Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

Ursueal

Zamieszcza historie od: 3 września 2016 - 3:27
Ostatnio: 15 lutego 2024 - 20:18
  • Historii na głównej: 74 z 83
  • Punktów za historie: 16370
  • Komentarzy: 296
  • Punktów za komentarze: 2348
 

#77701

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Jak zepsuć życie wielkiej grupie ludzi?

Był sobie projekt. Projekt zaangażował masę ludzi (ponad 80) na etapie przygotowania treści - materiałów wytworzono od groma i jeszcze trochę. Materiały przejrzały 2 osoby (za pieniądze, bo to uznani profesjonaliści i za darmo nie będą pracować), i zatwierdziły wszystkie, jak leci, że się nadają do ostatecznej realizacji.

Bardzo zdziwiło to zespół wykonawczy, bo na pierwszy rzut oka widać było, że prawie 1/3 jest do odstrzału, ale kierownik zespołu uznał, że skoro eksperci pobłogosławili, to znaczy, że się jednak nadaje. Zdań reszty zespołu słuchać nie chciał.

Na tym etapie z dużego zespołu wykonawczego wymiksowały się prawie wszystkie dusze, zostawiając kierownika i jedną osobę zależną od niego w każdym calu, która odejść zwyczajnie nie mogła. Kierownik uznał, że zajmowanie się projektem jest lekkie, łatwe i przyjemne (bo przecież on nie ma z tym najmniejszego problemu, więc to nie może być trudne), dlatego realizację całości na wszystkich frontach (rzeczowy, kontaktowy, administracyjny, finansowy itp.) zostawił tej ostatniej osobie. Osobie, której moce przerobowe zwyczajnie nie pozwalały nawet pobieżnie połatać wszystkich dziur, które się tymczasem porobiły i to było widać gołym okiem z drugiego końca korytarza. Próśb o dodanie kogokolwiek do pomocy kierownik projektu nie słuchał, bo co to za fanaberie i "pracują razem i on widzi, że tej roboty wcale nie ma dużo". W ramach dodatku specjalnego - za realizację projektu ta osoba nie miała zobaczyć nawet grosza wynagrodzenia. Nadzór nad całością był sprawowany metodą "jak idzie? - źle - to ma iść dobrze".

Projekt ma ponad rok spóźnienia w realizacji, jeszcze co najmniej kwartał przed nim i nikt nie wie, czy w ogóle będzie skończony, ponieważ wszystkie materiały miała właśnie ta ostatnia osoba - kierownik nie miał nawet kopii roboczej, bo mu niepotrzebna. A ostatnia osoba w poniedziałek przyniosła zwolnienie lekarskie na 4 miesiące. Jak sama powiedziała, nabawiła się ciężkiej nerwicy, a nie chce siedzieć na miejscu, kiedy rozdzwonią się telefony, bo przecież nie widać żadnych efektów pracy. Byłabym bardzo zdziwiona, gdyby jakieś były, bo pamiętam etap przygotowania treści i w samych surowych danych można było utonąć - dlatego włączono w to kilkadziesiąt osób. Osób, które wciąż czekają na wyniki, bo dużo od nich zależy.

Mimo, że mierzi mnie uciekanie w chorobę, kiedy zaczynają się kłopoty, to zapytałam tylko o jedno - dlaczego to zwolnienie nie pojawiło się tak z pół roku wcześniej (bo nerwicę po człowieku było widać już kilka miesięcy temu), projekt zostałby odgórnie przesunięty do kogoś innego i może jeszcze dałoby się to uratować. Wyleczyć chorobę pewnie też byłoby łatwiej, bo pół roku nieustannej pracy ponad siły raczej nie pomogło. "Bo nie lubię uciekać od kłopotów". I teraz pat - choroba nie pozwala pracować, a bez pracy nie zlikwiduje się podstawowego stresora.

