Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

Vanilla

Zamieszcza historie od: 10 maja 2019 - 20:35
Ostatnio: 2 lutego 2024 - 11:17
  • Historii na głównej: 5 z 5
  • Punktów za historie: 644
  • Komentarzy: 21
  • Punktów za komentarze: 62
 

#91059

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Podzielę się z wami moją batalią o zdrowie psychiczne, a może bardziej o diagnozę.

Nie będę się rozwodzić nad tym, co mi jest, bo praktycznie każdy lekarz ma swoją własną opinię na ten temat. Prawdopodobnie zaburzenia nerwowo-depresyjne, może depresja, ale słyszałam też opinię, że mam borderline, albo po prostu jestem smutna i nic mi nie jest.
Po latach chodzenia do psychologów, by się dowiedzieć, dlaczego mój mózg działa inaczej, lżejsza o kilka tysięcy... byłam dokładnie w tym samym miejscu.

Jeden z psychologów potrafił słuchać mnie bez słowa przez 30 minut, a kolejne 15 opowiadać o filmie, który widział (za 200 zł/h).
Dopiero mój przyjaciel - psycholog rzucił propozycją i zrobił mi podstawowy test, że mogę być autystyczna. I tego dnia nagle WSZYSTKO nabrało sensu. Dla pewności udałam się do prywatnej kliniki z tą specjalizacją, gdzie pani psycholog rzuciła, że z dużym prawdopodobieństwem mam autyzm+ADHD.

I ta opinia dała mi naprawdę dużo do myślenia i mega mi pomogła w rozumieniu siebie i świata. Ale nie stać mnie było, by zrobić sobie pełną diagnozę i terapię w prywatnym ośrodku.
Zaczęłam więc zapisywać się na NFZ...
I tu zaczyna się nasza przygoda.

Dzięki bogu, że mój stan jest w miaaaarę stabilny, bo przysięgam, że nic bardziej nie powoduje u mnie myśli samobójczych, jak psychiatrzy i walka o stabilizację psychiczną.

W zeszłym roku miałam jedną panią psycholog, która była naprawdę spoko. Miła, zaangażowana, przejmowała się. Ale w ogóle nie pracowała z autystami, więc nawet nie wiedziała, czy może mnie tak postrzegać. Co wydawało mi się problemem o tyle, że... pani psycholog ewidentnie nie rozumiała, o co mi chodzi. Dlaczego myślenie w inny sposób jest problemem? Co to w ogóle znaczy, że nie czuję się dostosowana do świata? Czego ja właściwie chcę i potrzebuję? Co to znaczy, że mentalnie dryfuję na tratwie na środku oceanu i nie widzę żadnych kierunków, w których mogłabym się udać?

Powiedziała, że żeby pracować dalej, potrzebuję diagnozy. Dla mnie super, o to mi chodziło od początku. Więc wysłała mnie do psychiatry w tym samym ośrodku.

Jakieś 45 minut omawiałyśmy notatki mojej pani psycholog, po czym pani psychiatra stwierdziła, że jej brakuje u mnie...
Tak, zgadliście.
Diagnozy.
Wybaczcie, że nie znam się na tych rzeczach, ale byłam pewna, że właśnie po to tam przyszłam. Ale jednak nie. Bo w ogóle w tym ośrodku nie robią badań pod tym kątem, mam próbować gdzieś indziej.
Pani psychiatra nie wiedziała, co mi jest, ale była bardzo chętna wystawić mi na to leki.
Dostałam kolejny papier ze skierowaniem i trzymanie kciuków za dalszą pracę.

Kolejne podejście. Zapisałam się do innej kliniki i specjalnie zadzwoniłam tam, by się dowiedzieć, czy są w stanie mi zrobić diagnozę. Czym pani po drugiej stronie telefonu wydawała się mocno zdziwiona.
- Ale jak to diagnozę? Pani psychiatra może pani tylko wystawić skierowanie, diagnozę, albo dać leki.
Ja: ...no i właśnie ja chcę diagnozę - odparłam skonfundowana.
- No to pani przyjdzie i pani doktor powie pani, czy potrzebuje pani kolejnego skierowania, czy leków...

Dostając tak konkretne wskazówki, wybierałam się na spotkanie z ogromnym optymizmem.

