Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

Werbena

Zamieszcza historie od: 20 lutego 2011 - 23:23
Ostatnio: 27 stycznia 2014 - 15:24
O sobie:

Z wykształcenia kopaczka dołów i wieśniakolożka, z zawodu wróżka, z charakteru paskuda, jędza i stworzenie aspołeczne. Ruda, podła, cyniczna.

  • Historii na głównej: 42 z 50
  • Punktów za historie: 49242
  • Komentarzy: 335
  • Punktów za komentarze: 4379
 
[historia]
Ocena: 6 (Głosów: 26) | raportuj
27 stycznia 2014 o 15:18

@Draco Prowadzącym nauki nie musiałam - już wiedzieli. Była przednia awantura. :P

[historia]
Ocena: 3 (Głosów: 27) | raportuj
27 stycznia 2014 o 15:13

Z moich doświadczeń wynika, że o wiele lepiej wiem, w co (oraz: jak, dlaczego, po co i z jakiej przyczyny) nie wierzę niż oni wierzą i w duchu tej "wiary" nauczają. Bo treści, które mi się serwuje stoją w sprzeczności z wiedzą medyczną, psychologiczną, historyczną i teologiczną. Czego nie omieszkałam wytknąć już na pierwszym spotkaniu. Reakcja - kazano mi się uciszyć i nie przeszkadzać.

[historia]
Ocena: 0 (Głosów: 18) | raportuj
27 stycznia 2014 o 14:46

Nie wiem, za bardzo śmiałam się w duchu, żeby ją zapytać, która hagiografia o niej opowiada. :D Święta Teodycea może stać się teraz patronką cierpiących ze strony ludzi wymyślających nieistniejących świętych.

[historia]
Ocena: -1 (Głosów: 47) | raportuj
27 stycznia 2014 o 14:35

Taaaak, zapomniałam, że mój zawód sprawia, że od razu wszyscy moi bliscy są objęci ekskomuniką i nie mogą wziąć ze mną ślubu. To pewnie przez ten wiek, pamięć już nie ta. Taaak. @zendra Moja hipokryzja ma się bardzo dobrze, karmię ją regularnie i szczepię, daję jej też zabawki z rodzaju "kuria wymaga, żeby taki kurs odbyć niezależnie od wyznania, skoro chce pani wejść w związek z katolikiem". A moje poczucie, że chrześcijańskie nauki o rodzinie, z którymi jestem dość dobrze zaznajomiona i to, co mi serwuje duszpasterstwo na "naukach" przedmałżeńskich to dwa zupełnie odrębne światy, z których ten drugi toczy rak gorszy od mojego ma się jeszcze lepiej, z rzetelną wykładnią na kursie mogłabym polemizować, mogłabym ją przyjąć, mogłabym ją rozważać, na serwowaną mi tam (i tu) degrengoladę umysłową mogę co najwyżej napluć. Najlepiej zaś ma się przeczucie, że utożsamianie jednego z drugim w imię podbijania sobie bębenka, żeby potrollować w sieci jest niewątpliwie objawem tych "naszych czasów".

[historia]
Ocena: -1 (Głosów: 1) | raportuj
23 stycznia 2014 o 0:30

Czytam to, czytam i czegoś nie mogę zrozumieć. Po pierwsze - przedmiot miał mniejsze wartości punktowe niż zajęcia kierunkowe, nic dziwnego przy przedmiotach kształcenia ogólnego, tutaj - ogólnohumanistycznego. Jeżeli na jego zaliczenie trzeba było poświęcić więcej - lub nawet tyle samo! - czasu i pracy niż przy którymś z przedmiotów o większej wartości ECTS, w dodatku specjalistycznych, to skargi były jak najbardziej na miejscu. W hierarchii zajęć akademickich ważniejsze są te zajęcia, które mają więcej punktów - odzwierciedlają one udział pracy studenta niezbędnej do zaliczenia kursu w całości jego pracy w semestrze. Jeżeli wymagany przez prowadzących nakład pracy rozkładałby się nierównomiernie między przedmiotami, studenci mieliby w pełni zasadne podstawy do skarg. Po drugie - te zajęcia miały być na pierwszym roku. Nie wiem co prawda, jak wygląda praca samorządu studentów na akademiach muzycznych, ale nie wydaje mi się, żeby student I roku "w końcu poszedł do rektora", ponieważ procedura rozwiązywania sporów i skarg w szkołach wyższych jest tak skonstruowana, że do rektora odwołuje się dopiero po niezadowalającym wyniku postępowania dziekańskiego, oczywiście, jeżeli przepisy na to pozwalają, a sprawy przed rektorem przedstawia parlament studentów. Dziekan musiałby być całkowicie bierny, żeby samorząd studencki mógł "w końcu iść do rektora" - albo robić jawną hucpę i ignorować te skargi wygłaszane na radzie wydziału, ale wtedy byłoby bardzo dziwne, że rada nie rozliczyła go z postępowań. Sprawy podniesione na radzie wydziału idą przecież trybem administracyjnym. Tak samo z dyrekcją i radą katedry. Po trzecie - na uczelniach wypełnia się ankiety ewaluacyjne dotyczące zajęć, ocenia w nich m.in. wymagania prowadzącego i realizację materiału na zajęciach. Jeżeli takie ankiety wypadają rokrocznie negatywnie, to prowadzący ma obowiązek się do ich wyników ustosunkować, przygląda się sylabusom przedmiotu, sprawdza prace zaliczeniowe z poprzednich lat i hospituje zajęcia. Dziwne, że nie wspominasz o podjęciu takich kroków, są standardowe na uczelniach wszystkich typów. Po czwarte - funkcjonują na uczelniach senackie komisje ds. nauczania, dydaktyki, jak zwał, tak zwał. Bardzo dziwne, że przy licznych skargach przedstawiciel wydziału w senacie uczelni nie przedstawił tej sprawy odpowiedniej komisji. Jeżeli sprawa trafiła do rektora z pominięciem komisji dydaktycznej, to jest to co najmniej dziwne. Im dalej w las, tym więcej niewiadomych. Uczelnie artystyczne nie są przecież całkowicie innym światem akademickim i też funkcjonują wg procedur - w tej historii brakuje ich tak wielu, że samoistnie nasuwa się podejrzenie, że wykładowcę zwolniono w ramach zwyczajnej redukcji godzin, skoro prowadził przedmioty kształcenia ogólnego - te ogranicza się jako pierwsze i skargi studentów niewiele mają z tym wspólnego.

