Profil użytkownika
Traszka
Zamieszcza historie od: | 22 kwietnia 2011 - 15:45 |
Ostatnio: | 24 października 2022 - 21:50 |
O sobie: |
Uroczyście oświadczam, że wszystkie moje historie są wytworem mojej chorej wyobraźni, a zbieżność osób lub sytuacji z rzeczywistymi jest całkowicie przypadkowa. |
- Historii na głównej: 165 z 167
- Punktów za historie: 147787
- Komentarzy: 163
- Punktów za komentarze: 2372
Wczesny ranek. Świeżo po dobowym dyżurze, na którym nie było mi dane nawet na chwilę usiąść, nie mówiąc o takich luksusach, jak chwila odpoczynku. Dyżur zdany, nowa ekipa ruszyła do boju. Ja postanawiam się umyć, dojeść rozpoczęty (a właściwie rozpakowany) wczoraj obiad, odsapnąć chwilę i dopiero wsiadać za kółko.
Pechowo trwający dyżur jest chyba nawet gorszy niż wczoraj, pogorszony jeszcze zmianą ekip, po drodze do łazienki personelu natykam się na dziki tłum gotowy wedrzeć się za mną nawet do kibla, bylebym tylko obejrzała kolejnego pacjenta. Bez zbędnych dyskusji zamykam drzwi łazienki, myję głowę przy irytującym pukaniu (waleniu?) do drzwi, przy myciu zębów towarzyszą mi pokrzykiwania z korytarza.
Wychodzę, z kamiennym spokojem przechodzę między furiatami wrzeszczącymi "do roboty", "ile można czekać", "tu chorzy ludzie czekają na pomoc". Krzyki sugerują, że pacjenci są wydolni oddechowo i krążeniowo, więc raczej nie powinno ich tu być, ale przecież do SOR może wejść każdy. Niewzruszona zamykam kolejne drzwi, tym razem do socjalnego, wrzucam obiad do mikrofali i wreszcie, po 24 godzinach na nogach, siadam na krześle.
Niedługo cieszyłam się spokojem. Gdy tylko mikrofalówka zrobiła "dzyń" do gabinetu wpadła młoda baba. Całkiem żywa i sprawna, jak na pacjenta oddziału ratunkowego.
P: No kiedy pani zacznie pacjentów przyjmować! Ja tu czekam już cztery godziny! Ja mam dosyć! Proszę, pani sobie chodzi po korytarzu, a tu kolejka jak za komuny!
J:... (jestem oazą spokoju...)
P: Słyszy mnie pani?! Tam ludzie czekają! A wy ich jak bydło tratujecie! To jest skandal, pół nocy czekać na pomoc! Ja do sądu was zaskarżę! To jest burdel, nie szpital!
J: ... (lilia na spokojnej tafli jeziora...)
P: No kur**! Ruszy się pani? Do dyrekcji mam iść?
J: Niech pani idzie...
P: To jest chamstwo! Mafia! Ludzi mordują i nawet się sądu nie boją (i tak się nakręca, nakręca, zza drzwi ciekawie zerkają kolejne twarze).
J: (cicho) Proszę wyjść.
P: Co?
J: Wyjść. Przez drzwi. I zamknąć je za sobą.
P: !!!
J: Jest pani w MOJEJ DYŻURCE. Nie w gabinecie. Nie ma pani tu wstępu, przeszkadza mi pani i w dodatku niesłusznie się wydziera.
P: (zatkało ją chyba, bo tylko stoi i mruga oczkami)
J: (no i koniec z liliją...) Jestem po dyżurze, od kilkunastu godzin nie jadłam, stwierdziłam wczoraj cztery zgony, przekazałam dwóch pacjentów na OIOM, obejrzałam blisko pięćdziesięciu pacjentów, teraz jestem PO DYŻURZE i życzę sobie, żeby mi pani dała odpocząć!!! Co jest z wami ludzie! Jak pani tu od czterech godzin siedzi i nadal ma pani siłę krzyczeć, to znaczy że w ogóle nie powinna pani tu być! Tu ludzie umierają! Z wypadków, po zawałach! Ciężko chorzy! Nie znudzeni kolejką u rodzinnego! Nie z bólem palca! A ja przez takich zdrowych ludzi nie mam dla tych chorych czasu! A teraz chcę odpocząć! Do widzenia! (Jeb drzwiami)
Chyba będzie skarga...
Pechowo trwający dyżur jest chyba nawet gorszy niż wczoraj, pogorszony jeszcze zmianą ekip, po drodze do łazienki personelu natykam się na dziki tłum gotowy wedrzeć się za mną nawet do kibla, bylebym tylko obejrzała kolejnego pacjenta. Bez zbędnych dyskusji zamykam drzwi łazienki, myję głowę przy irytującym pukaniu (waleniu?) do drzwi, przy myciu zębów towarzyszą mi pokrzykiwania z korytarza.
Wychodzę, z kamiennym spokojem przechodzę między furiatami wrzeszczącymi "do roboty", "ile można czekać", "tu chorzy ludzie czekają na pomoc". Krzyki sugerują, że pacjenci są wydolni oddechowo i krążeniowo, więc raczej nie powinno ich tu być, ale przecież do SOR może wejść każdy. Niewzruszona zamykam kolejne drzwi, tym razem do socjalnego, wrzucam obiad do mikrofali i wreszcie, po 24 godzinach na nogach, siadam na krześle.
Niedługo cieszyłam się spokojem. Gdy tylko mikrofalówka zrobiła "dzyń" do gabinetu wpadła młoda baba. Całkiem żywa i sprawna, jak na pacjenta oddziału ratunkowego.
P: No kiedy pani zacznie pacjentów przyjmować! Ja tu czekam już cztery godziny! Ja mam dosyć! Proszę, pani sobie chodzi po korytarzu, a tu kolejka jak za komuny!
J:... (jestem oazą spokoju...)
P: Słyszy mnie pani?! Tam ludzie czekają! A wy ich jak bydło tratujecie! To jest skandal, pół nocy czekać na pomoc! Ja do sądu was zaskarżę! To jest burdel, nie szpital!