Tylko 3 miesiące czekania na wizytę.
A właściwie 4.
Dzień przed planowaną wizytą dostałam telefon, że "pani doktor nie ma, w sumie nikt nie wie, co się stało, ale wizyty odwołują. Proszę dzwonić za tydzień".
Dzwonię za tydzień "zapytamy pani doktor i oddzwonimy do pani jeszcze dzisiaj".
Kolejnego dnia próbowałam się sama do nich dodzwonić, to już odrzucali moje połączenia.
Niby nic, ale patrząc na mój słaby stan psychiczny, skopało mnie to jeszcze bardziej. Jakim beznadziejnym muszę być człowiekiem, skoro nawet psychiatra mnie unika? A co z ludźmi, którzy pilnie potrzebują pomocy i są zlewani w taki sposób?

Ale udało się w końcu, dotarłam na wizytę do psychiatry numer 2.

Oczywiście od razu usłyszałam, że oni diagnoz nie robią, bo nie mają do tego sprzętu. Pani oczywiście może mi wystawić receptę na leki, ale jak chcę wiedzieć, co jest nie tak z moim mózgiem, to ona poleca klinikę X (sprawdziłam ją oczywiście. Około 3 tysiące zł za diagnozę, chociaż doktor mówiła tak, jakby była to przychodnia darmowa).

Ale pani psychiatra bardzo szybko stwierdziła, że jej zdaniem nie mam autyzmu i dlaczego myślę, że mam? A każdy mój kolejny argument zbywała, że to jest zupełnie normalne, tak ma każdy, a to pewnie dlatego, że rodzice się rozwiedli jak byłam w gimnazjum. Jednocześnie ignorując moje wytłumaczenia, że tak mam całe życie.

Ja: Nie rozumiem i nie potrafię czytać ludzi.
P: Jak to pani nie rozumie ludzi? To pewnie przez depresję się pani nie chce analizować. A w ogóle to każdy ma nieco inną wrażliwość i emocjonalność.
Ja: No właśnie wydaje mi się, że ja nie jestem emocjonalna. Całe życie mam wrażenie, że moje uczucia są strasznie spłycone i nie czuję emocji jak wszyscy. Nawet jeżeli je okazuję.
P: Pani się nie porównuje do innych, bo każdy ma inaczej. Przecież ja widzę, że pani odczuwa emocje, na pewno je pani zdusza w sobie, bo parę lat temu zaczęła pani palić CBD itd."
Ja: No teraz jestem roztrzęsiona, bo mówię o ciężkich tematach, ale zwykle moja emocje są na totalnie obojętnym poziomie.
P: Tylko się pani tak wydaje, wcale tak nie jest. Znam panią 10 minut i nie może być pani wyprana z emocji 24/7, skoro teraz załamuje się pani głos.
Nie powiem, żeby psychiatra negująca każdy mój argument i odczucie napawała mnie determinacją.

Dałam jej papiery od psychiatry numer 1.
P: Ale po co pani w ogóle to wzięła? - zapytała z oburzeniem. Niestety, skonfundowana nie umiałam jej odpowiedzieć na to pytanie. Może dlatego, że psychiatra mi to dała?
P: I dlaczego nie ma tu pieczątki, ani żadnego podpisu?
Po czym spojrzała na mnie zimno, jakbym co najmniej ukradła te elementy. W międzyczasie wydarzyło się parę innych rzeczy, więc nieco sfrustrowana powiedziałam, że nie wiem, ja tych papierów nie uzupełniałam. Ja chcę wiedzieć, czy mam autyzm czy inne zaburzenie i jak nad tym pracować.

Więc siedziałam tam przez godzinę, próbując wyjaśnić chaos, jaki dzieje się w moim mózgu, by za każdym razem słyszeć, że ja się mylę, wcale tak nie czuję, jest to spowodowane zupełnie innym czynnikiem, niż twierdzę. A to że mam tak całe życie w ogóle nic nie zmienia.
Nie była to miła wizyta, nie powiem. Dodatkowo, chociaż emocje mam spłycone, to bardziej psychicznie niż fizycznie. Zwykle jestem po prostu w stanie neutralnym. Mam jednak dziwne coś, że gdy zaczynam mówić o sobie i swoich problemach, zaczynam płakać. Nie czuję się smutno, myślę w zupełnie normalny sposób i wręcz wkurza mnie, że łamie mi się głos, a nie mam na to wpływu. Staram się więc po prostu odpowiadać najlepiej, ogarniając się w miarę możliwości.
Aż w pewnym momencie pani psychiatra rzuciła do mnie tekstem:
- Ale proszę wyświadczyć mi przysługę i się uspokoić. Bo naprawdę, ja jestem zmęczona, a pani głos strasznie mnie drażni.
Bo mówiłam drżącym, załamanym głosem. Chwilę wcześniej jeszcze się obraziła, że mnie nie rozumie, bo mówię za cicho i niewyraźnie.