[historia]
Ocena: 17 (Głosów: 25) | raportuj
22 stycznia 2014 o 8:39

"To są studia, a nie podstawówka" - racja, to są studia i dorośli ludzie mają możliwość większego uczestniczenia w kształtowaniu programu zajęć, w którym biorą udział. Jeżeli wymagania wykładowcy były oderwane od rzeczywistości i fizycznie niemożliwe do zrealizowania przy przewidzianym na przedmiot obciążeniu godzinowym i wartości ECTS, to nie dziwię się, że studenci się skarżyli. Też bym się skarżyła. Bo "dużo, bardzo dużo wymagać" a "dużo i słusznie dużo wymagać" to zupełnie różne rzeczy. Kiedy studiowałam, jedna z nowo zatrudnionych doktorek na zajęciach piętnastogodzinnych - za 2 ECTS - dowaliła wymaganiami i bibliografią obowiązkową takimi, jakich nie było przy przedmiotach mających po 30 godzin wykładu, 30 godzin ćwiczeń i łącznie 10 punktów. Wyśmialiśmy ją. Nie było fizycznej możliwości, żeby zmieścić się z przerobieniem materiału w ramach czasowych, jakie narzucały parametry tych zajęć. To są studia i coś dzieje się kosztem czegoś. Jeżeli uczelnia uznała, że przedmiot jest wart tyle i tyle mojej pracy, to wykładowca powinien z uczelnią omawiać różnice w swoim podejściu i jej, a nie narzucać studentom wymagań od czapy. Wspomniana doktorka nie rozumiała naszego stanowiska tak długo, póki nie doszło do konfrontacji z dyrektorem ds. studenckich - nagle okazało się, że "rzeczywiście, trochę zbyt ambitnie to było pomyślane". Ale na moje pismo z pytaniem, kto i w jakim trybie zatwierdzał projekt tego przedmiotu dyrekcja do dziś nie raczyła mi odpowiedzieć. Wartość przedmiotu i jego rolę w siatce studiów określają jego wymiar czasowy i przypisana mu liczba punktów kredytowych. I wymagania stawiane studentom, nakład pracy, którą trzeba wykonać, żeby te zajęcia zaliczyć muszą być przynajmniej zbliżone między przedmiotami o tej samej wartości obu parametrów. Dodatkowo - jeżeli tylko autorka słyszała, że może sobie jeździć do domu i wracać za 2 tygodnie i tylko z nią w czasie egzaminów wykładowca rozmawiał o sprawach niezwiązanych z przedmiotem, to owszem - była specjalnie traktowana i jej głos w opisie "rozwydrzonych" kolegów mogę co najwyżej wyśmiać, bo narzeka na ludzi skarżących się na traktowanie, którego nie zaznała. Poza tym, tysiące skarg, o których pisze, na akademii muzycznej to nie skargi jednego roku - żeby dobić do tysiąca, 250 studentów musiałoby pisać 2 skargi w semestrze, żeby dobić do 2 tysięcy, skoro mówimy o liczbie mnogiej - 4 skargi w semestrze, czyli średnio 1 skarga na 2 miesiące. Trochę dużo jak na obrywanie za niewinność. W normalnym świecie po 5 skargach na wykładowcę w 1 semestrze wszczęto by postępowanie wyjaśniające. Nawet jeśli to trwało przez kilka lat, to wciąż są to dziesiątki, jeżeli nie setki zażaleń w każdym roku akademickim. I co, wszystkie pisane przez leni? Leń nie napisałby oficjalnej skargi do dziekana, bo by mu się nie chciało iść z tym papierkiem i go złożyć.

[historia]
Ocena: 21 (Głosów: 47) | raportuj
13 października 2013 o 17:10

Oświeć mnie, co ją do przyjścia zmusiło. Informację o pogrzebie dostała tak, jak każdy, rodzina zmarłej nie wywierała na nią żadnego nacisku, żeby się pojawiła, to akurat wiem z pierwszej ręki. "Profesjonalnie wykonała swoją pracę" w tym wypadku sprowadziło się do 10 minut kłamania nad czyimś grobem. Ładna nazwa dla zwyczajnego grania na emocjach żałobników, choć żadnego związku z wykonywaniem pracy i profesjonalizmem tu nie widzę, no, może profesjonalne aktorstwo.

[historia]
Ocena: 3 (Głosów: 25) | raportuj
13 października 2013 o 17:05

Em... przez kogo wynajęta? Jestem serio tego ciekawa. Z tego, co wiem, ani rodzice zmarłej, a jednocześnie moje wujostwo, ani nikt inny nie zwracał się z takim życzeniem. A gwoli uwag językowych... gdyby ta miłość była choć w jednym ziarnie prawdziwa i do tej ciotki przynależała, to bym ją nazwała ciotczyną. Niestety, w tym wypadku szła wyłącznie po bardzo wątpliwej mocy relacji rodzinnego pokrewieństwa, więc zostaje cioteczną.

[historia]
Ocena: 4 (Głosów: 28) | raportuj
13 października 2013 o 17:01

@Sharp_one - jeżeli masz jakieś informacje o tym, kto ją o tę mowę poprosił, to się nimi podziel i ze mną, i z rodzicami zmarłej. Będziemy wszyscy bardzo wdzięczni, bo wg nas ona się sama (w)prosiła.

[historia]
Ocena: 0 (Głosów: 4) | raportuj
7 października 2013 o 12:12

Ale weź się upomnij, żeby to "symulujesz" dały na piśmie z czytelnym podpisem, wtedy najczęściej nabierają wody w usta i zapadają się pod ziemię w niezwykle ważnych sprawach.