J: ... (lilia na spokojnej tafli jeziora...)
P: No kur**! Ruszy się pani? Do dyrekcji mam iść?
J: Niech pani idzie...
P: To jest chamstwo! Mafia! Ludzi mordują i nawet się sądu nie boją (i tak się nakręca, nakręca, zza drzwi ciekawie zerkają kolejne twarze).
J: (cicho) Proszę wyjść.
P: Co?
J: Wyjść. Przez drzwi. I zamknąć je za sobą.
P: !!!
J: Jest pani w MOJEJ DYŻURCE. Nie w gabinecie. Nie ma pani tu wstępu, przeszkadza mi pani i w dodatku niesłusznie się wydziera.
P: (zatkało ją chyba, bo tylko stoi i mruga oczkami)
J: (no i koniec z liliją...) Jestem po dyżurze, od kilkunastu godzin nie jadłam, stwierdziłam wczoraj cztery zgony, przekazałam dwóch pacjentów na OIOM, obejrzałam blisko pięćdziesięciu pacjentów, teraz jestem PO DYŻURZE i życzę sobie, żeby mi pani dała odpocząć!!! Co jest z wami ludzie! Jak pani tu od czterech godzin siedzi i nadal ma pani siłę krzyczeć, to znaczy że w ogóle nie powinna pani tu być! Tu ludzie umierają! Z wypadków, po zawałach! Ciężko chorzy! Nie znudzeni kolejką u rodzinnego! Nie z bólem palca! A ja przez takich zdrowych ludzi nie mam dla tych chorych czasu! A teraz chcę odpocząć! Do widzenia! (Jeb drzwiami)
Chyba będzie skarga...
Ocena:
1369
(1459)
Pod jedną z historii otrzymałam taki komentarz:
Fragment mojego tekstu: "Wiadomo, nadzór jest ważny, w końcu pewnie ci niesforni pacjenci/lekarze/farmaceuci żrą leki dla przyjemności i zupełnie bez potrzeby. Albo sprzedają. Albo w ogóle robią z nich kolorowe konfetti i trzeba łapać na gorącym uczynku."
I komentarz: Z sarkazmu wnoszę, że jest zupełnie inaczej. To miło dowiedzieć się z pierwszej ręki, że wszyscy pacjenci/lekarze/farmaceuci są kryształowo uczciwi i tylko wredny system nie pozwala służbie zdrowia rozwinąć skrzydeł.
Pozwolę sobie odpowiedzieć przykładem.
W naszym szpitalu wszczepiane są protezy biodra. Zabieg mocno pożądany, w dodatku nasz zespół całkiem nieźle sobie z nim radzi.
Mocy przerobowych mamy, dajmy na to, na 2 zabiegi dziennie. Jest sprzęt, są ortopedzi, pielęgniarki, anestezjolog, dostępna sala. Są chęci, żeby zabiegi robić. Są pacjenci, którzy ten zabieg chcą teraz już.
W normalnym systemie (pieniądz idzie za pacjentem) w naszym szpitalu robione byłyby 2 zabiegi protezowania biodra dziennie. Szpital by zarobił, kolejka krótka, pacjenci zadowoleni. Szpital w sąsiednim mieście zamiast robić biodra, które im nie idą, robiłby kolana, które robi lepiej. Byłaby jedna kolejka, przejrzysta. Chory miałby zabieg wtedy, kiedy go potrzebuje, więc nie musiałby kombinować i szukać.
W naszym wcale-nie-wrednym systemie jest tak:
Za zabiegi płaci NFZ z góry. Tam ze szklanej kuli wyczytują ile zabiegów będzie potrzebnych w tym roku w naszym rejonie, dzielą wartość przez 4 i taką ilość wykupują u nas. Wychodzi jeden zabieg na dwa dni. Kupują też jeden zabieg tygodniowo u sąsiadów i jeden w szpitalu, w którym nikt nie chce się operować.
U nas zespół robi jeden zabieg, pozostały czas pisze dokumenty, uzupełnia rubryczki do NFZ i robi inne "bardzo ważne" rzeczy. Szpital dostaje 1/4 pieniędzy, 1/4 dostają ludzie. Pieniędzy mało, więc kwitnie wychodzenie do innej pracy, prywatne poradnie, kombinowanie przyjęć na oddział poza kolejką. Łapówki odchodzą w przeszłość, ale jeszcze niedawno była to plaga. Operatorzy są zmęczeni po nocnych dyżurach, są opryskliwi, zwłaszcza, jak 150 raz muszą tłumaczyć, że "w tym roku się nie da".
A pacjenci? Dostają informacje, że u nas zabieg za dwa lata, u sąsiadów za półtora roku, a kawałek dalej od ręki, ale tam nikt nie radzi i tam idą tylko desperaci. Zapisują się do kilku kolejek, do dwóch szpitali nie idą, ale z kolejki się nie wypiszą, bo nie trzeba. Na zabieg czekają grzecznie dwa lata - to dwa lata bólu, braku ruchu, zaniedbywania się (bo jak dbać, jak ledwo można stanąć na nogach). Próbują, z różnym skutkiem, dostać się na zabieg wcześniej. Utrwala się opinia, że u nas tylko po znajomości. Ci, którzy trafili na zmęczonych operatorów krzyczą o chamstwie (i w sumie mają rację). Ci, którzy trafili do sąsiadów (tych słabo sobie radzących) krzyczą o partaczach. I tak dalej, i tak dalej...
A wystarczyłoby, żeby to wszystko regulował wolny rynek. Do chama nie pójdziesz - będzie musiał być grzeczny. Do partacza też nie, więc nikt nie będzie się brał za coś, czego nie umie, a wymaga od niego NFZ (bo NFZ kupuje tylko pakiety usług). Pójdziesz tam, gdzie dobrze i miło. Czyli tam, gdzie robią to co potrafią i lubią. A jeśli lubią, to znaczy, że na tym zarabiają. Takie pieniądze, żeby nie jeździć w nocy karetką, nie brać 15 dyżurów, żeby lekarza i pielęgniarkę stać było spokojnie na kurs z nowinek.
