Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

Tumartini

Zamieszcza historie od: 25 maja 2011 - 16:49
Ostatnio: 14 grudnia 2012 - 12:32
O sobie:

Optymistka, pozytywnie nastawiona do ludzi i świata w ogóle. Nie znosząca chamstwa i buractwa.

  • Historii na głównej: 9 z 15
  • Punktów za historie: 5178
  • Komentarzy: 68
  • Punktów za komentarze: 301
 

#32681

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Podzielę się z Wami doświadczeniami związanymi z moimi niedawnymi przeżyciami. Tak się złożyło, że po długich staraniach w końcu udało nam się z mężem „zaciążyć”. Niestety nie dane nam było długo cieszyć się moim stanem, bo początkiem 9tego tygodnia okazało się, że ciąża się nie rozwija. Z początkiem 10tego tygodnia (lekarz dał tydzień na upewnienie się w diagnozie), zostałam skierowana do szpitala na wywołanie poronienia.
Nie będę pisać o swoich emocjach, bo nie o to chodzi. Pewnie i tak się domyślacie, że było bardzo ciężko...
Kilka obserwacji ze szpitala:

IZBA PRZYJĘĆ:
Dwa razy odsyłano mnie z kwitkiem mimo skierowania, bo brak miejsc. No ok, rozumiem, ale tekstu: „A pani może jeszcze poczekać” – już nie bardzo. Super perspektywa siedzieć w domu i czekać na utratę ciąży. Pomijam fakt, że nie wolno takiego stanu przeciągać: obumarła ciąża może bardzo zaszkodzić kobiecie.

ODDZIAŁ:
Totalny chaos. Na jednej sali leżały: kobiety po cesarskim cięciu, kobiety z zagrożonymi ciążami, kobiety czekające na zabieg po poronieniu (jak ja). I nikt się nie zastanawiał, jak te ostatnie się czują patrząc na szczęśliwe mamy i ich maleństwa... Liczą się sztuki.
Położne. Niby miłe. Ale jakoś takie szorstkie. Bez skrupułów. „Zaczęła krwawić? Majtki pokazać!” – takie polecenie usłyszałam leżąc na sali wśród innych kobiet. I musiałam pokazywać swoje intymne sfery przy obcych. Rewelacja.

Po zabiegu przeżyłam załamanie, był przy mnie mój mąż. Trzymał mnie za rękę i dawał się wypłakać. Fakt, było to wieczorem. Na to wparowała starsza położna i dosłownie kazała mu się wynosić, bo „to nie czas na odwiedziny”. No tak, bo siedział ze mną i uskuteczniał pogaduszki o pogodzie...

LEKARZE:
Pół na pół. Ja trafiłam na przemiłą młodą lekarkę, która w bardzo delikatny sposób wszystko mi wytłumaczyła, powiedziała, co dalej, itp. Ale dziewczyna, z którą leżałam już nie miała takiego szczęścia – trafiła na lekarkę, która szafując medycznymi określeniami doprowadziła do tego, że dziewczyna była gotowa spakować się i jechać do domu. Natychmiast. Dopiero spokojne perswazje „współlokatorek” ją powstrzymały.

WYPIS:
Najgorszy moment. Traktowano nas jak kolejne liczby. „Zabieg był? Krwawi? Nie? To do domu!”. Nikt nie zaproponował psychologa, dalszego wsparcia, jakiegoś postępowania w przypadku kryzysu. Ot tak: kolejna baba po poronieniu. Następna proszę!
A wiecie, jak długie wystawiali zwolnienie lekarskie? 1 dzień (słownie: jeden dzień). Dla kobiety, która straciła dziecko – masakra, bo jak tu wrócić do pracy od razu po wyjściu ze szpitala z tą całą świadomością?? Ja wykłóciłam się o dodatkowy tydzień. Doszłam jakoś w tym czasie do siebie i byłam w stanie w miarę normalnie funkcjonować.

Sami oceńcie piekielność, sama nie wiem czego... Systemu? Ludzkiej/lekarskiej/pielęgniarskiej znieczulicy?

Szpital oddział ginekologiczno-położniczy

Skomentuj (30) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 728 (870)

#27310

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Już kiedyś pisałam, że pracuję w salonie samochodowym niemieckiej marki Premium, gdzie klienci, no co tu wiele mówić, są dość specyficzni.

