Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

Werbena

Zamieszcza historie od: 20 lutego 2011 - 23:23
Ostatnio: 27 stycznia 2014 - 15:24
O sobie:

Z wykształcenia kopaczka dołów i wieśniakolożka, z zawodu wróżka, z charakteru paskuda, jędza i stworzenie aspołeczne. Ruda, podła, cyniczna.

  • Historii na głównej: 42 z 50
  • Punktów za historie: 49239
  • Komentarzy: 335
  • Punktów za komentarze: 4379
 

#33966

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Myślałam, że promocja na ptasie mleczko w moim prywatnym rankingu "tłuszcza i zniszczenie" jest przebojem. Błąd. Tłuszcza nie przebiera w środkach, żeby mnie zadziwić.

Byłam na zakupach w markecie. Chciałam kupić pieczarki - nie ma. Zawędrowałam w głąb sklepowych alejek, kiedy z głośników usłyszałam, że cena pieczarek obniżona o ileś tam procent. Czyli, jak wywnioskowałam, grzyby przybyły, zatem obrót na pięcie i wracam do warzyw. Wyszłam zza regału i stanęłam jak wryta.

Ludzie tłoczyli się wokół skrzynek z pieczarkami. Ściskali. Popychali. Wchodzili na siebie. Bili się. Pieczarkami się bili. Na moich oczach krewka staruszka wzięła ich garść i wgniotła je w twarz stojącego obok niej mężczyzny, krzycząc "a udław się, pier*olony ch*ju!!", po czym odjechała z wózkiem, w którym było chyba 6 jednorazówek wypchanych grzybami do granic możliwości plastiku.
Inny gość zwyczajnie zapakował do wózka 4 skrzynki. I zwiał, bo ludzie chcieli mu je wyrwać z rąk. Ktoś przesypywał grzyby ze skrzynki do torby, takiej, jakie czasami dają w sklepach budowlanych. Jakaś parka z dziećmi podawała sobie łańcuchowo wypchane torebki.

Zjawisko niewątpliwie miało charakter rekreacyjno-edukacyjny. Rekreacyjny, bo nic tak nie bawi, jak solidna dawka ludzkiego poj*bania z rana, a edukacyjny, bo można się było nauczyć bardzo, bardzo wielu wulgaryzmów, adresowanych do wszystkich płci, ras, gatunków, wyznań i czego tylko się chciało.

Po niecałym kwadransie pieczarki się skończyły. Ludzie nie zauważyli tego jeszcze przez kilka minut, bo walczyli między sobą o wypchane jednorazówki. Zapytałam dziewczynę z obsługi, czy mają jeszcze jakieś grzyby w magazynie, bo potrzebuję pół kilo. Przyniosła mi, ale powiedziała, żebym przyszła po nie pod kasy, bo tutaj trochę strach. Skwapliwie skorzystałam z dobrej rady.

Skomentuj (56) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1180 (1268)

#33813

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Przeczytałam historię http://piekielni.pl/33799 i odżyło we mnie echo dawnego gniewu.

Moja prababcia z całej rodziny tolerowała tylko kilka osób, co dało się odczuć po odczytaniu jej testamentu (wydziedziczeń było tam sporo, a że testament spisany u poważanego notariusza, to nawet nie bardzo było jak go podważyć). Mi przypadło w spadku trochę biżuterii, a w niej okaz wyjątkowej urody i wartości, szmaragdowy naszyjnik.
Prababka zastrzegła w ostatniej woli, że nie życzy sobie, by ktokolwiek poza mną nosił te kamienie, a ja sama miałam je założyć po raz pierwszy dopiero do ślubu, podobnie jak prawie całą resztę ozdób.

Do zeszłego roku wszystko leżało w dawnym mieszkaniu babci, zajmowanym przez ojca (ślub planowałam w bliżej niesprecyzowanej przyszłości). Do zeszłego roku, ponieważ kiedy odwiedziłam tatusia w ostatnie wakacje, drzwi otworzyła mi moja macocha. Odstawiona jak szczur na otwarcie kanału i udekorowana moim naszyjnikiem. Oczy wyszły mi na wierzch. Zwrotu ozdoby zażądałam jeszcze przed zzuciem butów, ale równie dobrze mogłam żądać od drzewa, żeby rosło korzeniami do góry.
MOJE szmaragdy? W życiu, są jej, to prezent ślubny! Jak śmiem ją oskarżać, ba, to prawie kradzież, chcę ją obrabować z rodzinnych precjozów.

Krzykami ściągnęłam ojca. Dlaczego oddał mój spadek kobiecie, o której wiedział, że nienawidzę jej od pierwszego wejrzenia? "Bo ja nigdy nie nosiłam tego naszyjnika". Skończyło się na tym, że zdjęłam go z niej siłą. Kazałam wydać sobie resztę - według wykazu z babcinego testamentu. Okazało się, że na większości zdążyła położyć łapę przedsiębiorcza macocha. Za zgodą ojca nosiła tylko jeden naszyjnik, ale resztę ozdób przejęła na własną rękę.

