Profil użytkownika
Traszka
Zamieszcza historie od: | 22 kwietnia 2011 - 15:45 |
Ostatnio: | 24 października 2022 - 21:50 |
O sobie: |
Uroczyście oświadczam, że wszystkie moje historie są wytworem mojej chorej wyobraźni, a zbieżność osób lub sytuacji z rzeczywistymi jest całkowicie przypadkowa. |
- Historii na głównej: 165 z 167
- Punktów za historie: 147787
- Komentarzy: 163
- Punktów za komentarze: 2372
Pewien facet był strasznie zazdrosny.
Jego dziewczyna z kolei, mimo, że bardzo go kochała, miała dość jego wiecznych fochów i podejrzeń. Kiedy kolejny raz chciał zablokować jej wyjazd na szkolenie (przecież wiadomo, sama rozpusta), stwierdziła, że miłość miłością, a życie życiem. Pojechała.
Facet obmyślał zemstę długo i wreszcie wymyślił. Otóż, założy sznur na szyję i gdy usłyszy, że dziewczyna wróci do domu, skoczy/powiesi się. Dziewczyna oczywiście przybiegnie, rozplącze i ze łzami w oczach obieca, że już nigdy nie wyjdzie z domu.
Plan prawie się udał. Prawie, bo dziewczyna wróciła rozmawiając przez telefon - ze słuchawkami na uszach. Nie usłyszała nic, poszła do łazienki, najspokojniej w świecie weszła pod prysznic. Swojego faceta znalazła po około półgodzinie.
Facet jedno przewidział prawidłowo - zgotował jej w zemście piekło.
Jego dziewczyna z kolei, mimo, że bardzo go kochała, miała dość jego wiecznych fochów i podejrzeń. Kiedy kolejny raz chciał zablokować jej wyjazd na szkolenie (przecież wiadomo, sama rozpusta), stwierdziła, że miłość miłością, a życie życiem. Pojechała.
Facet obmyślał zemstę długo i wreszcie wymyślił. Otóż, założy sznur na szyję i gdy usłyszy, że dziewczyna wróci do domu, skoczy/powiesi się. Dziewczyna oczywiście przybiegnie, rozplącze i ze łzami w oczach obieca, że już nigdy nie wyjdzie z domu.
Plan prawie się udał. Prawie, bo dziewczyna wróciła rozmawiając przez telefon - ze słuchawkami na uszach. Nie usłyszała nic, poszła do łazienki, najspokojniej w świecie weszła pod prysznic. Swojego faceta znalazła po około półgodzinie.
Facet jedno przewidział prawidłowo - zgotował jej w zemście piekło.
Ocena:
1061
(1253)
Wiecie skąd (między innymi) biorą się błędy lekarskie?
Będąc młodą lekarką :) zostałam wezwana do bólu w klatce piersiowej. Ból w klatce może być objawem miliona chorób, ale jako młody lekarz miałam przed oczami jedno: ZAWAŁ. Zwłaszcza, że kilka zawałów już w tej karetce wiozłam.
Wezwanie do kobiety ok 50 lat, chorującej na nadciśnienie. Grubej. Podstawowe przesłanki, że to może być zawał spełnione. Więc ja, już przekonana, że idę w dobrym kierunku zaczęłam wypytywać o dalsze dolegliwości. Trochę mi się nie kleiło, bo kobieta mówiła, że ból pojawił się w spoczynku, siedziała i piła kawę, trochę jej mdło, ból promieniuje do brzucha... Co pomyślałam? Oczywiście maska brzuszna zawału :)
W EKG nie było żadnych zmian, ale to absolutnie nie wyklucza zawału. Ciśnienie w normie, ale znów przy zawale tak może być. Poty? Bladość? Niepokój? Znów nie, ale znów żaden z tych objawów nie musiał wystąpić.
Postanowiłam, że tak czy siak zabieram do szpitala, bo przecież ten zawał...
Dopiero w karetce, gdy uzupełniałam kartę i zastanawiałam się jaki kod choroby wpisać stary ratownik puknął mnie w ramię i szepnął... "A myślałaś o chorobie wrzodowej?"
Pac w czoło - oczywiście, objawy się zgadzają, wszystko od pierwszego do ostatniego pytania wskazywało na wrzody. Dlaczego tego nie zauważyłam? Bo widziałam ZAWAŁ. Nic więcej.
Tym razem udało się - oprócz napędzenia strachu kobiecie, (którą uprzedziłam oczywiście, że to może ten nieszczęsny zawał) i kłopotliwym odwracaniu sytuacji (bo trafiła ostatecznie do chirurga, a nie kardiologa) nic więcej się nie stało. Ale kto wie, czy kiedyś jeszcze nie zrobię podobnego błędu i zabraknie starego kolegi, który mnie trąci w łokieć...
Będąc młodą lekarką :) zostałam wezwana do bólu w klatce piersiowej. Ból w klatce może być objawem miliona chorób, ale jako młody lekarz miałam przed oczami jedno: ZAWAŁ. Zwłaszcza, że kilka zawałów już w tej karetce wiozłam.
