Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

Trepcio

Zamieszcza historie od: 14 lipca 2015 - 7:11
Ostatnio: 20 kwietnia 2024 - 14:36
  • Historii na głównej: 39 z 39
  • Punktów za historie: 7975
  • Komentarzy: 456
  • Punktów za komentarze: 3111
 

#79023

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Zatrudniłem się w Powiatowej Stacji Sanitarno-Epidemiologicznej jako kierownik działu IT, na pół etatu. Tak, miałem świadomość, że ten "kierownik" to tylko po to, żebym miał nienormowany czas pracy, a dział "IT" liczy jednego pracownika - mnie (zresztą i więcej nie było potrzebnych).

Ale nie o tym mowa.

Po miesiącu, gdy już te komputery ogarnąłem i spiąłem w jakąś tam sieć - pytanie, czy mógłbym księgowość ogarnąć, bo pani zaszła w ciążę i jest na L4.

Odpowiedziałem na to, że i owszem, mogę (byłem wdrożeniowcem systemów FK), ale poproszę cały etat.

Nie ma problemu.

To ja pracuję od 7:00 do 15:00.

Dwa dni w miesiącu przychodzi dziewuszka na rozliczenie płac - bo powiedziałem, że pod tym się nie podpiszę.

Też nie ma problemu.

Pracy mam na jakieś 2-3 godziny dziennie + ewentualne awarie. Bo jak sobie napisałem skrypt, to wrzucenie faktury trwa załóżmy z minutę (trzeba sprawdzić, czy błędów nie ma). Przychodzić na siódmą też nie muszę, bo kadrowa przychodzi przed dziewiątą.

A jakby mi się zdarzyło, że się spóźnię i przed nią się nie wpiszę - to powiem, że pojechałem po jakiś tusz, papier, toner, cokolwiek.

Nadchodzi wrzesień. Główna księgowa poszła na L4 na 4 miesiące.

Pytanie od pani dyrektor, czy zrobię bilans na marzec. Moja odpowiedź stała - zrobię, ale się pod tym nie podpiszę. Wygrzebały jakiegoś starszego pana, 89 lat, który miał uprawnienia i się podpisał.

Skomentuj (12) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 136 (182)

#77887

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Dzisiaj będzie krótko, ale muszę opowiedzieć, coby samemu sobie w głowie ułożyć.

Tytułem wstępu: w okolicach domu mam jedno przejście dla pieszych bez świateł, przy dość ruchliwej ulicy (2 pasy w każdą stronę, w godzinach 6-9 rano zwykle zakorkowana). Przez jakiś czas się dziwiłem, dlaczego jeśli idę sam, to swoje na przejściu muszę odstać, a kiedy idę na spacer z psicą, to już pierwszy samochód hamuje i mnie przepuszcza.

Parę dni temu rozwiązałem tę zagadkę. Tym razem byliśmy na spacerze sporo wcześniej, więc natknąłem się na niewidzianą nigdy wcześniej kobietę z psem bokserem. Spokojnie zatrzymała się przy przejściu, a następnie... Wpuściła psa wprost na jezdnię przed samochody, które musiały gwałtownie hamować.

Dogoniłem ją paręnaście metrów dalej:
- Co Pani robi?
- Oj, bo musiałabym czekać, a mi się do pracy spieszy.

Tu wstyd przyznać (wszak jestem człowiekiem niekonfliktowym) wdałem się w spór:
- To może sama by Pani tak przed samochody weszła?
- A jakby jakiś mnie potrącił?

Poddałem się. Głową muru nie przebijesz. Ale ciągle jestem w szoku - i to nawet nie jakimś szczególnym okrucieństwem, ale po prostu bezmyślnością. Czy ona naprawdę uważa, że jej pies jest kuloodporny?

Skomentuj (8) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 177 (193)

#73964

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Pamiętam, że pisał tu kiedyś jakiś ktoś, kto opowiadał, że listonoszem jest.

To teraz obrazek od drugiej strony.

23 czerwca - matka moja czeka na emeryturę. Powinna dziś dostać. Jak spora część emerytów, z finansami jest na styk.

24 czerwca. Piątek. Ktoś dzwoni domofonem.
Listonosz. Od wejścia się tłumaczy - nie mógł zabrać listów i przekazów, bo dziś to mu kazali stan liczników gazowych sprawdzać.