Szczerze, to był moment, gdy miałam ochotę wstać i wyjść. Oczywiście to okropne, że rodzice nie przejmowali się moimi emocjami i byłam zdana na siebie. Ale fakt, że przychodzę do, jak mi się wydawało, "bezpiecznego" miejsca, gdzie mam pracować nad swoją psychiką, też nad emocjami, a słyszę, że mam się ogarnąć, bo pani doktor jest wkurzona tym, że łamie mi się głos, to coś tu jest mocno nie tak.

Może to tylko ja. Może się nie znam itd. Ale jakoś mam wrażenie, że pracując z nawet odrobinę zaburzonymi osobami, przydałoby się odrobinę empatii i zrozumienia. Tymczasem głównie usłyszałam, jak bardzo się mylę w kwestii mojej psychiki, nie ogarniam jak działają ich popieprzone zasady z wydawaniem jakichkolwiek diagnoz, no i śmiał mi się załamać głos, gdy opowiadałam o mojej przeszłości...

Chciałabym rzucić jakimś happy endem na koniec, ale chyba go nie będzie. Aktualnie rozważam wykupienie leków z recepty i czekam na kolejną wizytę u psychologa.

psychiatra

Skomentuj (30) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 125 (137)

#87742

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Znacie prawo Murphy'ego?
"Wszystko co może pójść źle, pójdzie źle".
Jakby istniało pierwsze moje prawo, brzmiałoby ono:
"Jeżeli ktoś ma jakiś wybór, na pewno nie wybierze ciebie".
Dzisiaj opowiem o tym, jak mój ojciec stwierdził, że jego nowa dziewczyna jest ważniejsza niż ja.

Rodzice się rozwiedli jak byłam nastolatką. Nie było to przyjemne, ale nie miałam problemów, by sobie z tym poradzić. Trochę bolało, bo kontakt z ojcem się ewidentnie pogorszył, ale jakoś sobie żyłam, akceptując nową rzeczywistość.
Rodzicom dość szybko wyjaśniłam, że nie mam nic przeciwko, by sobie znaleźli kogoś nowego, ale nie chcę w tym uczestniczyć. Nie miałam ochoty na wspólne obiadki czy wypady z obcą mi osobą, która czułaby się w obowiązku ze mną zaprzyjaźniać. Słowem - niech robą co chcą, ale nie chcę się w to mieszać.

Czas mijał, zaczęły się zbliżać święta. Zawsze je spędzamy najpierw u rodziny matki, potem ojca. Taka tradycja. Wtedy ojciec zaprosił mnie do siebie i powiedział, że chciałby na rodzinny obiad zabrać swoją nową dziewczynę. Kompletnie sobie tego nie wyobrażałam, bo o dziewczynie słyszałam pierwszy raz w życiu i nie chciałam nagle udawać, że jest częścią rodziny.
Powiedziałam ojcu, że będę się czuła przez to strasznie niekomfortowo i zaproponowałam, że może w tym roku święta po prostu spędzę z matką. Ten pomysł z kolei nie spodobał się ojcu i finalnie poszliśmy na układ. Skoro ja przyjeżdżam w pierwszy dzień świąt, niech wigilię spędzą razem, a potem się "wymienimy". Oboje się na to zgodziliśmy, czas leciał.

Tu muszę zaznaczyć, że od jednej rodziny do drugiej dzieli nas kilka ładnych godzin drogi, a w święta dojazd jest ograniczony. Muszę najpierw pociągiem przejechać kilka godzin do większego miasta, skąd zgarniał mnie ojciec.

Pierwszy dzień świąt. Wstaję rano, zbieram się, tłukę się jednym pociągiem, potem przesiadam do ojca. Jechaliśmy tak chwilę, aż w połowie drogi zatrzymaliśmy się na stacji. Zauważyłam, że ojciec miał lekko skwaszoną minę, więc czułam, że coś się święci. Wziął mnie na bok i zaczął:
- Wiesz, bo jest sprawa. Wiem, że się umawialiśmy inaczej, ale musisz wiedzieć, że dalej jest u rodziny moja dziewczyna. Uznałem, że byłaby samotna w święta, nie miała do kogo pojechać, więc zostaje.
Milusio. Nawet się nie wysilił, by mi to powiedzieć wcześniej. Tylko jakby to zrobił, nim kilka godzin tłukłam się pociągiem z walizkami, to na pewno bym nie przyjechała. Gdy ja wychodziłam z szoku, on kontynuował.
- No więc nie mogła zostać sama na święta. Ale jeżeli nie chcesz z nią spędzać czasu, mogę cię odwieźć zamiast tego do domu, albo nawet do rodziny matki.