I kogo tu winić? Szefa, który wyszedł z założenia, że wszystko jest łatwe, kiedy robią to inni? Człowieka, który próbował, ile mógł, ale sam nie podołał? Czy szefa szefów, bo w końcu Wielkie Władze Firmowe widziały sytuację od samego początku, ale nie reagowały?

Skomentuj (25) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 188 (222)

#77615

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Napisałam dzisiaj dwie skargi. Pierwszą na prowadzącą zajęcia. Drugą na reakcję osoby, która przyjmowała pierwszą.

Zajęcia mamy w salce wielkości komórki na miotły (na oko 4 x 4 m) – katedra mieści się w malutkim pawiloniku, w pomieszczeniach siedzimy sobie praktycznie na plecach, z ledwością wystarczyło miejsca na krzesła i stoły – a i tak stół prowadzącego zajęcia, to jednocześnie stół studentów.

Prowadząca przychodzi, czuć ją olejkiem eukaliptusowym z kilkunastu metrów, oczy czerwone i załzawione, nos spuchnięty – i zaczyna od wychrypienia, że ma grypę, więc będziemy pracować powoli.
Mamy z nią spędzić 3 godziny zamknięci w bardzo małej przestrzeni.

Wstałam, powiedziałam, że współczuję stanu, ale wychodzę, bo nie chcę się zarazić. Usłyszałam, że mam siedzieć, a jak wyjdę, to nie zaliczę zajęć. 10 minut negocjacji – wyszłam. Z nieusprawiedliwioną nieobecnością.

Poszłam do sekretariatu katedry, wzięłam kartkę papieru i wysmarowałam skargę, że prowadząca jest chodzącym zagrożeniem infekcyjnym, zmusza mnie do ekspozycji na wirusa, a ja z jej ćwiczeń miałam iść na oddział, na zajęcia kliniczne. Przy oddawaniu skargi i żądaniu poświadczenia przyjęcia na kopii, dowiedziałam się od sekretarki, że mi się naprawdę w życiu nudzi i za chwilę kark mi pęknie od zadzierania nosa.

Napisałam więc drugą skargę – "komentowanie mojego życia i jego rozrywek, nie mieści się w moim rozumieniu pracy sekretarki".

Zastanawia mnie jedno. Przez te wszystkie lata na studiach ani razu nie dostałam opieprzu za łamanie procedur bezpieczeństwa albo brak staranności. Zawsze zbierałam po głowie za zwracanie na to uwagi innym. A teraz słucham tych wszystkich narzekań, że wszędzie bylejakość, nikt nikogo nie traktuje poważnie i wszyscy olewają wszystko. Hipokryzja wiecznie żywa.

Skomentuj (13) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 322 (350)

#77445

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Uczelnia medyczna. Budynek wybitnie niedostosowany do potrzeb niepełnosprawnych (bo ironia losu być musi). Po schodach - wąskich, stromych i mokrych - usiłuje skuśtykać dziewczyna o kulach. Na pierwszy rzut oka widać, że prawie nie umie się z nimi poruszać.

Co należy zrobić, żeby ją minąć i szybciej zejść na dół? ODEPCHNĄĆ. Tak, odepchnąć, nie otrzeć się, zahaczyć przypadkiem torbą albo ramieniem, tylko z premedytacją przepchnąć na bok. Niech wszyscy wiedzą, że nie masz czasu, bo rozmawiasz przez komórkę i tutaj PRACUJESZ. Dziewczyna sturlała się na sam dół - ty się nawet nie odwracasz.

Media poinformowane, jutro pójdzie soczysta skarga do dziekana - nawet jeśli uzna, że "to było poza stosunkiem pracy i poza czasem wykonywania obowiązków" (czego się spodziewam ja i koleżanka, z którą pomogłyśmy dziewczynie się pozbierać), to mam nadzieję, że ktoś dzięki temu przepchnie choćby zamontowanie lepszej poręczy.