[historia]
Ocena: -1 (Głosów: 7) | raportuj
7 października 2013 o 12:09

@12345 Nie wiedziałam, że ludzie chorują na jedną chorobę na raz, tę, którą mają zdiagnozowaną i na więcej nie można. No jasne, kiedy pojawiają się nowe, bardzo niepokojące objawy, trzeba iść do rodzinnego po ketonal. Bo na nic innego nie zachorują, przecież już mają zdiagnozowane coś, czego się nie leczy. Więc ketonal. Po prostu opieka paliatywna w codziennym wydaniu. Co miał zrobić neurolog? Sprawdzić, dlaczego pacjentka zaczyna niedowidzieć na jedno oko. Może w twoim świecie pomaga na to ketonal, obawiam się jednak, że to dość unikalny świat.

[historia]
Ocena: 0 (Głosów: 4) | raportuj
7 października 2013 o 12:02

W moim "rejonie świątecznym" są tacy lekarze, że zdziwiłabym się, gdyby tam ktokolwiek poszedł po cokolwiek innego niż kartka i długopis, żeby zapisać taksówkarzowi adres SOR. Rozpoznanie grypy regularnie i standardowo już przerasta ich możliwości diagnostyczne, na ropną anginę mówią "zaziębił się pan, pojutrze przejdzie", a ostatnio usłyszałam od męża, że musiał dyktować receptę lekarce, ponieważ nie wiedziała, jak ją wypisać. Kiedy ktoś się upiera, że to nie jest przeziębienie (nawet przy solidnie napuchniętym nadgarstku usłyszałam, że to przeziębienie, aż zwątpiłam w trzeźwość i zdrowe zmysły) - jest odsyłany na SOR. Nie wiem, czy oni nie myślą, czy tylko udają, ale pustki w przychodni to chyba najlepszy efekt profilaktyki zdrowotnej, jaki mogli osiągnąć.

[historia]
Ocena: 6 (Głosów: 8) | raportuj
7 października 2013 o 11:54

Jakoś nikt nigdy nie przynosił mi papierów do tłumaczenia na bośniacki. Wiele osób chciało wiedzieć, gdzie jest Bośnia, bo "tam podobno wojna", ale z tłumaczeniem nikt nie zagadywał. ;P

Zmodyfikowano 1 raz Ostatnia modyfikacja: 7 października 2013 o 11:55

[historia]
Ocena: 20 (Głosów: 22) | raportuj
5 października 2013 o 22:53

Odbieraj i mów od razu, że niezbyt dobrze znasz polski, więc wolisz rozmawiać po niemiecku, po czym od razu przechodź na ten język. Raz jeden zdarzyło mi się, żeby osoba po drugiej stronie podjęła dialog, reszta po prostu się rozłącza. Działa tak dobrze, że większość przerywa połączenie zaraz po "halo, bitte?", jakby się dodzwonili do piekła.

[historia]
Ocena: 15 (Głosów: 17) | raportuj
5 października 2013 o 22:33

Zbiorczo tutaj, bo nie dam rady odpisać każdemu pod jego komentarzem. Za życzenia dziękuję. Serdecznie i głęboko dziękuję, jak zawsze są dla mnie źródłem pozytywnych emocji i wywołują na mojej twarzy uśmiech. Na maile, które przychodzą na Zieloną Prządkę odpowiadam w miarę sił i możliwości, tych, niestety, mam niewiele, więc złapałam wielkie opóźnienie. Nic nie stoi jednak na przeszkodzie, żeby się o taką upomnieć. Albo obrazić za jej brak. ;-) mongol13, NFZ akurat w tym wypadku wystąpił w roli poszkodowanego, bo został nacięty na całkiem konkretne pieniądze, szkoda, że kosztem, jak zwykle, ludzi, bo w końcu każda fizyczna pozycja na moim koncie to ktoś, dla kogo takiego badania albo leku mogło i może zabraknąć. :/ Dlatego w sumie zdecydowałam się o tym napisać, mimo upływu długiego (w mojej sytuacji nawet bardzo długiego) czasu. Skoro kilkanaście razy rozliczono diagnostykę na moje konto, to chciałabym wiedzieć, czy rozliczający ufundują ją teraz z własnych kieszeni, kiedy limit na nią się wyczerpie. Ale to pewnie pobożne życzenie. didja, mój adwokat głowi się nad tym już od kilkunastu tygodni i jeszcze nic nie wymyślił, obawiam się, że jednak nie będę mogła tego zablokować. A szkoda. Fomalhaut, teoretycznie mogę okazać się kolejnym wcieleniem Jezusa Chrystusa, Buddy lub innego wyczekiwanego przez narody zbawcy, mogę też być tą, która w wieszczym uniesieniu znajdzie odpowiedź na pytanie, kiedy będzie lepiej i rozwiązania problemu głodu na świecie i braku mydła w toaletach. I też się z tym zabiorę do grobu, placem wcześniej nie kiwnąwszy, bez specjalnego żalu i złości na świat lub siebie. "Ileśtam" ludzkich istnień nauczyło mnie już dawno temu, że na końcu zostaję sama ze sobą i tyle mam, co wokół siebie ogarnę, jak każdy zresztą. A, przy okazji tego, co bym podpisała, co bym miała do powiedzenia, zrobienia i reszty - póki nie znajdziesz się obok mojego miejsca, tak fizycznie obok, bo bycie mną już odpuszczam, to nie gdybaj o tym, co ja bym zrobiła a nie zrobiłam, ani wiedzy, ani kompetencji nie masz, żeby o tym za mnie wyrokować. Oceniać moje postępowanie może i możesz, skoro postanowiłam się z nim obnieść publicznie, ale gdybanie na mój temat zostaw tym, którzy lepiej się na nim znają. Zbiorczo raz jeszcze: tamtym odpuściłam, dopilnowawszy uprzednio, żeby elementy niepożądane zniknęły z naszych kontaktów i relacji. Za to nie odpuszczam sobie, w ogóle nie mam tego w planach. :)