Nie wiem, kogo chciała wtedy zabić bardziej, mnie czy ojca, który już nie mógł udawać, że to ona jest pokrzywdzona, ale rzuciła się na mnie. Spacyfikowałam ją celnym kopniakiem w żołądek i zagroziłam wyszarpaniem wszystkich kudłów, jeżeli jeszcze raz wyciągnie łapę po moją własność.
Do dzisiaj za złodziejkę uważa właśnie mnie.

Skomentuj (24) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1232 (1366)

#33637

przez (PW) ·
| Do ulubionych
"Przyjaźń po latach", czyli trzyaktówka umoralniająca.
W roli głównej niedoszła pani etnolożka.

Zacznijmy od charakterystyki głównej bohaterki.
W czasach zamierzchłych i ledwo pamiętanych miałam w grupie Mireczkę. Nie Mirę, nie Mirkę lub Mirosławę, tylko właśnie Mireczkę, bo "tu wódeczka, tam kreseczka, a ona jest Mireczka".
Mireczka była najlepszą kumpelą wszystkich ludzi na roku, co było widać zwłaszcza w momentach, w których potrzebowała pożyczyć fajkę, kilka złotych lub piwo. O notatkach nie wspominam, ponieważ Mireczka wiecznie potrzebowała notatek, jak ZUS złotówek i silnik paliwa.

Ja i kolega, z którym wtedy się trzymałam, byliśmy chyba pierwsi, którzy zorientowali się, że Mireczka, pożyczając po złotówce-dwa złote, wisi nam ponad trzy setki, kolejną stówkę w kserówkach, a papierosy na wiecznie nieodpalenie mogliśmy liczyć już w paczkach.
Z dnia na dzień nasze źródełko wyschło i Mireczka musiała zostać najlepszą przyjaciółką innych grup. Rok nie był zbyt mały, więc dopiero po jakimś czasie doszły do nas przemyślenia Mireczki na nasz temat, dokładnie relacjonować nie będę, ale "sqrwiałe zjeby" to jedno z jej łagodniejszych określeń. Nic dziwnego, że kontakty zostały bez - i ceremonialnie zerwane. Tak upłynął rok pierwszy.

Na roku drugim Mireczka zastosowała technikę wybierania ćwiczeń u najmłodszych i najbrzydszych doktorantów, takich, co to cycki widują w nocnym kinie. Efektem pracowitego studiowania okazała się śliczna córeczka (ojca grupowo zidentyfikowaliśmy po nosie i uszach, niestety, niezgodnie z typowaniem matki, jak łatwo afera ciążowa ze studentką rujnuje karierę akademicką, to nikt nie uwierzy). "Bo ona w ciąży" jakoś wypłakała wpis na rok trzeci. Trzeciego roku już nie zaliczyła, wzięła dziekankę i słuch po niej zaginął. Czasami tylko wspominałam ze znajomymi Mireczkę na spotkaniach z kolegami.

Akt I - lato.

Odbieram telefon. Numer nieznany.
[M] No cześć, co ty tak numery pozmieniałaś? Nijak nie można się do ciebie dostać, musiałam połowę ludzi obdzwonić!
[Ja] Eee... kto mówi?
[M] No jak to kto, Werka! [nienawidzę, kiedy się do mnie mówi Werka. Tylko jedna osoba mówiła na mnie Werka i nawet solidny cios w szczękę nie mógł jej tego oduczyć.] Kumpeli z grupy nie poznajesz?
[Ja] Mireczka?!
[M] Mireczka, tu wódeczka, tam kreseczka! Co ty taka zdziwiona?
[Ja] Ostatni raz rozmawiałyśmy jakieś 6 lat temu.
[M] Oj tam, oj tam, nieważne, słuchaj, jest taki biznes...

W skrócie - Mireczka postanowiła się reaktywować i skończyć studia, więc aktywnie studiowała na wieczorowych, ale jak zwykle potrzebowała drobnej pomocy z zaliczeniem zajęć, więc gdym miała jakieś notatki, najlepiej ze wszystkiego i jakieś gotowe referaty i prace zaliczeniowe, to ona bardzo chętnie by wzięła. Tylko tak zaraz, już, natychmiast, bo sesja idzie i ona w zasadzie już jest na terminach poprawkowych. A przy okazji, to w jej prywatnym życiu tragedii sto, po prostu milion, żyć nie ma za co, dzieci (bo się jeszcze dwójki dorobiła) też nie mają za co żyć, kanał, dramat, nie wyobrażam sobie tego i w ogóle ze dwa seriale by wyszły.
Dlaczego dzwoni akurat do mnie, nawet nie musiałam pytać, bo jasne było, że wszyscy inni już jej odmówili.

Obiecałam, że sprawę przemyślę, rozłączyłam się i policzyłam, że zmiana numeru wyjdzie jednak za drogo, więc postanowiłam żyć ze świadomością, że Mireczka ma ten aktualny.