Mamy jedną toaletę damską, wspólną dla klientów i pracownic. W toalecie dwie kabiny. Przed chwilką poszłam za potrzebą, jedna z kabin zajęta, więc weszłam do drugiej. Ledwo zamknęłam drzwi, usłyszałam, że ktoś wchodzi do pomieszczenia. Krótka chwilka pewnie na ocenę „zajętości” i ktoś z uporem maniaka zaczął dobijać się do jednej i drugiej kabiny. Na słowo „Zajęte” moje i drugiej korzystającej osoby, pukająca nie zareagowała, tylko jeszcze intensywniej dobijała się do kabin.
Myślę sobie: Oho, kogoś przypiliło, więc szybko się ogarnęłam i wyszłam.

W drzwiach stała (p)ańcia (ewidentnie klientka – wierzcie, to widać!), od której wzroku woda w kranach pewnie kwaśnieje, a dzieci zanoszą się płaczem.
(P) – Kto jest twoim przełożonym?!
(J) – Ale przepraszam, o co chodzi?
(P) – To jest skandal, chcę rozmawiać z twoim kierownikiem! Kto to widział!!
(J) już kompletnie zgłupiałam, ale pytam ponownie, o co kaman.
(J) – Nie wiesz, że klient ma ZAWSZE pierwszeństwo? Żebym ja musiała czekać do kibla?! Co to za miejsce?!
To mówiąc przepchnęła się koło mnie i zatrzasnęła drzwi od kabiny.

Tak moi drodzy. Nawet jeśli jesteście w trakcie załatwiania potrzeby, musicie skończyć natychmiast, gdy KLIENT musi wejść.
Z drugiej kabiny nikt nie wyszedł, pewnie się przestraszył. :)

Eh ci klienci

Skomentuj (10) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1002 (1026)
zarchiwizowany

#25197

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Historia http://piekielni.pl/24320 przypomniała mi o moich ostatnich przygodach z dostawcą internetu. Tyle, że od drugiej strony.
Na moim osiedlu są małe możliwości podłączenia do sieci. Wybraliśmy dostęp radiowy. W sumie nie najgorszy, czasem zdarzały się jakieś chwilowe przestoje w dostarczaniu sygnału, ale naprawdę byliśmy zadowoleni. Aż do zeszłego tygodnia. We wtorek wieczorem wróciliśmy z mężem do domu, włączamy komputer. Internetu brak. Standardowe zresetowanie routera, sprawdzenie wtyczek, no nic nie pomogło. Trudno. Wieczorem nikt już telefonu w biurze dostawcy nie odbierał.
Rano zadzwoniłam do dostawcy z prośbą o informację. (D)- ktoś od dostawcy, (J)- ja.
(D) - Jaki adres? Piekielna 30? No tak, mamy tam awarię, ale dziś (środa) do 14 będzie naprawione. Pani jest w domu, żeby sprawdzić?
(J) - Niestety nie, pracuję do późna.
(D) - Acha, ale to nic bo awaria na pewno będzie usunięta.
I z tym przeświadczeniem wróciliśmy w środowy wieczór do domu. W głowie już poukładane wszystko, co musimy zrobić (powysyłać oferty naszej firmy, popłacić rachunki, sprawdzić CV osób, które chcą u nas pracować). I co? Ano nic - internetu nadal brak. Za telefon, oczywiście nikt nie odbiera. O, tak się bawić nie będziemy.
Czwartek rano dzwonię do dostawcy z pracy.
(J) - Dzwonię z ul. Piekielnej 30, dzwoniłam już wczoraj, nadal nie mamy internetu.
(D) - Niemożliwe, internet działa.
(J) - Od kiedy?
(D) - No od wczorajszego wczesnego popołudnia.
(J) - No to muszę Pana zmartwić, bo nie działa. Próbowałam się wczoraj do was dodzwonić, ale nikt nie odbierał,
(D) - Bo my pracujemy do 17.00.
(J) - Super, ja też. Proszę przysłać w takim razie kogoś, kto sprawdzi, co jest grane.
(D) - Oczywiście, czy o 14.00 będzie ktoś w domu? Bo to na pewno coś, co można zdalnie zrobić u pani w domu. Pewnie coś jest źle podłączone.
Noż cholera jasna!
(J) - Nie, pracujemy z mężem do późna! A kabelki posprawdzałam, są ok.
(D) - No to nie pomogę, wieczorem nie pracujemy.
I tu już czara się przelała!!
(J) - Czyli co? Jak przedłużaliśmy umowę, to potrafiliście SAMI przyjść do nas przed 20tą, a jak chodzi o naprawę, to nie przyjdziecie?
(D) - No nie...
(J) - Czyli tak długo, jak nie będzie mnie w domu przed 17tą, tak długo nie będę miała internetu?
(D) - No tak...
(J) - Mam nadzieję, że pan żartuje! Jeśli nie chcecie dostać pisma od mojego prawnika, radzę, by ktoś dziś wieczorem przyjechał i sprawdził, co się dzieje!
(D) - Ale wie pani, że jeśli to będzie z pani winy, to zapłaci pani za interwencję?
(J) - OK, zgadzam się na taki układ!
Czwartek, godz. 18.30 przyjechali technicy-magicy. Sprawdzili kabelki, podłączenia w naszym domu. Cóż... Wszystko działa. Zeszli do piwnicy, do skrzyneczki (czy jak to się tam nazywa). Sprawdzili... Okazało się, że jak naprawiali usterkę... rozłączyli nas na switchu. Jeden głupi kabelek, a tyle zamieszania i tyle nerwów. Oczywiście nic nie zapłaciłam, ale przeprosin nie usłyszałam.

