo i stłuczka raczej niewielka. Ale w jednym z samochodów na miejscu pasażera siedzi kobieta z twarzą zalaną krwią. Jedyna poszkodowana. Niby też nie jakieś olbrzymie urazy, ale jednak nos skasowany, ręka boli, kolana stłuczone. Dlaczego? Łatwo wywnioskować - pani jechała bez pasów.
Pytam więc grzecznie, co jej odbiło, życie niemiłe? Odszkodowanie się marzy? (PS. niezapięcie pasów zdejmuje odpowiedzialność z ubezpieczyciela, jakby ktoś chciał wiedzieć)
Nie. Pani jest w ciąży! Ledwo widocznej, co prawda, ale jest! A ciąża pozwala na niezapinanie pasów! Bo "jak taki pas uciśnie brzuszek, to dzieciątku może się coś stać!".
Najwyraźniej walnięcie brzuchem w części samochodu, fruwanie po aucie, rozwalenie głowy matki (do śmiertelnych urazów włącznie), połamanie nóg lub rąk i długotrwały pobyt w szpitalu "dzieciątku w brzuszku" nie szkodzi.
Ale co tam, zamiast spytać, dowiedzieć się jak prawidłowo zakładać pas, lepiej posiedzieć te kilka tygodni w szpitalu. Dziecko będzie na pewno zadowolone.
Stłuczka. Niby niegroźnie, ktoś tam ruszył ze świateł za ostro, ktoś akurat skręcał. Efekt do przewidzenia, dwa samochody do (co najmniej) klapania.
Przyjeżdżamy karetką, oglądamy potencjalnych pacjentów. Nie nastawiam się raczej na heroiczne akcje ratunkowe, bo i stłuczka raczej niewielka. Ale w jednym z samochodów na miejscu pasażera siedzi kobieta z twarzą zalaną krwią. Jedyna poszkodowana. Niby też nie jakieś olbrzymie urazy, ale jednak nos skasowany, ręka boli, kolana stłuczone. Dlaczego? Łatwo wywnioskować - pani jechała bez pasów.
Pytam więc grzecznie, co jej odbiło, życie niemiłe? Odszkodowanie się marzy? (PS. niezapięcie pasów zdejmuje odpowiedzialność z ubezpieczyciela, jakby ktoś chciał wiedzieć)
Nie. Pani jest w ciąży! Ledwo widocznej, co prawda, ale jest! A ciąża pozwala na niezapinanie pasów! Bo "jak taki pas uciśnie brzuszek, to dzieciątku może się coś stać!".
Najwyraźniej walnięcie brzuchem w części samochodu, fruwanie po aucie, rozwalenie głowy matki (do śmiertelnych urazów włącznie), połamanie nóg lub rąk i długotrwały pobyt w szpitalu "dzieciątku w brzuszku" nie szkodzi.
Ale co tam, zamiast spytać, dowiedzieć się jak prawidłowo zakładać pas, lepiej posiedzieć te kilka tygodni w szpitalu. Dziecko będzie na pewno zadowolone.
Ocena:
794
(906)
W temacie pasów bezpieczeństwa.
Byłam kiedyś uczestnikiem akcji ratunkowej, która skończyła się niestety tragicznie, a najbardziej poszkodowanym była najmniej winna osoba - pięcioletnie dziecko.
A było tak:
Rodzinka jechała na wakacje. Droga daleka, dzieciak się nudził. Marudził, w pasach niewygodnie, tu gniecie, jedna pozycja na kilka godzin jazdy. Logicznym wydaje się zrobić przerwę, pobiegać, zmęczyć malucha, zająć jakąś zabawą, książeczką, czymkolwiek. Ale to byłby zbyt proste. Dużo lepszym pomysłem jest puścić dzieciaka "luzem", bez pasów, niech sobie pośpi wygodnie, połazi po siedzeniach z tyłu, zawiśnie między fotelami, popatrzy jak tatuś jedzie.
A tatuś jedzie szybko. Ma już dość malucha szalejącego z tyłu, jest upał, gorąco, w dodatku sezon i drogi pełne. Trzeba jak najszybciej dojechać na miejsce i wreszcie odpocząć.
Jak może się skończyć szybka jazda przy dużym ruchu, można się domyśleć. Jak zachowa się pięciolatek poddany wyhamowaniu z prędkości ok 100km/h do zera, bez zapiętych pasów, bez fotelika, bez żadnych zabezpieczeń wie każdy.