Tutaj kompletnie mnie zatkało. Czułam, jakby mnie spoliczkował. Nie mógł zostawić swojej dziewczyny samej, ale bez mrugnięcia okiem był gotów mnie odwieźć do domu. I to wtedy, gdy cały pierwszy dzień świąt spędziłam, by tam dojechać.
Nasze mieszkanie było akurat niedaleko, więc jestem święcie przekonana, że bez mrugnięcia okiem by mnie tam zostawił. Bez względu na to, czy byłabym tam sama.
Nie wiem, czy naprawdę by mnie odwiózł do dziadków od strony mamy.
Podejrzewam, że nie, ale chciał dać mi złudzenie wyboru. Tak naprawdę zostałam jednak postawiona pod ścianą. Jakbym nie przyjechała, cała rodzina by się pytała, co się stało, czemu ojciec po kilku godzinach wrócił sam. I wstyd było mi wrócić do matki i przyznać się do sytuacji. Że po prostu mnie wystawił i wyrzucił.
A to wszystko dla dziewczyny, którą znał kilka miesięcy.

Wiedziałam, że wybór mam jeden, przełknęłam dumę i pojechałam, chociaż całą drogę wstrzymywałam łzy. Może ktoś stwierdzi, że to głupie, ale poczułam się dla niego kompletnie nieważna. Powiedział mi wprost, że dziewczyny, z którą jest kilka miesięcy, nie zostawi samej, więc mogę się z tym pogodzić, albo spadać.
Pamiętam, jak podczas obiadu świątecznego chciało mi się płakać.
Miałam ochotę wyjść i nawet spędzić święta sama. Ciężko było tego nie zauważyć, więc finalnie święta miałam zrujnowane ja, a ojciec z dziewczyną czuli się przy mnie bardzo niekomfortowo.

Wkrótce potem zerwali. Po jakimś czasie ojciec mi powiedział, że to w sumie z mojej winy, bo jego dziewczyna czuła się źle podczas świąt, że nie okazałam jej sympatii.
Cóż, jakoś nie jest mi przykro.

rodzina

Skomentuj (29) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 175 (209)

#88108

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Ostatnio pojawiło się kilka historii o oszczędnych ojcach, więc dodam też o moim.

Ojciec też należy do osób, które nie lubią wydawać pieniędzy. Z jedną znaczącą różnicą - nie lubi ich wydawać na kogokolwiek poza samym sobą. Na swoje dzieci w szczególności.

Rodzice rozwiedli się jak byłam w gimnazjum. Trudno, zdarza się. Z ojcem kontakt miałyśmy różny, ale ogólnie można powiedzieć, że on był. Widzieliśmy się raz na kilka miechów, czasami pisaliśmy na fb. Mi to akurat nie przeszkadzało, bo, jakkolwiek to zabrzmi, nie przywiązuję wagi do ludzi. (Jest to osobna kwestia, której wolałabym na razie tu nie przytaczać)

Więc żyliśmy sobie nowym życiem, aż do 18, gdy ojciec zaczął kombinować, jak by tu zrobić, by jak najmniej nam płacić alimentów. Siostrę próbował "zmotywować" do chodzenia na lekcje przez obcinanie jej alimentów, ale kasa oczywiście szła całkowicie na jego i jego zachcianki. Mi obcinał kasę o połowę bo niby nie miał. A dla mnie był bohaterem, robił takie fajne rzeczy, opowiadał super historie. Więc wierzyłam mu i zgadzałam się na połowę pieniędzy. Nawet gdy chwalił się nowymi słuchawkami czy głośnikiem. Zawsze tłumaczył, że wyrwał jakoś po taniości, albo oszczędzał. A warto wspomnieć, że były to rzeczy porządne i markowe.
Ale ojciec przecież by mnie nie okłamywał na kasę, prawda?

Tak naprawdę wszystko co dostawałam szło na studia. Wybrałam sobie niszowy kierunek o ogromnym obłożeniu, więc wieczorowe były dla mnie jedyną opcją. Alimentów akurat starczało na tyle, żebym mogła płacić za uczelnię i czasami wyskoczyć ze znajomymi na jakiś fast food. Utrzymywała nas mama, więc chociaż nie musiałam się przejmować płaceniem za dom czy jedzenie.

Wszystko się zaczęło psuć, gdy wzięłam dziekankę. Po pierwszym roku studiów byłam wykończona, potrzebowałam czasu dla siebie, chciałam zająć się swoimi pasjami i podróżować.