Myślałam tak długo i intensywnie, że w końcu rzuciłam monetą, bo notatki i tak zalegają w piwnicy i się kurzą, a to, z czego korzystam, na pewno zostanie u mnie, więc mogłabym jej te na pewno zbędne i niepotrzebne oddać. Los zdecydował, że oddam.
Przejrzałam, spakowałam to, co do czego byłam absolutnie pewna, że więcej się nie przyda (podstawy muzealnictwa, brr).

Mireczka, odbierając paczuszkę z kartkami, głośno wyraziła niezadowolenie, że tak mało, jaka jestem skąpa, nieużyta, podła i w ogóle. Wzięła, podziękować zapomniała, spróbowała pożyczyć 20 zł i zniknęła.

Akt II - początek zimy.

Odbieram telefon od mojej byłej promotorki, że ktoś oddał jej referat zaliczeniowy łudząco podobny do tego, który sama jej kiedyś przedstawiłam. I czy mogłabym przyjść do instytutu i to wyjaśnić. Wiedząc doskonale, co się stało, poszłam, zobaczyłam Mireczkę szalejącą z wściekłości i moją promotorkę uśmiechającą się jak kot do spyrki.

Mireczka, zaliczając sesję w baaardzo przedłużonych terminach, jako referat zaliczeniowy z metodologii badań oddała moją własną pracę, zmieniając ją w stopniu minimalnym (czyli personalia i daty). Możliwe, że nawet uszłoby jej to na sucho, gdyby nie to, że kilka tygodni wcześniej wersję rozbudowaną podesłałam właśnie promotorce z prośbą o opinię, bo chciałam z nią wystąpić na pewnej konferencji. Szydło z worka nawet nie tyle wyszło, co wybiegło, bo pani profesor miała na biurku i tekst pierwotny, i rozwinięty na potrzeby konferencji.

Co zrobiła Mireczka?
Zarzuciła mi, że to JA okradłam JĄ z jej pracy intelektualnej, bo przecież to ona pomagała mi przy pisaniu tego tekstu, jeszcze w moich czasach studenckich. Zanim zdążyłam otworzyć usta, profesorka opluła ją, parskając ze śmiechu, po czym wpisała jej pałę i stwierdziła, że sprawa skończy się w komisji dyscyplinarnej.

I skończyła. Mireczka z hukiem wyleciała ze studiów po raz drugi, po czym obdzwoniła wszystkich z wieścią, jak to uknułam podstępną intrygę wymierzoną w nią, a kierować miała mną zawiść, zazdrość i ogólna jędzowatość. Miała, biedna, takiego pecha, że ja zrobiłam to samo, tylko przed nią.

Akt III - dzisiejszy ranek.

Mireczka zadzwoniła z wieścią, że znowu studiuje, tym razem kulturoznawstwo na UKSW. I ma właśnie sesję i gdybym miała może jakieś notatki, bo pamięta, że ja też to studiowałam... [uprzedzając komentarze - nie, zdecydowanie nie na UKSW].

Skomentuj (29) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1052 (1130)

#33527

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Po raz kolejny (już dawno straciłam rachubę) świat utwierdził mnie w przekonaniu, że ja i współczesne rodzicielstwo zdecydowanie do siebie nie pasujemy.

Poślubiłam wielbiciela gier komputerowych. Wiedziałam, na co się piszę i czym to grozi, więc bez słowa godzę się z tym, że do dwóch metrów chłopa dostałam w bonusie cały zastęp jego licznych postaci z przeróżnych mmorpgów, a na domowe i wyjazdowe imprezy co jakiś czas zgłaszają się znajomi z gildii graczy.
Większość drobnych prezentów starałam się wiązać z jego pasją - figurka, plakat, kubek i podobne.

Niedawno mieliśmy okrągłą rocznicę związku. Stwierdziłam, że się szarpnę i przygotuję coś wyjątkowego. W tajemnicy (a trudno utrzymać coś w sekrecie, kiedy ma się męża pracującego w domu) uszyłam i wyhaftowałam koszulę i pelerynę, identyczne, jakie nosi jego ulubiona postać w ukochanej grze. Cztery miesiące żmudnej roboty (kto nie wie, jak się haftuje batyst, niech lepiej się za to nie bierze, niewiedza jest źródłem szczęścia), ale widziałam, jak śmieją mu się oczy na widok biało-złotych ubrań ozdobionych emblematami gildii, symbolami klasy i innymi znakami z gry, więc miałam swoją nagrodę. Cieszył się jak dziecko. Uparł się, że będzie nosić to wszędzie, nawet do wynoszenia śmieci. Ot, męski kaprys. I chodził. Przez kilka tygodni wiele osób podziwiało, gratulowało, ofert odkupienia - sukcesywnie odrzucanych - było sporo, kilka razy nawet chcieli mu płaszczyk ukraść.