[historia]
Ocena: 7 (Głosów: 7) | raportuj
6 sierpnia 2012 o 0:33

zawodzie i dobrze, jeżeli będzie on związany z ich zainteresowaniami i studiami. Są ludzie, którzy tego nie robią lub nie potrafią. Obowiązkiem człowieka jest o swoją pracę zadbać, nie oczekiwać, że pojawi się sama, bo tak. Nawet to, że dzisiaj rozchwytuje się informatyków jest elementem większej układanki, kamieniem, który można osadzić w mozaice. Wiek temu rozchwytywane były francuskie guwernantki. Mozaika pokazuje, że choć zmieniają się mody, zmieniają się zawody rozchwytywane i zamierające, jedne się rodzą, inne przeżywają renesans, inne odchodzą na dobre, to człowiek się nie zmienia z dnia na dzień, a katalog jego potrzeb rośnie w tempie zastraszającym. Wróżki są na świecie tak samo długo, jak prostytutki i wcale nie zamierzamy spakować walizek, ba, mamy się coraz lepiej. Nie uważam, że kształci się zbyt wielu „humanistów”, jak napisano w przytoczonym przez ciebie raporcie, uważam, że to dobrze, iż ludzie mają możliwość edukowania się, nawet jeżeli przybiera to skalę masową. Jestem tylko głęboko rozczarowana postawą studentów i akademików, którzy po obu stronach chcą czegoś szybko, łatwo i możliwie przyjemnie. To właśnie, nie tylko stworzenie przekonania, ale i realizowanie go, że każdy może mieć dyplom niezależnie od tego, co sobą reprezentuje, ciągłe obniżanie poprzeczki zabija wartość wykształcenia, a nie to, że dana dyscyplina nauki zajmuje się tym czy tamtym. Szansę można dać każdemu, ale niech to będzie tylko szansa, a nie przekonanie, że wszystko przychodzi łatwo. Studia są dla mnie ciężką pracą intelektualną i cieszę się, że nie będę żyć w świecie, w którym ludzie rozprawią się z resztką mojej iluzji. A to, czy absolwent znajdzie pracę w zawodzie? Jeżeli nie potrafi przypatrywać się otaczającemu go światu i umieścić się w nim, jeżeli jedno, co robi, to przyjmuje postawę roszczeniową, to bardzo wątpię w „wysokość” jego wykształcenia. Zasugerowałeś, że szczycę się liczbą posiadanych dyplomów. Nie, nie szczycę, znam ludzi, którzy mają ich więcej i znam takich, którzy nie mają matury, a mimo to będę obu grupom się kłaniać do ziemi w geście szacunku do wiedzy i jej zrozumienia, które prezentują. Jestem jednak absolwentką kierunków – i jestem z tego dumna! – które mieszasz z błotem, reprezentantką magistrów, którym odmówiłeś prawa do stanięcia obok siebie jako równym. To po prostu przykre. Nazywając moje studia bezwartościowymi, przekreśliłeś wielką część mnie, mojej osoby i sposobu patrzenia na świat. Uzasadniłeś to „bo tak, bo przecież, bo należę do tych lepszych, bo ty nie jesteś potrzebna”. Moim zdaniem to zachowanie prymitywne i niesprawiedliwe. Nie przytaknęłam ci, że twoi są lepsi, jak więc możesz wymagać ode mnie, bym pogodziła się z narzuceniem mi takiej myśli? Na tym kończę, więcej głosu w tej sprawie nie zabiorę. Jestem już naprawdę zmęczona.

[historia]
Ocena: 5 (Głosów: 5) | raportuj
6 sierpnia 2012 o 0:31

problemy rozwiążą się same, często też szukają kierunku jakiegokolwiek – nie mając określonych zainteresowań, nie będą wybierać czegoś, co każe im się wysilać. Naprzeciw temu wychodzi im bardzo, ale to bardzo skomercjalizowany rynek szkolnictwa prywatnego. Nie będę udawać, że studia kulturoznawcze, medioznawcze i filologiczne nie są uważane za najprostsze. Ale tylko uważane, one nie są proste – choć dzisiaj coraz częściej zastanawiam się, czy zamiast „nie są” powinnam może mówić „nie powinny”, bo owszem, można je prostymi, lekkimi i przyjemnymi uczynić. Ilość wiedzy i umiejętności, które trzeba przyswoić na każdym kierunku studiów jest porównywalna. To fakt, którego najczęściej się nie dostrzega, podnosząc stereotypowe okrzyki „ale ci kulturoznawcy są idiotami, nic nie robią na studiach”. Półprawda. Człowiek jest idiotą niezależnie od tego, co studiuje, lekarza-kretyna i informatyka, który nie potrafi porozmawiać nawet o pogodzie każdy zna, a przynajmniej zna kogoś, kto zna i niech się ta lawina toczy dalej. Wiedzy do opanowania jest mniej więcej tyle samo. Nieporównywalne jest tylko egzekwowanie jej przyswojenia. To problem, niestety, bardzo złożony i nie ma dobrej recepty na jego szybkie, bezbolesne i łatwe rozwiązanie. Studia, o których piszę, mają tę wątpliwą przewagę nad kierunkami medycznymi, technicznymi i przyrodniczymi, że są bardzo tanie w prowadzeniu. Z tego powodu prowadzi się je w coraz większej liczbie uczelni – i to determinują właśnie prawa rynku. Łatwiej opłacić wykład niż laboratorium, łatwiej zapłacić za ćwiczenia w grupie 25 osób niż pracownię, w której jest tylko 7 stanowisk. Pieniądze idą takie same za każdym studentem, nieważne, czy to przyszły astrofizyk, czy filozof, ale wydaje się je w zupełnie innym tempie. Dlatego małe szkoły publiczne (choć nie odmawiam im prawa do bycia dobrymi, wiem, że są szkoły i kierunki, które kształcą dobrze, wypuszczają dobrze wyszkolonych ludzi) i szkoły prywatne szybciej otworzą dziennikarstwo i przyjmą na nie 400 osób niż nanoinżynierię, gdzie będą mogli zapewnić kadrę i możliwości studiowania niecałej pięćdziesiątce. To mechanizm rynkowy, popyt generuje podaż. Ale bezwartościowość ludzi nie jest dla mnie żadnym dowodem na bezwartościowość kierunków i wykształcenia jako takiego, a właśnie w ten sposób to przedstawiasz. Swoją drogą, spojrzałam na limity przyjęć na fizykę i tam widzę to samo, fizyka medyczna ma zazwyczaj o co najmniej jedną trzecią mniej miejsc niż fizyka teoretyczna. Za ukształtowanie mentalne ludzi nie można winić tych, którzy tacy nie są. Z wyjaśnieniem natury tego zjawiska i zaproponowaniem naprawy mierzą się właśnie spece od społeczeństwa i kultury. Krystalizacja i bardzo bujny rozwój psychologii motywacji jest niezaprzeczalnym sukcesem tej nauki, który pozwala radzić sobie ze skutkami przeciążenia cywilizacyjnego. Zresztą… czy przypadkiem nie odbija ci się czkawką to, na co „ścisłowcy” sobie zapracowali? Nie zapominaj, że informatyki, fizyki i matematyki w szkołach też ktoś uczy i nie są to plastycy z podyplomówką, ktoś powinien zainteresowania naukami technicznymi, przyrodniczymi i ścisłymi w ludziach zaszczepiać, rozwijać i odpowiednio ukierunkować. Nauczyciele tych przedmiotów nie są wykluczeni z grona wychowawców w szkołach podstawowych i średnich. Jeżeli prawdą jest, że do szkół idą najgorsi informatycy, którzy nigdzie indziej nie znajdą pracy w zawodzie, to cóż, zdaje się, że informatycy jako grupa zawodowa podcinają gałąź, na której siedzą. Rynek pracy skomentuję tylko w kilku słowach – jest późno, a mi zostało zbyt mało sił, żebym mogła obdzielić nimi sprawy nawet najpilniejsze. Nie pochwalam kształtowania szkolnictwa wyższego pod kątem rynku pracy, który jest dla mnie tylko pustym hasłem, bo ani nie można go uchwycić w dającym się obronić mechanizmie badawczym, ani nie jest czymś, co może istnieć jako koncept jeden, konkretny, nawet przy przyjęciu wewnętrznego mechanizmu samopodziału. Są ludzie, którzy widzą siebie w konkretnym zawodzi