Osiedlowy Network

Skomentuj (8) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 160 (184)

#18224

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Moja koleżanka jest doradcą finansowym, także moim. Bardzo ją sobie cenię, bo zawsze dobiera mi najlepsze rozwiązania. Jej praca polega na załatwieniu za klienta wszystkiego, dostarczeniu odpowiednich dokumentów do podpisu, zawsze dojeżdża do klienta, umawia się w dowolnym terminie. Doradztwo nic klienta nie kosztuje, bo przedstawiciele otrzymują prowizje od banków/funduszy itp.
(K)oleżanka opowiedziała mi dziś taką historię. Doradzała od miesiąca pewnej parze. Pani była sympatyczna, otwarta i chętna do współpracy. Piekielnym był jej (m)ąż, który bardzo nieufnie podchodził do wszystkich rozwiązań (ok., jego prawo), ale przy tym był bezczelny, wręcz chamski. Moja koleżanka nie zwracała na to większej uwagi, aż padło pytanie:
(M) – A ja sam sobie mogę pójść do oddziału X i taką umowę podpisać?
(K) – Oczywiście, ale moim zadaniem jest załatwienie wszystkiego za pana.
Od dwóch tygodni koleżanka dzwoniła do parki w sprawie decyzji dotyczącej dwóch zaproponowanych gotowych rozwiązań czekających tylko na podpis. W końcu zadzwoniła (ż)ona piekielnego.
(Ż) – Wie pani co, ja bardzo przepraszam, że tyle czasu pani na nas zmarnowała, ale mąż przed tygodniem poszedł do oddziałów X i Y i sam podpisał umowy na te rozwiązania.
Koleżankę trochę ruszyło i zapytała, jaki był powód takiego zachowania.
(Ż) – A bo wie pani, mąż powiedział, że nie będzie dawał zarabiać takim jak pani.

Koleżanka już nie dopytywała, kogo pan mąż miał na myśli mówiąc „takim jak...”
Miło, nieprawdaż??

Pewien złośliwy facet

Skomentuj (9) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 471 (583)

#18215

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Stoję sobie przy kasie w Lidlu, przede mną dwaj panowie, a w kasie obok dwóch chłopców w wieku szkolnym (na oko 13-15 lat). Poza jakimiś tam bułkami mieli dwie duże paczki zapałek (po 12 pudełek w każdej). (K)asjerka kasuje wszystko, po czym wypala:
(K) – Dowód osobisty jest?
Chłopcy zdziwieni, spojrzeli po sobie.
(K) – Nie sprzedam zapałek bez dowodu. Nieletnim sprzedawać zapałek nie wolno.
(CH1) – Ale my potrzebujemy na plastykę.
(K) – A co za głupoty gadasz, nie ma już plastyki w szkołach. Nie ma dowodu, nie sprzedam.
Na co do rozmowy włączyło się dwóch panów stających przede mną.
(P) – Przecież nie kupują papierosów, tylko zapałki. To nie jest zabronione.
(K) – Trzeba czytać prawo handlowe proszę pana! Nie wolno nieletnim zapałek sprzedawać. A jak podpalą jakieś ognisko albo dom, to kto za to odpowie? Pan?? A nie, bo ja odpowiem i mnie po sądach ciągać będą! Nie ma dla was zapałek!
Chłopcy zrezygnowani zapłacili za resztę zakupów i wyszli.