Wezwanie do kobiety ok 50 lat, chorującej na nadciśnienie. Grubej. Podstawowe przesłanki, że to może być zawał spełnione. Więc ja, już przekonana, że idę w dobrym kierunku zaczęłam wypytywać o dalsze dolegliwości. Trochę mi się nie kleiło, bo kobieta mówiła, że ból pojawił się w spoczynku, siedziała i piła kawę, trochę jej mdło, ból promieniuje do brzucha... Co pomyślałam? Oczywiście maska brzuszna zawału :)
W EKG nie było żadnych zmian, ale to absolutnie nie wyklucza zawału. Ciśnienie w normie, ale znów przy zawale tak może być. Poty? Bladość? Niepokój? Znów nie, ale znów żaden z tych objawów nie musiał wystąpić.
Postanowiłam, że tak czy siak zabieram do szpitala, bo przecież ten zawał...
Dopiero w karetce, gdy uzupełniałam kartę i zastanawiałam się jaki kod choroby wpisać stary ratownik puknął mnie w ramię i szepnął... "A myślałaś o chorobie wrzodowej?"
Pac w czoło - oczywiście, objawy się zgadzają, wszystko od pierwszego do ostatniego pytania wskazywało na wrzody. Dlaczego tego nie zauważyłam? Bo widziałam ZAWAŁ. Nic więcej.
Tym razem udało się - oprócz napędzenia strachu kobiecie, (którą uprzedziłam oczywiście, że to może ten nieszczęsny zawał) i kłopotliwym odwracaniu sytuacji (bo trafiła ostatecznie do chirurga, a nie kardiologa) nic więcej się nie stało. Ale kto wie, czy kiedyś jeszcze nie zrobię podobnego błędu i zabraknie starego kolegi, który mnie trąci w łokieć...
Ocena:
392
(680)
Historia zasłyszana.
Jednym z oddziałów kieruje Ordynator - facet surowy, burkliwy, szorstki w zachowaniu i - jak się go wkurzy - chamski. Ale przy tym wszystkim złoty człowiek, który dla pacjenta jest w stanie przyjechać w środku nocy, żeby tylko stanąć do trudnej operacji. I zdecydowanie fachowiec.
Oddział jest zabiegowy, ma dobrą opinię, stąd często przyjeżdżają tam praktykanci z innych szpitali.
I jeden z takich praktykantów - z Miasta, a nie z jakiegoś zadupia, jak raczył poinformować wszystkich zaraz po przybyciu - podpadł Ordynatorowi. Mniejsza o co poszło, ważne, że miastowy wyrażał się o nowym szefie niezbyt pochlebnie. Po zakończeniu praktyk wrócił do swojego Miasta i na pierwszej odprawie mówi tak:
- Na tym zadupiu, to nic nie potrafią, pacjentów masowo mordują, stosują średniowieczne metody, w sumie to prokurator by się tam przydał. Brud, smród, zaraza. A ten ORDYNATOR - śmiech na sali, żenujący w ogóle, nie zna się, nic nie umie, pozycję dostał po kolesiowsku, po prostu dramat. Cham, prostak i nieuk. Ledwo tam wytrzymałem...
Na co odzywa się jeden ze starszych lekarzy:
- Ooo... a mi kuzyn mówił, że to ty się tam niezbyt ładnie zachowywałeś...
- Eee... kuzyn?
- Ach... zapomniałem ci powiedzieć. Ordynator to mój kuzyn.
Ponoć przeprosiny Ordynatora wypadły równie ciekawie, co wyliczanka na odprawie :)
Jednym z oddziałów kieruje Ordynator - facet surowy, burkliwy, szorstki w zachowaniu i - jak się go wkurzy - chamski. Ale przy tym wszystkim złoty człowiek, który dla pacjenta jest w stanie przyjechać w środku nocy, żeby tylko stanąć do trudnej operacji. I zdecydowanie fachowiec.
Oddział jest zabiegowy, ma dobrą opinię, stąd często przyjeżdżają tam praktykanci z innych szpitali.
I jeden z takich praktykantów - z Miasta, a nie z jakiegoś zadupia, jak raczył poinformować wszystkich zaraz po przybyciu - podpadł Ordynatorowi. Mniejsza o co poszło, ważne, że miastowy wyrażał się o nowym szefie niezbyt pochlebnie. Po zakończeniu praktyk wrócił do swojego Miasta i na pierwszej odprawie mówi tak:
- Na tym zadupiu, to nic nie potrafią, pacjentów masowo mordują, stosują średniowieczne metody, w sumie to prokurator by się tam przydał. Brud, smród, zaraza. A ten ORDYNATOR - śmiech na sali, żenujący w ogóle, nie zna się, nic nie umie, pozycję dostał po kolesiowsku, po prostu dramat. Cham, prostak i nieuk. Ledwo tam wytrzymałem...
Na co odzywa się jeden ze starszych lekarzy:
- Ooo... a mi kuzyn mówił, że to ty się tam niezbyt ładnie zachowywałeś...
- Eee... kuzyn?
- Ach... zapomniałem ci powiedzieć. Ordynator to mój kuzyn.
Ponoć przeprosiny Ordynatora wypadły równie ciekawie, co wyliczanka na odprawie :)
Ocena:
695
(793)
Dawno, dawno temu kupiłam koszulkę sportową. Kosztowała mały majątek, ale sprzedawca zapewniał, że jest najwyższej jakości - prawie sama będzie za mnie ćwiczyła, wystarczy ubrać.