Dzisiaj byliśmy na zakupach. Wracamy powoli, bo pogoda daje żyć i słyszymy z tyłu wołanie.
[Matka] TYYY!!! TY GRUBY!!!! STÓJ!!!
Zdziwieni - mąż gruby nie jest, a ja tłuszcz mam już tylko w lodówce - odwracamy się i widzimy, że biegnie do nas jakaś kobieta z synem, miał tak mniej więcej 13-15 lat.
[Matka] No, stój!!! Ile chcesz za tą szmatę??
Mi się już zapaliły ognie armagedonu w oczach, bo nikt nie będzie nazywać szmatą mojej roboty, ale mój mąż ma tak samo cięty język, jak ja.
[Mąż] Za dużo dla ciebie.
Odwracamy się i idziemy dalej. Kobieta się nie zraża i łapie go za pelerynę.
[Matka] Stój, k*rwa. Pięć dych daję.
Mąż wziął jej rękę w delikatny uchwyt (puszka konserwy od niego pęka), zdjął je z płaszcza i poszliśmy dalej.
Woła za nami [chłopak].
[Ch] Ty! Z XYZ (czyli z gildii mojego męża)! Weź sprzedaj k*rwa szmatę, nikt takiej nie ma!
Nie wytrzymałam. No właśnie, nikt takiej nie ma.
[Ja] Nazwij to szmatą jeszcze raz, to będziesz zęby zbierać z trawnika. Odwal się od nas i wracaj do szkoły, tam uczą szyć.
[Ch] Z tobą nie gadam!
[Mąż] To pogadaj ze mną.
I stanął przed chłystkiem - 210 cm wzrostu, 100 kilogramów żywej wagi, sylwetka zapaśnika. Chłopak poznał, że się zagalopował, bo zwyczajnie dał w długą.
Uszliśmy może 10 metrów, kiedy on minął nas w pędzie, a coś trafiło męża w plecy - czyli w pelerynę. Po białej tkaninie rozmazana substancja, którą zidentyfikowałam jako czarną pastę do butów. Generalnie ciuch do wywalenia, nie dopiorę tego, a wywabienie plamy zniszczy materiał i haft.

Mąż się zerwał i zaczął go gonić, ale dzieciak zwiał, podobnie jak mamusia. Kilka razy ich widziałam, więc muszą być z okolicy. Jak go znajdę, przysięgam, rozwalę łeb kamieniem za wszystkie wieczory siedzenia z tamborkiem i nićmi.

Skomentuj (106) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1591 (1687)

#32031

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Wiecie, jaka mieszanka boli najbardziej? Upokorzenie pół na pół z bezsilnością.

Powiedzieć, że źle wyglądam, to wyjątkowo mnie skomplementować. Tydzień temu zmarła, leżąca na słoneczku, taki opis jest bliższy prawdzie. Maskuję się, czym mogę - kapelusze, chusty, makijaż, ale nie założę na twarz maski (choć ostatnio rozważam). Na ulicach co i rusz ktoś patrzy na mnie ze strachem i odrazą. Luz - idę dalej. Niestety, nie zawsze można iść, nie zawsze też mogę wytrzymać w chustce i kapeluszu, czasami jest na to zwyczajnie za gorąco.

Spotkałam się dzisiaj z przyjaciółką, wpadłyśmy na pomysł wypicia kawy na mieście. Trafiłyśmy do jednego z lokali na starym mieście, usiadłyśmy w ogródku. Kelner odebrał i przyniósł zamówienie, my siedzimy i rozmawiamy. Po kilkunastu minutach [k]elner wraca, cały czerwony, staje obok naszego stolika i wpatruje w czubki swoich butów.

[k] Najmocniej panie przepraszam, ale kierowniczka prosi, żeby zechciały panie wejść do środka.
Zdziwiłyśmy się - w ogródku prawie wszystkie stoliki zajęte, w końcu piękna pogoda, ale ani nie było wielkiego tłoku, ani nikt nie czekał na wolne miejsce.
[ja] Dlaczego?
Biedny chłopak zrobił się bordowy.
[k] Kierowniczka naprawdę prosi. Tam jest wygodniej, chłodniej, ciszej...
[ja] Ale o co chodzi? Dlaczego mamy się chować?
Chłopak prawie że zsiniał.
[k] Bo chodzi... chodzi... o to, że pani pewnie będzie tam wygodniej...

Mało się nie udusił. Żal mi się go zrobiło, ale jednocześnie zezłościłam się, bo domyśliłam się, że to ja jestem powodem "zaproszenia".
[ja] Nie, proszę pana, nie będzie mi tam wygodniej. Proszę zawołać kierowniczkę.

Chłopak zniknął, jakby się pod ziemię zapadł. Po minucie podeszła do nas niewiele starsza od niego [dz]iewczyna (a na pewno młodsza ode mnie). Przyznaję szczerze, zazdrość mnie ukłuła. Wysoka, smukła, opalona szatynka, nienaganna sylwetka, na twarzy pewność siebie księżnej na włościach, delikatny makijaż, wysokie kości policzkowe, ostry podbródek. Idealna harmonia rysów. Nawet w najlepszych czasach nie wyglądałam tak perfekcyjnie, jak ona.

[dz] Chciały panie ze mną rozmawiać.
[ja] Owszem. Proszę nam wytłumaczyć, dlaczego miałybyśmy chować się w środku. I proszę sobie darować bajeczki o wygodzie.