Kasjerka, która mnie obsługiwała, pokręciła tylko głową i powiedziała, że to nowa koleżanka i ona co chwilę robi takie numery, nie zważając nawet na kierownictwo, które wyraźnie powiedziało, że sprzedaż zapałek nieletnim nie jest nielegalna.
Pan za mną kupił te zapałki, zawołał chłopców, którzy oddali mu pieniądze i pobiegli do szkoły, która mieści się obok.
Nadgorliwość gorsza od...?

Lidl

Skomentuj (24) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 706 (756)

#14202

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historyjka opowiedziana mi wczoraj przez znajomego policjanta. Dostali zgłoszenie kolizji, jadą na miejsce zdarzenia. Trafiają na sytuację: blondynka wjechała swoją śliczną toyotą w tył mondeo kierowanego przez faceta. Oczywista wina (B)londzi, ale ta jeszcze ostro dyskutowała. W pewnej chwili (F)acet mówi do policjanta:
(F) – Ta pani nie dość, że jechała za szybko, rozmawiała przez telefon, to jeszcze usta malowała!
Na co bohaterka jak nie krzyknie:
(B) – Ale z pana kłamca! Wcale nie malowałam! To była tylko szminka ochronna!

Ulica w moim mieście

Skomentuj (18) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 799 (837)
zarchiwizowany

#13692

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Historia świeża, wczorajsza, jeszcze mnie trzyma. Wczoraj rano, w drodze do pracy, gdy zasuwałam autostradową obwodnicą (a więc grubo ponad 100 na godzinę) nagle zaczęło mi się coś tłuc przy kole. Wyłączyłam radio, słucham, słucham. Stwierdziłam, że ani chybi złapałam gumę. Dźwięk głuchy, im szybciej jechałam tym szybciej waliło. No nic, cała w nerwach dojechałam do pracy (miałam niedaleko). Wysiadam z auta, opony w porządku. Zgłupiałam lekko. Po wyjściu z pracy przypomniałam sobie o tłukącym się czymś i zadzwoniłam do znajomego mechanika z pytaniem, czy dojadę do domu. Od razu powiedział, żebym przyjechała do niego na sprawdzenie, co jest przyczyną (jakieś 5km od pracy). Ruszyłam, a hałas jeszcze gorszy niż rano. Wystraszona nie na żarty zajechałam do warsztatu.

Po jeździe „próbnej” z mechanikiem padła diagnoza – odkręcające się przednie lewe koło! Myślałam, że dostanę zawału. Koło odpadłoby raczej prędzej niż później (mechanik dawał max 10km). Znajomy podokręcał wszystkie śruby w kołach, a ja z rządzą mordu ruszyłam do domu. Mój (M)ąż jak tylko usłyszał, co było przyczyną hałasu i czym mogło się to skończyć złapał za telefon i zadzwonił do (W)ulkanizatora, który zmieniał koła w moim samochodzie.

(M) – Dzień dobry, Piekielny z tej strony.
(W) – A dzień dobry, co słychać? Jak się fordzik sprawuje? (wszystko tonem miłym i wesolutkim).
(M) – Panie, nie wiem jakżeś koła kręcił w samochodzie mojej żony, ale dziś mało jedno nie odpadło! Zginąć mogła, a w najlepszym razie wypadek mogła spowodować!
I tu nastąpiła zmiana nastroju wulkanizatora, który krzyknął:
(W) – Co jak kręciłem? Ja kręciłem? Nic nie kręciłem? Nie pamiętam!
(M) – A minutę temu jeszcze mnie pan pamiętał, tak?
(W) – Panie, trzeba sobie pilnować takich rzeczy, czy się koła nie odkręcają, a nie teraz pretensje do uczciwego człowieka mieć!

Tu mojego lubego przysłowiowy szlag trafił, nagadał wulkanizatorowi aż miło i trzasnął słuchawką.