25 czerwca. Sobota. Ktoś dzwoni domofonem. Cię cholibka, kto w sobotę?
Listonosz.
Z emeryturą dla mej rodzicielki.
I teraz jego tekst:
"Nie powinienem dzisiaj pracować, ale przecież nie zostawię ludzi bez pieniędzy. Nie dość, że sobota, to jeszcze jestem na urlopie i wieczorem wylatuję do Tunezji".
(Zresztą przekochany facet ten nasz listonosz)
Na takie dictum zapytuję:
- No dobra, jak pan idzie na urlop, to kto pana zastąpi? (To akurat dla mnie dość ważne, bo 3 lata temu się przeprowadziłem o 200 metrów dalej - a czasem jakieś listy przychodzą pod stary adres. Listonosz wie, że ma je przynieść tu gdzie teraz mieszkam. I jestem mu za to wdzięczny)

- A, panie, nikt mnie nie zastąpi. Pozwalniali i nie ma komu! Więc niech pan nic listem nie zamawia, bo przyniosę dopiero jak wrócę z urlopu, za 3 tygodnie.

OK. Trochę mnie przytkało. Tylko tak sobie myślę, co będzie z fakturami z terminem płatności 7 dni...

I kogo obciążyć odsetkami?

I tak sobie myślę co teraz przeżywają emeryci, którzy skusili się na odbieranie emerytury z Banku Pocztowego "bo to listonosz przyniesie"...

Skomentuj (29) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 253 (295)

#71745

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Hancia swoją historią (http://piekielni.pl/71739) przypomniała mi historię sprzed kilku lat.

A było to tak: w domu pojawił nam się nam niespodziewanie pies (dlaczego niespodziewanie to też dość piekielna historia, ale pozwolicie, że opowiem ją później, coby nie zaburzać biegu opowieści zbędnymi dygresjami).

Ponieważ nie byliśmy przygotowani na przybycie nowego współlokatora - postanowiłem udać się na wycieczkę do najbliższego sklepu zoologicznego w celu nabycia niezbędnych utensyliów (miski, jakaś zabawka, smycz, jakieś jedzonko na początek i tym podobne). Jako że zwierzak też zdradzał chęć wyjścia - to stwierdziłem, że zabiorę go ze sobą - pójdziemy sobie błoniami nad Wisłą, niech sobie pohasa i zwiedza okolicę.

Jak postanowiłem, tak też i zrobiłem. Wędrujemy sobie spacerkiem (to znaczy ja spacerkiem, a pies od drzewka do krzaczka, czytając co ciekawszą korespondencję od pobratymców), gdy wtem zza roku wyłania się para strażników miejskich (dość często polowali na młodzież, dla której tarnobrzeskie błonia są jedną z ulubionych lokalizacji wagarowo-imprezowych).
Podchodzą bliżej i wtem pani strażniczka z triumfalnym błyskiem w oku rzuca się w moją stronę:
- O, widzę, że pies bez smyczy i kagańca, będzie mandacik 250 złotych! Dokumenty poproszę!

Ja nieco zbaraniałem. W okolicy oprócz państwa strażników ni żywej duszy (dzień powszedni, godziny wczesnopopołudniowe), pies w najmniejszym stopniu nieagresywny, o co chodzi? Ale dobra, nie będę się wykłócać, po prostu nie przyjmę mandatu i pogadamy w sądzie. Sięgam do plecaka po dokumenty...
Zaraz zaraz, do jakiego plecaka? Z przejęcia nowym zwierzakiem wyleciałem tak jak stałem, jakieś pieniądze w kieszeni mam, ale nie będzie tam raczej 250 złotych...
- Niestety, nie mam dokumentów...
- To wzywamy policję!
- OK, poczekam.

Po kilku minutach widzę, jak na skarpie parkuje radiowóz (swoją drogą jest tam zakaz, ale rozumiem, że w trakcie interwencji) i dwóch panów policjantów (jeden dość brzuchaty) zmierza w naszym kierunku. Niewtajemniczonych informuję, że najpierw trzeba zejść ze skarpy po schodkach (tak z wysokości jakichś dwudziestu paru metrów), a potem do ścieżki przy nadwiślańskich wałach jest jeszcze jakieś pół kilometra przez trawiaste błonia.

W końcu policjanci docierają do nas (jeden nieco zdyszany, drugi dość poważnie) i pytają o co chodzi. Strażniczka wyjaśnia sprawę (co ciekawe, jej kolega przez cały czas nie odezwał się ani słowem). Policjanci patrzą na mnie, na psa, na strażniczkę, na psa, jeden z nich zaczyna chichotać, a drugi nie wyrabia i wybucha śmiechem.
- A idźcież wy wszyscy w cholerę!
A do strażników miejskich:
- A wy się cieszcie, że nie chce nam się papierów wypełniać!