Od siebie powiem tyle - wiem, jakim samochodem gad jeździ, wiem, gdzie parkuje i wiem też, jak stać się nierozpoznawalną na monitoringu.

Skomentuj (8) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 280 (310)

#77392

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Niewolnictwo wciąż żywe - trzyaktówka.

Kuzyn robi doktorat. Przepisy mówią, że musi przeprowadzić ileś tam godzin zajęć za darmo, a powyżej limitu muszą mu płacić. W tym semestrze miał mieć płatny jeden przedmiot i jeden prowadzić "w czynie społecznym". Kuzyn się cieszył, bo trafiły mu się zajęcia zgodne z jego zainteresowaniami i przećwiczone w zeszłym roku, studentów zapisało się do jego grupy sporo.

Akt I.
Kuzyn dostaje telefon z sekretariatu katedry, że zmienił się program w stosunku do zeszłego roku i musi przedstawić do akceptacji materiały na zajęcia z płatnego przedmiotu. Materiały z całego semestru, w tym wszystkie ćwiczenia, konspekty każdych zajęć i gotowe kolokwia podstawowe i poprawkowe (i pytania na ewentualne dopytki). Kuzyn jest neofilologiem. Dla mnie - jako absolutnie nie glottodydaktyka - jest jasne, że testy z języka układa się na podstawie przerobionego materiału, bo grupa może iść dobrze i zrobić dużo, a może iść tragicznie powoli i zrobić materiału na styk - albo i mniej. Osobiście miałabym przygotowane maksymalnie 2-3 tematy naprzód i sytuację dostosowywała dalej do możliwości i oczekiwań grupy. Kuzyn zarywa nocki w całym tygodniu, rozpisuje wszystkie ćwiczenia, przegląda dziesiątki podręczników i oddaje "projekt".

Akt II.
Czas jego zajęć zostaje przesunięty z atrakcyjnego (dzień, w którym prawie wszyscy studenci jego filologii są na uczelni i blisko innych zajęć) na "atrakcyjny inaczej" - 18.50 w piątek. Kuzyn zgrzyta zębami, bo warunki do uczenia języka marne. Studenci masowo opuszczają grupę. W efekcie zostaje ona rozwiązana, a kuzyn zostaje bez oczekiwanych pieniędzy.

Akt III.
Kuzyn dostaje wiadomość od innej doktorantki, że będzie prowadzić ten sam przedmiot, bo studenci "zgłosili zapotrzebowanie" i kierownik postanowił jednak grupę zorganizować. W katedrze powiedzieli jej, żeby zwróciła się do kuzyna po materiały, bo ma gotowe. Doktorantce nie zapłacą, ona godziny ma darmowe.

Cieszę się, że nie dałam się namówić na doktorat po pierwszych studiach. Badania robię w pracy, a do machlojek nie miałabym cierpliwości.

Skomentuj (18) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 286 (306)

#77369

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Świąteczne Matki znów w natarciu. A raczej jedna z nich.

Przypomnę krótko: mamy w firmie 3 święte krowy, które przy każdym dłuższym weekendzie uciekają na zwolnienia na opiekę nad dziećmi - zazwyczaj tak krótkie, że nie ma fizycznej możliwości nasłania na nie kontroli z ZUS-u. Ostatnio kosztowało to resztę załogi ciężką harówkę między Bożym Narodzeniem i Nowym Rokiem. Jednocześnie babki mają uprawnienia certyfikacyjne i kontrolne, które są rzadkie na rynku, a niezbędne w działalności firmy (tzn. one aż tak rzadkie nie są, ale 85% ludzi, którzy je wyrobili pracuje już gdzieś indziej albo ma własne firmy eksperckie), więc zwolnienie ich z dnia na dzień rodzi więcej kłopotów niż mściwej satysfakcji.