Morał z tego taki: jak wyjeżdżacie od wulkanizatora, to musicie sobie sami sprawdzić, czy wam koła podokręcał… Brak słów.

Wulkanizator z d..y

Skomentuj (22) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 139 (181)

#11201

przez (PW) ·
| Do ulubionych
I znowu historyjka z naszego salonu samochodowego. Tym razem z piekielną mamusią i jej synkiem w rolach głównych. W naszym salonie do dyspozycji małych dzieci (takich mniej więcej do 5 roku życia) samochodzik i motorek/rowerek (miniatury naszych własnych pojazdów). Zwykle dzieci, które przychodzą do nas z rodzicami, wiedzą, że mogą skorzystać z pojazdów i grzecznie jeżdżą sobie między wystawionymi samochodami.

Pewnego dnia dzwoni do mnie koleżanka recepcjonistka.
(R) - Możesz zejść na dół? Mamy problem...
Na dole zastałam małe piekiełko: krzyczącą paniusię, ryczącego wniebogłosy 8-10latka (typu McDonalnd, czyli tłuściutkiego) i próbującą uspokoić towarzystwo (R)ecepcjonistkę
(J)a, (P)iekielna Mamunia.

(J) - Co tu się stało?
(P)- Jak to, co się stało? Mój synek prawie sobie głowę rozbił na tym waszym motorku! Co wy za niebezpieczne zabawki dajecie?
(R) (konspiracyjnym szeptem) - Przyleźli, synalek władował swój zadek na motorek, jeździł jak wariat, nie reagował na nasze prośby i przywalił w samochód... A mamusia siedziała i popijała kawkę, chyba czekają na tatusia i znaleźli sobie poczekalnię w naszym salonie.
(J) - Przepraszam panią najmocniej, ale nie widzę, żeby dziecku stało się coś poważnego. Poza tym te zabawki są przeznaczone dla mniejszych dzieci.
(P) - Taaak??? Że co? Że mój synuś gruby jest?? (akurat nie to miałam na myśli!) Taak? Ja pani zaraz pokażę!! Tak obrażać synusia!! Skandal. Proszę wołać kierownika!

Wkurzona na maxa poszłam po kierownika, któremu szybko przedstawiłam, jak się sprawy mają. Z reguły obchodzimy się z klientami jak z jajkami, ale tym razem miarka się przebrała, tym bardziej, że mamunia raczej klientką nie była. (K)ierownik wszedł na salon, rzucił okiem na dziecko, na motorek i mamunię i poważnym głosem rzekł:
(K) - O, widzę, że tu rysa na samochodzie się zrobiła. To od uderzenia?
(R) - Tak, jak ten chłopczyk wjechał w samochód.
(P) - Jakie wjechał, jakie wjechał?? Kto to widział, takie przeszkody stawiać dziecku?? To wasza wina!
(K) - Proszę pani, to jest salon samochodowy, a nie tor kartingowy. Poza tym motorek jest dla mniejszych dzieci. Chyba będziemy musieli wystawić pani fakturę za lakierowanie.

Piekielna zrobiła się czerwona jak burak, rzuciła kilka spojrzeń typu "Ja wam jeszcze pokażę" i wymaszerowała z ryczącym dzieciakiem z salonu.
Rysy oczywiście nie było, ale podziałało skutecznie :)

Salon samochodowy

Skomentuj (6) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 608 (634)
zarchiwizowany

#11787

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Historia Greenwolf’a o asystentce dentysty przypomniała mi moje traumatyczne przeżycia z pewną ortodontką. Miałam wtedy 15 lat (8 klasa podstawówki) i silne postanowienie wyprostowania zębów. Rodziców nie było stać na stały aparat, więc zostawał tylko aparat noszony w nocy.

Udałam się z tatą do przychodni, gdzie miałam dostać to, jak się później okazało, narzędzie tortur. Zaczęło się od wykonania odlewu podniebienia i zębów. „Miła” pani doktor kazała usiąść na fotelu, który ustawiła tak, że głową zwisałam w dół. Nie muszę chyba pisać, że obrzydliwa masa do odlewów zaczęła wypływać z formy w moich ustach i kierować się wprost do gardła. Ze łzami w oczach próbowałam dać znać pani (D)oktor, że coś jest nie tak. Usłyszałam tylko:
(D) – Co się wiercisz? Jeszcze krzywo będzie i już całkiem zęby ci się pokrzywią!