[historia]
Ocena: 4 (Głosów: 4) | raportuj
6 sierpnia 2012 o 0:29

przystąpić do egzaminu na tłumacza przysięgłego, ale nie zawsze tak było i możliwe, że nie zawsze tak będzie. Konieczność manualnego przekładania tekstów z języka na język (choć sami translatorzy nazywają to transformacją jednego makro- i mikroujęcia rzeczywistości w drugie i dlatego jestem niezwykle sceptyczna wobec automatycznych, samouczących się tłumaczy, zbyt często takie przewidywania się nie sprawdzały) istnieje dzisiaj i będzie istnieć za rok, sposobów tłumaczenia, o których piszesz, nie ma, a nie można powiedzieć światu „stań i czekaj, może będzie”, bo gdybyśmy kilkadziesiąt lat temu tak zamarli w oczekiwaniu na zapowiadaną kolonizację innych planet… Zainteresowania. Z własnej perspektywy mogę powiedzieć jedno: na psychologię poszłam z mało delikatnej, jeszcze mniej wyrafinowanej, a bardzo skutecznej namowy rodziny, która była rozczarowana, że „to tylko psychologia, a nie psychiatria, bo przecież na medycynę też się dostałam”. Moje tłumaczenie, że wybieram najmniejsze zło, ponieważ wiem, że nie byłabym dobrym lekarzem, a w ten sposób nie stracę kontaktu z tym, co mnie rzeczywiście interesuje, zbyli milczeniem. Gdybym uległa presji i rodziny, i ówczesnych sondaży prawdopodobnie dzisiaj byłabym opisywana na piekielnych jako lekarka, której z ust spływa strużka jadu i która jednym spojrzeniem załatwia więcej zimna niż trzy godziny w kriokomorze. Z wyjaśnionych już przyczyn psychologię rzuciłam w diabły, mając świadomość tego, że wiedza psychologiczna wcale nie jest objawiana w trakcie wykładów (nawiasem mówiąc, tak jest z każdą wiedzą, ludzie potrafią mieć pojęcie o baaardzo wielu rzeczach). Wybrałam kierunek, który dotyczył interesujących mnie spraw, interesujących tak bardzo, że postanowiłam związać z nim swoje życie. Z biegiem czasu okazało się, że nie znajduję odpowiedzi na wszystkie moje pytania, a te, które już mam, nie są zadowalające, więc poszłam na kolejne studia i historia znów się powtórzyła. Wybrałam kierunki takie a nie inne z tego powodu, że dawały mi wiedzę przynoszącą zwyczajną radość, uczyły mnie mechanizmów, których potrzebę poznania odczuwałam bardzo intensywnie. Pozwoliły otoczyć się ludźmi, którzy moje zainteresowania dzielili, z którymi mogłam rozmawiać, wymieniać się uwagami, spierać i rozwijać. Zarówno ludzie, jak i wykładane treści nie tylko zaspokajały moją potrzebę poznania, ale też potęgowały ją, sprawiły, że zechciałam wchodzić w poszczególne tematy coraz głębiej. Uważam, że właśnie to powinno być podstawowe kryterium w wyborze studiów – identyfikacja z problemami, które zaprezentują, poczucie, że są dla człowieka istotne. Istotne także dlatego, że mogłam je powiązać z moją pracą. Pracą, którą znalazłam jeszcze przed studiami, a z której również jestem zadowolona i dumna, niezależnie od tego, jak niską estymą by się nie cieszyła, którą wykonują najlepiej jak potrafię i w której pozostałam przez tyle lat, ponieważ ludzie, którzy do mnie przychodzili najpierw przekonali mnie o tym, że jestem im potrzebna, a później to udowodnili, pokazując, że są zadowoleni z tego, co dla nich robię, potrzebują tego i liczą na mnie. Nie pracuję w wyuczonych zawodach, nie jest animatorką życia kulturalnego, nie zajmuję się badaniem osadnictwa wczesnosłowiańskiego, nie jestem muzealniczką. I bardzo dobrze, nie potrzebuję tego. Póki ktokolwiek będzie chciał studiować polonistykę i kulturoznawstwo dla własnych zainteresowań i potrzeb, póty będę protestować przeciwko nazywaniu tych kierunków bezwartościowymi i zbędnymi. Nie pogodzę się z odmawianiem ludziom prawa do samorealizacji tylko dlatego, że ktoś jest przeczulony na punkcie własnego miejsca w świecie. Niestety, ludzie coraz częściej nie mają zainteresowań. Nie potrafią powiedzieć, która część świata ich ciekawi, mają kłopot z zaprezentowaniem swojej wizji siebie. Wybierając swoją ścieżkę życiową, kierują się głównie strachem i lenistwem. Podążają za tłumem, a tłum nie bez powodu nazywa się bezmyślnym. Ludzie bez wyobraźni i ambicji myślą, że wszystkie pr

