Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

Werbena

Zamieszcza historie od: 20 lutego 2011 - 23:23
Ostatnio: 27 stycznia 2014 - 15:24
O sobie:

Z wykształcenia kopaczka dołów i wieśniakolożka, z zawodu wróżka, z charakteru paskuda, jędza i stworzenie aspołeczne. Ruda, podła, cyniczna.

  • Historii na głównej: 42 z 50
  • Punktów za historie: 49241
  • Komentarzy: 335
  • Punktów za komentarze: 4379
 

#57726

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Z racji emocjonalnych nacisków uczęszczam na kurs przedmałżeński.
Słowo daję, gdyby nie to, że obiecałam sobie, że przetrwam, to już dawno tkwiłabym za kratami jako winna wielokrotnego morderstwa i profanacji zwłok. Ale obiecałam, więc w spokoju i skupieniu zaciskam zęby, starając się nie myśleć o tym, że marnuję czas, taplam się w głupocie i jeszcze za to płacę.

Tylko kilka najbarwniejszych kwiatków:

- Wszelkie dyskusje o miejscu religii i wiary w życiu rodzinnym obowiązują w Jedynym Słusznym Formacie. Z Jedynymi Słusznymi Wnioskami. Dałam się sprowokować i wygłosiłam jadowity komentarz odnoszący się do pozytywnej teologii objawienia i jej przełożenia na możliwości kultywowania wiary w rodzinie - a raczej tego, że takich możliwości dziś nie widzę. Zostałam opatrzona komentarzem "ta pani przyszła się wymądrzać i siać zamęt";

- Gender (nie ma kwadransa bez zwrotu antygenderowego) jest przyczyną i konsekwencją (logiki nawet nie usiłowałam szukać) wszelkiego zepsucia moralnego naszych czasów;

- Bezpłodność to nie problem w rozmnażaniu, wystarczy wierzyć i wszystko jest możliwe (zaczęłam się krztusić ze śmiechu, kiedy to usłyszałam, ale facetowi, który dał z siebie wyrwać, dlaczego dzieci mieć nie będzie, raczej do śmiechu nie było);

- Odmówienie zwierzania się ze wszelkich bolączek, niepełnosprawności ("Ale co takiego konkretnie pani jest? Bo są choroby, z którymi nie można brać ślubu!" - kwiatek w kwiatku) i historii pożycia jest niedopuszczalne i świadczy o tym, że przychodzi się na kurs ze złym nastawieniem;

- Szpanowanie wiedzą - "pani psycholog" odpytuje każdego, jak chce nazwać dzieci, kręci głową, kiedy jakieś imię jest zbyt nowoczesne (no bo kto przy zdrowych zmysłach daje córce na imię Lucyna), bo to prowadzi do zepsucia i konsumpcjonistycznego stylu życia, opowiada historie patronów i patronek "dopuszczalnych" imion. Przychodzi do mnie. Jak chcę nazwać dziecko? Teodycea!

Usłyszałam historię świętej Teodycei, rzymskiej męczenniczki za wiarę z III wieku naszej ery, która nawróciła męża, dzieci, służbę i mało, a nawróciłaby cały świat. Przez moment uwierzyłam, że to ukryta kamera.

Nie dziwię się popularności nowych ruchów religijnych, neopogaństwa, pogaństwa, religii wschodnich, pastafarianizmu, IPU i ateizmu w Polsce. Dziwię się, że ktokolwiek pozostał przy katolicyzmie, skoro nauczanie ludzi w jego duchu właśnie tak wygląda.

Skomentuj (126) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 425 (1011)

#57300

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Uwaga lekarza z powiatowego zespołu ds. orzekania o niepełnosprawności w przedmiocie zaawansowanej choroby nowotworowej narządów kobiecych, wypowiedziana chyba jako zamiennik żenującego żartu prowadzącego:
"Skoro nie planowała pani dzieci, to przecież to żaden uszczerbek na zdrowiu, tylko się cieszyć, bo teraz już na pewno pani nie wpadnie".

Nie sądziłam, że kiedyś moje mechanizmy obronne zaprą się, żebym nie przyjmowała do wiadomości tego, co się do mnie mówi. Bo gdybym przyjęła, to chyba zamordowałabym go krzesłem.