Po BARDZO soczystym opieprzeniu paniuś za "niespodziewane" zwolnienie w grudniu szefostwo wzięło się za detaliczne przekopywanie ich umów. I odkryło coś, co na twarzy Bezpośredniej Szefowej (która siedziała z nami po 16-20 godzin w pracy w końcówce roku, bo zasuwaliśmy za siebie i 3 nieobecne) wywołało minę Cruelli de Mon. Uprawnienia, które ma Matka X są czasowe, więc należy je odnawiać co kilka lat. Żeby je odnowić, trzeba zaliczyć w ciągu kilku lat kilka kursów (siedzisz i płacisz za słuchanie czegoś, co i tak już wiesz z pracy, ale potrzebujesz papierka o doszkalaniu) oraz przepracować określoną liczbę godzin w labie z konkretnymi zadaniami. Odnowienie polega na wysłaniu papierków do odpowiedniej instytucji z wykazem szkoleń i rozliczeniem czasu pracy wraz z wykazem zadań od pracodawcy (w tym akurat przypadku).

Matce X uprawnienia wygasają ostatniego dnia marca, czyli od 1 kwietnia traci możliwość pracy na stanowisku, na którym jest zatrudniona. Kursy ma porobione (na koszt firmy). Jednak Szefowa Bezpośrednia wyliczyła, że do końca marca X zabraknie kilku godzin pracy. Bodajże 2 czy 3 dni roboczych. Wszystko przez zwolnienia na dziecko i jakiś tam urlop na żądanie w ostatniej chwili.

Oczywiście, firma nie wywali jej na bruk, ale przesunie na inne stanowisko. Z innym zakresem obowiązków. I odpowiednio zmniejszoną kwotą wynagrodzenia, bo w końcu za co ma płacić ekspertowi, który nie jest ekspertem?

X poczuła grozę, bo zaczęła pielgrzymki. Najpierw do szefowej - ona weźmie nadgodziny w marcu. Szefowa odparła, że nie wie, czy będzie taka konieczność - a bez konieczności nie może zlecić pracownikowi dodatkowych godzin pracy, bo przepisy tego zabraniają.

X pojawiła się zatem u mnie - w grudniu to ja robiłam jej robotę w labie i jeszcze kilka dni w styczniu, żeby skończyć partię zadaniową, tylko zatwierdzał to ktoś inny. Z płaczem - bo ona by chciała, żeby moje godziny rozliczyć jako jej. Bo ona ma dziecko, rodzinę, wydatki, nie może sobie pozwolić na zmniejszenie wynagrodzenia. A firma kazałaby pewnie jeszcze zwrócić koszt szkoleń.

Jestem mściwą suką, więc przypomniałam jej, jak przed feriami zimowymi wzięła dzień wolnego na żądanie bez żadnego uprzedzenia i zostawiła mi całą swoją robotę, bo "chciała odpocząć". I że ja właśnie staram się o glejt kontrolera, więc dla mnie każda godzina też jest cenna. Wyszła.

Dostałam od kolegi SMS, że Y siedzi dzisiaj w pracy i liczy każdą godzinę z ostatnich 2 lat. Podobno wielce satysfakcjonujący widok.

Skomentuj (38) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 399 (415)

#77263

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Wczoraj wyciągnęłam ze skrzynki pocztowej kopertę z PIT-em. Otworzyłam, przeczytałam i chwyciłam za telefon, żeby zamówić od wystawcy nowy egzemplarz.

Ze wszystkich sił starałam się dotrzeć do rozmówcy. Niestety, on "w systemie widział, że jest dobrze i wszystko się zgadza", więc nowego nie wystawi, bo sam nie może podjąć takich decyzji, żeby wydrukować i wysłać nowy PIT. Mam dzwonić w poniedziałek rano, kiedy będzie kierownik działu. Może i jemu się zgadza, tylko mi się nie zgadza to, że dostałam dokument wystawiony dla pewnego pana Kamila i wiem, jaki pan ma PESEL oraz ile w zeszłym roku zarobił u naszego zleceniodawcy. Jeszcze mniej zgadza mi się to, że ktoś inny dostał moje papiery. Wysłałam krótką i dosadną wiadomość, że pomylili koperty przy pakowaniu dokumentów i czekam na ich propozycję rozwiązania problemu. Mur - "wystawiliśmy dobry dokument".