Wtedy ojciec stwierdził, że skoro robię sobie roczną przerwę od studiów, to jego alimenty automatycznie przestają obowiązywać. Ale że jest "takim dobrym człowiekiem" powiedział, że może mi i siostrze dawać połowę tego, co dawał do tej pory, o ile będziemy mu pomagać w szkoleniach. Nie zapomniał przy tym wspomnieć, jaka to ogromna okazja dla nas, ile się nauczymy, jak ogromną wiedzę nam przekaże.

Teraz się czuję, jak oszukany praktykant, któremu dają cudowną ofertę pracy, ale zamiast pieniędzy dostaje wpis do CV.
Tak więc robiłam za jego asystentkę. Drukowałam ulotki, przygotowywałam zestawy na spotkania, pomagałam mu w projektach, którymi się zajmował. A on bez mrugnięcia okiem wykorzystywał mnie za połowę pieniędzy, która prawnie mi się należała. Robił to nawet, gdy wróciłam na studia. Potrafił się obrazić, że w czasie sesji się uczę, a nie lecę do niego pomagać w projektach. Bo przecież on mi daje pieniądze.

A pewnego dnia dowiedziałam się, że nie może sobie sam stwierdzić, że przestaje mi płacić, bo miałam rok przerwy. Że tylko sąd może zdjąć obowiązek alimentacyjny, gdy będę w stanie utrzymać się samodzielnie.

Studiuję dziennie, nie mam jeszcze pracy, matka utrzymuje nas obie, a ojciec w ogóle przestał czuć się za nas odpowiedzialny.
Poczułam się okropnie. Myśl, że ktoś, komu tak ufałam, oszukiwał mnie na kasę, zabolała. I to strasznie. Więc poszłam z nim to wyjaśnić. Starałam się mówić konkretnie, rzeczowo i spokojnie. Że mam nadzieję, że to pomyłka, że wierzę, że nie oszukiwałby mnie celowo, że chcę to wyjaśnić.

A on? Robił wszystko, żebym poczuła się winna podczas tej rozmowy.
- A ile jeszcze pieniędzy ci potrzeba? (zapytane takim tonem, jakbym codziennie wyciągała od niego setki złotych na pierdoły).
W trakcie, gdy mówiłam o moich uczuciach westchnął ciężko z zastanowieniem.
- A wiesz? Tak sobie myślę, że ja nigdy nie prosiłem rodziców o pieniądze na studia.

I tutaj dwie sprawy.
Po pierwsze - muszę osobno prosić o pieniądze na studia, bo z połowy alimentów nie byłoby mnie na nie po prostu stać. Pierwszy rok opłacałam sobie bez problemu. Teraz nie kupuję sobie nawet książek, bo ledwo mnie stać na odłożenie mojej części.
Po drugie - to też kłamstwo. Rodzice długo dostawali pieniądze i na swoje potrzeby i na nas. Rodzina się zrzuciła na nasze pierwsze i drugie mieszkanie, a ojcu nawet dali pieniądze na to, w którym żyje aktualnie.

W wieku 40 lat dostał od rodziny mieszkanie, ale twierdził, że wstyd byłoby mu prosić rodziców o pieniądze na studia. Mówił wszystko, żebym poczuła się źle, że potrzebuję pieniędzy na życie i studia. Co najlepsze, bardzo ceni edukacje i chce, żebym miała jakieś wykształcenie. Ale szkoda mu, że musi się do tego dokładać.

Ciekawostka - jakiś tydzień po tym, przypadkiem znalazłam u niego fakturę. Kupował ubrania, żeby ze znajomymi nagrać jakąś rekonstrukcję historyczną. Albo na bal przebierańców, nie wiem.
Cena? Dwukrotność tego, co z takim bólem mi płaci.

Tutaj można zapytać, czemu nie znajdę sobie pracy na weekendy? W końcu co tam dla mnie, studiować 5 dni w tygodniu, pracować w weekendy, a w pozostałe dni się uczyć. Szukam pracy na wakacje, ale w roku szkolnym odebrałaby mi cały wolny czas.
Mam swoją pasję. Rzecz, którą zajmuję się od pierwszych klas podstawówki i poświęcam na to każdą wolną chwilę. Jest to dziedzina artystyczna, więc ciężko na tym w ogóle zarobić, ale od dobrych kilkunastu lat robię wszystko, żeby to zmienić. Jeżeli miałabym powiedzieć, że coś się dla mnie liczy w życiu, to właśnie to.

I tu dochodzimy do kolejnego elementu dyskusji.
[O]jciec: Skoro brakuje ci pieniędzy, to czemu nie pójdziesz do pracy?
[J]a: (powody podane wyżej). Dodatkowo wiesz, że każdą wolną chwilę przeznaczam na pasję. Jak pójdę do pracy to już w ogóle nie będę miała na to czasu. Studia to mogą być moje ostatnie lata, gdy mogę tworzyć.
O: Ale nie zarabiasz na tym.

