Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

Ursueal

Zamieszcza historie od: 3 września 2016 - 3:27
Ostatnio: 15 lutego 2024 - 20:18
  • Historii na głównej: 74 z 83
  • Punktów za historie: 16369
  • Komentarzy: 296
  • Punktów za komentarze: 2348
 

#91004

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Jednym z licznych dobrodziejstw standaryzacji kształcenia, opisywania efektów nauczania, tworzenia ram i wykazów osiągnięć i kwalifikacji (jak zwał, tak zwał) miało być to, żeby studenci nie musieli zaliczać po kilka razy tych samych zajęć i treści. Idea słuszna i, po ujęciu jej w określone ramy wykonawcze, rozsądna.

Tymczasem dzisiaj, czekając w kolejce na audiencję w ogólnouczelnianej nadizbie (czyli kwesturze), poplotkowałam sobie z ludźmi na krzesłach obok i zdobyłam kolejny okaz do mojej kolekcji uczelnianych absurdów.

Jest sobie wykład z metodologii nauk, który równolegle idzie dla różnych kierunków studiów na jednym wydziale. Program ten sam, choć na różnych kierunkach prowadzą go różne osoby, ale poza nazwiskiem prowadzącego nie zmienia się w nim, od strony formalnej, nic. Teoretycznie student, zaliczywszy ten wykład na kierunku A, mając go w programie na zaczętym później kierunku B, powinien mieć ten przedmiot uznany automatycznie. I jeśli transfer ocen wygląda tak, że z A chce się mieć uznanie na B, to nie ma z tym najmniejszego problemu.

Jeśli jednak ktoś, kto zdał ten egzamin na kierunku B chce mieć uznanie na A, to nie ma takiej opcji. Kierownik przedmiotu się nie zgadza. Żeby skorzystać ze swoich uprawnień, student musi być gotowy na wysyłanie skarg do biura RPS i wytaczanie innych ciężkich dział - postawiony przed ścianą zewnętrznych instytucji, dziekan uznaje przedmiot za zrealizowany, ale niechętnie. Dlaczego? Na kierunek B są o wiele niższe progi punktowe, więc powszechnie ma się jego studentów za gorszy sort, który nie spełnia wysokich standardów kierunku A. Przecież gdyby ci ludzie byli inteligentni, to od razu poszliby na te lepsze studia.

Usłyszałam to od osoby, która prowadzi metodologię na kierunku B i która wyraźnie ma dosyć sytuacji, w której założono, że skoro jest z B, to gorzej uczy i egzaminuje, za to tych z A automatycznie ma uważać za spełniających najwyższe standardy.

studia

Skomentuj (6) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 118 (128)

#90851

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Rozmowa z "koleżanką" o doborze literatury dla studentów na zajęcia.
[K] Napisałam taki a taki artykuł, 2 tygodnie temu wyszedł w czasopiśmie, więc im wpisałam do obowiązkowych na następny zjazd.
[Ja] A ten numer już jest w bibliotece? Tak szybko?
[K - patrząc na mnie jak na skończoną kretynkę] W jakiej bibliotece? Niech sobie wykupią dostęp od wydawcy, mną się nikt nie przejmował, czy coś gdzieś jest, miałam mieć i tyle.
[Ja] Przecież to wyjdzie chyba 200 zł za jeden tekst, ludzie się wściekną. Daj im plik autorski, inaczej tego nie przeczytają.
[K] Zwariowałaś? Jakość kosztuje!

Biblioteka uczelniana tego tytułu w ogóle nie prenumeruje, a koszt jednego artykułu na stronie wydawcy to ponad 40$ netto. Nawet jeśli wszystkie grupy solidarnie zrzucą się, żeby wykupić jednorazowy dostęp, to dla mnie nadal zrobienie czegoś takiego z premedytacją jest zwyczajnym świństwem. No, tylko ze mnie śmieją się - w tym owa "koleżanka" - że sprawdzając dostępność literatury przed ułożeniem listy, robię z siebie frajerkę, bo "studenci i tak tego nie docenią".

Skomentuj (8) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 121 (125)

#90591

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Dzisiaj usłyszałam, że do rządu spływają kolejne postulaty o powiększenie listy grup pacjentów uprzywilejowanych. Wkrótce chyba będzie ich więcej niż tych zwyczajnych.