Koszulka wytrzymała jedno pranie, po czym zaczęła się dziwnie rozciągać. Trudno, pakujemy się, do sklepu.
J: Chciałam oddać koszulkę do reklamacji, po pierwszym praniu zrobiła się z niej szmata.
S: Na pewno źle pani prała.
J: Według oznaczeń, 30*, nie wiem co można było zrobić źle.
S: Na pewno coś pani pokręciła, ja tego nie przyjmę, bo i tak producent nie uzna tego za wadę, tylko pieniądze na przesyłki stracę.
J: A to już pański problem, ma pan obowiązek przyjąć towar i wysłać do producenta.
S: No ja nie wiem... To może umówmy się tak... Ja tam zadzwonię jutro rano i jak będzie szansa, to wyślę, ok?
Pomyślałam chwilę, stwierdziłam, że nic nie tracę, może być.
Dostałam ręcznie napisaną kartkę z danymi koszulki, terminem oddania, pieczątką sklepu. Karta reklamacji miałby być założona następnego dnia, jak się okaże czy w ogóle warto to wysyłać.
Następnego dnia dostałam telefon - producent reklamację przyjął, koszulka wysłana, tylko proszą, żeby podejść i uzupełnić kartę zgłoszenia. Zjawiłam się w sklepie, podałam dane, mój świstek, miła pani poprosiła sprzedawcę z poprzedniego dnia.
S: Ale co pani znowu chce? Producent przyjął reklamację, koszulka już poszła do firmy.
J: Wiem, dzwonili państwo. Chcę dostać oficjalne zgłoszenie reklamacyjne, to chyba oczywiste? Tak się umawialiśmy wczoraj.
S: Ale ja już wypisałem kartę na moją siostrę!
J: Słucham?
S: No ja coś musiałem wpisać! Pani nie zostawiła danych!
J: Ale numer telefonu zostawiłam. Trzeba było zadzwonić i zapytać.
S: To już uzupełnione jest, je tego nie mogę zmienić.
J: A mnie to zupełnie nie obchodzi. Proszę napisać nową kartę na mnie, jak pan to wytłumaczy u producenta zupełnie mnie nie obchodzi.
S: (pisze, pisze) Przez takich klientów jak pani są same problemy!
J: Proszę się nie martwić, to ostatni raz, jak byłam państwa klientką. Postaram się też przekazać znajomym jaki problem robią kupując u was.
Sprzedawca pofurczał jeszcze trochę, wypisał kartę i bez słowa zniknął na zapleczu.
Reklamacja była uznana bez żadnych problemów, ponoć cała partia byłą felerna, więc dostałam zwrot gotówki.
W sklepie nie kupiłam nic więcej, a od sytuacji mija już 8 lat. Nie żałuję. Strasznie wysokie ceny mają :)
Koszulka wytrzymała jedno pranie, po czym zaczęła się dziwnie rozciągać. Trudno, pakujemy się, do sklepu.
J: Chciałam oddać koszulkę do reklamacji, po pierwszym praniu zrobiła się z niej szmata.
S: Na pewno źle pani prała.
J: Według oznaczeń, 30*, nie wiem co można było zrobić źle.
S: Na pewno coś pani pokręciła, ja tego nie przyjmę, bo i tak producent nie uzna tego za wadę, tylko pieniądze na przesyłki stracę.
J: A to już pański problem, ma pan obowiązek przyjąć towar i wysłać do producenta.
S: No ja nie wiem... To może umówmy się tak... Ja tam zadzwonię jutro rano i jak będzie szansa, to wyślę, ok?
Pomyślałam chwilę, stwierdziłam, że nic nie tracę, może być.
Dostałam ręcznie napisaną kartkę z danymi koszulki, terminem oddania, pieczątką sklepu. Karta reklamacji miałby być założona następnego dnia, jak się okaże czy w ogóle warto to wysyłać.
Następnego dnia dostałam telefon - producent reklamację przyjął, koszulka wysłana, tylko proszą, żeby podejść i uzupełnić kartę zgłoszenia. Zjawiłam się w sklepie, podałam dane, mój świstek, miła pani poprosiła sprzedawcę z poprzedniego dnia.
S: Ale co pani znowu chce? Producent przyjął reklamację, koszulka już poszła do firmy.
J: Wiem, dzwonili państwo. Chcę dostać oficjalne zgłoszenie reklamacyjne, to chyba oczywiste? Tak się umawialiśmy wczoraj.
S: Ale ja już wypisałem kartę na moją siostrę!
J: Słucham?
S: No ja coś musiałem wpisać! Pani nie zostawiła danych!
J: Ale numer telefonu zostawiłam. Trzeba było zadzwonić i zapytać.
S: To już uzupełnione jest, je tego nie mogę zmienić.
J: A mnie to zupełnie nie obchodzi. Proszę napisać nową kartę na mnie, jak pan to wytłumaczy u producenta zupełnie mnie nie obchodzi.
S: (pisze, pisze) Przez takich klientów jak pani są same problemy!
J: Proszę się nie martwić, to ostatni raz, jak byłam państwa klientką. Postaram się też przekazać znajomym jaki problem robią kupując u was.
Sprzedawca pofurczał jeszcze trochę, wypisał kartę i bez słowa zniknął na zapleczu.