Mogę tylko podziwiać jej opanowanie. Zmierzyła mnie wzrokiem i niemalże zimno powiedziała:

[dz] Swoim wyglądem odstrasza pani klientów. Jeżeli chcą panie kontynuować wizytę u nas, proszę przenieść się do stolika w lokalu.
[ja] A co, jeżeli się nie przeniesiemy?
[dz] Wtedy poproszę panie o opuszczenie terenu kawiarni.
I co zrobić w takiej sytuacji? Przecież nie urządzę sceny, nie zacznę histeryzować, płakać też nie będę. Zostało jedno wyjście. Spojrzałam na koleżankę, ona na mnie, niemal jednocześnie wstałyśmy i chwyciłyśmy torebki.
[ja] Chyba rozumie pani, że w tych okolicznościach żadna z nas nie zamierza zapłacić za zamówienie?
Nawet jej powieka nie drgnęła.
[dz] Oczywiście. Dziękuję za zrozumienie.

Nie zostało nam nic innego, jak kupić pudełko lodów i zjeść je na balkonie. Oglądając moje zdjęcia sprzed roku, jeszcze z włosami i całą twarzą.

Skomentuj (56) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1458 (1558)

#31713

przez (PW) ·
| Do ulubionych
"Damianek poskromiony", czyli długa opowieść o tym, dlaczego jestem za powrotem do czasów batożenia rozwydrzonych bachorów, dlaczego przeróbki u sąsiadów mogą okazać się przydatne i dlaczego zemsta, choć teoretycznie niska, prymitywna i niegodna, daje bardzo, bardzo dużą satysfakcję.

Damianek wciąż żyje (niestety) i wciąż raczy sąsiadów właściwą sobie aktywnością społeczną (czyli niszczeniem mienia bez względu na to, do kogo należy i prześladowaniem maluchów). Ostatnio rozwinął swoje umiejętności artystyczne i z malowania błotem przerzucił się na malowanie farbami. Po ścianach, drzwiach, oknach piwnicznych, lustrze w windzie, domofonach i - co jest najgorsze do zniesienia - szybach samochodowych. Czekam tylko, aż któryś ze wściekłych sąsiadów, którzy muszą parkować przed blokami, złapie go za czuprynę i wypsika puszkę ze sprayem prosto w gardziel, po cichu liczę na lokalnych dresów. Albo ktoś go profilaktycznie rozjedzie.

Odkąd sąd rodzinny postanowił nie karać jakoś specjalnie szczeniaka za napaść na mnie "bo dziecko jest chore", dzieciak utrwalił się w przeświadczeniu, że wszystko mu ujdzie na sucho. Na szczęście tatuś, który lubił startować do wszystkich z pięściami, dostał bardzo porządny oklep od "niewykrytych sprawców" w piwnicy, więc przynajmniej nie bije innych dzieci w obronie jedynaka. Ten zaś zapamiętał solidnego kopa, jakiego mu sprezentowałam, kiedy mnie, mówiąc wprost, oszczał, więc co jakiś czas znajdujemy z mężem na wycieraczce prezenty w postaci zdechłych kotów, psich odchodów, wylanych puszek smaru, tłuczonego szkła i innych sympatycznych drobiazgów.
Ale ostatnio gnojek przegiął pałę.

Wracaliśmy z mężem z miasta. Winda nie działa (lubi brać urlop na żądanie średnio raz w tygodniu, żadna nowość), więc na 10 piętro wchodziliśmy po schodach. W mieszkaniu sąsiadki i jej chłopaka właśnie trwa remont, więc wiercenie jest jedynym dźwiękiem, który słychać na korytarzu. A już na pewno nie można usłyszeć, że ktoś używa schodów, dlatego element zaskoczenia był po naszej stronie, kiedy zobaczyliśmy Damianka pracowicie polewającego czymś nasze drzwi, wycieraczkę i ścianę wokół.
Układ korytarza jest taki, że stojąc przed naszymi drzwiami, jest się zwróconym plecami w stronę schodów, więc my widzieliśmy jego, a on nas nie... przez dwie sekundy. W trzeciej mój mąż już trzymał go za kark.
Dzieciakowi chyba zabrakło tchu z zaskoczenia (bycie wyrwanym w górę przez ponad dwumetrowego chłopa za włosy i szyję do przyjemnych doznań raczej nie należy), bo próbował się wyrywać, ale jakoś nie wrzeszczał. Z mojej twarzy wyczytał chyba, że na kopniaku się tym razem nie skończy, bo zrobił się biały jak ściana i coś piszczał.

Pociągnęliśmy z mężem nosami i zdębieliśmy, bo oto pacholę święte i setką ciężkich dolegliwości dotknięte (co do prawdziwości chorób Damianka patrz http://piekielni.pl/15385) pieczołowicie nawilżało nasze drzwi benzyną...
W bloku brak alarmu przeciwpożarowego, bo to nie te czasy w budowlance, sfajczenie drzwi to najlepsza z możliwości, gdyby zdążył wszystko podpalić.