Standardowym pomysłem władzy na rozwiązanie problemu znikomej dostępności lekarzy jest dodawanie kolejnych grup do wykazu pacjentów z prawem do świadczeń poza kolejnością. W czasie pandemii np. obniżono wymagania wobec krwiodawców. Wcześniej dawca krwi, jeśli chciał „wchodzić bez kolejki”, przy pewnym szczęściu potrzebował około roku, żeby zostać dawcą zasłużonym. Z okazji covidu niemiłościwie nam panujący stwierdzili, że wystarczy oddać 3 razy krew (albo jej składniki), żeby cieszyć się tymi samymi przywilejami. A osocze można oddawać co 2 tygodnie. Akcje nawołujące do oddawania osocza w pandemii, oddawanie krwi „dla Ukrainy”, podwojona liczba dni usprawiedliwionej nieobecności w pracy wałkowana przez media na wszelkie sposoby, wreszcie - co w pełni rozumiem - żywotna przydatność takich przywilejów i liczba pacjentów przeskakujących kolejkę błyskawicznie skoczyła. Właśnie o nich zgadałam się kilka tygodni temu z kolegą z roku.

Kolega, zdjęty chyba na poły litością, na poły głupotą dojeżdżał raz w tygodniu w rodzinne strony w Polsce Bardzo Powiatowej, żeby tam przyjmować w lokalnej przychodni w ramach świadczeń finansowanych z NFZ (zyskiem na pewno się nie kierował, bo dniówka po odliczeniu dojazdów nawet nie leżała koło jego standardowych zarobków). Innego lekarza tej specjalizacji po prostu nie było w okolicy, więc siłą rzeczy pacjentów miał dużo, terminarz ułożony na styk, a wizyty kontrolne wyznaczał maksymalnie odległe od siebie. Z miesiąca na miesiąc było jednak coraz więcej awantur, że pacjenci uprzywilejowani czekają dłużej niż przepisy zakładają, że „nie przyjmuje w 7 dni, choć prawo mu każe”.

Po koledze to na początku trochę spływało, bo organizacja rejestracji to nie jego problem, ale w końcu się zeźlił, bo to do niego rejestratorki miały pretensje, że ludzie się z nimi w okienku kłócą, właściciele, że co chwila muszą pisać wyjaśnienia dla NFZ i odpowiadać na skargi ludziom, a pacjenci jęczeli, że mają opóźniane i przekładane wizyty, bo ktoś „z przywilejem” wchodzi na ich miejsce. Awantur pod drzwiami też miał dosyć (przecież kobieta w ciąży zapisana na 17 wejdzie po 14, skoro akurat jest w budynku, lekarz powinien też wywalić pacjenta z trwającej wizyty, bo ona jest w ciąży i bez kolejki, ona ma prawa i zamierza je wywrzeszczeć), doszło też do personalnego obsobaczania go w internecie.

Od strony formalnej rozumiem – jeśli termin przyjęcia ma wynieść do 7 dni, to nie powinno się proponować miesiąca. Z drugiej strony, jeśli pacjent z uprawnieniami dostaje termin za miesiąc, bo fizycznie inaczej się nie da, a pacjent bez uprawnień na następne Boże Narodzenie, to mimo wszystko różnica w traktowaniu jest znaczna.

Litość koledze się skończyła, kiedy szefowie tamtej przychodni dali wprost do zrozumienia, że mają dość tej sytuacji i on ma coś zrobić, bo to przez niego są takie awantury i najlepiej byłoby, jakby po prostu przyjmował więcej po godzinach albo skrócił długość wizyt, żeby upchnąć pacjentów. Ludzi z żalami kierowali bezpośrednio do niego („pani zapyta lekarza, czy zgodzi się teraz przyjąć” – jak się nie zgodził, to on wychodził na tego złego). Kolega się wściekł, współpracę wypowiedział, spakował manatki i pomachał środkowym palcem na odjezdne, w jego podstawowym miejscu pracy tylko się ucieszyli, że zwiększył dyspozycyjność.