Reklamacja była uznana bez żadnych problemów, ponoć cała partia byłą felerna, więc dostałam zwrot gotówki.
W sklepie nie kupiłam nic więcej, a od sytuacji mija już 8 lat. Nie żałuję. Strasznie wysokie ceny mają :)
Ocena:
589
(703)
Myślałam, że ludzkie zachowania mają jakieś nieprzekraczalne granice. Że jednak są pewne sfery, które są tabu i które po prostu nawet największym świniom nie przyjdą do głowy.
Straciłam tę wiarę - przyłapałam przypadkiem dwóch studentów robiących zdjęcia zwłokom młodego mężczyzny, który zginął w wypadku. I g**** mnie obchodzi, czy chcieli szpanować znajomym, straszyć dziewczyny czy wrzucić zdjęcia na jakąś makabryczną stronę internetową. Obaj mają zakaz wstępu na oddział.
Panowie - jeśli to czytacie - osobiście postaram się, żebyście nigdy nie ukończyli żadnych studiów związanych z medycyną.
Straciłam tę wiarę - przyłapałam przypadkiem dwóch studentów robiących zdjęcia zwłokom młodego mężczyzny, który zginął w wypadku. I g**** mnie obchodzi, czy chcieli szpanować znajomym, straszyć dziewczyny czy wrzucić zdjęcia na jakąś makabryczną stronę internetową. Obaj mają zakaz wstępu na oddział.
Panowie - jeśli to czytacie - osobiście postaram się, żebyście nigdy nie ukończyli żadnych studiów związanych z medycyną.
Ocena:
850
(1034)
Wezwanie do potencjalnej samobójczyni.
Kobieta młoda, mąż bogaty, dom wypasiony. Pod domem dwie bryki z górnej półki.
Wita nas zasępiony mąż, który prosi, żeby "coś zrobić", bo on już nie ma siły. Według jego wersji pokłócił się z żoną, ona zamknęła się w pokoju i zaczęła grozić, że się powiesi.
W międzyczasie widzę wyglądającą z pokoju zapłakaną twarzyczkę małego chłopca...
W sypialni rzeczywiście kobieta, manifestacyjnie obrażona siedzi na parapecie, odwrócona bokiem do drzwi. Koło niej dynda pasek grubości 5 mm, taki ozdobny, przyczepiony do karnisza na firany. W razie próby powieszenia mielibyśmy raczej rozbitą głowę...
J: Dzień dobry.
S: Co?? Co to ma być? Kim pani w ogóle jest? Adam, co to ma znaczyć?!
J: Jestem lekarzem, dostaliśmy wezwanie, że chce pani sobie zrobić krzywdę...
S: Adam, wynoś się! Już!!! WY****!!!
(do mnie) Proszę jechać, ja przecież się nie powieszę. Ja po prostu chcę mu zrobić na złość, bo on się w ogóle ze mną nie liczy... Rozumie pani, wystraszyć go chciałam!
J: Chyba rzeczywiście udało się pani go wystraszyć. Tak czy inaczej, niestety musi pani jechać z nami, porozmawia pani z psychiatrą, z psychologiem.
S: Chyba pani śni! Adam! Ty ch*** j****! Świra ze mnie chcesz zrobić?! Ja ci gnoju nie wybaczę!!!
J: Proszę się uspokoić, jest pani dorosła, porozmawiajmy spokojnie. Po co krzyczeć, tylko pani straszy synka...
S: Ten mały jest dokładnie taki sam jak ojciec! Adam!!! Nienawidzę Cię!
J: Tak czy inaczej, musi pani jechać z nami, niestety w takiej sytuacji nie mogę pani zostawić w domu.
S: Nie dam się dotknąć!
J: Proszę nie utrudniać. Zrobiła pani głupotę, trzeba ponieść konsekwencje. Jest pani rozdrażniona, rozumiem to, ale powtarzam, w takim stanie nie mogę pani zostawić w domu. Albo pojedzie pani z nami spokojnie, albo - niestety - będziemy musieli wezwać policję.
S: S**** j**** k****!
J: Czyli jasne, wzywamy policję.
Niebiescy przyjechali, podebatowali, pogadaliśmy chwilę i uznaliśmy, że albo pani sama pójdzie, albo pacyfikujemy lekami i zabieramy na obserwację. Pieniaczka wybrała gorszą opcję - zamiast spokojnie przejść do karetki wolała machać, kopać i pluć. Pluła całą minutę, tj czas potrzebny na nabranie leku do strzykawki i zrobienie zastrzyku. Następnie już w pozycji leżącej została przewieziona do naszego małego szpitalika.
Miałam okazję porozmawiać z jej mężem kilka dni później. Okazuje się, że kobieta zrobiła kolejną już pokazówkę. Bo to jej stała metoda - nie chcesz mi kupić, nie chcesz czegoś zrobić - powieszę się! I pewnie byłoby mi wszystko jedno, gdyby nie ten mały chłopaczek, który wyglądał przez szparę w drzwiach i który od dawna był straszony tym, że mamusia się powiesi...
Kobieta młoda, mąż bogaty, dom wypasiony. Pod domem dwie bryki z górnej półki.
Wita nas zasępiony mąż, który prosi, żeby "coś zrobić", bo on już nie ma siły. Według jego wersji pokłócił się z żoną, ona zamknęła się w pokoju i zaczęła grozić, że się powiesi.