Mąż chciał go zwyczajnie zrzucić ze schodów, ale wpadłam na lepszy (i o wiele bardziej upokarzający) pomysł. Kazałam mu go trzymać i dla pewności zatkać usta, zastukałam do sąsiadów remontujących (z którymi jesteśmy w bardzo bliskiej przyjaźni) i nieremontujących, ale którzy akurat należą do niedawnych ofiar parkingowego artysty. Na widok zdobyczy twarze im pojaśniały od uśmiechów (po wyjaśnieniu co robił, chcieli go zatłuc, Marta musiała trzymać chłopaka, bo leciał z młotkiem). W razie czego będą świadkami, że wszystko odbyło się samo z siebie, a my staraliśmy się biednego chłopca powstrzymać. W kilku słowach wtajemniczyłam ich w plan.

Chłopak sąsiadki (wspomnianej na piekielnych kilkukrotnie Marty) zaczął wiercić szczególnie intensywnie, sama sąsiadka przyniosła dużą żelazną miskę, a [ja] zajęłam się [D]amiankiem.
[Ja] Zdejmuj buty.
Dzieciak patrzył na mnie biały i wyraźnie nierozumiejący, co się dzieje.
[Ja] Zdejmuj. I do miski. Bo sama zdejmę. Michał, opuść go, ale trzymaj.
Mąż postawił gnojka na podłodze i Damian postanowił spróbować ucieczki, ale został osadzony szarpnięciem za włosy.
Posikał się. A potem zdjął i wrzucił buty do miski. Podałam mu butelkę benzyny.
[Ja] Lubisz się bawić ogniem? To lej.
Popatrzył na mnie - w jego twarzy było coraz więcej lęku.
[Ja] LEJ.
Polał.
[Ja] Podpal.
Widać zrozumiał, że podpalenie tych butów to najszybszy sposób, żeby się uwolnić, bo podpalił. Dymiło, śmierdziało, spaliło się. Podniosłam miskę, spojrzałam na niego i wycedziłam.
[Ja] Nigdy więcej się do mnie nie zbliżaj.
Damianek postanowił przemówić.
[D] I tak umrzesz, łysolu! (No, dowalił. Widać sporo o tym rozmawiają w domu.)
Uciekł.

Mamy nową wycieraczkę, razem z Martą umyłyśmy drzwi i ścianę, zawartości miski roztropnie się pozbyłyśmy. Do tej pory nie było odwiedzin ani mamusi, ani tatusia. Mam nadzieję, że skoro nie zadziałał ból, to zadziała strach i dzieciak trochę się opamięta.
Wiecie co?
Nawet nie jest mi głupio.

Skomentuj (216) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1480 (1604)
zarchiwizowany

#32522

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Gratuluję wszystkim śledczym, którzy zadali sobie mozolny trud ustalenia mojego nazwiska (ba, nawet drugie imię wytropiono), adresu firmy i nawet osiedla, na którym mieszkam.

Odwiedziła mnie dzisiaj szefowa. Pokazała mi cały plik wydrukowanych maili z donosami na mnie. Aż rozdziawiłam usta, bo czego o sobie nie wiem, to przecież dobrzy ludzie z chęcią powiedzą. Moja szefowa dowiedziała się od życzliwych, że:
-szkaluję ją, oskarżam w sieci o mobbing, ośmieszam;
-odradzam wizyty w naszym salonie, rzucam kalumnie na zawód, rozpowiadam o braku profesjonalizmu;
-nie dochowuję tajemnicy zawodowej i działam w ten sposób na materialną szkodę firmy;
-zdradzam intymne szczegóły dotyczące klientów, personalia to dopiero wierzchołek góry lodowej;
-werbuję ludzi, żeby otworzyć konkurencyjną firmę;
-robię ze współpracowników idiotów;
-osoba mieszkająca w mojej dzielnicy nie ma prawa być uczciwa, więc na pewno kradnę w pracy;
-"hańbię elementarne zasady kultury zawodowej" - ktoś wie, o co chodzi?

Żeby było zabawniej - zidentyfikowałam ponad połowę autorów, zdziwiłam się, jak wielu pochodzi z tego portalu (umieszczenie nicku w adresie mailowym to naprawdę szczyt kamuflażu, jestem pod wrażeniem). Gratuluję tym spośród piekielnych, którzy nie omieszkali wspomnieć o charakterystycznych detalach, które ujawniłam tylko w prywatnych rozmowach - dziękuję, to bardzo ułatwiło ustalenie, kto zacz. Naśladowców lojalnie (wiem, kuriozum stylistyczne) uprzedzam, że uprzejme donosy i skargi i tak trafiają do mnie.

Skomentuj (82) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 701 (747)

#31567

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Już rozumiem, dlaczego tak mało ludzi zgadza się świadczyć w sprawach sądowych.