Nikogo na jego miejsce jeszcze nie znaleźli. Do najbliższej poradni tej specjalizacji jest stamtąd ponad 80 kilometrów, specjalnie wtedy sprawdziliśmy. Szerokiej drogi.

nfz

Skomentuj (15) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 179 (189)

#90228

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Od początku roku było wiadomo, że miniony piątek z weekendem mieliśmy mieć arcytrudny przez nieobecności, z których ludzi nie ściągniemy, choćby się waliło i paliło. Grafik dopięty cudem, na styk styków, z wypisanym wołami na każdej kopii NIE ZMIENIAĆ POD ŻADNYM POZOREM. Nawet wychodziłam premię dla ludzi, którzy będą to wszystko trzymać na swoich barkach, żeby poczuli się docenieni.

Jakim tępym trepem trzeba być, żeby - wiedząc o tym wszystkim - wysłać SMS do firmy na 3 godziny przed początkiem swojej zmiany, że idzie się oddać krew, nie przyjdzie się w związku z tym do pracy ani dzisiaj, ani jutro i wyłączyć telefon.

Dodatkowego smaczku dodaje sytuacji to, że nie była to pierwsza taka akcja w wykonaniu tego podludzia i osobiście w tygodniu prosiłam go, żeby nawet nie myślał o odwaleniu czegoś takiego, bo najpierw my się w pracy nie pozbieramy, a potem ja mu zrobię z dupy jesień średniowiecza. Było zaklinanie się, słowa honoru, mało, a przysięgałby na grób prababki nieboszczki, że nie, że skąd, że rozumie. Takiego wała.

A to, że właśnie mnie miał zmienić i zarówno ja, jak i kolejny zmiennik musieliśmy przesiedzieć po 12 godzin zamiast 8 (za porzucenie procesów bez nadzoru jest nie tylko wylot z pracy, ale też z zawodu i czasem nawet kryminał) i musiałam wygasić część procesów, bo systemy nie przyjmowały ze względów bezpieczeństwa, najzupełniej zresztą słusznie, mojego numeru certyfikacji po przekroczeniu norm czasowych dla jednej zmiany i przez to poszliśmy w duże straty - to już jest drobiazg, o którym w ogóle dzisiaj nie wspominałam.

Dzisiaj okazało się, że krwi nie wzięli i zamiast zwolnienia na 2 dni wystawiono zwolnienie na 2 godziny i to jeszcze przed początkiem zmiany. Peszek. Dziewczyny w kadrach się połapały, że to trefny kwitek i firma odmówiła usprawiedliwienia dwóch dni nieobecności? Podwójny peszek. A ponieważ potencjalny dawca powinien być jednak ogólnie zdrowy, to najwyraźniej nie udało się ani wyżebrać, ani kupić L4 na weekend. Zresztą, możliwe, że coś takiego nawet do zapitej na imprezie pały nie wpadło.

Poproszona przez Władzę Bardzo Zwierzchnią o ustosunkowanie się i określenie, jaki środek dyscyplinujący będzie najlepszy, bo w końcu jestem w jakimś stopniu jego przełożoną i to ja znowu musiałam siedzieć przez niego po godzinach, z jadowitą satysfakcją powiedziałam, że w tej sytuacji widzę wyłącznie dyscyplinarkę. Dyscyplinarkę wręczono.

Dla samego widoku szoku i niedowierzania rozlewających się po skacowanej twarzy warto będzie szukać i wdrażać kogoś nowego.

Skomentuj (15) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 204 (214)

#90153

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Przyjaciel z dawnych czasów para się nauczycielstwem. Zarobki w tej branży nie są już nawet żenujące, więc wypłata za etat wystarcza mu (jak dodaje – jeszcze wystarcza) na czynsz.

Z dwa lata temu jego dziewczyna – też nauczycielka – stwierdziła, że ona tak dłużej nie może, ona chce mieć własne mieszkanie, a nie bez końca na wynajmie, ślub wypadałoby wziąć porządny, z weselem, wakacje gdzieś indziej spędzić niż na zbieraniu owoców u rodziców, zjeść coś lepszego niż najtańsze promocje z biedasklepu i coś się musi zmienić. Usiedli, pomyśleli, podjęli decyzję – przyjaciel wziął trzecią pracę na nocki i weekendy, dziewczyna ograniczyła swój etat do gołego pensum, ze wspólnych oszczędności opłacili jej kursy i certyfikaty Scrum Mastera. Plan był taki, że on się przemęczy przez jakiś rok, ona się przekwalifikuje, nabierze doświadczenia na jakimś stażu i z pensją juniorki w Scrumie będzie ich stać, żeby on też się – na spokojnie - przekwalifikował.