A teraz rozjaśniam nieco sytuację - otóż sprawcą całego zamieszania, który niebezpiecznie ganiał bez smyczy, był ośmiotygodniowy biszkoptowy labrador, który w oczekiwaniu na przyjazd policji zwinął się w kulkę i zapadł w sen pochrapując słodko przez nos...

PS A piekielność związana z pojawieniem się psiaka - otóż pan "hodowca" stwierdził, że jak szczeniak skończył 8 tygodni, to on już go nie będzie żywił, bo to koszty, i bez uprzedzenia pojawił się w środku dnia pod naszymi drzwiami ze zwierzakiem (dobrze, że ktoś był w domu, bo nie wiem, czy do klamki by malucha nie przywiązał)...

Skomentuj (10) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 210 (236)

#69521

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Było to parę lat temu. Moja partnerka miała przyjaciółkę od serca, nazwijmy ją Mała. Mała miała dziwne hobby - zbierała lalki.

Nadchodzą 18 urodziny rzeczonej przyjaciółki.
Zebraliśmy się w większej grupie - z pomysłem - zrobimy zrzutkę i kupimy jej coś wypasionego, a nie kilka prezentów marki prezent.

Tylko co?
Po krótkiej dyskusji ktoś wpadł na pomysł, że nasza prezentowa ofiara ma starszą siostrę - więc ta na pewno wie, o czym Mała marzy.

Rada w radę - telefon do starszej siostry znalazł się, przyszła do nas w miarę szybko. Po dokładnym przemaglowaniu wyszło na to, że jak naprawdę chcemy zrobić Małej dobrze, to jest taka lalka, której ona od dawna nie może kupić, bo krótka seria, bo coś tam.

No dobra, internet nasz przyjaciel. Jest! Na ebay'u, kompletna, z domkiem, do tego w oryginalnym nienaruszonym pudełku.
Tu drobny ból. Z przesyłką do Polski ponad 600 PLN.

Chwila konsternacji. Ale siostra Małej mówi, że wie, że to jej marzenie, więc sama 100 PLN wrzuci. Chłopak Małej, który też z nami konspirował mówi, że 80 da, więcej nie może bo musi rachunki popłacić.
Reszta tak po 20-50 - po prostu tyle ile każdy może.
Udało nam się zebrać! Zwycięstwo!

Zamawiamy, co też nie jest proste, bo trzeba wytłumaczyć facetowi z firmy w Bostonie (MA), że przesyłka ma być do Polski.
Ale tu znów miła niespodzianka - oni współpracują z jakąś hurtownią zabawek w Tarnobrzegu, więc dołączą to do zbiorczej paczki, a z hurtowni pójdzie do nas kurierem.
Cud, miód i orzeszki!

Minęły trzy dni, mail z Tarnobrzega, że doszło do nich i wysyłają. Podają nazwę kuriera i numer przesyłki. Super!

Mijają dwa dni. Zaniepokojony sprawdzam status przesyłki - DOSTARCZONA. Jak lubieżna ich mać dostarczona?
Przecież u mnie jej nie ma!

Telefon do firmy kurierskiej o dźwięcznej cyferkowej nazwie...
"Kurier dostarczył"
Na moje pytanie gdzie był dostarczył, i gdzie ma mój podpis usłyszałem: "To ja skontaktuję się z kurierem".
Chwilę później dzwoni kurier. Bo on miał też paczkę do mieszkania na pierwszym piętrze, więc na piąte do mnie już nie wchodził, tylko tam zostawił.
No dobra, wkurzające lenistwo, ale tragedii nie ma.
Schodzę do sąsiadów na pierwsze piętro.
Jedni nic nie wiedzą.
Drudzy: "Przyszła jakaś lalka, ale to córce dali, ale zaraz oddadzą".

Efekt - pudełko rozpakowane, brakuje trzech elementów, a lalka ma przycięte włosy. To tak jak ktoś by zbierał znaczki i dostał przerwany na pół i wymazany flamastrem.

Powiedziałem, żeby zostawili to córce, bo na prezent i tak się nie nadaje.

A teraz kawałek niepiekielny - z USA wysłali to jako wartościowe z kwotą 500$, firma z Tarnobrzega wysłała to z ubezpieczeniem na 1500PLN.