Ojciec w stanie ciężkim trafił do szpitala, przeszedł kilka operacji czaszki. Nigdy nie będzie sprawny, nigdy nie wstanie z łóżka.
Matce się udało. Częściowo. Jej obrażenia, chociaż poważne, nie pozostawiły tak długotrwałych skutków (nie licząc blizn i braku śledziony).
Dziecko... Dziecko próbowaliśmy reanimować. To brutalne, ale w sumie nie powinniśmy. Bo przy tak olbrzymich urazach powinnam od razu stwierdzić zgon i szukać innych poszkodowanych. Ale zawsze tli się iskierka nadziei... Niestety, nie udało nam się. Nie mieliśmy jak mu pomóc, rodzice tego malucha nie zostawili mu ani okrucha szansy na przeżycie tego wypadku. Nie dali żadnej możliwości na przetrwanie. Bo jakie ma szanse człowieczek, który z prędkością 100km na godzinę styka się z przednią szybą, a za nią z innym samochodem?
Wystarczyły dwa błędy: pośpiech i brak wyobraźni. Wyprzedzanie na wariata i brak pasów u dziecka.
I nie można mówić, że mieli pecha, że tak wyszło. Nie, oni mieli szczęście wcześniej, że pomimo ich głupoty nic się nie stało. Ale jeśli człowiek robi błędy, całe serie błędów, to szczęście nie pomoże.
A najgorsze jest to, że tył tego samochodu był prawie nietknięty...
Byłam kiedyś uczestnikiem akcji ratunkowej, która skończyła się niestety tragicznie, a najbardziej poszkodowanym była najmniej winna osoba - pięcioletnie dziecko.
A było tak:
Rodzinka jechała na wakacje. Droga daleka, dzieciak się nudził. Marudził, w pasach niewygodnie, tu gniecie, jedna pozycja na kilka godzin jazdy. Logicznym wydaje się zrobić przerwę, pobiegać, zmęczyć malucha, zająć jakąś zabawą, książeczką, czymkolwiek. Ale to byłby zbyt proste. Dużo lepszym pomysłem jest puścić dzieciaka "luzem", bez pasów, niech sobie pośpi wygodnie, połazi po siedzeniach z tyłu, zawiśnie między fotelami, popatrzy jak tatuś jedzie.
A tatuś jedzie szybko. Ma już dość malucha szalejącego z tyłu, jest upał, gorąco, w dodatku sezon i drogi pełne. Trzeba jak najszybciej dojechać na miejsce i wreszcie odpocząć.
Jak może się skończyć szybka jazda przy dużym ruchu, można się domyśleć. Jak zachowa się pięciolatek poddany wyhamowaniu z prędkości ok 100km/h do zera, bez zapiętych pasów, bez fotelika, bez żadnych zabezpieczeń wie każdy.
Ojciec w stanie ciężkim trafił do szpitala, przeszedł kilka operacji czaszki. Nigdy nie będzie sprawny, nigdy nie wstanie z łóżka.
Matce się udało. Częściowo. Jej obrażenia, chociaż poważne, nie pozostawiły tak długotrwałych skutków (nie licząc blizn i braku śledziony).
Dziecko... Dziecko próbowaliśmy reanimować. To brutalne, ale w sumie nie powinniśmy. Bo przy tak olbrzymich urazach powinnam od razu stwierdzić zgon i szukać innych poszkodowanych. Ale zawsze tli się iskierka nadziei... Niestety, nie udało nam się. Nie mieliśmy jak mu pomóc, rodzice tego malucha nie zostawili mu ani okrucha szansy na przeżycie tego wypadku. Nie dali żadnej możliwości na przetrwanie. Bo jakie ma szanse człowieczek, który z prędkością 100km na godzinę styka się z przednią szybą, a za nią z innym samochodem?
Wystarczyły dwa błędy: pośpiech i brak wyobraźni. Wyprzedzanie na wariata i brak pasów u dziecka.
I nie można mówić, że mieli pecha, że tak wyszło. Nie, oni mieli szczęście wcześniej, że pomimo ich głupoty nic się nie stało. Ale jeśli człowiek robi błędy, całe serie błędów, to szczęście nie pomoże.
A najgorsze jest to, że tył tego samochodu był prawie nietknięty...
Ocena:
952
(1032)