Plan wypalił połowicznie. Co prawda kursy udało się bardzo szybko skończyć, certyfikaty zdobyć, pracę znaleźć (dziewczyna jest i bystra, i pojętna, i zdeterminowana), ale pensja juniorki okazała się za mała, żeby powtórzyć operację, bo dodatkowe pieniądze w zasadzie na bieżąco przejadali i 3 etaty musiały zostać. Dlatego kumpel nie posiadał się z radości, kiedy dziewczyna przyniosła w zeszłym roku wiadomość, że ją od stycznia awansują i dadzą dużą podwyżkę. Teraz będzie mógł przestać się zaharowywać i spokojnie zmieni branżę. Nawet już znalazł kilka ofert polecanych bootcampów.

No nie. Na początku lutego, po pierwszej wypłacie, jego dziewczyna (z którą był ponad 8 lat) stwierdziła, że przez ostatnie 2 lata ich związek w zasadzie nie istniał, jego nigdy nie było w domu, żyli osobno, bez przerwy był zmęczony, ona nie widzi dla tej relacji przyszłości i nie rozumie, dlaczego miałaby utrzymywać kogoś, kto jest już dla niej obcym człowiekiem. Poza tym, jeśli przez cały ten czas on nie zrobił niczego, żeby poprawić swoją sytuację, to ona nie ma wątpliwości, że już nie zrobi. Ona się wyprowadzi do połowy marca, bo teraz widzi, w jakich podłych warunkach wegetowała, a on niech sobie radzi, jak chce, skoro tak mu dobrze w nieudacznictwie. I faktycznie, dzisiaj napisał mi, że już wywozi rzeczy.

Znałam ją od początku ich związku. Razem piłyśmy, śmiałyśmy się, płakałyśmy, narzekałyśmy i cieszyłyśmy się z różnych rzeczy. W życiu nie nazwałabym jej próżną, egoistyczną albo samolubną. A jednak wystarczyło sypnąć jej pod nogi kasą, żeby całe szambo wypłynęło.

Skomentuj (50) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 173 (191)

#90086

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Wypełniałam i podpisywałam w środę dokumenty dla zewnętrznej jednostki. Tak trochę w biegu, drugim okiem i drugą ręką robiąc coś innego, a kurier czekał w progu, żeby papiery zabrać i zwrócić do nadawcy. Sprawa dobrze mi znana, treść uzgodniona, więc taki pośpiech uznałam za dopuszczalny (gdybym nie wiedziała, co na tych kartkach jest, to bym na takie coś w życiu nie poszła).

I wczoraj przed południem dostałam telefon od nadawcy z mało delikatnym obsztorcowaniem, że jak ja śmiem, ja przecież wiem, że w tej sprawie liczą się nawet minuty, a ja coś takiego robię, że źle wypełniam dokumenty, ktoś dalej to zauważył i są problemy z procedowaniem sprawy przeze mnie.

Zapytałam - mocno zdziwiona, bo jednak wersję mailową tych papierów uzgadniałam punkt po punkcie i klepnięto to po obu stronach, że da radę - o co konkretnie chodzi.

Chodzi o to, że na jednej stronie miałam się podpisać 5 razy, a podpisałam 4 (w całym pliku łącznie musiałam się podpisać prawie 20 razy pod formułkami), a w jednym miejscu mam datę dzień późniejszą niż termin. Tego tak nie można puścić dalej, bo dalej oddali, że są braki i błędy, ja mam natychmiast przyjechać (do innego województwa) i to poprawić, bo na kuriera już nie ma czasu, a to moja wina. To wszystko wypowiedziane tonem Bezkotlety Anety z "Nosel wkręca", tylko z domieszką czegoś w rodzaju kaca i głodu nikotynowego. Ogólnie nieprzyjemnie.

Najpierw wzięłam bardzo głęboki oddech, a potem powiedziałam kobiecie, że teraz się rozłączę, ona sobie przemyśli całą sytuację i jak będzie gotowa mnie przeprosić, to niech zadzwoni. Ja nigdzie jeździć nie będę.

Ostatni mail z uzgodnieniami wysłałam przed południem w czwartek tydzień temu, z hasłem "jest OK, proszę wysłać dokumenty do podpisu".