Skomentuj (41) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1003 (1095)

#55283

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Krótka przypowieść o odwadze wyrażania siebie.

W ubiegłym tygodniu byłam na pogrzebie. Okazja jeszcze mniej przyjemna niż zazwyczaj na takich imprezach, bo grzebano kilkunastoletnią dziewczynę.

Wzruszającą i piękną - dosłownie - mowę nad trumną wygłosiła [c]iotka zmarłej, poetka (za moich czasów w liceum omawiało się jej twórczość). Mowę miękką, łagodną, przepełnioną miłością i zadumą. Stosownie do okoliczności.

Kiedy żałobnicy wychodzi z cmentarza, szłam ramię w ramię z ową ciotką i nieznaną mi bliżej [k]obietą. Przez chwilę słyszałam ich rozmowę (tyle dobrego, że przynajmniej szeptały, zamiast mówić pełnym głosem).
[C] Też godzinę wybrali, mogli przesunąć na jutro ten cały pogrzeb, Nikt by od tego nie umarł, he, he. Przecież im mówiłam, że o 11 mam jogę, ale nie, nic nie dociera.
[K] No przecież nikim się nie przejmują. Znałaś ją w ogóle?
[C] Skąd, z nimi to ja od lat kontaktów nie utrzymuję...

Muszę przyznać, że talentu niebiosa nie poskąpiły, uwierzyłam w cioteczną miłość.

Skomentuj (24) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 793 (901)

#54754

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Jest sobie szpital. W tym szpitalu co pewien czas zostaję potraktowana dawką soczków i ciastek bardzo nasyconych chemią, dzięki którym boli mnie bardziej, ale dłużej, więc teoretycznie powinnam się cieszyć. Mój koktajl składa się z kilku substancji, które wryły mi się w świadomość tak głęboko, że kiedyś złapałam się na układaniu z płatków śniadaniowych ich struktur molekularnych.

Jest też takie coś, co pozwala ludziom ubezpieczonym w NFZ zobaczyć, za co też nasz ukochany Narodowy Fundusz Zdzierstwa płaci pod pozorem utrzymywania nas w dobrym zdrowiu. Jako pasjonatka wiedzy na swój temat, z wielkiej ciekawości już w pierwszym tygodniu funkcjonowania tego informatora sprawdziłam, ile kosztuje wciskanie we mnie chemii, po której mam ochotę wyszarpać sobie serce paznokciami z piersi, ale lekarze prosili, błagali, wręcz zaklinali, że mojego przypadku potrzebują, żeby badania i publikacje skończyć, więc zaciskałam zęby i siłowałam się ze sobą. Ale w pewnym stwierdziłam, że przestanę.

Wyliczenia w ZIP-ie wydały mi się nieco niezrozumiałe, więc poprosiłam o wyjaśnienia szpital. Konkretnie - na czym polegają te dziwne badania, które podobno mam robione przy każdej serii wtłaczania we mnie świństwa, skoro sama robię i opłacam wszystkie poza wywiadem na miejscu? I od kiedy moja mieszanka wzbogaciła się o kilkanaście w sumie nowych leków, o których najwyraźniej zapomniałam, że w ogóle je biorę? Ba, zapomniałam też, że jej skład zmienia się z dawki na dawkę, bo stałe są wyłącznie 4 podstawowe specyfiki, które rzeczywiście przyjmuję. Porozmawiałam o tym z bratem i bratową, porozmawiałam o tym z mężem i doszłam do wniosku, że nie po to robię komuś przysługę kosztem własnego samopoczucia, żeby jeździł na mnie jak na łysej kobyle i wykorzystywał moją osobę do rzeczy moralnie wątpliwych.

Grzecznie, spokojnie, pokornie i od niechcenia wręcz wspomniałam przy najbliższej okazji, że zajrzałam do wykazu refundowanych świadczeń i znalazłam tam rzeczy, których nie rozumiem, więc byłabym bardzo wdzięczna za wyjaśnienia. Cóż, zdaje się, że wsadziłam kij w mrowisko. Zamiast wyjaśnień usłyszałam tylko "KUR*A MAĆ!", a potem kazanie na temat niewiarygodności tego, co w ZIP można znaleźć. Bardzo, ale to bardzo gorączkowe i coraz bardziej goniące w piętkę kazanie.