W międzyczasie widzę wyglądającą z pokoju zapłakaną twarzyczkę małego chłopca...
W sypialni rzeczywiście kobieta, manifestacyjnie obrażona siedzi na parapecie, odwrócona bokiem do drzwi. Koło niej dynda pasek grubości 5 mm, taki ozdobny, przyczepiony do karnisza na firany. W razie próby powieszenia mielibyśmy raczej rozbitą głowę...
J: Dzień dobry.
S: Co?? Co to ma być? Kim pani w ogóle jest? Adam, co to ma znaczyć?!
J: Jestem lekarzem, dostaliśmy wezwanie, że chce pani sobie zrobić krzywdę...
S: Adam, wynoś się! Już!!! WY****!!!
(do mnie) Proszę jechać, ja przecież się nie powieszę. Ja po prostu chcę mu zrobić na złość, bo on się w ogóle ze mną nie liczy... Rozumie pani, wystraszyć go chciałam!
J: Chyba rzeczywiście udało się pani go wystraszyć. Tak czy inaczej, niestety musi pani jechać z nami, porozmawia pani z psychiatrą, z psychologiem.
S: Chyba pani śni! Adam! Ty ch*** j****! Świra ze mnie chcesz zrobić?! Ja ci gnoju nie wybaczę!!!
J: Proszę się uspokoić, jest pani dorosła, porozmawiajmy spokojnie. Po co krzyczeć, tylko pani straszy synka...
S: Ten mały jest dokładnie taki sam jak ojciec! Adam!!! Nienawidzę Cię!
J: Tak czy inaczej, musi pani jechać z nami, niestety w takiej sytuacji nie mogę pani zostawić w domu.
S: Nie dam się dotknąć!
J: Proszę nie utrudniać. Zrobiła pani głupotę, trzeba ponieść konsekwencje. Jest pani rozdrażniona, rozumiem to, ale powtarzam, w takim stanie nie mogę pani zostawić w domu. Albo pojedzie pani z nami spokojnie, albo - niestety - będziemy musieli wezwać policję.
S: S**** j**** k****!
J: Czyli jasne, wzywamy policję.
Niebiescy przyjechali, podebatowali, pogadaliśmy chwilę i uznaliśmy, że albo pani sama pójdzie, albo pacyfikujemy lekami i zabieramy na obserwację. Pieniaczka wybrała gorszą opcję - zamiast spokojnie przejść do karetki wolała machać, kopać i pluć. Pluła całą minutę, tj czas potrzebny na nabranie leku do strzykawki i zrobienie zastrzyku. Następnie już w pozycji leżącej została przewieziona do naszego małego szpitalika.
Miałam okazję porozmawiać z jej mężem kilka dni później. Okazuje się, że kobieta zrobiła kolejną już pokazówkę. Bo to jej stała metoda - nie chcesz mi kupić, nie chcesz czegoś zrobić - powieszę się! I pewnie byłoby mi wszystko jedno, gdyby nie ten mały chłopaczek, który wyglądał przez szparę w drzwiach i który od dawna był straszony tym, że mamusia się powiesi...
Ocena:
1324
(1396)
Przyjęłam na SOR pacjenta po urazie ręki. Paluchy połamane, skóra pokaleczona, ścięgna pozrywane. Mała masakra, do zabiegu zaraz teraz.
Pacjent ustawiony w kolejce zabiegów "zaraz teraz" - czyli kilka godzin trzeba poczekać. Do tego czasu wpisałam leczenie przeciwbólowe - tzw. bazę, czyli dawki leków podawane o konkretnych godzinach plus leki "doraźne", czyli te ekstra, na przebijający ból.
Zapisałam, pacjenta i kartę zleceń przekazałam dalej.
Jakiś czas później przechodziłam koło sali, na której leżał pacjent. Złapała mnie jego żona, z pytaniem, czy mąż musi tak cierpieć. Wchodzę na salę, a tam mój pacjent, spocony, sinozielony, cedzi słowa przez zaciśnięte zęby.
J: Zgłaszali państwo, że ręka nadal boli?
Z: Tak, pielęgniarki coś podały, ale to było już 3 godziny temu, pomogło na krótko.
J: Tylko jeden lek był podany?
Z: Tak.
J: A pan zgłaszał później, że nie starcza i dalej boli?
Z: Tak, ale panie powiedziały, że już więcej nie można, bo to bardzo silne leki.
J: A w skali od 1 do 10, jak bardzo pana boli?
P: Tak na 7...
Hmm...
Coś silny ten ból, jak na mój schemat leczenia, ale nie można wykluczyć, że pacjent po prostu wyjątkowo wrażliwy.
Wycieczka do punktu, karta zleceń... A tam wpisane podanie jednego z leków, drugiego ani widu, ani słychu.
J: (do pielęgniarki) Pan X miał podawany lek Y?
P: Nie...
J: Dlaczego?
P: Bo nie zgłaszał bólu.
J: To dziwne, przed chwilą z nim rozmawiałam i mówił, że zgłaszał.
P: Oj, bo on taki delikacik, jego niby wszystko boli, ale to udawanie.
J: Była pani w jego sali?
P: (mniej pewna siebie) Nie.