Może głupota, ale było jak cios w serce. Jakby powiedział, że moja pasja się nie liczy, że ma to totalnie gdzieś. Bo skoro na tym nie zarabiam, to dlaczego miałoby to mieć znaczenie? W jego oczach ważniejsze jest to, żeby nie musiał na nas płacić, niż żebym realizowała się w kierunku, który kocham.

Jeżeli tylko nie musi, to nie wydaje na nas grosza. Dzień Dziecka? Nie pamiętam, kiedy ostatnio dostałam od niego życzenia. Czasami tylko powtarza, że przecież nie jesteśmy już dziećmi. Dzień Kobiet? Byłam w szczerym szoku, że niektóre dziewczyny dostają od ojców chociażby różę.


Na Boże Narodzenie czasami siostra zostaje u rodziny matki. Trochę ją rozumiem, ale sama staram się podzielić tak, żeby wszyscy byli zadowoleni (spoiler - nikt nigdy nie jest zadowolony). Jeżeli siostra nie przyjedzie na święta, nie przejmuje się nawet, by kupić jej jakiś prezent. To dla niego chyba wygodne, że może oszczędzić te kilkadziesiąt zł na własnej córce. A potem narzeka, jaka to ona zła, że nie mają kontaktu.

Przy rozwodzie sąd zasądził, że z ojcem mamy spędzać co drugi weekend i dwa tygodnie wakacji. Czas spędzaliśmy raz na miesiąc, ale nie o tym.
Wiecie ile razy zabrał nas na wakacje?
Raz. I to tylko mnie, bo z siostrą nie miał już prawie kontaktu. Postanowił pojechać do kraju, w którym jestem absolutnie zauroczona. To jest super, przyznaję. Wymyślił super-oszczędną wycieczkę, ale tak, by zobaczyć wszystko - też spoko.

Ale ponieważ to taki ogromny wydatek, to skoro jadę, stwierdził, że się dorzucę. Bo przecież on sam nie będzie mi fundował wakacji, chyba mnie poj3bało. Zapłaciłam więc za samolot, co prawdopodobnie wyszło 1/3 całej sumy.
Wyobrażacie sobie być dorosłym facetem, pierwszy raz od lat zabierać dziecko na wakacje i kazać ledwo pełnoletniej dziewczynie płacić kilka tysięcy za samolot, żeby nie być w plecy?

I to nie tak, że jego nie było stać. Bo sam w ciągu tych lat wiele razy był za granicą. A to pojechał sobie na Kubę uczyć się tańca, a to do Norwegii, żeby zobaczyć zorzę polarną, a to zorganizował sobie jakiś grupowy wyjazd. Kupuje sobie drogie sprzęty, komiksy, książki, ciągle chwali się nowymi gadżetami, które kupił, albo dostał w ramach współpracy. Często opowiada, że dostał x zł za jakąś akcję, albo organizuje wielkie wydarzenie. A potem magicznie nie ma pieniędzy na nic, więc ja mam wyrzuty sumienia, gdy raz na pół roku pójdę do knajpki bardziej eleganckiej niż KFC.

Więc nie brakuje mu pieniędzy. Po prostu szkoda mu ich na nas. A co najgorsze, czasami sprawia wrażenie, jakbyśmy w jakiś sposób były winne temu, że się urodziłyśmy. Bo on w naszym wieku musiał wychowywać dwójkę dzieci (nieplanowanych ofc). Czasami się zachowuje jak męczennik w związku z tym. Jakby zrobił swoje, więc powinnyśmy być mu wdzięczne i pozwolić mu zająć się swoim życiem, a nie oczekiwać, że na studiach będę dostawać od nich jeszcze jakąkolwiek pomoc.

Wspomina o tym często, więc tym bardziej się czuję jak utrapienie. Jakbym zniszczyła rodzicom życie i teraz tylko czekają na odzyskanie go. Podejrzewam, że może to być jeden z powodów moich problemów psychicznych.


Siostra rozważa, czy nie pójść do komornika po pieniądze, których nie płaci jej od kilku lat. Sama bym to zrobiła, gdyby ojciec tak często nie powtarzał, że "pójście do sądu to najgorsza rzecz, którą można zrobić w rodzinie i to jest coś, czego nigdy bym nie wybaczył".

Ale czasem się zastanawiam, czy faktycznie by mi to przeszkadzało...

rodzina

Skomentuj (48) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 148 (206)

#87640

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Moja rodzina mnie nie cierpi.
Nigdy mnie nie bili, nie skrzywdzili mnie fizycznie, ale wiele razy okazywali mi swoją pogardę. Nie chodzi teraz o rodziców, ale ciotki, wujków i dziadków.