Robienie ze mnie głupiej nigdy mi się nie podobało, więc poprosiłam o te rewelacje na piśmie, ba, mogę je nawet odtworzyć z dyktafonu, gdyby pan lekarz chciał wiernie oddać kolejność słów i wszystkie zająknięcia. Wtedy rzucił kolejną panną, co ma krocze robocze i wybiegł. Poczekałam 10 minut, zebrałam się, wysłałam mężowi (który w tym czasie odbierał kopie mojej dokumentacji) wiadomość, że może mnie już zabrać i pojechałam do oddziału NFZ, podzielić się z nim dwiema wizjami moich wizyt w tym szpitalu. Tym, o czym byłam informowana, o czym nie byłam, na co zgodę wyraziłam, a na co wyrazić nie mogłam, ponieważ nikt mnie o takową nie zapytał. Tym, co widziałam i pamiętam, a co najwyraźniej umknęło mojej uwadze... Nie powiem, byli bardzo zainteresowani.

2 dni później zadzwonił do mnie pewien Bardzo Ważny Pan. Opowiedzieć, że to wszystko była wina jednego, młodego lekarza, że oni już go odsunęli od projektu. Że on bardzo prosi, żeby wrócić, żeby wycofać skargę z NFZ, żeby powiedzieć, że to nieprawda, bo to przecież nieprawda jest. Że już wszystko będzie w porządku, że nikt nie podejrzewał, że coś takiego jest możliwe! Kusiło mnie, żeby zapytać, co konkretnie - oszustwa w rozliczaniu leków i badań, sztuczne podwójne finansowanie całego cyrku i robienie ze mnie idiotki, a może to, że w ogóle się o wszystkim dowiem? Pan prosił też, żebym nie porzucała projektu, bo to kluczowy etap. Żebym ludziom karier nie łamała. Żebym tego broń Bóg nie nagłaśniała, bo jeszcze zamkną projekt i każą oddawać fundusze. Żebym była człowiekiem. Odrobiną przyzwoitości się wykazała. I w ogóle. Od próśb przeszedł do przemawiania do mojego dobrego serca. Uczciwości. Dobrej woli. Podkreślił, że się nikomu nic nie stało. Że to wszystko przecież dla mojego dobra. Że przyczyniam się do rozwoju ogólnoświatowej nauki. Na końcu niemalże zaczął grozić, roztaczając przede mną wizję lekarzy odwracających się ode mnie ze wstrętem, skoro tak agresywnie przeciwko nim gram. Przecież ja muszę mieć świadomość, że to dla mnie jedyna szansa.

Miałam dla niego krótką, zwięzłą odpowiedź: NIE. Pan się chyba obruszył, bo pożegnał mnie dobitnie sformułowanym życzeniem, bym się "pier*oliła".

2 tygodnie później odwiedziła mnie kobieta, która też miała swój udział i jakieś obowiązki w tym projekcie i zaczęła od najważniejszego dla mnie słowa: "przepraszam". Powiedziała mi wiele rzeczy, które pohamowały mój gniew, ale do tej opowieści już nie należą. Powiem tylko, że zdecydowałam się przemyśleć zakopanie topora wojennego.

Mój prawnik zastanawia się, czy jest prawna możliwość całkowitego uniemożliwienia udostępniania mojej dokumentacji medycznej do celów naukowo-badawczych, skuteczniejsza niż oświadczenie, że sobie tego po prostu nie życzę. Bo jakieś resztki sukowatości jeszcze we mnie zostały.

Wiecie co? Każdy krok uświadamia mi, że ten świat jest tak barwny, bogaty i przepełniony sku*wysyństwem, że staje się w moich oczach coraz ciekawszy.