J: Pani tu jest od oceny, czy pacjenta boli?
P: (cisza)
J: Ma pani jasne wytyczne, czego pani nie rozumie? Proszę przygotować lek Y i dodatkowo już teraz kolejną dawkę leku Z.
P: Jeszcze nie minęły 4 godziny.
J: Ale ja mówię, że ma pani podać, zaraz to pani napiszę w karcie. Nie pani tu jest od dawkowania leków i decydowania kiedy i co podać.
Pielęgniarka z fochem, ale podała leki. A ja kilka dni później dowiedziałam się, że to nie pierwszy taki numer pani "wiem lepiej". Koleżanka złapała ją kiedyś na podawaniu mniejszych dawek leków niż trzeba (choć w kartę były wpisane dobre), bo "to są narkotyki i się uzależni, a jak jest złamanie to i tak musi boleć". Nie muszę chyba dodawać, że pani P jest teraz uważnie obserwowana? Jeszcze jedna wpadka i będzie mieć poważne problemy...
Pacjent ustawiony w kolejce zabiegów "zaraz teraz" - czyli kilka godzin trzeba poczekać. Do tego czasu wpisałam leczenie przeciwbólowe - tzw. bazę, czyli dawki leków podawane o konkretnych godzinach plus leki "doraźne", czyli te ekstra, na przebijający ból.
Zapisałam, pacjenta i kartę zleceń przekazałam dalej.
Jakiś czas później przechodziłam koło sali, na której leżał pacjent. Złapała mnie jego żona, z pytaniem, czy mąż musi tak cierpieć. Wchodzę na salę, a tam mój pacjent, spocony, sinozielony, cedzi słowa przez zaciśnięte zęby.
J: Zgłaszali państwo, że ręka nadal boli?
Z: Tak, pielęgniarki coś podały, ale to było już 3 godziny temu, pomogło na krótko.
J: Tylko jeden lek był podany?
Z: Tak.
J: A pan zgłaszał później, że nie starcza i dalej boli?
Z: Tak, ale panie powiedziały, że już więcej nie można, bo to bardzo silne leki.
J: A w skali od 1 do 10, jak bardzo pana boli?
P: Tak na 7...
Hmm...
Coś silny ten ból, jak na mój schemat leczenia, ale nie można wykluczyć, że pacjent po prostu wyjątkowo wrażliwy.
Wycieczka do punktu, karta zleceń... A tam wpisane podanie jednego z leków, drugiego ani widu, ani słychu.
J: (do pielęgniarki) Pan X miał podawany lek Y?
P: Nie...
J: Dlaczego?
P: Bo nie zgłaszał bólu.
J: To dziwne, przed chwilą z nim rozmawiałam i mówił, że zgłaszał.
P: Oj, bo on taki delikacik, jego niby wszystko boli, ale to udawanie.
J: Była pani w jego sali?
P: (mniej pewna siebie) Nie.
J: Pani tu jest od oceny, czy pacjenta boli?
P: (cisza)
J: Ma pani jasne wytyczne, czego pani nie rozumie? Proszę przygotować lek Y i dodatkowo już teraz kolejną dawkę leku Z.
P: Jeszcze nie minęły 4 godziny.
J: Ale ja mówię, że ma pani podać, zaraz to pani napiszę w karcie. Nie pani tu jest od dawkowania leków i decydowania kiedy i co podać.
Pielęgniarka z fochem, ale podała leki. A ja kilka dni później dowiedziałam się, że to nie pierwszy taki numer pani "wiem lepiej". Koleżanka złapała ją kiedyś na podawaniu mniejszych dawek leków niż trzeba (choć w kartę były wpisane dobre), bo "to są narkotyki i się uzależni, a jak jest złamanie to i tak musi boleć". Nie muszę chyba dodawać, że pani P jest teraz uważnie obserwowana? Jeszcze jedna wpadka i będzie mieć poważne problemy...
SOR
Ocena:
1319
(1371)
Na pewnej wywiadówce wychowawczyni córki zapytała, czy mogłabym urządzić dzieciom pogadankę o zdrowiu, chorobach, ciut pierwszej pomocy - trochę o wszystkim. Zgodziłam się, pogadanka wyszła nawet fajnie, dzieciaki miały mnóstwo pytań mniejszych i większych, było wesoło i przesiedzieliśmy nawet przerwę.
Nauczycielka z gimnazjum dowiedziała się o pogadance.
Jako osoba przedsiębiorcza wymyśliła, że mogę poprowadzić zajęcia z pierwszej pomocy. Nie, nie pogadankę, nie jakiś jeden wykład, nawet nie jakieś przypomnienie dla starszych klas. Cały cykl zajęć dla nauczycieli. W ramach zapłaty ona zadba o to, żeby była o tym wzmianka w szkolnej gazetce.
Pomijam już to, że zorganizowanie takich zajęć jest trudne, trzeba przygotować materiały, pożyczyć fantomy (szkoła ma jeden, popsuty chyba od chwili zakupu - absolutnie się do niczego nie nadaje), zorganizować dwie albo trzy osoby do pomocy - takie zajęcia muszą być praktyczne, inaczej nic z tego nie wyjdzie. Pomijam fakt, że prywatne firmy biorą za takie przyjemności ciężkie pieniądze (przypomnę, to nie grzecznościowy wykład, tylko minimum 4 spotkania po 3-4h).