[historia]
Ocena: 4 (Głosów: 6) | raportuj
6 sierpnia 2012 o 0:25

Dobra, tym razem na poważnie, nie mam nastroju i siły na wymyślanie kolejnych złośliwostek. Po przeczytaniu twoich komentarzy nie potrafię powiedzieć, co konkretnie stoi ci ością w gardle. Prowadzenie studiów filologicznych, medioznawczych, historycznych, antropologicznych, społecznych? Wybieranie takich kierunków? Limity przyjęć? Małe zapotrzebowanie rynku pracy na „typowych” dziennikarzy, historyków, archeologów? Postawa ludzi, którzy zrobili dyplom i uważają to za swoje życiowe osiągnięcie? Naprawdę nie potrafię tego wyłowić, mam wrażenie, że zlałeś wszystkie sprawy w jeden wielki problem, że nie dostrzegasz granic między tym wszystkim, granic, które sprawiają, że trzeba mówić o odrębnych zjawiskach, powiązanych ze sobą, owszem, ale odrębnych, wreszcie – że nie potrafisz powiedzieć, co jest nie tak. Zacznijmy od prowadzenia studiów. Instytuty badawcze przy akademiach nauk i akademiach umiejętności nie zatrudnią tylu osób, żeby zajęcie znalazła cała kadra uniwersytetów – powód najbardziej prozaiczny. Powód bardziej misyjny – linia badań instytucji badawczych nie zawsze pokrywa się z linią badań uczelni, więc ludzie szukają zatrudnienia na uczelniach, gdzie są odpowiednie zakłady, zespoły, specjaliści. I tam spotykają się z obciążeniem dydaktycznym. Uczelnia jest instytucją naukowo-dydaktyczną. Można prowadzić badania bez prowadzenia dydaktyki, ale system finansowania jest taki, że ludzi trzeba uczyć, inaczej nie będzie pieniędzy nawet na papier i ołówki (swoją drogą, cudowne jest to, że to często cały sprzęt badawczy potrzebny filozofowi – najtańsza w rozwijaniu nauka na świecie). Aspekt finansowy jest pierwszy i główny, co jest patologią naszych czasów i rozwiązań, ale nie ja to zbudowałam i nie ja zburzę, więc mogę sobie co najwyżej w skrytości ducha ponarzekać i starać się kierować innym systemem wartości. Drugi aspekt to kwestia wymiany ludzkich zasobów. Nieśmiertelność nie jest dla ludzi, uczą nas tego wszystkie kultury. Takie kierunki, jak pedagogika, polonistyka, filologie przeróżne, archeologia itd. muszą być prowadzone z tego powodu, że wśród studentów wykładowcy muszą znaleźć i zachęcić do ukierunkowania się na pracę naukową swoich następców. Prawa, które sformułował Solla Price pozwalają przypuszczać, że ciągłość kształcenia i wzbogacania kadry naukowej jest niezbędna, ponieważ wystarczy przerwa jednego pokolenia, żeby dyscyplina nie mogła wejść w etap odrabiania strat. Bardzo często podkreślał to mój promotor – absolwent ma być zdatny do podjęcia pracy naukowej i zawodowej, w tej kolejności. Trzeci aspekt jest utylitarny: nawet jeżeli nie ma wielkiego zapotrzebowania na absolwentów niektórych kierunków, nie można powiedzieć, że nie ma go w ogóle, trudno też oczekiwać, że kształcenie w jakiejś dziedzinie skoncentruje się w jednym ośrodku w kraju. Takiego rozwiązania próbowali Litwini, wyszli na tym fatalnie. Dlatego, czy komuś się to podoba, czy nie nabory na psychologię i antropologię kulturową będą prowadzone, tak samo jak na muzealnictwo (choć nienawidziłam go jako bloku przedmiotów, widzę i rozumiem potrzebę prowadzenia edukacji w tym zakresie) i buddologię. Nad sensem tworzenia się specjalności można dyskutować, zastanawiać, czy to jeszcze efekt specjalizowania się gałęzi wiedzy o świecie, czy zwykłe idź na chciwość akademików, ale nawet jeżeli punkt ciężkości to ten drugi element, nie przemawia do mnie deprecjonowanie działań mających przekazywać wiedzę. Efekt ograniczania miejsc i możliwości wyboru widzimy w medycynie. Przeglądając limity rezydentur, dręczyło mnie pytanie, kto będzie leczyć ludzi, skoro na poszczególne specjalizacje często było 1-2 miejsca w Warszawie, a w mniejszych miastach miejsc nie było wcale. Przejdźmy do wybierania takich kierunków. Można je sprowadzić do kilku słów: potrzeba, łatwość, zainteresowania. Potrzebą kierują się ci, którzy chcą uzyskać kwalifikacje, potrzebują właśnie papierka. W tym momencie w Polsce nie trzeba być magistrem filologii danego języka, żeby móc przystą

[historia]
Ocena: -2 (Głosów: 4) | raportuj
5 sierpnia 2012 o 0:27

"Telegraficzny skrót" ma objętość czterech maksymalnych komentarzy, więc pracuję nad jego uproszczeniem. Pojawi się w ciągu 2-3 dni.

[historia]
Ocena: 9 (Głosów: 13) | raportuj
4 sierpnia 2012 o 21:19

Pracować w szkole językowej jako lektor dla cudzoziemców, zatrudnić się w redakcji, wydawnictwie, zająć się blogowaniem marketingowym, kreowaniem marki, pracować w mediach społecznościowych, rozpocząć karierę publicystyczną, pracować w branży PR, reklamie, zostać attache prasowym lub kulturowym, zatrudnić się na rynku antykwarycznym, zostać krytykiem literackim, wreszcie rozpocząć własną działalność pisarską albo zostać logopedą. Dobry polonista jest w stanie podrobić komunikacyjne każdego, nakręcać spirale zainteresowania produktem tak, że działa na ludzi jak magnes (w końcu po coś są takie przedmioty, jak psycholingwistyka i język w użyciach manipulacyjnych). Można też rozpocząć pracę naukową. Wystarczy mieć pomysł na siebie, trochę determinacji i nie oczekiwać, że umowa na pełny etat będzie włożona w dyplom ukończenia studiów.