A oszuści i naciągacze? Cóż, kiedyś szynkę można było dostać tylko po znajomościach albo stojąc w kolejce od 3 w nocy. Pani w mięsnym, to był ktoś! Pokątny handel kwitł, łapówki, przysługi. Chamstwo sklepowych było przysłowiowe. Dziś jakoś tego nie ma (a jeśli nawet, to raczej marginalnie). Te same sklepowe nagle przestały brać łapówki, zrobiły się milsze.
Chyba jednak system...
Fragment mojego tekstu: "Wiadomo, nadzór jest ważny, w końcu pewnie ci niesforni pacjenci/lekarze/farmaceuci żrą leki dla przyjemności i zupełnie bez potrzeby. Albo sprzedają. Albo w ogóle robią z nich kolorowe konfetti i trzeba łapać na gorącym uczynku."
I komentarz: Z sarkazmu wnoszę, że jest zupełnie inaczej. To miło dowiedzieć się z pierwszej ręki, że wszyscy pacjenci/lekarze/farmaceuci są kryształowo uczciwi i tylko wredny system nie pozwala służbie zdrowia rozwinąć skrzydeł.
Pozwolę sobie odpowiedzieć przykładem.
W naszym szpitalu wszczepiane są protezy biodra. Zabieg mocno pożądany, w dodatku nasz zespół całkiem nieźle sobie z nim radzi.
Mocy przerobowych mamy, dajmy na to, na 2 zabiegi dziennie. Jest sprzęt, są ortopedzi, pielęgniarki, anestezjolog, dostępna sala. Są chęci, żeby zabiegi robić. Są pacjenci, którzy ten zabieg chcą teraz już.
W normalnym systemie (pieniądz idzie za pacjentem) w naszym szpitalu robione byłyby 2 zabiegi protezowania biodra dziennie. Szpital by zarobił, kolejka krótka, pacjenci zadowoleni. Szpital w sąsiednim mieście zamiast robić biodra, które im nie idą, robiłby kolana, które robi lepiej. Byłaby jedna kolejka, przejrzysta. Chory miałby zabieg wtedy, kiedy go potrzebuje, więc nie musiałby kombinować i szukać.
W naszym wcale-nie-wrednym systemie jest tak:
Za zabiegi płaci NFZ z góry. Tam ze szklanej kuli wyczytują ile zabiegów będzie potrzebnych w tym roku w naszym rejonie, dzielą wartość przez 4 i taką ilość wykupują u nas. Wychodzi jeden zabieg na dwa dni. Kupują też jeden zabieg tygodniowo u sąsiadów i jeden w szpitalu, w którym nikt nie chce się operować.
U nas zespół robi jeden zabieg, pozostały czas pisze dokumenty, uzupełnia rubryczki do NFZ i robi inne "bardzo ważne" rzeczy. Szpital dostaje 1/4 pieniędzy, 1/4 dostają ludzie. Pieniędzy mało, więc kwitnie wychodzenie do innej pracy, prywatne poradnie, kombinowanie przyjęć na oddział poza kolejką. Łapówki odchodzą w przeszłość, ale jeszcze niedawno była to plaga. Operatorzy są zmęczeni po nocnych dyżurach, są opryskliwi, zwłaszcza, jak 150 raz muszą tłumaczyć, że "w tym roku się nie da".
A pacjenci? Dostają informacje, że u nas zabieg za dwa lata, u sąsiadów za półtora roku, a kawałek dalej od ręki, ale tam nikt nie radzi i tam idą tylko desperaci. Zapisują się do kilku kolejek, do dwóch szpitali nie idą, ale z kolejki się nie wypiszą, bo nie trzeba. Na zabieg czekają grzecznie dwa lata - to dwa lata bólu, braku ruchu, zaniedbywania się (bo jak dbać, jak ledwo można stanąć na nogach). Próbują, z różnym skutkiem, dostać się na zabieg wcześniej. Utrwala się opinia, że u nas tylko po znajomości. Ci, którzy trafili na zmęczonych operatorów krzyczą o chamstwie (i w sumie mają rację). Ci, którzy trafili do sąsiadów (tych słabo sobie radzących) krzyczą o partaczach. I tak dalej, i tak dalej...
A wystarczyłoby, żeby to wszystko regulował wolny rynek. Do chama nie pójdziesz - będzie musiał być grzeczny. Do partacza też nie, więc nikt nie będzie się brał za coś, czego nie umie, a wymaga od niego NFZ (bo NFZ kupuje tylko pakiety usług). Pójdziesz tam, gdzie dobrze i miło. Czyli tam, gdzie robią to co potrafią i lubią. A jeśli lubią, to znaczy, że na tym zarabiają. Takie pieniądze, żeby nie jeździć w nocy karetką, nie brać 15 dyżurów, żeby lekarza i pielęgniarkę stać było spokojnie na kurs z nowinek.
A oszuści i naciągacze? Cóż, kiedyś szynkę można było dostać tylko po znajomościach albo stojąc w kolejce od 3 w nocy. Pani w mięsnym, to był ktoś! Pokątny handel kwitł, łapówki, przysługi. Chamstwo sklepowych było przysłowiowe. Dziś jakoś tego nie ma (a jeśli nawet, to raczej marginalnie). Te same sklepowe nagle przestały brać łapówki, zrobiły się milsze.
Chyba jednak system...
Ocena:
757
(819)
Czy ktoś z Was wyobraża sobie taki system?:
Mechanik robi dla Was samochód. Macie do naprawy kilka rzeczy, a dodatkowo jakieś filtry do wymiany, regulacje i inne rzeczy na których kompletnie się nie znam :)
Wychodzą cztery "naprawy" do zrobienia. Ale zasada płacenia jest taka: jeden postój w garażu, jedna opłata. Czyli niezależnie ile mechanik zrobi, ile zużyje materiału i czasu, zapłacicie tylko za jedną naprawę. Żeby było sprawiedliwie, za najdroższą. Całą reszta jest za darmo.
Bzdura, prawda? Doprowadzi tylko do tego, że mechanik będzie robił tylko jedno i zapraszał Was co tydzień, zamiast raz a dobrze naprawić wóz. Zajmie mu to trzy razy tyle czasu, bo za każdym razem będzie trzeba rozkręcać silnik, przygotowywać stanowisko itd itp.