Nauczycielka wykazała uprzejme zdziwienie, że takie rzeczy nie załatwiają się same. Ona oczywiście nie ma czasu, możliwości, ona jest tylko nauczycielem, wiecie, rozumiecie...
W takiej sytuacji pozostało mi grzecznie odmówić, co zostało przyjęte niezbyt miło. Pani na zmianę uśmiechając się i karcąco przywołując mnie do porządku próbowała namówić mnie na szkolenia. Jak pani może, pani taka doświadczona, ale dlaczego akurat dla nas nie ma pani czasu, to dla dobra szkoły, pani też skorzysta (??!) itd.
Ostateczna odmowa została skwitowana "Nie spodziewałam się, że akurat pani będzie robić problemy".
I jak ja mam wytłumaczyć babie, że jeśli jej się nie chce kiwnąć palcem, to mi tym bardziej?
Nauczycielka z gimnazjum dowiedziała się o pogadance.
Jako osoba przedsiębiorcza wymyśliła, że mogę poprowadzić zajęcia z pierwszej pomocy. Nie, nie pogadankę, nie jakiś jeden wykład, nawet nie jakieś przypomnienie dla starszych klas. Cały cykl zajęć dla nauczycieli. W ramach zapłaty ona zadba o to, żeby była o tym wzmianka w szkolnej gazetce.
Pomijam już to, że zorganizowanie takich zajęć jest trudne, trzeba przygotować materiały, pożyczyć fantomy (szkoła ma jeden, popsuty chyba od chwili zakupu - absolutnie się do niczego nie nadaje), zorganizować dwie albo trzy osoby do pomocy - takie zajęcia muszą być praktyczne, inaczej nic z tego nie wyjdzie. Pomijam fakt, że prywatne firmy biorą za takie przyjemności ciężkie pieniądze (przypomnę, to nie grzecznościowy wykład, tylko minimum 4 spotkania po 3-4h).
Nauczycielka wykazała uprzejme zdziwienie, że takie rzeczy nie załatwiają się same. Ona oczywiście nie ma czasu, możliwości, ona jest tylko nauczycielem, wiecie, rozumiecie...
W takiej sytuacji pozostało mi grzecznie odmówić, co zostało przyjęte niezbyt miło. Pani na zmianę uśmiechając się i karcąco przywołując mnie do porządku próbowała namówić mnie na szkolenia. Jak pani może, pani taka doświadczona, ale dlaczego akurat dla nas nie ma pani czasu, to dla dobra szkoły, pani też skorzysta (??!) itd.
Ostateczna odmowa została skwitowana "Nie spodziewałam się, że akurat pani będzie robić problemy".
I jak ja mam wytłumaczyć babie, że jeśli jej się nie chce kiwnąć palcem, to mi tym bardziej?
Ocena:
965
(1025)
zarchiwizowany
Skomentuj
(50)
Pobierz ten tekst w formie obrazka
Coraz więcej piekielnych na Piekielni.pl
I nie mówię tu o hejterach, trollach czy innych paskudach. Mam na myśli użytkowników dodających swoje historie, tych, którzy robią to bez znajomości - choćby powierzchownej - tematu.
Jak inaczej określić ludzi autorytarnie wypowiadających się np. o jakimś schorzeniu i podających objawy sugerujące zupełnie inną dolegliwość?
Np. pewna użytkowniczka opisuje wyjątkową, wręcz niespotykaną interakcję kilku leków. Drwi przy tym z konowałów, którzy nie rozpoznali przypadłości, za to sugerowali uczulenie. Jednocześnie podaje objawy pozwalające z 95% pewnością postawić diagnozę alergii na jeden z preparatów.
Inna zuchwale opisuje swoją walkę o życie w pewnej chorobie. Nie zwraca przy tym uwagi, że gdyby choć połowa jej objawów była prawdziwa, już dawno nie byłoby jej nie tylko na portalu, ale i na świecie. Wykazuje przy tym daleko idącą nieznajomość leków, symptomów danej choroby, co łatwo ją demaskuje.
Kolejna pisze o haniebnym zaniedbaniu, jakim było zaniechanie łyżeczkowania jamy macicy, co w dalszej kolejności spowodowało "ból pod łopatką" i gorączkę. Nie ma przy tym pojęcia, że łyżeczkowanie nie jest wskazane w każdym przypadku, że powikłanie to trudne do opanowania krwawienie, a nie tajemnicze bóle (pod łopatka!). Gorączka zaś może mieć miliard przyczyn, w tym powikłane gojenie rany, co z łyżeczkowaniem nie ma nic wspólnego.
Ktoś inny narzeka na pielęgniarki i ich "nieróbstwo" - nie mając oczywiście pojęcia o procedurach i tym, że właśnie tak powinna wyglądać opieka nad konkretną, zakażoną raną.
Jeszcze inny żali się, że lekarz na SORze nie stał nad nim od zrobienia zdjęcia RTG, tylko przyszedł po godzinie - to, że mniej więcej tyle trwa przetworzenie i opisanie zdjęcia wcale go nie interesuje.