Skomentuj (71) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 723 (897)

#36338

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Zapewne niedługo mój mąż dostanie dwa listy. Pierwszy z policji, że ma się stawić na przesłuchanie w sprawie o pobicie (przy pomyślnych wiatrach, coś czuję, że początkowa wersja będzie iść w kierunku zamachu terrorystycznego, względnie morderstwa ze szczególnym okrucieństwem), drugi z kurii, że nakłada się na niego anatemę.
A wszystko dlatego, że dzisiaj nie wytrzymał i dał w ryj wikaremu.

Co by nie mówić, proboszcz lokalnej parafii jest świetny, ludzie go i lubią, i poważają, i żałują. Lubię i poważam go osobiście od momentu, w którym, dowiedziawszy się o moim życiowym zajęciu, przyszedł, porozmawiał ze mną o tym, w jaki sposób umieszczam to w swoim światopoglądzie, jaką moralnością się kieruję, jak wygląda moja religijność i czy przypadkiem nie jestem ezozjebem. Porozmawiał spokojnie, bez krzyków, bez odgórnego rzucania gromami, na końcu westchnął, stwierdził, że pochwalić tego nie może, ale widzi, że przynajmniej jestem uczciwa, a Bóg ostatnio manną z nieba nie sypie. I poszedł.

Żałuję go - razem z większością parafii - z powodu wikarego, który wyraźnie pokazuje, że laikat ma właśnie za... laikat, z całą hołubioną przez wieki drugorzędnością względem kleru. W skrócie, parafianie to ciemnota, a jemu przypadło niewdzięczne zajęcie niesienia iskry wśród durny tłum. O ile proboszcz stwierdził, że jestem dopustem bożym i nic na mnie nie poradzi, tylko może się cieszyć, bo mógł trafić gorzej, o tyle wikary tak łatwo się nie poddał.

Kazań, napomnień, wytykań i jadowitej jowialności "pamiętaj, córko, Matka Kościół jest miłosierna i cierpliwa", czyli "przyjdzie koza do woza" już nawet nie liczę. Odkąd jego zarzuty, że przyszłości przewidzieć nie można, a już na pewno nie mogą tego robić kobiety zbiłam tym, że jego teologia opiera się w całości na proroctwie, ale możliwe, że urim i tummim to kolczyki, a Anna, Debora, Miriam i Hulda to zapewne biblijni transseksualiści oraz zapytałam, czy mam mu może wywołać ducha Samuela, bo do mnie ma bliżej niż do Endor, przestał się do mnie odzywać.

Za to zatrzymał dziś mojego męża, żeby wypytać o moje zdrowie, po czym zostawił go z dobrą nowiną, że powinien się cieszyć, "bo kiedy umrę, to znajdzie sobie normalną, pobożną żonę".

Cóż, mąż przekazał mu uniwersalny, doszczękowy znak pokoju.

Skomentuj (84) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1068 (1366)

#36062

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Pan z historii http://piekielni.pl/36059 nie jest, niestety, przypadkiem odosobnionym.

Pierwszy kwartał mojej pracy w salonie wróżbiarskim właśnie dobiegał końca, kiedy pojawił się ON. Pan w garniturze za, lekko licząc, 4-5 tysięcy, buciki warte drugie tyle (gdyby mnie było stać, ubierałabym tak męża), kolejna okrągła sumka w aktówce, płaszczu i okularkach. Persona z gatunku tych betonowo-pęczniejących, oni drzwiami do środka, ty przez okno na zewnątrz, żeby złapać oddech (i nie mówię tylko o sporej nadwadze). Podnoszę głowę znad papierów i już mam pytać, czy był umówiony, ale mnie ubiegł.

[ON] Dobry, kryształową kulę proszę. Tylko szybko.
[Ja] Słucham???
[ON] No, kulę. Taką tam - wskazuje na stolik dekoracyjny - szklaną czy kryształową, nieważne. Tylko żeby dobra była, dla żony.
[Ja] Jeszcze raz. Czego pan potrzebuje?
[ON] A mówią, że wróżki niby sprytne. KRYSZTAŁOWĄ KULĘ chcę kupić. Dla ŻONY. TAMTA MOŻE BYĆ.
Obracam się to na niego, to na stolik, wreszcie dotarło do mnie, że chce odkupić naszą pokazową kulę.
[Ja] Wie pan co, ona nie jest na sprzedaż. My w ogóle nie sprzedajemy takich rzeczy...
[ON] PANI NIE PIE*DOLI, TYLKO PAKUJE. ILE ONA? KARTY PRZYJMUJECIE? (Właśnie tak to odebrałam - że mówił capslockiem.)
[Ja] Niech pan nie krzyczy, nie jestem głucha. Tamta kula nie jest na sprzedaż, to dekoracja!
[ON] WSZYSTKO JEST NA SPRZEDAŻ, A MI ŻONA DUPĘ TRUJE. ILE TO SZKŁO?
[Ja] Moment, szefową poproszę...