Jest jasne i logiczne, że taki system opłat jest durny.
Dlaczego o tym piszę?
Bo tak się u nas NFZ płaci za opiekę medyczną.
Rozlicza leczenie tylko choroby, z którą się trafiło do szpitala. Jednej choroby.
Trafiłeś ze złamaniem do szpitala, a chorujesz na nadciśnienie? NFZ zapłaci tylko za operację, za leki które dostałeś na nadciśnienie, za konsultację internisty, za codzienny pomiar ciśnienia i resztę badań i opieki już nie.
Trafiłeś do kardiologa z zaburzeniami rytmu? Musisz mieć kilka badań zleconych? Przygotuj się na kilka wizyt. Bo przychodnia albo rozliczy to jako wizytę wstępną (zbieranie wywiadu, badanie, konsultację), albo jako wizytę kontrolną z badaniami. Czyli, żeby zapłacono za wszystko, muszą być minimum dwie a czasem trzy wizyty. Jeśli lekarz zrobi wszystko na jednej, nie dostanie połowy pieniędzy.
Trafiłeś na planową operację do szpitala i przy okazji, za jednym znieczuleniem chciałbyś żeby wycięli Ci starą paskudną bliznę? Albo usunęli ósemkę (bo wiesz, że w tym szpitalu jest chirurg szczękowy)? Niewykonalne, nie ma jak tego rozliczyć. Ani chirurga szczękowego na chirurgii brzucha, ani jego narzędzi, ani materiałów. Mimo, że fizycznie da się to zrobić od ręki. Zapłacą tylko za jeden zabieg.
Smaczku dodaje fakt, że niezależnie czy zrobią zabieg nowymi, najlepszymi narzędziami, czy tak, jak robiło się to 20 lat wstecz, NFZ zapłaci tak samo. To komu opłaca się inwestować w sprzęt? Jedyny zysk to czas i zdrowie pacjenta. Ale to lepsze zdrowie szpital musi zafundować sam, NFZ nie dołoży ani złotówki.
Tak, taki system wcale nie generuje kolejek i strat pieniędzy i szarpania zdrowia pacjenta...
Mechanik robi dla Was samochód. Macie do naprawy kilka rzeczy, a dodatkowo jakieś filtry do wymiany, regulacje i inne rzeczy na których kompletnie się nie znam :)
Wychodzą cztery "naprawy" do zrobienia. Ale zasada płacenia jest taka: jeden postój w garażu, jedna opłata. Czyli niezależnie ile mechanik zrobi, ile zużyje materiału i czasu, zapłacicie tylko za jedną naprawę. Żeby było sprawiedliwie, za najdroższą. Całą reszta jest za darmo.
Bzdura, prawda? Doprowadzi tylko do tego, że mechanik będzie robił tylko jedno i zapraszał Was co tydzień, zamiast raz a dobrze naprawić wóz. Zajmie mu to trzy razy tyle czasu, bo za każdym razem będzie trzeba rozkręcać silnik, przygotowywać stanowisko itd itp.
Jest jasne i logiczne, że taki system opłat jest durny.
Dlaczego o tym piszę?
Bo tak się u nas NFZ płaci za opiekę medyczną.
Rozlicza leczenie tylko choroby, z którą się trafiło do szpitala. Jednej choroby.
Trafiłeś ze złamaniem do szpitala, a chorujesz na nadciśnienie? NFZ zapłaci tylko za operację, za leki które dostałeś na nadciśnienie, za konsultację internisty, za codzienny pomiar ciśnienia i resztę badań i opieki już nie.
Trafiłeś do kardiologa z zaburzeniami rytmu? Musisz mieć kilka badań zleconych? Przygotuj się na kilka wizyt. Bo przychodnia albo rozliczy to jako wizytę wstępną (zbieranie wywiadu, badanie, konsultację), albo jako wizytę kontrolną z badaniami. Czyli, żeby zapłacono za wszystko, muszą być minimum dwie a czasem trzy wizyty. Jeśli lekarz zrobi wszystko na jednej, nie dostanie połowy pieniędzy.
Trafiłeś na planową operację do szpitala i przy okazji, za jednym znieczuleniem chciałbyś żeby wycięli Ci starą paskudną bliznę? Albo usunęli ósemkę (bo wiesz, że w tym szpitalu jest chirurg szczękowy)? Niewykonalne, nie ma jak tego rozliczyć. Ani chirurga szczękowego na chirurgii brzucha, ani jego narzędzi, ani materiałów. Mimo, że fizycznie da się to zrobić od ręki. Zapłacą tylko za jeden zabieg.
Smaczku dodaje fakt, że niezależnie czy zrobią zabieg nowymi, najlepszymi narzędziami, czy tak, jak robiło się to 20 lat wstecz, NFZ zapłaci tak samo. To komu opłaca się inwestować w sprzęt? Jedyny zysk to czas i zdrowie pacjenta. Ale to lepsze zdrowie szpital musi zafundować sam, NFZ nie dołoży ani złotówki.
Tak, taki system wcale nie generuje kolejek i strat pieniędzy i szarpania zdrowia pacjenta...
Ocena:
747
(791)
Nasze państwo uwielbia kontrolować. Wiadomo, nadzór jest ważny, w końcu pewnie ci niesforni pacjenci/lekarze/farmaceuci żrą leki dla przyjemności i zupełnie bez potrzeby. Albo sprzedają. Albo w ogóle robią z nich kolorowe konfetti i trzeba łapać na gorącym uczynku.
Takie leki na chorobę obturacyjną płuc (podobna do astmy), na przykład. Żeby dostać te lepsze (znaczy droższe) trzeba być już mocno schorowanym. Trzeba wykazać w spirometrii (badanie między innymi objętości płuc), że pacjent ledwo oddycha. Inaczej zniżki nie będzie.
I tak, nasz pacjent X był już w stanie uprawniającym do drogich leków. Dostał, zaczął używać. Poprawiło się. Znów mógł wejść na swoje drugie piętro, może bez podskoków, ale zawsze. Przyszedł jednak czas kontroli. Spirometria. Wynik dobry, powyżej punktu refundacji. Hmm... Nie spełnia więc kryteriów do drogich leków. Zabieramy?