Przed I rokiem studiów - czyli niemal 9 lat temu - byłam świadkiem przestępstwa, jedynym, jak się później okazało. Złożyłam zeznania na policji, w prokuraturze, dostałam wezwanie na rozprawę.
Rozprawa odroczona, oskarżony się nie stawił. 2 tygodnie później kolejna, oskarżyciel posiłkowy się nie stawił. 3 tygodnie później kolejna, odroczona, sędzina dzień wcześniej poszła na L4. 2 tygodnie później sąd ogłosił przerwę, zanim złożyłam zeznania. I tak się to toczyło, przez 9 lat byłam wzywana na rozprawy i nie miałam możliwości złożenia zeznań.

Póki mieszkałam w Krakowie, póty nie przeszkadzało mi to aż tak bardzo, ale po przeprowadzce do Warszawy wezwania co 3, 4 tygodnie, jeżdżenie do Krakowa i dowiadywanie się, że znowu mam wracać do domu - brak prokuratora, obrońcy, oskarżyciela posiłkowego, oskarżonego, sędziego, kogokolwiek, pęknięta rura, zaginięcie akt, itd. - stało się wyjątkowo irytujące.
Wniosek o przesłuchanie przez sąd w Warszawie został odrzucony, bo narusza prawa stron do zadawania mi pytań.

Kiedy zachorowałam, stwierdziłam, że mam tego dosyć.
Napisałam do sądu, że sytuacja jest kuriozalna, naraża mnie na koszty, nieprzyjemności, a w obecnych okolicznościach przyrody, biorąc pod uwagę tempo postępowania, najpewniej zejdę, zanim zdołam opowiedzieć się przed obliczem jaśnie sędziny. Załączyłam zaświadczenie od lekarza, wrzuciłam do koperty i wysłałam.

O dziwo, doczekałam się reakcji. Od tamtej pory wezwania zaczęły przychodzić równo co 2 tygodnie. A ja równo co 2 tygodnie odsyłałam zaświadczenia o kolejnych badaniach, chemioterapii, hospitalizacji. I tak się to kręciło do wczorajszej rozprawy. Na którą zostałam doprowadzona siłą.

Sąd uznał, że to JA opóźniam postępowanie sądowe i wydał nakaz doprowadzenia mnie przez policję. Z Warszawy do Krakowa. Żeby było śmieszniej, panowie czarni zabrali mnie właśnie ze szpitala - mimo protestów lekarzy, w tym mojego onkologa. Ale nie to było najgorsze.
Niestety, zabrali mnie SAMĄ. Nie zgodzili się, żeby jechał ze mną mąż albo brat. Nie ma mowy, nawet oświadczenie ordynatora, że w obecnym stanie nie powinnam pozostawać bez opieki, nie zmieniło ich nastawienia. Bardzo, bardzo niechętnego, a w drodze postarałam się, żeby było jeszcze gorsze, skoro oni nie chcą być ludzcy, to ja też nie muszę.

Udało się zawiadomić moją krakowską rodzinę, żeby zajęli się mną na miejscu, mąż jechał za policjantami przez całą drogę.
A co jest smaczkiem całej sytuacji?
Sędzina na L4, dziecko jej zachorowało. Rozprawa odroczona.

polskie sądy

Skomentuj (81) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 2283 (2343)

#30366

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Moja nienawiść do bezczelnych dzieci rozwinęła się do stanu zagrażającego ich bezpieczeństwu. Tak samo jak do głupich rodziców tych bachorów.

XXI wiek, doba cyfryzacji, komputeryzacji i innych syfilizacji, a zeznania podatkowego i tak nie mogę wysłać przez sieć, bo co chwilę wywala mi stronę z e-deklaracjami (kto by się spodziewał, że 30 kwietnia będzie duże obłożenie, no kto).
Wyklinam na zleceniodawcę męża, który ostatni PIT przysłał dopiero dzisiaj rano, postraszony bardzo fizyczną interwencją, bo w skuteczność ścieżki administracyjnej wierzył tak samo, jak my (w skarbówce powiedzieli, że jeżeli ktoś się spóźnia z PITem, mamy się sami nie rozliczyć, a jak dostaniemy grzywnę za niezłożenie zeznania, odwołać się i podać nieprzesłanie potrzebnego nam formularza, wtedy coś z tym zrobią - nie ma to jak państwo prawa i porządku).
No to ja zgarniam pod pachę wyliczenia moje i męża, mąż zgarnia mnie i jedziemy do siedziby bóstw podatkowych.

Na miejscu kolejka długa, jakby dawali coś za darmo. Ścisk, tłum, zaduch, zgiełk, pretensje... normalny dzień kolejek. Biorę numerek, biorę formularze, moszczę się przy pulpicie dla petentów i zaczynam wypełniać. Mąż pyta, czy dam radę zostać sama, bo on by przy okazji skoczył i coś tam jeszcze załatwił. Dam radę, więc niech jedzie, bez niego tłum będzie mniejszy.

Policzyłam, co policzyć miałam, wypełniłam, usiadłam (już wiem, kto tworzy kolejki - rencistki-inwalidki w wieku 40-45 lat, tylko one rzucały się do mnie, że ośmielam się siedzieć, obawiam się, że renta inwalidzka przyznana na chamstwo i drobnomieszczaństwo) i czekam na swoją kolej. Obok mnie usiadł [f]acet z [p]acholęciem na oko i ucho (bardziej na ucho nawet) pięcioletnim. Pecha miał, bo - zaznaczam - siedziałam bardzo, bardzo wściekła i ludziowstręt wręcz ode mnie bił.