Pani Jeszcze-Nie-Jaśnie Oburzona zadzwoniła we wtorek koło 13, że kurier już do mnie jedzie (rychło w czas). I ona BARDZO PROSI, żebym pamiętała, że data musi być dzisiejsza na każdej kartce, bo to jest ostatni dzień jej terminu.
Kurier nie zjawił się do mojego wyjścia z pracy, a Pani Jeszcze-Nie-Jaśnie-Oburzona nie odebrała już telefonu, bo kończy swoją pracę godzinę przede mną.

Kurier, jak już przyjechał, to powiedział, że zlecenie przesyłki przyszło we wtorek po 13, ale dopiero w środę rano ją fizycznie odebrał od nadawcy, pognał do mnie i na pełnym gazie będzie lecieć z powrotem.

I właśnie w środę Pani Już-Spanikowana błagała mnie, żebym podpisała się z wtorkową datą, bo "kurier nie przyjechał na czas" (jak się go zamawia z trzydniowym poślizgiem, to może na ten czas nie zdążyć...). Miękkie serce mam, podpisałam z datą wtorkową. Z wyjątkiem jednego miejsca, bo najwyraźniej odruchowo wpisałam datę dobrą, czyli złą.

W czwartek cały dzień cisza. Czyli albo Pani-Papiery-Mająca do nich w ogóle nie zajrzała przed puszczeniem ich dalej, albo potraktowała sprawę równie priorytetowo, co kuriera. I dopiero w piątek jej zaświtało, że jednak nie wszystko poszło zgodnie ze sprytnym planem, o czym mnie powiadomiła tonem "ja zj*bałam, ale to ty jesteś winna".

Z tego, że podpisałabym teraz - nie byłoby żadnego problemu dla mnie, bo to nie ja miałam pilnować procedowania wszystkiego, tylko ona i to ona tłumaczyłaby się z opóźnień. Prawda jest też taka, że to były tylko oświadczenia o tym, że przeczytałam załącznik, znam dokument ministerialny, wiem, że mi nie zapłacą za to, że coś w tych papierach napisałam, bo przepisy takiego płacenia nie przewidują i jestem świadoma tego, że mój mail jest moim mailem - nie podpisałam jednej z takich formułek i gdyby zaczęła inaczej, to powiedziałabym jej, żeby po prostu to parafowała tym samym kolorem długopisu.

Ale że zaczęła, jak zaczęła, to niech się martwi tym sama, bo wczoraj do końca dnia nie zadzwoniła. Podejrzewam zresztą, że podrobiła mój podpis na własną rękę. Wobec czego bardzo mnie kusi, żeby napisać do "ludzi z dalej", że dostałam od Pani-Już-Bardzo-Milczącej wiadomość o brakującym podpisie i chcę wiedzieć, kiedy przyślą kuriera z tą kartką, bo przecież to nie może tak zostać, termin podstawowy przepadł, przez za późno zorganizowaną wysyłkę sprawa jej się rypła, ale jednak trzeba ją dokończyć...

Skomentuj (7) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 101 (119)

#90057

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Nie wiem, jaki rodzaj człowieka pije w saunie albo przed saunowaniem, ale jestem tego zdecydowaną przeciwniczką. Nie chodzi nawet o podpite buractwo obu płci, któremu włącza się po promilach skłonność do komentowania i zaczepiania co urodziwszych saunowiczów - takich to i na trzeźwo można spotkać o wiele za często.

Wczoraj weszłam do sauny, w której ktoś musiał świeżo narzygać - odór kwasu i niestrawionego piwa walił jak młotem w twarz, na ławce i podłodze grzał się obfity bełt.

Zgłosiłam to pierwszej spotkanej osobie z obsługi - "to nie moja strefa" dziewczyna rzuciła mi w zasadzie przez ramię na odchodne, bo pognała przed siebie (mimo że wcześniej po prostu stała w miejscu i nie widziałam, żeby zajmowała się czymś konkretnym). Zgłosiłam drugiej osobie, już w punkcie obsługi - "ja teraz nie mogę stąd wyjść i tego posprzątać, bo mam dyżur" i spojrzenie takie, jakby czekano, aż ja entuzjastycznie zaoferuję się wziąć szmatę, wiadro i pościerać, dziękując przy tym za zdobycie bezcennego doświadczenia życiowego.