Językiem przytrzymywałam masę przed spłynięciem do gardła, ale w końcu się udało zrobić odlew i po jakimś czasie zgłosiłam się po odbiór aparatu.

Kto nosił takie cudo pewnie pamięta, że mniej więcej raz na 3-4 tygodnie chodziło się do ortodonty w celu podkręcenia jakichś tam śrubek. Zgłosiłam się na kolejną wizytę. Zajrzałam do gabinetu, a tam pani doktor z asystentką siedziały sobie same i popijały kawkę. Na moje nieśmiałe „czy można?” usłyszałam warknięcie:
(D) – Nie można! Nie widzi, że zajęte jesteśmy?!
Tego dnia do pani doktor nie dostałam się w ogóle, o czym nie omieszkałam wspomnieć mojemu tacie. Na drugi dzień poszedł razem ze mną do przychodni. Sytuacja taka sama: paniusie siedziały w gabinecie popijając kawusię. Ale mój tato nie miał zamiaru tego tak zostawić. Zaczął krzyczeć, że mają natychmiast mnie przyjąć albo idzie prosto do dyrektora, którego dobrze zna. Panie szybciutko się opamiętały i usiadłam na fotelu z aparatem.

Koniec historii niestety nie był pozytywny. Francowata ortodontka w akcie zemsty za krzyki taty tak mocno podkręciła mi aparat, że po nocy nie byłam w stanie otworzyć ust, nie mogłam jeść ani mówić. Przeszło mi po czterech dniach, a aparat wylądował w koszu na śmieci.

Przychodnia w latach 90tych

Skomentuj (4) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 127 (163)

#10480

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Czytałam tu wiele historii z mechanikami w rolach głównych. Ja też miałam wątpliwą przyjemność użerania się z warsztatem samochodowym.

Kilka lat temu mój mąż miał wypadek samochodowy. Dodam, że nie z jego winy. Samochód dość mocno uszkodzony. Mojemu lubemu cudem nic poważnego się nie stało (standard: ból kręgosłupa i tyle). Pomijam fakt, że zanim przyjechała policja, na miejsce dotarła laweta z nieodległego dużego warsztatu. Mój mąż w szoku będąc, zgodził się, by samochód zabrali. Obiecali auto zastępcze i szybką naprawę. W kosztorysie uwzględniono same nowe części (w tym zderzak, maska, błotnik, nadkole).

No i zaczęły się schody. Po pierwsze: opóźnienie. Po umówionych dwóch tygodniach podjechaliśmy pod warsztat, a tam nasze autko przykryte plandeką stało nieruszone "pod chmurką". Jako że potrafię walczyć o swoje, naprostowałam kogo trzeba i samochód od razu trafił na warsztat.

Po paru dniach przyjechałam już sama po odbiór. Oglądam samochód, a tam... szpary między elementami takie, że dwa palce by włożył. (J)a, (M)echanik.
(J) - A ten samochód to skończony jest?
(M) - No tak, trzeba tylko tu podpisać i może pani jechać.
(J) - Ale ja tego nie podpiszę, bo auto nie jest zrobione.
Tu zostałam obdarzona spojrzeniem morderczym.
(M) - No ale o co pani chodzi? Zrobione jest przecież.
(J) - Pan albo ma mnie za głupią, albo ślepą. Przecież te elementy nawet spasowane nie są dobrze!
Tu we wzroku mechanika pojawiła się mieszanina zaskoczenia (Jak to, że blondyna się zna!?) i wściekłości.
(J) - Proszę to poprawić, za dwa dni przyjadę po samochód.

Po tym czasie znowu podjechałam zastępczakiem pod warsztat, ale tym razem ze znajomym lakiernikiem, który obiecał sprawdzić grubość lakieru na wymienianych elementach.
Okazało się, że elementy nie były nowe, a stare i wyklepane, szpachli na nich było mnóstwo! Okazało się, że mimo wyceny, wstawili nam do auta stare części.

Po kolejnej awanturze z pewnością zostałam ochrzczona mianem piekielnej, ale za czwartym razem samochód udało się odebrać w o wiele lepszym stanie.

PS. Próbowali mnie skasować za auto zastępcze, nie muszę chyba nadmieniać, że im się nie udało :)

Warsztat, który chyba już nawet nie istnieje

Skomentuj (10) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 563 (601)