A może po prostu kilka dni przed badaniem odstawić lek, pogorszyć stan pacjenta, żeby badanie znów wyszło źle i żeby była zniżka? Tak czy inaczej musimy się nakombinować, żeby pani z KUNTROLI nie powiedziała "ale on ma dobre wyniki!". Tak, droga pani. Ma dobre, bo właśnie po to te leki dostaje...
Albo taka cukrzyca. Młody pacjent, zdyscyplinowany. Początkowo kilka badań cukrów wysokich. Potem coraz lepsze. Od kilku kontroli wyniki jak u zdrowego. To jak? Ma tę cukrzycę czy nie? Bo insuliny niby dostaje, ale kto wie? Może na czarnym rynku sprzedaje, a te cukry to ma dobre, bo zdrowy?
No ludzie, żebym ja musiała się tłumaczyć ze skutecznego leczenia...
Takie leki na chorobę obturacyjną płuc (podobna do astmy), na przykład. Żeby dostać te lepsze (znaczy droższe) trzeba być już mocno schorowanym. Trzeba wykazać w spirometrii (badanie między innymi objętości płuc), że pacjent ledwo oddycha. Inaczej zniżki nie będzie.
I tak, nasz pacjent X był już w stanie uprawniającym do drogich leków. Dostał, zaczął używać. Poprawiło się. Znów mógł wejść na swoje drugie piętro, może bez podskoków, ale zawsze. Przyszedł jednak czas kontroli. Spirometria. Wynik dobry, powyżej punktu refundacji. Hmm... Nie spełnia więc kryteriów do drogich leków. Zabieramy?
A może po prostu kilka dni przed badaniem odstawić lek, pogorszyć stan pacjenta, żeby badanie znów wyszło źle i żeby była zniżka? Tak czy inaczej musimy się nakombinować, żeby pani z KUNTROLI nie powiedziała "ale on ma dobre wyniki!". Tak, droga pani. Ma dobre, bo właśnie po to te leki dostaje...
Albo taka cukrzyca. Młody pacjent, zdyscyplinowany. Początkowo kilka badań cukrów wysokich. Potem coraz lepsze. Od kilku kontroli wyniki jak u zdrowego. To jak? Ma tę cukrzycę czy nie? Bo insuliny niby dostaje, ale kto wie? Może na czarnym rynku sprzedaje, a te cukry to ma dobre, bo zdrowy?
No ludzie, żebym ja musiała się tłumaczyć ze skutecznego leczenia...
Ocena:
1160
(1202)
Życie pisze niesamowite scenariusze.
Pewien facet zachorował na raka jelita. Stan kiepski, przerzuty, w końcu masywne wodobrzusze, czyli pełno płynu pomiędzy jelitami. Na tyle, że od czasu do czasu potrzeba to odbarczyć, czyli po ludzku: nakłuć i upuścić nagromadzony płyn.
Odbarczanie wiąże się z wizytą u chirurga, USG brzucha, kontrolą po zabiegu. Niby prosty zabieg, ale jednak dużo można popsuć.
Jednak rodzinie wyjazdy się znudziły.
Co można zrobić? Ano, skombinować długą igłę i odbarczać samemu... Raz się udało, drugi raz się udało... Po trzecim pacjent nagle zagorączkował. Pilny wyjazd do szpitala, oczywiście nikt na początku się nie przyznał do zabawy w lekarza. Dopiero gdy podejrzewano perforację, bo skądś zapalenie otrzewnej się wzięło, pacjent przyznał, że nakłuwali. W dodatku trzykrotnie tą samą igłą, polewaną po zabiegu obficie spirytusem salicylowym i wodą utlenioną.
Koniec o dziwo pozytywny, chociaż nikt nie dawał większych szans temu pacjentowi. Kto wie, może rodzina zachęcona sukcesem otworzy zakład usług parachirurgicznych?
Czekam na ofiary domowego usuwania wyrostków.
Pewien facet zachorował na raka jelita. Stan kiepski, przerzuty, w końcu masywne wodobrzusze, czyli pełno płynu pomiędzy jelitami. Na tyle, że od czasu do czasu potrzeba to odbarczyć, czyli po ludzku: nakłuć i upuścić nagromadzony płyn.
Odbarczanie wiąże się z wizytą u chirurga, USG brzucha, kontrolą po zabiegu. Niby prosty zabieg, ale jednak dużo można popsuć.
Jednak rodzinie wyjazdy się znudziły.
Co można zrobić? Ano, skombinować długą igłę i odbarczać samemu... Raz się udało, drugi raz się udało... Po trzecim pacjent nagle zagorączkował. Pilny wyjazd do szpitala, oczywiście nikt na początku się nie przyznał do zabawy w lekarza. Dopiero gdy podejrzewano perforację, bo skądś zapalenie otrzewnej się wzięło, pacjent przyznał, że nakłuwali. W dodatku trzykrotnie tą samą igłą, polewaną po zabiegu obficie spirytusem salicylowym i wodą utlenioną.
Koniec o dziwo pozytywny, chociaż nikt nie dawał większych szans temu pacjentowi. Kto wie, może rodzina zachęcona sukcesem otworzy zakład usług parachirurgicznych?
Czekam na ofiary domowego usuwania wyrostków.
Ocena:
732
(792)
SOR, w gabinecie pan uskarżający się na ból pypcia na stopie.
Trochę wkurzony, bo czekał AŻ GODZINĘ! Z odrobiną agresji z tyłu głowy zaczynam pytać od kiedy pypeć i jak boli. Pan z pretensją w głosie coś tam marudzi, ja już zastanawiam się jak mu wytłumaczyć, że to nie jego miejsce i nie jego czas, że lepszy byłby lekarz rodzinny, a najlepiej w ogóle nikt, kiedy nagle! Wybawienie!
Wezwanie do sali R - karetka przywiozła podtopionego. W trakcie RKO, czyli masażu serca. Pielęgniarka wpadła do mnie, rzuciła hasło "NZK na erce" (czyli nagłe zatrzymanie krążenia) i poleciała dalej.