Innymi słowy, nie mając wiedzy, ludzie tworzą obraz tego, co się stało - oczywiście w ich mniemaniu. Czy ma to coś wspólnego z rzeczywistością? Nie. Czy brzmi piekielnie? To jasne - część bzdurnych historii niestety trafia na główną. Czyli hulaj dusza, można pisać co się chce.
Oczywiście ja widzę tylko głupoty pisane w historiach medycznych, mechanik na pewno widzi je w motoryzacyjnych, listonosz w pocztowych itd itp. Dla mnie ok - pośmieję się, poubolewam nad głupotą. Gorzej, że część użytkowników uwierzy i będzie taką miejską legendę opowiadać dalej.
I nie mówię tu o hejterach, trollach czy innych paskudach. Mam na myśli użytkowników dodających swoje historie, tych, którzy robią to bez znajomości - choćby powierzchownej - tematu.
Jak inaczej określić ludzi autorytarnie wypowiadających się np. o jakimś schorzeniu i podających objawy sugerujące zupełnie inną dolegliwość?
Np. pewna użytkowniczka opisuje wyjątkową, wręcz niespotykaną interakcję kilku leków. Drwi przy tym z konowałów, którzy nie rozpoznali przypadłości, za to sugerowali uczulenie. Jednocześnie podaje objawy pozwalające z 95% pewnością postawić diagnozę alergii na jeden z preparatów.
Inna zuchwale opisuje swoją walkę o życie w pewnej chorobie. Nie zwraca przy tym uwagi, że gdyby choć połowa jej objawów była prawdziwa, już dawno nie byłoby jej nie tylko na portalu, ale i na świecie. Wykazuje przy tym daleko idącą nieznajomość leków, symptomów danej choroby, co łatwo ją demaskuje.
Kolejna pisze o haniebnym zaniedbaniu, jakim było zaniechanie łyżeczkowania jamy macicy, co w dalszej kolejności spowodowało "ból pod łopatką" i gorączkę. Nie ma przy tym pojęcia, że łyżeczkowanie nie jest wskazane w każdym przypadku, że powikłanie to trudne do opanowania krwawienie, a nie tajemnicze bóle (pod łopatka!). Gorączka zaś może mieć miliard przyczyn, w tym powikłane gojenie rany, co z łyżeczkowaniem nie ma nic wspólnego.
Ktoś inny narzeka na pielęgniarki i ich "nieróbstwo" - nie mając oczywiście pojęcia o procedurach i tym, że właśnie tak powinna wyglądać opieka nad konkretną, zakażoną raną.
Jeszcze inny żali się, że lekarz na SORze nie stał nad nim od zrobienia zdjęcia RTG, tylko przyszedł po godzinie - to, że mniej więcej tyle trwa przetworzenie i opisanie zdjęcia wcale go nie interesuje.
Innymi słowy, nie mając wiedzy, ludzie tworzą obraz tego, co się stało - oczywiście w ich mniemaniu. Czy ma to coś wspólnego z rzeczywistością? Nie. Czy brzmi piekielnie? To jasne - część bzdurnych historii niestety trafia na główną. Czyli hulaj dusza, można pisać co się chce.
Oczywiście ja widzę tylko głupoty pisane w historiach medycznych, mechanik na pewno widzi je w motoryzacyjnych, listonosz w pocztowych itd itp. Dla mnie ok - pośmieję się, poubolewam nad głupotą. Gorzej, że część użytkowników uwierzy i będzie taką miejską legendę opowiadać dalej.
Ocena:
650
(764)
Ludzie mają coraz ciekawsze pomysły.
Dostałam żądanie zapłaty kilku tysięcy złotych za spowodowanie utraty majątku (tu wyszczególnione zniszczone spodnie, bluza, koszulka, wyliczenie ich wartości sprzed mojej interwencji, straty moralne).
Można by pomyśleć, że komuś złośliwie ciuchy podpaliłam...
Prawda jest bardziej prozaiczna. Pocięłam je "odpakowując" faceta po wypadku samochodowym. Nieprzytomnego faceta. Sprawcę wypadku, nawiasem mówiąc. Który najwyraźniej zaczyna szukać finansowych korzyści przebytego zdarzenia. Nie wróżę mu większych sukcesów.
Pismo olałam, ale trochę kusi mnie, żeby zwrotnie wysłać pismo z wyceną moich strat moralnych (te nerwy!) i kosztami pralni, bo przy wypadku uświniłam się jego krwią.
Jak szaleć, to szaleć :)
Dostałam żądanie zapłaty kilku tysięcy złotych za spowodowanie utraty majątku (tu wyszczególnione zniszczone spodnie, bluza, koszulka, wyliczenie ich wartości sprzed mojej interwencji, straty moralne).
Można by pomyśleć, że komuś złośliwie ciuchy podpaliłam...
Prawda jest bardziej prozaiczna. Pocięłam je "odpakowując" faceta po wypadku samochodowym. Nieprzytomnego faceta. Sprawcę wypadku, nawiasem mówiąc. Który najwyraźniej zaczyna szukać finansowych korzyści przebytego zdarzenia. Nie wróżę mu większych sukcesów.
Pismo olałam, ale trochę kusi mnie, żeby zwrotnie wysłać pismo z wyceną moich strat moralnych (te nerwy!) i kosztami pralni, bo przy wypadku uświniłam się jego krwią.
Jak szaleć, to szaleć :)
Ocena:
1293
(1357)