I po awanturze Cyferka zwróciła te pieniądze do Tarnobrzega, a oni nam przesłali.
I kupiliśmy Małej japońskie lalki (choć nieco spóźnione)!

Skomentuj (45) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 594 (608)

#69339

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historia zaobserwowana w podwarszawskim pociągu.
Siedzi sobie kobieta z chłopczykiem, takim na oko 3-4 lata.

Siedzą, miło coś tam gadają, normalnie obrazek jak z książki "Jak złapać kontakt z własnym dzieckiem".
Na kolejnym przystanku wbija się kobieta tak 50-60 lat. Ciągnie za rękę chłopca w wieku późna szkoła podstawowa. Dlaczego napisałem, że wbija się, a nie wchodzi?
Bo jak lodołamacz przebija się między ludźmi, byle dotrzeć do miejsca gdzie są siedzenia.
Ustawia się dokładnie nad tą matką z dzieckiem i zaczyna coraz głośniej sapać. Aż parę osób wokół spojrzało na nią spłoszonych, że jakaś astma, czy inny atak duszności...

Matka - ta siedząca - zaczyna tłumaczyć dziecku (i to bardzo ładnie):
- Widzisz, tu pani stoi, jest od Ciebie starsza, może byś jej ustąpił miejsca?.
Młody nie jest chętny. Matka bierze go pod włos:
- Wiesz, bo takich mężczyzn (tu przełknąłem śmiech), to nazywają dżentelmenami!
Po takim dictum dzieciak wstał i ustąpił miejsca starszej pani.

A ona na tym miejscu posadziła tego dzieciaka, którego holowała. Nie, dzieciak nie był wymęczony ani w kiepskim stanie, gdy władował się na siedzenie, wyciągnął komórkę i zaczął przeglądać Facebook'a (wiem, bo wisiałem na rurce akurat nad nimi).
Ale żebyście Wy widzieli minę tego dzieciaczka, który zwolnił siedzenie.
Zresztą wcale się nie dziwię. Na jego miejscu poczułbym się oszukany, skrzywdzony i mniej warty niż ten "intruz", który zajął jego siedzenie.

Matka próbowała jeszcze interweniować (bardzo słusznie): - Przepraszam, ale mój syn ustąpił miejsce dla pani...
Odpowiedź:
- Było ku.wa wolne, to się nie wpier.alaj.

Mi witki opadły.
Tak, wiem, że i ja mógłbym jakoś zareagować, ale niech mnie Bogini ukocha, nie wiedziałem co powiedzieć.

Skomentuj (36) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 727 (763)

#69057

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Tytułem wstępu - noszę brodę. Dość długą, jakieś 10 cm poniżej linii podbródka. Ale żeby nie było - zadbana, wyczesana, ostrzyżona i takie tam. Do kompletu siwiejące, ale długie włosy - takie do łopatek - zawsze w sytuacjach oficjalnych spięte w kucyk, ewentualnie od wielkiego dzwonu zaplecione w warkocz francuski. Ot taki mój image. Do tego ciężkie buty (ale czarne i krótkie), czarne dżinsy, czarna jedwabna koszula (obowiązkowo ze stójką, bez kołnierzyka), czarna sportowa marynarka. Na to wszystko wojskowa kurtka, kontraktowa m 65. Tak lubię, tak mi jest wygodnie, w tym się dobrze czuję. Po tym przydługim (acz koniecznym) wstępie czas na opowieść właściwą.

Znajoma mojej siostry, która jest rekruterką w jednej z agencji badania rynku, szukała bardzo dokładnie określonej grupy osób: 35-50 lat, własna firma, samochód, tankuje na stacji firmy X i nie ma na tej stacji programu lojalnościowego (karty, punkty, takie tam rzeczy).

Po usłyszeniu tych wymagań, siostra zadzwoniła do mnie, czy może rzeczonej koleżance numer telefonu do mnie podać. OK, nie widzę przeszkód. Przez telefon zostałem dokładnie odpytany, umówiliśmy pasujący mi termin, żeby zajrzeć do nich na te badania.

Było to akurat w Mordorze (Warszawa, ul. Domaniewska i okolice). Ponieważ byłem tam dwie godziny wcześniej na spotkaniu z klientem, które to spotkanie okazało się krótszym niż przewidywałem - stawiłem się na badania rynku jakąś godzinę wcześniej. Usiadłem sobie na miejscu tuż pod kontuarem, za którym kobietki prowadzące badania siedziały. Dostałem jakąś ankietę do wypełnienia, potem wyciągnąłem e-książkę i spokojnie sobie podczytuję.
I teraz piekielność albo zabawność.