Pana Kamila znalazłam w mediach społecznościowych i uprzedziłam o sytuacji, żeby się nie zdziwił, jeżeli zobaczy moje personalia w zawartości swojej koperty. Błąd był akurat dość łatwy do popełnienia, nazwiska mamy podobne.

Zleceniodawcą była spora, zatrudniająca ponad 150 osób instytucja budżetowa. Tyle dobrego, że pieniądze dostałam na czas i w odpowiedniej kwocie.

Skomentuj (11) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 178 (196)

#77102

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Przeczytałam historię o zarzuceniu dzieci zajęciami dodatkowymi, przeczytałam komentarze i stwierdziłam, że przedstawię rezultat takiego programu tresury dzieciaka.

Jest kilka takich kierunków rozwoju życiowego, w których klanowość wciąż żyje. Artyści, rzemieślnicy, zwłaszcza rzemiosła artystycznego, prawnicy, farmaceuci i lekarze, żeby daleko nie szukać. A kto nie jest z klanu, chciałby być, ale mu się nie udało, często usiłuje wcisnąć swoje dzieci. Na upartego.

Na moim roku kierunku lekarskiego spotkałam ludzi, którzy nigdy, przenigdy nie wzięli nawet pod uwagę tego, że mogliby lekarzami nie być, mimo że mają o wiele większe uzdolnienia w innych dziedzinach. Nie potrafią też podać żadnej osobistej motywacji związania się z medycyną - wyłącznie powody rodzinne. Są albo z wielopokoleniowych rodzin lekarskich, albo byli "wychowywani na lekarzy" przez lekarzy-rodziców (albo rodziców-nielekarzy, mniejsza z tym). Chcieli być lekarzami dlatego, że od tak dawna słyszeli, że chcą być lekarzami, że o niczym innym nie mieli odwagi pomyśleć. Po prostu na tę nieszczęsną medycynę ich wypchnięto, bo dziecko musi wyjść na ludzi.

Jeżeli ktoś rzeczywiście ma uzdolnienia w tym kierunku - dobrze. Będzie lekarzem, nie wybitnym, ale dobrym. Gorzej, jeżeli ktoś takich uzdolnień nie ma, a zamiast nich tylko ambicję - cóż, tu się robi niebezpiecznie. W najlepszym przypadku taki ktoś będzie lekarzem bardzo przeciętnym, a jeżeli ma dość pokory, żeby się z tym pogodzić i znać swoje ograniczenia, to ograniczy praktykę do spraw prostych i rutynowych, o niskim ryzyku. W najgorszym razie taki ktoś będzie źle leczyć.

Moja koleżanka z roku po pijaku zawsze puszcza sobie koncerty z filharmonii, bo chciała iść do szkoły muzycznej. Intuicyjnie rozumie muzykę, amatorsko gra na gitarze, naprawdę bardzo ładnie. Kłopot w tym, że o szkole muzycznej nie było mowy, bo jej ojciec jest lekarzem o dość prestiżowej specjalizacji i widzi w jedynaczce swoją spadkobierczynię, a dziewczyna lepiej gra jako amatorka niż operuje jako już prawie dyplomowany lekarz - i sama ma tego świadomość.

Znajomy opowiedział mi kiedyś o dziewczynie, która zrobiła dyplom lekarski pod naciskiem rodziców, a potem wyszła za mąż, skończyła jakieś studia nauczycielskie i pracuje w przedszkolu - bo wiedziała, że nie chce leczyć i nie będzie tego dobrze robić, a kocha pracę z dziećmi. Jeżeli kiedykolwiek ją spotkam, to szczerze pogratuluję odpowiedzialności i odwagi.