Zdążyłam mruknąć tylko "przepraszam" i popędziłam do erki.
I tak sobie masujemy, wentylujemy, podpinamy sprzęt, ktoś dzwoni do rodziny, ktoś zbiera dokumenty, słowem, kilka osób robi dużo rzeczy na raz.
Nagle drzwi otwierają się, pada stanowcze "JA PRZEPRASZAM, ALE JA BYŁEM (tu pauza, wydech, uchodzące powietrze jak z materaca)... przepraszam bardzo".
I tak pan z pypciem zniknął ze szpitala. Samouleczenie, ani chybi.
Trochę wkurzony, bo czekał AŻ GODZINĘ! Z odrobiną agresji z tyłu głowy zaczynam pytać od kiedy pypeć i jak boli. Pan z pretensją w głosie coś tam marudzi, ja już zastanawiam się jak mu wytłumaczyć, że to nie jego miejsce i nie jego czas, że lepszy byłby lekarz rodzinny, a najlepiej w ogóle nikt, kiedy nagle! Wybawienie!
Wezwanie do sali R - karetka przywiozła podtopionego. W trakcie RKO, czyli masażu serca. Pielęgniarka wpadła do mnie, rzuciła hasło "NZK na erce" (czyli nagłe zatrzymanie krążenia) i poleciała dalej.
Zdążyłam mruknąć tylko "przepraszam" i popędziłam do erki.
I tak sobie masujemy, wentylujemy, podpinamy sprzęt, ktoś dzwoni do rodziny, ktoś zbiera dokumenty, słowem, kilka osób robi dużo rzeczy na raz.
Nagle drzwi otwierają się, pada stanowcze "JA PRZEPRASZAM, ALE JA BYŁEM (tu pauza, wydech, uchodzące powietrze jak z materaca)... przepraszam bardzo".
I tak pan z pypciem zniknął ze szpitala. Samouleczenie, ani chybi.
Ocena:
693
(781)
Przyjaciel męża był ostatnio na ślubie. Ślub jakich wiele - biała suknia, udekorowany kościół, zamówiona sala, samochód, kapela. Normalny ślub.
Do momentu, w którym przy składaniu życzeń do pana młodego nie podeszła teoretycznie obca kobieta, pogratulowała związku i wręczyła kopertę.
W kopercie - jak się okazało - było zdjęcie około dwuletniego chłopca z podpisem "Krzyś, Twój syn, też życzy Ci dużo szczęścia".
Państwo młodzi byli ze sobą prawie pięć lat przed ślubem.
"Wesele", a raczej szybki obiad dla gości, odbył się bez państwa młodych.
PS. Niestety, nie był to żart. Wychodzi na to, że pani zemściła się za ślub z inną.
Swoją drogą nie wiem, czy bardziej piekielne nie byłoby zrobienie komuś takiego "żartu", czyli rozwalenia ślubu i wesela.
Do momentu, w którym przy składaniu życzeń do pana młodego nie podeszła teoretycznie obca kobieta, pogratulowała związku i wręczyła kopertę.
W kopercie - jak się okazało - było zdjęcie około dwuletniego chłopca z podpisem "Krzyś, Twój syn, też życzy Ci dużo szczęścia".
Państwo młodzi byli ze sobą prawie pięć lat przed ślubem.
"Wesele", a raczej szybki obiad dla gości, odbył się bez państwa młodych.
PS. Niestety, nie był to żart. Wychodzi na to, że pani zemściła się za ślub z inną.
Swoją drogą nie wiem, czy bardziej piekielne nie byłoby zrobienie komuś takiego "żartu", czyli rozwalenia ślubu i wesela.
Ocena:
756
(894)
Praktyki... Temat rzeka.
Wiadomo, każdy dopiero zaczyna, każdy chce być postrzegany jako "dobrze rokujący", każdemu marzy się wielka medycyna, zabiegi, uratowane życia. Nikt nie chce być złapany na braku umiejętności, zwłaszcza tak prostej jak założenie wenflonu, wentylacja na maskę czy... pomiar ciśnienia tętniczego.
Przyjechał do nas zasuszony, odwodniony staruszek. Zadanie bojowe dla młodzieży - zbadać dokładnie, zebrać wywiad i zdać relację.
Pół godziny później sprawdzam mojego studenta. Lista chorób pacjenta długa, ale objawy wybadane coś nie pasują do tego, co widzę. Ciśnienie 140/90? Ledwo czuję tętno... Biorę ciśnieniomierz i sprawdzam na własne ucho. I co? Cisza, nic nie słychać. Może coś w okolicach 80, ale to chyba bardziej moja wyobraźnia niż tony. Za to kątem oka widzę, że student robi się ciut purpurowy.
Staruszek dostaje leczenie, ja zabieram narybek do gabinetu i grzecznie pytam, skąd takie ciśnienie? Student robi się purpurowy odrobinę bardziej i patrząc w podłogę przyznaje, że też nie słyszał. Ale było mu wstyd, że nie potrafi zbadać tak prostej rzeczy jak ciśnienie, więc wymyślił wartość, jaka wydała mu się prawdopodobna. Na szczęście tym razem jego kłamstewko nie spowodowało jakichś strasznych konsekwencji.
Ale wiecie co jest piekielne? Nie, nie ten student. Jego opiekun z uczelni. Który (przynajmniej według relacji praktykanta) wyśmiewał, karał i odsuwał od zajęć tych, którym coś nie wyszło w badaniu. Proste, prawda? Nie umiesz? Nie słyszysz? Nie masz wprawy? To ja cię wyrzucam z zajęć, żebyś się nie miał jak nauczyć.
Panu wykładowcy życzymy kontaktu z wychowankami. W roli pacjenta.
Wiadomo, każdy dopiero zaczyna, każdy chce być postrzegany jako "dobrze rokujący", każdemu marzy się wielka medycyna, zabiegi, uratowane życia. Nikt nie chce być złapany na braku umiejętności, zwłaszcza tak prostej jak założenie wenflonu, wentylacja na maskę czy... pomiar ciśnienia tętniczego.