Słyszę zza kontuaru szepty - "Ty, ale tego to nie możemy na badania wziąć, on wygląda jak kloszard, a film idzie do klienta".
Po chwili wychodzi do mnie mocno spłoszona osoba płci pięknej i mówi mi, że dziękują, że przyjechałem, ale nie kwalifikuję się, bo moja firma nie zatrudnia więcej niż trzech pracowników. I oni w ogóle zapłacą mi za przyjazd, jeszcze dorzucą bon na coś tam, ale dziękują za moje uczestnictwo.

Pamiętajcie!
Barba non facit philosophum.

Skomentuj (45) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 328 (446)

#68725

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Sytuacja sprzed paru godzin, więc po kolei, może uda mi się opisać tak jak to widziałem...

Autobus linii 182, Warszawa (ważne!)
Siedzę sobie na siedzeniu od strony przejścia, nagle kierowca gwałtownie hamuje (jak potem się okazało, bo i policja była na miejscu - pod Halą Kopińską wyrwał się matce jakiś dzieć i jedną nogą wpadł na jezdnię).
Ja wylatuję z siedzenia i zwiedzam twarzą podłogę autobusu.
Piekielne?

Nie, ani trochę, rozumiem kierowcę, i w sumie nic strasznego mi się nie stało.
Przechodzimy do części piekielnej - szoruję twarzą podłogę autobusu, gdy nad moją głową przelatuje dziecko w wieku góra trzy lata i kończy swój lot na żółtej metalowej rurce. Krew cieknie, nie wiem skąd, dziecko płacze jak to skrzywdzone dziecko.

Objawia się mamusia. Z awanturą do kierowcy: "Czemu Pan tak hamował?" a co lepsze z awanturą do mnie: "Czemu jej nie złapałeś jak leciała?"

Teraz ustalenia policjantów:
Matka ustawiła wózek w miejscu na wózki.
A potem usiadła dwa miejsca siedzące dalej.
Więc jak każe fizyka:
1) gwałtowne hamowanie
2) wózek się wywraca
3) dziecko leci
4) gdzieś się musi zatrzymać

Ja tylko myślę nad tym, czy to po prostu głupota, czy "mam wszystko w dupie" i co matka dziecka chciała uzyskać wrzeszcząc na kierowcę i na mnie?

Skomentuj (19) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 587 (631)

#67415

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Po przeczytaniu: http://piekielni.pl/67413 stwierdziłem, że też coś napiszę

Sytuacja:
Mam potwierdzić moje zatrudnienie w pewnej firmie, dane kadrowe i księgowe niestety poszły się przejść.

Rozwiązanie:
Znaleźć dwóch świadków, którzy potwierdzą, że tam pracowałem.

Moje działanie:
Znajduję trzy osoby:
1. Portier z dołu, który wpuszczał mnie do pracy i dawał klucz.
2. Sekretarka, która dawała mi zlecenia.
3. Księgowa której oddawałem je opracowane.

I teraz sytuacja w ZUSie:
1. Portier:
- No przychodził i rano i wychodził po południu.
- A pracował tam?
- Pani, ja nie wiem!

2. Sekretarka:
- Dawała mu Pani coś do zrobienia?
- No tak, bo dyrektor kazał!
- I robił to?
- A to ja nie wiem, bo mi nie oddawał.

3. Księgowa (zdawałoby się może być bardziej kumata)
- Przynosił do Pani dokumenty?
- No jakieś tam przynosił.
- A jakie?
- No robiliśmy jakieś festiwale, obozy, wyjazdy.
- Czyli pracował?
- A pani, to ja nie wiem, tam różni przynosili papiery.

Efekt:
5 lat pracy w zdawałoby się poważnej instytucji poszło mi się przejść z mojego stażu emerytalnego...

PS. Po komentarzach - to było ćwierć wieku temu, w oddziale wojewódzkim organizacji młodzieżowej jeszcze poprzedniego systemu, która wraz z systemem padła. I jaki ZUS, jakie składki - państwo dawało na płace a czy cokolwiek i gdziekolwiek odprowadzało - cholera to wie. Macie rację, ratowałaby mnie kopia umowy, ale gdzie ja wtedy myślałem o trzymaniu takich papierków. W sumie sam sobie jestem winien.

Skomentuj (24) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 309 (353)