Dopiero moje wyraźne "a może pani zadzwonić po kogoś, kto zajmuje się sprzątaniem, żeby się tym zajął?" poruszyło trybiki pod czerepem i uzyskałam kiwnięcie głową, że tak, coś takiego jest wykonalne.

Przez następnych 15 minut nikt nie sprzątnął, potem już sobie poszłam. Ciekawe, ile osób po mnie miało nieprzyjemność oberwać tą bombą olfaktoryczną.

sauna

Skomentuj (7) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 148 (154)

#88868

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Miałam wczoraj spotkanie zamykające rok w pracy i okazało się, że - oprócz "rocznych raportów udostępnionych państwu tu i tam" - jest jedna świeża sprawa. Pani Kierownik Pewnej Pracowni domaga się zdyscyplinowania sprzątaczki za chamstwo, bezczelność i brak szacunku. Ponieważ wskazano mnie jako naocznego i nausznego świadka tego chamstwa, to Szefowie Szefów kazali mi się ustosunkować do zarzutów. A było to tak...

Przed świętami siedziałam u Pani Kierownik w jej pracowni, bo sprawdzałam inwentaryzację, jakieś pierdołowate błędy powychodziły ("ktoś" wpisał liczbę probówek jako liczbę palników itd.). Pani sprzątaczka przyszła i zapytała, czy będzie nam przeszkadzało, jak ona teraz przetrze podłogę. Mi nie będzie przeszkadzało, ale Pani Kierownik prychnęła do mnie, że "ona tu pracuje" - pewnie mogłam już wtedy coś powiedzieć, ale ograniczyłam się do uniesionej brwi. Siedzimy, poprawiamy wydruki i nagle Pani Kierownik woła z oburzeniem "CO ZA BEZCZELNOŚĆ!!! NIE BĘDĘ TOLEROWAĆ TAKIEJ PROWOKACJI!!!".

Pani sprzątająca miała czelność nucić pod nosem w czasie pracy. I podśpiewywać. I nie, to nie fałszowanie ani siła głosu wywołały święte oburzenie. Chodziło o słowa, o bezczelnie, prowokacyjnie i podstępnie dobrany repertuar. Pani sprzątająca ośmieliła się śpiewać jakieś stare przeboje Osieckiej, Brylla i inne takie. Kto to widział, żeby sprzątaczka śpiewała teksty DLA WYKSZTAŁCONYCH LUDZI. Pani Kierownik nie odpuści takiego wywyższania się, ona pokaże plebsowi, gdzie jego miejsce.

I serio - baba zaczęła się drzeć na kobietę z mopem, że tej nie wolno śpiewać pod nosem "Małgośki", bo to jest piosenka dla inteligentnych ludzi, a nie sprzątaczek. Aż mi się głupio zrobiło, że nie mogę w pysk walnąć na otrzeźwienie.

Pani sprzątająca, po odebraniu porcji jobów, gromów i krzyków, roześmiała się Pani Kierownik w twarz i kazała się odstosunkować. Ja, bezczelna, zawtórowałam i rżałam do taktu. Pani Kierownik uznała, że ona w takim towarzystwie siedzieć nie będzie, zebrała się i poszła do kadr pisać skargę na sprzątaczkę (w sumie nie wiem, czemu tylko na nią, a na mnie już nie).

Wczoraj zdałam sprawę z "bezczelnego incydentu" i wyraziłam otwarcie swoje przekonanie, że jeśli ktoś ma być dyscyplinowany, to bynajmniej nie kobieta jadąca na mopie, która - przy okazji - też jest po studiach, a to, że mniej rynkowych, to nie znaczy, że jej dyplom jest gorszy i jest głupsza od baby, która nie odróżnia w papierach przedłużaczy od monitorów. A już tym bardziej nie widzi mi się, żeby ta firma zamieniała się w zakład, gdzie mamy cenzurowany repertuar tego, jaką muzykę można lubić, sprzężony z drabinką awansową.