Skomentuj (18) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 228 (266)
zarchiwizowany

#76994

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Wracałam z pracy i szłam przez jeden z najbardziej zatłoczonych punktów w mieście - olbrzymi węzeł przesiadkowy komunikacji. Na moich oczach przebiegający chłopak wyrwał dziewczynie z dłoni jabłko, które jadła i uciekł, rechocząc.

Rozumiem wyrwanie torebki. Telefonu. Portfela przy bankomacie. Nie wiem, zerwanie naszyjnika z szyi. Potępiam, ale rozumiem kradzież czegoś cennego.

Ale kraść nadgryzione jabłko? Złodziej był ubrany w ciuchy ze znanych sieciówek, czyli jakieś 500 zł na odzież miał.

Dziewczyna najpierw osłupiała, a po chwili zaczęła się śmiać.

Skomentuj (1) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: -1 (43)

#76886

przez (PW) ·
| Do ulubionych
W miasteczku moich rodziców w czasie ferii zimowych jest akcja prowadzenia zajęć dla dzieciaków szkolnych w domu kultury i okolicach - planszówki, zajęcia plastyczne, tańce, śpiewy, łyżwy i podobne. Dzięki temu dzieci nie siedzą bite 2 tygodnie przed komputerami i część dowiaduje się, że w ogóle jest w mieście lodowisko i budynek ze sceną. Kilka razy prowadziłam w tym czasie zajęcia z kaligrafii - uczyłam prawidłowo trzymać pióro, ćwiczyłam różne alfabety, pokazywałam też zabawy z atramentem i papierem (choćby pisanie głupim sokiem z cytryny i ogrzewanie kartki). Prowadziłam, bo chciałam i mogłam. Do tej pory przed świętami albo tuż po odzywał się ktoś z organizatorów akcji, sprawdzając, czy wciąż chcę i mogę i uzgadniając szczegóły.
W tym roku nikt się nie odezwał, a i ja się nie wyrywałam, bo mam swoje sprawy, którymi muszę się zająć. Aż do wczoraj.

Wczoraj po południu dostałam SMS od dziewczyny, z którą byłam razem w gimnazjum - i do tego ograniczały się nasze kontakty, nawet nie miałam jej numeru telefonu. Napisała mi, że wysyła mi mail z informacjami o tegorocznych warsztatach, bo w tym roku jest w grupie organizatorów - i tyle. Pomyślałam, że trochę późno mnie werbują, ale że i tak nie planowałam się włączać, to sprawę olałam, pocztę sprawdziłam dopiero późnym wieczorem. I się deczko wpieniłam.

Zamiast zaproszenia dostałam gotowy program. Ze swoimi warsztatami wpisanymi 3 razy w tygodniu - środa, czwartek, piątek. Dodatkowo informacje, że w tym roku budżet jest ograniczony i prowadzący zajęcia muszą sami przynieść materiały, jeżeli nie ma ich na liście tych, które już kupiono (tutaj krótki spis podstawowych przyborów plastycznych, na których, rzecz jasna, nie było papieru piórkowego, peluru czy papieru biblijnego).
Odpisałam krótko i jadowicie, że żądam usunięcia mnie z programu i wpisania nazwiska osoby, która poprowadzi zajęcia, ponieważ ze mną nikt sprawy nie konsultował i nie deklarowałam udziału.