Ogólnie - byłam wpadką. Matka przypadkiem zaciążyła mając 18 lat z moją siostrą, a dwa lata później ze mną. Rodzice nigdy nie ukrywali, że nie byłyśmy planowane, ale nigdy w dzieciństwie nie dali nam tego odczuć. Dalsza rodzina za to... cóż, chyba nie lubiła faktu, że się pojawiłyśmy. Najlepiej niech świadczy o tym fakt, że pierwszy raz tak naprawdę porozmawiałam z dziadkami, gdy zdawałam na prawo jazdy. Musiałam ukończyć 18 lat, by uznali mnie za ciekawą osobę, z którą można porozmawiać.
Nienawidziłam odwiedzać rodzinki, bo wiedziałam, że nikt nas tam nie chce. Przyjeżdżałyśmy, siadałyśmy przed telewizorem i tak siedziałyśmy kilka dni, aż do wyjazdu, by potem posłuchać, że w ogóle nie spędzamy czasu z rodziną.
Kiedyś spróbowałam. Mając jakieś 8 lat, usiadłam razem ze wszystkimi w głównym pokoju i przez pół godziny przysłuchiwałam się rozmów o ludziach, których nie znałam i sprawach, które małego dziecka po prostu nie interesują.
Kiedy rodzice nas strofowali, że cały czas siedzimy przed ekranem, byłam pewna, że to moja wina. Teraz nie wiem, czego od nas tak naprawdę oczekiwali, skoro nikt nie chciał ani z nami rozmawiać ani się bawić, a o polityce rozmawiać jeszcze nie umiałam. Teraz mam wrażenie, że jako dziecko nie byłam dla nich dość interesująca, by ktokolwiek się mną przejął.
Niby głupota, drobnostka, ale analizując to po latach wiem, że między innymi przez to zawsze się czuję niewystarczająca. Potrzebuję ludziom udowadniać moją wartość, bo inaczej nie czuję się wystarczająca, by ktoś poświęcał mi uwagę.

Opowiem wam dzisiaj dwie historie związane z moją Piekielną Ciotką. PC była najstarsza w rodzeństwie i chyba bardzo przeżywała, że moja matka pierwsza ułożyła sobie życie. Nie lubiła nas, co pogłębiło się jeszcze bardziej, gdy sama doczekała się swoich dzieci.

Miałam lat 14, wyjechaliśmy z dziadkami nad jezioro. Dziewczyny siedziały na pomoście, ja stanęłam obok. Nagle PC razem z drugą ciotką zaczynają się śmiać, że, mam nieogolone nogi. Zaczęły mnie dotykać i drwić, że włoski mam takie ciemne i szorstkie. Chyba nie muszę mówić, że dla dojrzewającej nastolatki to był ogromny wstyd. Do dzisiaj nie jestem w stanie założyć krótkich spodenek, jeżeli wcześniej bardzo dokładnie się nie ogolę.

Innym razem wszyscy wsiedliśmy do samochodu. PC była wtedy w drugiej ciąży. Siedzimy, a ona wtedy zaczyna ostentacyjnie coś wąchać. Zaczęła mówić, że coś jej śmierdzi i zaraz zwymiotuję. Rodzinka zgodnie stwierdziła, że to na pewno ja.
Było mi strasznie wstyd. Wyszłam z samochodu i chciało mi się płakać. Byłam w podobnym wieku co w pierwszej historii i było mi okropnie głupio. Nikt się nawet nie wysilił na odrobinę subtelności, po prostu wspólnie mnie wyśmiali, że śmierdzę. Do dzisiaj się zastanawiam, jak można tak powiedzieć dojrzewającej nastolatce.
Co wtedy zrobiła moja mama? Przyniosła mi koszulkę i kazała się przebrać, jednocześnie utwierdzając młodą Vanillę, że to całkowicie odpowiednie, zachowywać się w ten sposób.

Może to ja jestem przeczulona, ale takich historii było znacznie więcej. Na palcach jestem w stanie zliczyć, gdy dalsza rodzinka była dla mnie miła, a większość tych sytuacji i tak zdarzyła się, gdy byłam już dość "wartościowa" by z nimi rozmawiać i dość pyskata, by nie dawać się oczerniać. Mimo to, podejrzewam, że częściowo to im zawdzięczam niską samoocenę i przekonanie, że jeżeli nie będę dość wartościowa, nikogo nie będę obchodzić.