Szefowie się pośmiali, szefowie pokiwali głowami, dział administracyjny ma zobaczyć, ile premii sprzątaczka dostanie w styczniu. Zaproponowałam, żeby tyle, ile premii kwartalnej miała dostać Pani Kierownik - bo nie dostanie. Za bezczelność, chamstwo i wyżywanie się na niższym personelu. A pozostali dyrektorzy i kierownicy wszystkich działów, którzy wczoraj byli na zebraniu, mają wieść puścić do swoich pracowników jako przestrogę, że może i większość z nas nosi nosy tak zadarte, że zaraz nam w dupy powchodzą, ale są granice wynoszenia się nad innych.

Od wczoraj bardziej lubię moją pracę.

Skomentuj (12) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 292 (304)

#88597

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Nowi sąsiedzi wprowadzają się do mieszkania naprzeciwko, a skoro się wprowadzają, to robią remont. Skoro remont, to pielgrzymki z materiałami, hałasy, bałagan i cała reszta tej szopki. Cóż, ja też remontowałam się u siebie, inni sąsiedzi na piętrze również znają to z własnego życia, więc większych problemów ani konfliktów nie było. Do dzisiaj.

Około 5 rano otwieram drzwi, żeby iść do pracy i mrugam, bo średnio wierzę - nie mam wyjścia na korytarz z mieszkania. O ścianę stoi oparty jakiś wielki karton i blokuje mnie na całej wysokości. Pierwsza myśl - naprzeciwko już działają, oparli na sekundę i zaraz to wezmą, więc pukam w karton i cicho wołam, że proszę mnie wypuścić. Brak odzewu. Zaczyna do mnie docierać, że jest 5 rano i nikt o tej godzinie nie zaczyna wykończeniówki - sąsiedzi może są wyrozumiali, ale za coś takiego to jednak by wsiedli jak Żyd na parchatego kozła. Czyli ktoś to musiał oprzeć wieczorem, jak jeszcze się kręcili, a ja już z mieszkania nie wychodziłam, tylko szykowałam się do snu. Stukam i wołam o wiele głośniej, a jednocześnie usiłuję przesunąć karton po podłodze na boki i do przodu - nie da rady, w dodatku nie wiem co to, ile to konkretnie waży i ile miejsca zajmuje, więc wolę być ostrożna i tylko wołam jeszcze raz, już bardzo głośno i nagląco - nadal cisza.

Ja wiem, że teoretycznie w takich sytuacjach powinno się dzwonić na straż pożarną, że się jest zabarykadowaną w mieszkaniu od zewnątrz i nie ma jak się wydostać, żeby to usunęli. Ale czas zaczął mnie bardzo, bardzo mocno cisnąć, więc po prostu ten karton pchnęłam przed siebie. Okazał się bardzo ciężki, pchnęłam jeszcze raz, dużo mocniej - i przewrócił się na drugą stronę korytarza. A raczej, żeby to dobrze opisać - on się na drugą stronę wypie*dolił z hukiem, trzaskiem tłuczonego szkła i odgłosem pękającego kartonu. Gdybym nie uskoczyła w tył, pewnie dostałabym po nogach, a tak ściana mnie uratowała.

Wspięłam się na wyżyny odwagi cywilnej, zatrzasnęłam własne drzwi i uciekłam, zanim sąsiedzi powychodzili na korytarz. Przynajmniej zdążyłam do pracy.

Po powrocie nowy sąsiad złapał mnie już w korytarzu. Najpierw rżnął głupa i pytał "czy ja coś wiem o tym, że rano przewrócił się karton w przejściu i lustra się potłukły". Może niechcący zahaczyłam czymś, jak wychodziłam, bo tylko mnie nie było w mieszkaniu, kiedy pan in spe współzamieszkiwacz przyjechał. Szkoda wielka, bo to drogie lustra były, takie specjalnie zamawiane, żeby zrobić z nich ścianki działowe, teraz jest duży problem z nimi. Powiedziałam, że tak, pamiętam je dobrze, całkowicie zablokowały mi wyjście z mieszkania, więc "rozwiązałam ten problem po swojemu".

Gość zaczął strzelać oczami po kątach i dukać, że no tak, że on z bratem czy innym szwagrem wieczorem NA CHWILECZKĘ oparli te zapakowane tafle o ścianę i JAKOŚ TAK zapomnieli, że mi zablokowali wyjście z domu. Ale teraz jest problem, bo te lustra kosztowały ładnych kilka tysięcy i ja je potłukłam, więc jakbym tak przynajmniej połowę oddała, bo żona mu robi awanturę...