Przyszła szefowa, popatrzyła na NIEGO - pod jej wzrokiem trochę zmalał - i zaczyna komedię od początku.

[Sz] Czego pan potrzebuje?
[ON] NOŻESZ... KULĘ CHCĘ! KRYSZTAŁOWĄ! ŻONA POTRZEBUJE!
[Sz] Przykro mi, nie jest na sprzedaż. Mogę panu dać adres dobrego sklepu.
[ON] PANI! JA NIE MAM CZASU JEŹDZIĆ PO SKLEPACH, JA MAM ŻONĘ I FIRMĘ!! ILE ZA TO CHCECIE?
[Sz] Jak dla pana, 10 tysięcy.
Pan widać miał kameleona wśród przodków i mu się geny uaktywniły na twarzy, bo z czerstwego różu momentalnie przeszedł do soczystej śliwki węgierki.
[ON] COOOO??!! ZA TEN KAWAŁEK TANDETY?? POJ*BAŁO WAS CHYBA!!
[Sz] Specjalne życzenia mają specjalne ceny. Zapakować panu?
[ON] NO CHYBA SOBIE ŻARTUJESZ! TAŃSZĄ JAKĄŚ MI ZNAJDŹCIE!!
[Ja] Jak mówiłam, NIE SPRZEDAJEMY TAKICH RZECZY. To salon wróżbiarski, nie sklep ezoteryczny.
Pan zaczął wodzić wzrokiem ode mnie do szefowej. Po kilku sekundach trybiki zaskoczyły.
[ON] TO CO MI DUPĘ ZAWRACA I CZAS MARNUJE! BYŁO MÓWIĆ, ŻE NIE MA!
W tym momencie nawet moja szefowa przestała ogarniać sytuację, a ON zawinął się w płaszcz i wyszedł. Niestety, nie na długo.

Wrócił następnego dnia z żoną (materiał na kilkanaście innych historii, kobieta była przekonana, że odrodziły się w niej Sybille, Kassandry, Pytie i różne inne wieszczki) i wyliczeniem w łapie. Mnie ominął, poszedł od razu do szefowej. Wyszedł po blisko kwadransie, czerwony ze złości, niemalże siłą ciągnąc za sobą małżonkę, która najchętniej wyniosłaby cały salon razem z nami i zabrała do domu. Wyliczenie zostawił. Na kartce było szczegółowo opisane, ile czasu zmarnował na dojazd do nas, ile kosztowało paliwo, zużycie samochodu, ile ważnych biznesów by w tym czasie załatwił, ba, nawet kłótnię z żoną wyszczególnił.
Najważniejsze jednak było to, ile w sumie powinniśmy mu wszyscy oddać za czas i siły, które na nas poświęcił i zmarnował. Bo nie chciałyśmy mu sprzedać kryształowej kuli. Dobrej. Dla żony.

Z historii wynikła jedna ogólna nauka dla mnie, którą wygłosiła szefowa: "przyzwyczajaj się".

Skomentuj (65) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 835 (923)

#35863

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Kasta pielęgniarek ma u mnie +10 do szacunku.

Zaczęło się wczorajszego ranka. Przez sen zaczęłam wymiotować. Raz. Drugi. Trzeci raz był krwawy. We mnie narasta przerażenie, mąż bierze mnie pod pachę, znosi do samochodu i wiezie do szpitala.
Oczywiście, pół stolicy nie miało kiedy się tam wybrać, tylko specjalnie czekało na nas. Nic to, jesteśmy przyzwyczajeni. Uzbrojona w hałdę papierowych ręczników i woreczki czekam na swoją kolej. Po korytarzu co jakiś czas przechodzi ktoś z personelu. Traf chciał, że bluznęłam krwią pod nogi jakiejś [l]ekarce. Może była w moim wieku, może rok starsza lub młodsza - nie wyczułam. Ale wyczułam bezbrzeżną wręcz odrazę, kiedy spojrzała na mnie i otworzyła usta.