Od dawna chciałam się podzielić moim żalem, ale zawsze mnie coś powstrzymywało. Jeżeli historia się przyjmie, podrzucę więcej.

rodzina

Skomentuj (37) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 186 (212)

#84558

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historia Aime Sii o jej cesarskim cięciu, przypomniała mi sytuację z ostatnich świąt.

Ogólnie jestem osobą już pełnoletnią, ale jeszcze nie samodzielną życiowo. Oficjalnie jestem dorosła, ale jeszcze nie mogę sobie pozwolić na wynajęcie mieszkania, opłacenie rachunków etc. A chociaż nie przewiduję tego w najbliższych latach, to kiedyś chcę mieć dzieci. Jednak prawdopodobnie część ludzi nigdy nie uzna mnie za matkę.

Czemu? Otóż postanowiłam sobie już jakiś czas temu, że nie chcę rodzić, tylko zaadoptować dziecko.

Szanuję bardzo wszystkie kobiety, które zdecydowały się na ciąże, nawet je podziwiam, ale ja osobiście nie potrafię sobie tego wyobrazić (zaraz zlecą się osoby, które będą mnie hejtować za to, rozumiem). Dla mnie ciąża jest czymś po prostu... wybaczcie za określenie, ale obrzydliwym. Nie potrafię sobie wyobrazić, że coś by we mnie rosło, widok ciężarnego brzucha bardziej mnie odrzuca, niż zachwyca, a widząc filmiki, jak dziecko się rozpycha i widać jak się rusza, aż dostaję dreszczy.

No i wszystkie historie o tym, jak okropna potrafi być ciąża, dodatkowo mnie odrzucają. Mimo to, chcę pewnego dnia wychować jakieś dziecko, dać mu dom, edukację i miłość. Adopcja wydaje mi się rozwiązaniem bardziej niż oczywistym. Ja nie będę musiała się męczyć z ciążą (leniwa ze mnie gówniara, która nie chce się poświęcić dla dziecka, wiem), a ktoś zyska prawdziwe życie, zamiast spędzać je w sierocińcu. To ma dla mnie znaczenie, a nie opinia ludzi.

Po tym przydługim wstępie, chciałabym się cofnąć do bożego narodzenia 2017r. Jak zawsze spędzałam ten czas u rodzinki w innym mieście. Po obiedzie zeszło na różne tematy i wujek zaczął wypytywać mnie o życie, plany, przyszłość i tak dalej. Rozmowa tak się potoczyła, że w końcu powiedziałam, że gdy nadejdzie czas, to chcę zaadoptować dziecko, a nie rodzić.

Powiedziałam wszystkim, że to dla mnie nie jest naturalne, że wydaje mi się to niesmaczne i po prostu nie chcę tego przeżywać. Nie sądziłam, że rozpętam tym piekło.
- Ale jak to nie chcesz rodzić? Przecież to najlepsze, co może spotkać kobietę!
- Kobiety od wieków rodzą i nie widzą w tym problemu, a ty wydziwiasz.
- A co powie twój facet, że ma wychowywać cudze dziecko? (Nie mam chłopaka, ale gdyby którykolwiek kazał mi zajść w ciążę, to na pewno bym stwierdziła, że nie nadaje się na ojca moich dzieci).
- A gdyby twoi rodzice nie chcieli mieć dzieci? To co wtedy? (P.S nie chcieli. Po prostu wzięli odpowiedzialność za to, co zrobili, co bardzo doceniam).
- Jak spotkasz faceta to ci przejdzie, teraz tak mówisz.
- To obowiązek każdej kobiety, by być w ciąży
- Jeżeli zaadoptujesz, to nie będziesz się czuć prawdziwą matką, bo to nigdy nie będzie twoje dziecko.
- Zaadoptowanego nie pokochasz tak, jak prawdziwego.
I tego typu podobne.

I wiecie, co jest w tym najgorsze? Że większość tego tekstów, jaka to ciąża nie jest wspaniała, rzucał... wspomniany wcześniej wujek. Babcia coś dorzuciła, ale większość kobiet w rodzinie nie wypowiedziało się ani słowem.

Jedynie facet, który nigdy nie miał nawet możliwości poczucia, albo zrozumienia, jak to jest, tłumaczył mi, że jako kobieta mam moralny obowiązek urodzić dziecko, jednocześnie robiąc z mężczyzn męczenników, bo ci muszą przecież znosić kobiety w ciąży, ich zachcianki i zmiany nastrojów, a one "tylko" muszą to przeżyć...

Rozmowę skończyłam w momencie, gdy pijany wujek zaczął mówić, że zawsze mogłabym zajść w ciąże w wyniku gwałtu...

rodzina

Skomentuj (57) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 148 (188)

1