Przyjechał do nas zasuszony, odwodniony staruszek. Zadanie bojowe dla młodzieży - zbadać dokładnie, zebrać wywiad i zdać relację.
Pół godziny później sprawdzam mojego studenta. Lista chorób pacjenta długa, ale objawy wybadane coś nie pasują do tego, co widzę. Ciśnienie 140/90? Ledwo czuję tętno... Biorę ciśnieniomierz i sprawdzam na własne ucho. I co? Cisza, nic nie słychać. Może coś w okolicach 80, ale to chyba bardziej moja wyobraźnia niż tony. Za to kątem oka widzę, że student robi się ciut purpurowy.
Staruszek dostaje leczenie, ja zabieram narybek do gabinetu i grzecznie pytam, skąd takie ciśnienie? Student robi się purpurowy odrobinę bardziej i patrząc w podłogę przyznaje, że też nie słyszał. Ale było mu wstyd, że nie potrafi zbadać tak prostej rzeczy jak ciśnienie, więc wymyślił wartość, jaka wydała mu się prawdopodobna. Na szczęście tym razem jego kłamstewko nie spowodowało jakichś strasznych konsekwencji.
Ale wiecie co jest piekielne? Nie, nie ten student. Jego opiekun z uczelni. Który (przynajmniej według relacji praktykanta) wyśmiewał, karał i odsuwał od zajęć tych, którym coś nie wyszło w badaniu. Proste, prawda? Nie umiesz? Nie słyszysz? Nie masz wprawy? To ja cię wyrzucam z zajęć, żebyś się nie miał jak nauczyć.
Panu wykładowcy życzymy kontaktu z wychowankami. W roli pacjenta.
Ocena:
1090
(1124)
W okolicy otwierają prywatną przychodnię. Na pierwszy rzut oka wygląda lepiej niż moje miejsce dorabiania, więc wysłałam CV. I dostałam zaproszenie na rozmowę kwalifikacyjną.
Miło, kawka, ciastko, ochy i achy nad możliwościami. Wiecie, rozwój, komputery, badania diagnostyczne, cudowne szefostwo, a może i jakieś szkolenia. Nic, tylko brać.
Pytam więc o finanse. Rozmówcy milutcy, och, wystarczające, nawet wyższe niż przeciętna, będę zadowolona, i te szkolenia bezpłatne.
No dobrze, ale ile? Tak w złotówkach.
Hmm... No wie pani, proponujemy cudowne... 14 złotych! Fanfary!
Szczęka mi opadła lekko, pytam, czy to na pewno na godzinę? Tak, na godzinę, to i tak sporo! Brać i podpisywać!
Informuję panią, że chyba się im stanowiska pomyliły, bo ostatnio widziałam ogłoszenie "hostessa, promocje apteczne" za większą kwotę. A to na pewno nie jest stawka popołudniowa dla specjalisty w prywatnej przychodni i bardzo mi przykro, ale za 52 zł które dziennie zarobię u nich, kupię akurat benzynę, żeby do nich dojechać. I jeśli chcą rozmawiać sensownie, to moje stawki zaczynają się trochę gdzie indziej.
Pani posmutniała, obiecała porozmawiać z Szefem Szefów, może da się coś podwyższyć. Ok, mają mojego maila, można pisać.
Kilka dni później dostałam wiadomość "w nawiązaniu do rozmowy przesyłam w załączniku projekt umowy do podpisania". Ok, przeczytam. Cóż znalazłam?
- zakaz konkurencji (ogólny, bez precyzowania)
- brak odpowiedzialności za cokolwiek ze strony pracodawcy
- zobowiązanie do do pokrycia kosztów badań dodatkowych powyżej określonej ilości na miesiąc
- stawka 17 zł za godzinę
No i teraz nie wiem... taka oferta...
Miło, kawka, ciastko, ochy i achy nad możliwościami. Wiecie, rozwój, komputery, badania diagnostyczne, cudowne szefostwo, a może i jakieś szkolenia. Nic, tylko brać.
Pytam więc o finanse. Rozmówcy milutcy, och, wystarczające, nawet wyższe niż przeciętna, będę zadowolona, i te szkolenia bezpłatne.
No dobrze, ale ile? Tak w złotówkach.
Hmm... No wie pani, proponujemy cudowne... 14 złotych! Fanfary!
Szczęka mi opadła lekko, pytam, czy to na pewno na godzinę? Tak, na godzinę, to i tak sporo! Brać i podpisywać!
Informuję panią, że chyba się im stanowiska pomyliły, bo ostatnio widziałam ogłoszenie "hostessa, promocje apteczne" za większą kwotę. A to na pewno nie jest stawka popołudniowa dla specjalisty w prywatnej przychodni i bardzo mi przykro, ale za 52 zł które dziennie zarobię u nich, kupię akurat benzynę, żeby do nich dojechać. I jeśli chcą rozmawiać sensownie, to moje stawki zaczynają się trochę gdzie indziej.
Pani posmutniała, obiecała porozmawiać z Szefem Szefów, może da się coś podwyższyć. Ok, mają mojego maila, można pisać.
Kilka dni później dostałam wiadomość "w nawiązaniu do rozmowy przesyłam w załączniku projekt umowy do podpisania". Ok, przeczytam. Cóż znalazłam?
- zakaz konkurencji (ogólny, bez precyzowania)
- brak odpowiedzialności za cokolwiek ze strony pracodawcy
- zobowiązanie do do pokrycia kosztów badań dodatkowych powyżej określonej ilości na miesiąc
- stawka 17 zł za godzinę
No i teraz nie wiem... taka oferta...
polscy pracodawcy
Ocena:
552
(766)
Kupiłam sobie szafę. Sporo desek do noszenia, ciężkie jak diabli, więc koniecznie z transportem i składaniem.
Tragarze przywieźli, skręcili, pojechali w długą.
Dwa dni później przychodzi sąsiadka.
S: Dzień dobry, ja w takiej sprawie, bo to pani musi wiedzieć, że ja widziałam, że wczoraj tu jakaś firma u pani była.
J: Była, owszem, a o co chodzi?