[historia]
Ocena: -4 (Głosów: 28) | raportuj
4 sierpnia 2012 o 19:57

Przeprosin nie przyjmuję, nie wierzę w ich szczerość. Nie wiem, dlaczego z uporem godnym lepszej sprawy uważasz wróżbiarstwo za naukę, za każdym razem dodając przymiotnik "poważną", ale to twoja sprawa. Moim zdaniem wróżbiarstwo nie jest nauką, czemu już dałam wyraz, jest raczej praktyczną gałęzią wiedzy, ale nie moja broszka, bylebym nie była włączana w to "my", którym operujesz, bo nie utożsamiam się z głoszonymi przez ciebie poglądami. Karty są zazwyczaj zrobione z papieru, lakieru i barwników drukarskich, fusy z fusów, pałeczki z drewna, a kamienie z kamienia. Działanie szczegółowe jest odrębne dla każdej metody i narzędzia wróżbiarskiego, w tym miejscu wytłumaczyć się tego nie da choćby z powodu ograniczeń technicznych. Odsyłam do odpowiednich opracowań. Na najwyższym chyba stopniu ogólności działanie narzędzi wróżbiarskich można sprowadzić do kilku elementów: stymulacja poczucia więzi sytuacyjnej między uczestnikami wróżby, aktywizacja archetypów, aktualizacja sytuacyjna, współtworzenie przestrzeni rytualnej, dostarczenie znaku mantycznego. Dlaczego? Ponieważ się do tego nadają przez swoją strukturę, ramę formalną i treściową. Magisterium: takiej uczelni nie ma w Polsce, nigdy też nie twierdziłam, że jest. Wymagania masz kosmiczne (żeby nie powiedzieć: leniwe). Osobiście wszystkim, którzy pytali o możliwość studiów, polecałam Uniwersytet Walijski, ewentualnie emigrację do Kalifornii, jeżeli bardziej im po drodze Stany. Nauczanie średnie: szkoły policealne czekają. Białystok, Wrocław, Warszawa... Zupełnie nie wiem, w jaki sposób odnosi się to wszystko do postulowanej przez ciebie tajności wiedzy wróżbiarskiej, który to mit obalają podane przeze mnie formy upowszechniania tejże wiedzy. Odwracanie kota ogonem dobrze ci wychodzi, ale chciałabym poznać odpowiedź na pytanie: co twoje wynurzenia o publikacjach, promocjach i chęć poznania polskiej publicznej uczelni itepede mają wspólnego z tym, że wg ciebie wiedza wróżbiarska jest tajna? Nie wiem, czy chodziłeś do podstawówki, ale mnie w niej uczono o takich postaciach, jak Izajasz, Jeremiasz, Pytia, Sybilla czy Nostradamus, a z właściwych wróżbitów, rozumianych bardziej współcześnie, Catherine Montvoisin, Jan Visconti czy Marie Anne Lenormand, osobach w swoim czasie mających dość duży wpływ na świat, w którym żyli. Zapewne zupełnie przypadkowo. Co do wróżbitów zatrudnianych w polityce i firmach - byli, są i będą zatrudniani. Nepal i Tybet mają swoich oficjalnych wróżbitów (o ile jeszcze żyją). Ludzie wyruszający na poszukiwania nowej inkarnacji Dalajlamy są bardzo dobrze wyszkoleni w rozpoznawaniu i odczytywaniu znaków wróżbiarskich. Indie miały do bardzo niedawna swojego wróżbitę, może mają znów, nie sprawdzałam. Baba Wanga była oficjalnie uznana przez rząd. Moja koleżanka po tarocie jest zatrudniona w koncernie farmaceutycznym właśnie jako wróżbitka. W Azji Południowo-Wschodniej firmy planują najważniejsze ruchy z astrologami. Przez ostatnich 10 lat ułożyłam kilkaset horoskopów dla dużych firm. A to tylko tych kilka rzeczy, które przyszły mi teraz na myśl. Bardzo mi przykro, że twoja wizja wróżbiarstwa i wróżbiarskiego zawodu nie przystaje do mojego wewnątrzbranżowego postrzegania ich, ale... nie, jednak nie. Nie jest mi przykro.

Zmodyfikowano 1 raz Ostatnia modyfikacja: 4 sierpnia 2012 o 19:58

[historia]
Ocena: 1 (Głosów: 3) | raportuj
4 sierpnia 2012 o 13:20

Pierwszy (jak rozumiem, chodzi o najniższy) i jednocześnie najrzadziej nadawany stopień naukowy w tym kraju to licencjat kanoniczny, zapożyczony z rzymskiego systemu stopni naukowych. Najczęściej nadawanym jako pierwszy stopniem naukowym jest doktor. Magister jest tytułem zawodowym. Niech ci, którzy go mają, sprawdzą sobie w dyplomach, co im napisali.

[historia]
Ocena: 5 (Głosów: 7) | raportuj
4 sierpnia 2012 o 13:17

prezentuje osoba wprawia mnie w zachwyt. Najwyraźniej przez 5 lat studiów kulturoznawczych nie dotarła do mnie prawda o tym, czym powinna być moja dyscyplina naukowa. Głupia zajmowałam się psychologią kultury, skryptami aksjologicznymi, determinacją życia publicznego i migracjami schematów zachowawczych. Cóż za ból. Powinnam ograniczyć się do tego, że coś gdzieś jest i zastanawiać, czy powinnam o tym wiedzieć, czy nie. Muszę osobie podziękować. Jeżeli każdy ma „odpowiednie podstawy tej wiedzy”, w tym informatyki, której praźródła tkwią właśnie w filozofii, skoro z niej wywodzi się matematyka, to obwieszczam wszem i wobec, że wiedza informatyczna każdego na świecie jest odpowiednia, a stwierdzenie to opieram na przekonaniu o tym fakcie osoby. Zawieśmy także akademickie nauczanie matematyki i informatyki na kołku, opierając to na przedstawionym aksjomacie. Przecież każdy ma odpowiednie! podstawy tej wiedzy. I choć kłóci się to ze wszystkim, czego nauczyłam się od zerówki, to przecież nie będę dyskutować z majestatem. Rzeczywistość jest taka, że klapki na oczach siedzą bardzo mocno, przyklejone przeświadczeniem o potrzebie własnej osoby, a fakty zamieniają się w faktoidy, kiedy tylko to dla osoby jest wygodne, ale co z tego? Moje wykształcenie pozwala mi zrozumieć, dlaczego w ogóle piszę te słowa, rozłożyć moją motywację na czynniki pierwsze i każdy z nich nazwać w odwołaniu do mechanizmów działania umysłu. Osobie zapewne wystarczy „no ale” i też jest dobrze. Tak samo jak ból głowy można traktować paracetamolem i dekapitacją, w obu przypadkach głowa nie boli, tylko ten pierwszy sposób wydaje mi się bardziej elegancki. Czekam na odpowiedzi na moje pytania – wszystkie! Żadne z nich nie było retoryczne.