[L] Takie ścierwo nawet przychodzić nie powinno, pieniądze z podatków i mój czas marnuje.

Gdybym akurat nie usiłowała nie udławić się rzygowinami, pewnie spróbowałabym rzucić się jej do gardła. Mąż chyba już się przymierzał, ale uprzedziła go [p]ielęgniarka, która szła za tamtą lekarką.

[P] A takie k*restwo na stażu powinno pamiętać, za co mu płacą. Bo dyplom po medycynie i ciocia w NFZ, to nie kanonizacja.

Wzięła mnie pod rękę i zaprowadziła do łazienki, uspokajając po drodze. Byłam zbyt skołowana, żeby zareagować na miejscu, ale jeżeli teraz czyta to ona lub ktoś z jej rodziny - dziękuję.

Skomentuj (46) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1955 (1997)

#34318

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Przeżyłam wiele przebojów z kurierami, ale sytuacja z dzisiejszego ranka nigdy nawet nie przyszła mi do głowy.

Znalazłam na parapecie półpiętra paczkę. Sporą, ciężką, waga kuchenna pokazuje prawie 2 kilogramy. Oklejona taśmą firmy kurierskiej z cyferką w nazwie. List przewozowy naklejony na pudełko (zawsze myślałam, że przykleja się je w woreczkach, a nie kartkę luzem) i zalany kawą. Chyba kilka razy, bo kawałka brakowało, a spora część rozpadła mi się w palcach, kiedy próbowałam go odkleić i jakoś wysuszyć. Strona z adresami całkowicie nieczytelna, rozpoznałam tylko, że imię odbiorcy zaczyna się na An-, a ulica kończy na -ego 4. Reszta starta, rozdarta, czarna i lepka.
Nazwa ulicy, przy której mieszkam, bynajmniej nie kończy się na -ego. Wnioskuję, że paczka powinna znaleźć się w zupełnie innym miejscu, tym bardziej, że adresowana chyba do budynku wolno stojącego, a nie mieszkania w bloku. W klatce co prawda są Anny i jeden Antoni się chyba też znajdzie, ale przecież nie będę chodzić od drzwi do drzwi i pytać, czy ktoś czeka na przesyłkę, bo znalazłam.

Zadzwoniłam na infolinię firmy kurierskiej, powiedziałam, co znalazłam. Usłyszałam, że to niemożliwe i żebym podała numer przesyłki. Tylko ciekawe, skąd mam go wziąć, skoro tak samo czytelny, jak wszystko inne. Żaden kurier ani nikt inny po paczkę nie przyjdzie, bo nie i na pewno zmyślam.

Od dzisiaj wszystkie przesyłki będę chyba dostarczać osobiście. Albo gołębiami pocztowymi.
Aktualizacja: paczka odwieziona na policję.

Skomentuj (21) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 748 (808)

#33966

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Myślałam, że promocja na ptasie mleczko w moim prywatnym rankingu "tłuszcza i zniszczenie" jest przebojem. Błąd. Tłuszcza nie przebiera w środkach, żeby mnie zadziwić.

Byłam na zakupach w markecie. Chciałam kupić pieczarki - nie ma. Zawędrowałam w głąb sklepowych alejek, kiedy z głośników usłyszałam, że cena pieczarek obniżona o ileś tam procent. Czyli, jak wywnioskowałam, grzyby przybyły, zatem obrót na pięcie i wracam do warzyw. Wyszłam zza regału i stanęłam jak wryta.