S: No właśnie, a oni mi samochód porysowali!
J: Przykro mi... Ja dam pani numer do tej firmy, zadzwoni pani. Zresztą to niedaleko, można podejść nawet.
S: Tak, ja wiem, ja już tam byłam.
J: Aha. I jak się sprawa skończyła?
S: Oni mnie wyśmiali! Powiedzieli, że to nie oni!
J: A pani jest pewna, że to oni?
S: No pewnie! Przecież mąż widział, jak oni nosili jakieś paczki tu! Zrzucili na pewno! Ale się nie przyznają, to jasne... No, ale pani ich wynajęła, to pani odpowiada przecież. Więc ja chciałam się rozliczyć z panią.
J: Słucham?
S: Odszkodowanie. Bo przecież ktoś musi odpowiedzieć.
J: I pani wymyśliła, że ja, tak?
S: Pani, bo pani ich wynajęła, dla pani pracowali.
J: Ale to nie moi pracownicy, ja jestem raczej klientką.
S: No nieważne, ktoś musi. Mnie nie stać, żeby za lakier nowy płacić.
J: Żarty pani sobie stroi. Przykro mi, że ma pani uszkodzony samochód, ale jedyne co mogę zrobić, to dać pani numer do tego sklepu. Nic więcej. Zresztą, zadzwonię sama. Jak będę coś wiedzieć to do pani przyjdę.
Dzwonię, kierownik trochę zdegustowany, a trochę rozśmieszony opowiada, jak przyszła do nich baba ze skargą. Pojechali, obejrzeli uszkodzenia, okazało się, że jest to ewidentne przytarcie, w poziomie. Żadnego wgniecenia, odprysków. Wygląda, jak ślad po słupku... W dodatku już trochę zakurzone. Popukali się w głowy i kazali szukać jeleni gdzie indziej. I po tym pani trafiła do mnie z pretensjami.
Podzieliłam się historią z mężem. Pierwsze jego pytanie:
- To taki beżowy ford?
- Tak.
- No to on od tygodnia stoi z tym przytartym bokiem...
Bogatsza o te informacje odwiedzam sąsiadkę.
J: Pani jest pewna, że to robotnicy uszkodzili?
S: No widziałam przecież!
J: I widziała pani jak im coś spada?
S: No nie, ale nosili obok, przeciskali się!
J: A wie pani, że wyłudzenie jest karalne?
S: Pani mnie chce zastraszyć!
J: Nie, ja pani mówię, że mam świadków, że uszkodzenie jest od tygodnia. Tu są kamery na bramach. Jak pani chce, wzywamy policję, ale ja nie odpuszczę i pociągnę sprawy dalej.
S: To jest zastraszanie!
J: To niech pani wezwie policję. Tylko proszę mnie poinformować, też przedstawię sytuację. A do tego czasu, proszę mnie nie nachodzić.
I czekam już kolejny dzień, a policji jakoś nie ma...
Tragarze przywieźli, skręcili, pojechali w długą.
Dwa dni później przychodzi sąsiadka.
S: Dzień dobry, ja w takiej sprawie, bo to pani musi wiedzieć, że ja widziałam, że wczoraj tu jakaś firma u pani była.
J: Była, owszem, a o co chodzi?
S: No właśnie, a oni mi samochód porysowali!
J: Przykro mi... Ja dam pani numer do tej firmy, zadzwoni pani. Zresztą to niedaleko, można podejść nawet.
S: Tak, ja wiem, ja już tam byłam.
J: Aha. I jak się sprawa skończyła?
S: Oni mnie wyśmiali! Powiedzieli, że to nie oni!
J: A pani jest pewna, że to oni?
S: No pewnie! Przecież mąż widział, jak oni nosili jakieś paczki tu! Zrzucili na pewno! Ale się nie przyznają, to jasne... No, ale pani ich wynajęła, to pani odpowiada przecież. Więc ja chciałam się rozliczyć z panią.
J: Słucham?
S: Odszkodowanie. Bo przecież ktoś musi odpowiedzieć.
J: I pani wymyśliła, że ja, tak?
S: Pani, bo pani ich wynajęła, dla pani pracowali.
J: Ale to nie moi pracownicy, ja jestem raczej klientką.
S: No nieważne, ktoś musi. Mnie nie stać, żeby za lakier nowy płacić.
J: Żarty pani sobie stroi. Przykro mi, że ma pani uszkodzony samochód, ale jedyne co mogę zrobić, to dać pani numer do tego sklepu. Nic więcej. Zresztą, zadzwonię sama. Jak będę coś wiedzieć to do pani przyjdę.
Dzwonię, kierownik trochę zdegustowany, a trochę rozśmieszony opowiada, jak przyszła do nich baba ze skargą. Pojechali, obejrzeli uszkodzenia, okazało się, że jest to ewidentne przytarcie, w poziomie. Żadnego wgniecenia, odprysków. Wygląda, jak ślad po słupku... W dodatku już trochę zakurzone. Popukali się w głowy i kazali szukać jeleni gdzie indziej. I po tym pani trafiła do mnie z pretensjami.
Podzieliłam się historią z mężem. Pierwsze jego pytanie:
- To taki beżowy ford?
- Tak.
- No to on od tygodnia stoi z tym przytartym bokiem...
Bogatsza o te informacje odwiedzam sąsiadkę.
J: Pani jest pewna, że to robotnicy uszkodzili?
S: No widziałam przecież!
J: I widziała pani jak im coś spada?
S: No nie, ale nosili obok, przeciskali się!
J: A wie pani, że wyłudzenie jest karalne?
S: Pani mnie chce zastraszyć!
J: Nie, ja pani mówię, że mam świadków, że uszkodzenie jest od tygodnia. Tu są kamery na bramach. Jak pani chce, wzywamy policję, ale ja nie odpuszczę i pociągnę sprawy dalej.
S: To jest zastraszanie!
J: To niech pani wezwie policję. Tylko proszę mnie poinformować, też przedstawię sytuację. A do tego czasu, proszę mnie nie nachodzić.
I czekam już kolejny dzień, a policji jakoś nie ma...
dom wariatów
Ocena:
1120
(1158)