[historia]
Ocena: 10 (Głosów: 12) | raportuj
4 sierpnia 2012 o 13:12

@Shadow85 Spojrzałam, wykorzystałam bardzo zbędną wiedzę o językowej organizacji rzeczywistości, którą uzyskuje się w czasie studiów psychologicznych, wykorzystałam bardzo zbędną umiejętność analizy aksjolingwistycznej i zrozumiałam, kto do mnie pisze. Sięgnęłam do jeszcze zbędniejszej wiedzy o Everymanie i stworzyłam model. Oto Osoba. Osoba twierdząca, że nie jest analfabetą, choć nie potrafi użyć słowa „prefiks” nawet wtedy, kiedy jej się palcem pokaże różnicę między tym, czym jej się wydaje, że prefiks jest, a tym, czym on jest w rzeczywistości. O zrozumieniu różnicy między prefiksem, skrótem i oznaczeniem jednostki już nawet nie wspominając. Niemniej jednak, zgłębianie wiedzy gramatycznej jest wg osoby zbędne. Nie zapominajmy także, że geniusz osoby utożsamia psychologię i psychiatrię, ale cóż – postrzeganie rzeczywistości przez osobę jest jedynie słuszne, bo jej. Przecież nie mogę zarzucić, że zwyczajnie nie zna różnicy między tymi dwoma słowami i konceptami semantycznymi, które wyrażają. Osoba z wielką łatwością odmawiająca innym pojęcia o tym, tamtym i siamtym, choć ani szans na rozpoznanie go nie miała, ani się o to nie ubiegała. Jak już wielokrotnie zauważałam, jest tutaj bardzo dużo ludzi, którzy stereotypowo postrzeganymi umiejętnościami wieszczymi biją mnie na głowę, bo wiedzą o innych bardzo dużo rzeczy, choć źródeł tej wiedzy brak. Istnienie ludzi, tak kulturoznawców, jak i językoznawców, którzy wspomagają zespoły politechniczne w tworzeniu mechanizmów przekształcających naturalną kompetencję językową na kompetencję sztuczną osoba pomija. Przecież nie pasują do jej widzenia świata, ergo nie istnieją. Osoba najwyraźniej nie rozumiejąca, że ograniczenie korpusu językowego najpewniej nigdy nie pozwoli na stworzenie takiego mechanizmu przenoszącego kod tekstowy z L1 w L2, żeby nie wymagało to uzupełniania ludzkiego. Choćby z tego powodu, że związki między językiem naturalnym a kulturą są tak głębokie, że nie istnieje możliwość ich rozerwania, a wynikają z samej natury języka. To ludzie tworzą język, tak samo jak jego nowe wymiary semantyczne, pragmatyczne i formalne. Już w XIX wieku, na początku językoznawstwa było to wyraźnie widoczne. Ale nie moją rzeczą jest osobę oświecać, mam całkowicie zbędne wykształcenie humanistyczne, które uzyskałam leniąc się. Ciekawe, gdzie te lata obijania, bo ich nie pamiętam, ale to detal. Osoba, którą chciałabym zapytać, czy tak trudno zauważyć, że skoro psychologia raczkuje, to informatyka jest plemnikiem. I o to, ilu jest na rynku bezrobotnych filologów. Konkretnie, liczbę proszę, skoro osoba ją widzi! Osoba, która mogłaby też ustosunkować się do tego, że protoplaści inżynierów zakładali taki rozwój techniki, że już kilkadziesiąt lat temu mieliśmy mieć skolonizowany Księżyc. Pytam zatem, cóż się stało z tymi prognozami i jak na ich tle wyglądają podnoszone niczym głowa na pice potencjały? Moje horoskopy mają większą sprawdzalność. Osoba najwyraźniej znająca przypadki zawierania umów z kulturami. Jakem kulturoznawczyni nigdy o takim dziwie nie słyszałam. Słyszałam za to o przedstawicielach kultur i wpływie ich kulturowej tożsamości na sposób uprawiania biznesu, prowadzenia negocjacji i waloryzowanie korzyści miękkich, ale cóż, nie będę kłuć w oczy brakiem precyzji wypowiedzi i przaśnością prezentowanych poglądów. To niekulturalne. O tym, że niezwykle rzadkie są przypadki, w których wszystkim stronom umowy zależy „dokładnie tak samo”, bo podstawową przeszkodą jest choćby odmienny charakter spodziewanych korzyści i sytuacja stron, słyszałam nawet jako laik, ale możliwe, że to jakiś zupełnie obce, nieznane mi prawo biznesu. Osoba zapewne rozumiejąca także prawo, które sprawia, że usługi niepotrzebne są wyjątkowo drogie. Podziwiam głębię zrozumienia. Osoba zapewne wiedząca, ilu jest pedagogów i jakie to przywileje są „aż takie”. Niech mnie osoba oświeci, głupią, naiwną dziewczynę, niech poda ich liczbę i wytłumaczy, dlaczego przywileje są „aż takie”. Postrzeganie kulturoznawstwa, jakie

Zmodyfikowano 1 raz Ostatnia modyfikacja: 4 sierpnia 2012 o 13:13

« poprzednia 1 2 3 4 5 6 7 8 9 1012 13 następna »