Ludzie tłoczyli się wokół skrzynek z pieczarkami. Ściskali. Popychali. Wchodzili na siebie. Bili się. Pieczarkami się bili. Na moich oczach krewka staruszka wzięła ich garść i wgniotła je w twarz stojącego obok niej mężczyzny, krzycząc "a udław się, pier*olony ch*ju!!", po czym odjechała z wózkiem, w którym było chyba 6 jednorazówek wypchanych grzybami do granic możliwości plastiku.
Inny gość zwyczajnie zapakował do wózka 4 skrzynki. I zwiał, bo ludzie chcieli mu je wyrwać z rąk. Ktoś przesypywał grzyby ze skrzynki do torby, takiej, jakie czasami dają w sklepach budowlanych. Jakaś parka z dziećmi podawała sobie łańcuchowo wypchane torebki.

Zjawisko niewątpliwie miało charakter rekreacyjno-edukacyjny. Rekreacyjny, bo nic tak nie bawi, jak solidna dawka ludzkiego poj*bania z rana, a edukacyjny, bo można się było nauczyć bardzo, bardzo wielu wulgaryzmów, adresowanych do wszystkich płci, ras, gatunków, wyznań i czego tylko się chciało.

Po niecałym kwadransie pieczarki się skończyły. Ludzie nie zauważyli tego jeszcze przez kilka minut, bo walczyli między sobą o wypchane jednorazówki. Zapytałam dziewczynę z obsługi, czy mają jeszcze jakieś grzyby w magazynie, bo potrzebuję pół kilo. Przyniosła mi, ale powiedziała, żebym przyszła po nie pod kasy, bo tutaj trochę strach. Skwapliwie skorzystałam z dobrej rady.

Skomentuj (56) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1180 (1268)

#33813

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Przeczytałam historię http://piekielni.pl/33799 i odżyło we mnie echo dawnego gniewu.

Moja prababcia z całej rodziny tolerowała tylko kilka osób, co dało się odczuć po odczytaniu jej testamentu (wydziedziczeń było tam sporo, a że testament spisany u poważanego notariusza, to nawet nie bardzo było jak go podważyć). Mi przypadło w spadku trochę biżuterii, a w niej okaz wyjątkowej urody i wartości, szmaragdowy naszyjnik.
Prababka zastrzegła w ostatniej woli, że nie życzy sobie, by ktokolwiek poza mną nosił te kamienie, a ja sama miałam je założyć po raz pierwszy dopiero do ślubu, podobnie jak prawie całą resztę ozdób.

Do zeszłego roku wszystko leżało w dawnym mieszkaniu babci, zajmowanym przez ojca (ślub planowałam w bliżej niesprecyzowanej przyszłości). Do zeszłego roku, ponieważ kiedy odwiedziłam tatusia w ostatnie wakacje, drzwi otworzyła mi moja macocha. Odstawiona jak szczur na otwarcie kanału i udekorowana moim naszyjnikiem. Oczy wyszły mi na wierzch. Zwrotu ozdoby zażądałam jeszcze przed zzuciem butów, ale równie dobrze mogłam żądać od drzewa, żeby rosło korzeniami do góry.
MOJE szmaragdy? W życiu, są jej, to prezent ślubny! Jak śmiem ją oskarżać, ba, to prawie kradzież, chcę ją obrabować z rodzinnych precjozów.

Krzykami ściągnęłam ojca. Dlaczego oddał mój spadek kobiecie, o której wiedział, że nienawidzę jej od pierwszego wejrzenia? "Bo ja nigdy nie nosiłam tego naszyjnika". Skończyło się na tym, że zdjęłam go z niej siłą. Kazałam wydać sobie resztę - według wykazu z babcinego testamentu. Okazało się, że na większości zdążyła położyć łapę przedsiębiorcza macocha. Za zgodą ojca nosiła tylko jeden naszyjnik, ale resztę ozdób przejęła na własną rękę.

Nie wiem, kogo chciała wtedy zabić bardziej, mnie czy ojca, który już nie mógł udawać, że to ona jest pokrzywdzona, ale rzuciła się na mnie. Spacyfikowałam ją celnym kopniakiem w żołądek i zagroziłam wyszarpaniem wszystkich kudłów, jeżeli jeszcze raz wyciągnie łapę po moją własność.
Do dzisiaj za złodziejkę uważa właśnie mnie.

Skomentuj (24) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1232 (1366)