Zapytałam bardzo zimno, co by było, jakbym w nocy musiała się ewakuować. Albo cały korytarz musiał się wydostać. Pan sąsiad już nie wiedział, gdzie ma uciekać wzrokiem i co bredzić w odpowiedzi - tylko tyle z niego wychodziło, że on wie, on rozumie, on przeprasza, on nie chciał, on chciał inaczej, on już nie będzie.

Powiedziałam mu, że w ramach zwrotu za te lustra mogę co najwyżej zapomnieć, że mnie, de facto, uwięził w moim domu i nie robić z tego afery, a nawet mogę wyjaśnić to pozostałym lokatorom z piętra, żeby im żadne pomysły równie głupie jak jego nie przychodziły do głowy.

Na odchodnym zapytałam, dlaczego zostawił ten karton w korytarzu oparty o ścianę, zamiast wnieść do swojego mieszkania. Odpowiedź prawie zwaliła mnie z nóg:
-Wie pani, bo ja je z bratem przywiozłem wczoraj już naprawdę bardzo późno i okazało się, że to było źle wymierzone i są za duże, ja te lustra miałem dzisiaj nadać na zwrot.
-???
-No, nie zmierzyli mi dobrze nic, jak je brat odbierał, to wyglądały dobrze, ale w drzwiach do mieszkania się nijak nie zmieściły, to oparliśmy o ścianę i potem już zapomnieliśmy...

Niecałe pół godziny później przyszedł z winem na przeprosiny. Czerwony na twarzy bardziej niż to jego wino. Na pytanie, czy powiedział żonie prawdę, już nie chciał odpowiadać.

Skomentuj (10) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 189 (203)

#88572

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Próbowałam odebrać dzisiaj dyplom ukończenia studiów. Próbowałam, bo dostałam rano telefon z dziekanatu, że "już, już jest gotowy i mam odebrać".

Studia skończyłam w 2019 roku, ale biedna uczelnia męczyła się 2 lata z wystawieniem mi dyplomu. Upominałam się tak średnio co kwartał. W końcu w kwietniu napisałam do, ha tfu, Czarnkosterstwa, że to jakieś jaja są. I cud nad Wisłą, dziekanackie produkowanie papierów przyspieszyło.

Przy odbiorze dowiedziałam się, że to bardzo brzydko skarżyć na uczelnię, która dla mnie tyle dobrego zrobiła (jestem bardzo ciekawa tych dobrych rzeczy, bo jakoś żadnej nie pamiętam) i teraz jest tyle problemów przeze mnie, bo panie z dziekanatu muszą na gwałt pisać dyplomy do bieżącego roku, a one nawet mojego rocznika nie miały zaczętego w czerwcu. Dziekan i rektor też się denerwują, bo muszą te dyplomy podpisywać i podpisywać, a wakacje były, urlopy wszyscy chcieli brać.

W tym momencie schowałam - już, hehe, podpisane - potwierdzenie odebrania dokumentów do torebki i oznajmiłam, że oddam, jeśli na dyplomie, odpisach i suplemencie nie będzie żadnych błędów.

Panie niemało się wtedy... zniecierpliwiły. Usłyszałam pod swoim adresem, że mi się w dupie poprzewracało i normalnym ludziom życie i pracę utrudniam - co ja myślę, że będę tak stać i czytać, jak one pracują? Na to odparłam, że opłatę za studia to ja musiałam terminowo wnieść, zaliczenia terminowo zdobywać, obronić się też w terminie, bo za spóźnienie musiałabym zapłacić, nawet za dyplom musiałam zapłacić do ustalonej daty, ale one już terminów trzymać się nie musiały, co uzgodniły z całkowitym pominięciem mojej osoby, więc teraz one trochę poczekają. Cóż, taka jestem bezczelna.

Błędów znalazłam kilka, merytorycznych i językowych. Zażądałam poprawienia do jutra, inaczej znowu pojadę do ministerstwa.

Gdyby kodeks karny nie mówił, że nie można mordować, to pewnie leżałabym zmiażdżona kubkiem z kapucziną, monitorem dziekanackim i granitowym spojrzeniem pani zza biurka, które wyrażało chyba całą dostępną gatunkowi ludzkiemu nienawiść.

Skomentuj (14) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 226 (236)