Dzisiaj, godzina 11 z minutami, mieszam rosół w garze i odbieram telefon. Dzwoni była koleżanka z gimnazjum. Dlaczego nie chcę prowadzić kaligrafii?
Hm... Bo nie? Bo mam swoje sprawy? Z których nie muszę się tłumaczyć? Bo nikt mnie nie zapytał, czy w tym roku chcę i mogę? I, wreszcie, bo nie podoba mi się dłużej zasuwanie za darmo, skoro część prowadzących dostała w zeszłym roku za to wynagrodzenie (nagrody pracownicze i gadżety dla załogi domu kultury i nauczycieli), a ja głupiej koszulki nie dostałam?
Jej odpowiedzi składały się w dużej mierze z "ale". Ale jak to, ale dlaczego, ale przecież wolontariuszom nie można płacić, ale co ona ma teraz zrobić (a tego to ja już nie wiem i nie mój problem)?
Zapytałam, dlaczego nie zapytała odpowiednio wcześniej, czy w tym roku się piszę. "Bo nie miałam ani twojego maila, ani telefonu, dopiero teraz dostałam" (guzik prawda, a jeżeli nawet, to pozostali organizatorzy mieli moje kontakty od lat). To dlaczego w ogóle wpisała nieuzgodnioną atrakcję do grafiku? "Bo... bo przecież co roku byłaś! Skąd miałam wiedzieć, że teraz się zrobisz wielką panią i się wypniesz!"
No to się tak wypięłam, że skończyłam rozmowę.

Dwie godziny temu zadzwoniła moja matka. Rozmawiała ze swoją koleżanką z domu kultury - podobno zostawiłam wszystkich w bardzo trudnej sytuacji, bo w ostatniej chwili odwołałam warsztaty uzgodnione od 2 miesięcy i to jeszcze w weekend. Ktoś tu usiłuje ratować swoją skórę.

Dziewczyna załapała się do pracy w miejskim wydziale kultury (wypytałam matkę). Cóż, maile z opisem sprawy do jej zwierzchnika i dotychczasowych organizatorów (większość wciąż siedzi w tej akcji) już poszły.

Tak sobie czekam na to, co się jutro będzie działo.

Skomentuj (16) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 412 (434)

#76861

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Weganie, weganie...
1) Współlokator pracuje w korpo z "zachodnimi tradycjami". Oznacza to, że każde słowo pracowników z zachodniego importu zachodnia wierchuszka traktuje jak świętość. Choćby się skarżyli na to, że w Polszy za często pada - wtedy pewnie przyszedłby mail, że wrażliwi zagraniczni ciepłolubni mają pracować tylko w dni słoneczne i być często wysyłani służbowo do ciepłych krajów.

Francuzka z innego niż jego polskiego oddziału zrobiła gównoburzę o zasięgu szefostwa na całą Europę. Bo ktoś specjalnie położył jakieś mięsne jedzenie na tej samej półce w lodówce, co jej full wegańska sałatka. Mail z jej żalem dostali wszyscy pracownicy w Polsce (stąd wie o tym współlokator, a od niego ja) oraz szefowie krajowi w Europie - napisała w nim, że czuje się prześladowana ze względu na wyznawany światopogląd... Po kilku dniach góra wysłała odpowiedź - we wszystkich placówkach korporacji ma być podział na półki wege i niewege w proporcji równej, a złapani na sabotażu podkładania mięsa poza granicę mają być karani obcinaniem benefitów. W imię równości, wolności i dbania o dobrą atmosferę w pracy w postaci korpofolku...

Ale to jeszcze nic.

2) 2 lata wyżej niż ja na studiach była dziewczyna, która pacjentom potrafiła powiedzieć, że chorują z powodu jedzenia mięsa. Albo że jego niejedzenie przyspieszy zdrowienie. Święcie w to wierzyła - jako studentka uniwersytetu medycznego. Próby konfrontacji jej poglądów z badaniami (które szły w tym kierunku, ale bardzo, bardzo małymi kroczkami i z wyraźnie inna marszrutą) kwitowała tym, że ma prawo do swoich przekonań, a nie wykazano, że jest inaczej (tu ma rację tylko dlatego, że akurat nikt nie prowadził badań w kierunku obalenia tezy "niejedzenie mięsa wzmacnia działanie terapeutyczne XYZ"). Jej przykład udowodnił mi, że dowolny kretynizm może zainfekować każdego.

Skomentuj (29) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 203 (249)