Akt I
[F] Może pani zejść? - Pokazuje na moje krzesło.
[Ja] Nie.
[F] Przecież z dzieckiem jestem.
[Ja] A ja ze zwierzęciem.
[F] Jakim niby?
[Ja] Rakiem. - I ściągnęłam kapelusz.
Odsunął się, jakbym mu zagroziła żmiją. I dobrze. Coś tam poburczał o głupich wariatkach, co mu dziecko straszą, ale kto by się przejmował. Dzieciak patrzy na mnie, jakbym mu matkę zabiła.

Akt II
Posiedział, posiedział, wyciągnął komórkę i zaczął grać w węża. Dzieciak najwyraźniej się znudził, bo zaczął mnie kopać. Skrzywiłam się - przestał. Po chwili znowu zaczął. Mówię ojczulkowi, żeby uspokoił dzieciaka. Popatrzył na mnie jak na nienormalną, wyciągnął snickersa i dał małemu.
Po kilku sekundach dostałam przeżutą papką w pierś. No, tego to już za wiele.
[Ja] Uspokoi pan dzieciaka, czy nie?
[F] Czego się pani rzuca, to tylko dziecko! Co pani zrobił, co?
[Ja] Kopie mnie i brudzi!
[F] To idź pani stąd, dziecko mi stresujesz!
[Ja] Dobrze radzę, zabieraj pan bachora, bo jak mnie jeszcze raz dotknie...
I stało się, jak przepowiedziałam. Dostałam przeżutym batonem w twarz.

Jeszcze bym wytrzymała. Z ledwością, ale nic bym im nie zrobiła. Gdyby gość nie zaczął się śmiać i gratulować synkowi. Nieopatrznie odłożył przy tym swoje PITy.
Zgarnęłam breję z twarzy i rozsmarowałam na wszystkich. Z satysfakcją i mściwym uśmiechem. Gość śmiał się tak bardzo, że zauważył to dopiero wtedy, kiedy dostał nimi ode mnie. Też w twarz.
Spróbował się na mnie rzucić. Niestety, wybrał akurat tę chwilę, kiedy wrócił mój mąż. O posturze i masie dobrze utrzymanego niedźwiedzia. Ojczulek został dosłownie wyniesiony z budynku.

Panie rencistki roztropnie odsunęły się na bezpieczną odległość, swoje zakusy na moje krzesło ograniczając do rzucania uwag "przychodzi taka między porządnych ludzi".
Kurtyna. Dzisiaj naprawdę mam zły dzień.

Skomentuj (72) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1747 (1893)

#29957

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Ludzka złośliwość musi być zaprzysiężoną rywalką głupoty, bo ściga się z nią o miejsce na podium rzeczy, które nie znają granic.

Ostatnimi czasy stałam się bardzo niesamodzielna. Mam problemy z utrzymaniem równowagi, wchodzeniem po schodach, często tracę przytomność, chodzę bardzo powoli. Teoretycznie nie powinnam wychodzić sama z domu i teoretycznie rozumiem dlaczego, ale w praktyce nie potrafię pogodzić się z tym, że do kupienia śmietany w osiedlowym sklepie muszę angażować męża lub przyjaciółkę i czasami ryzykuję przejście tego kilometra w obie strony.
Do dzisiaj nie wiedziałam, że powinnam zabierać ze sobą miniguna albo uzi jako środki do prowadzenia działań zaczepno-obronnych.

Zabrakło mi właśnie śmietany. Mąż zarzucony robotą tak, że objawienia Charyt nie zauważyłby nawet wtedy, gdyby zatańczyły mu na głowie, więc wyszłam do sklepu.
Po drodze trzeba przejść przez kilka typowych osiedlowych skrzyżowań. Na jednym z nich spotkałam osobę, którą mam ochotę zamknąć w plastikowym kontenerze razem z rojem Apis dorsata.
Chodzę powoli. Nie ma sensu zatrzymywać się przede mną na pasach, bo mnie samą szlag trafiał, kiedy ktoś gramolił mi się przed maską, więc nie pcham się na chama, bo pasy tam, a ja piesza tu. Kiedy jakiś samochód się zatrzymuje (bardzo, bardzo rzadko), macham ręką, żeby jechał.

Dzisiaj zatrzymało się srebrne Porsche. Za kierownicą kobieta pod czterdziestkę w typie "pani prezes na włościach", czyli farbowane na czarno włosy, opalenizna z Ibizy i garsonka za dwie średnie krajowe. Daję znak ręką, żeby przejechała, nie ma sensu, żeby czekała, droga pusta w obie strony. Ona z kolei macha na mnie, żebym szła. No to weszłam na pasy.
Najwyraźniej znudziła się, kiedy byłam w połowie przejścia. Z ostrym piskiem ruszyła i minęła o włos. W pędzie, przyspieszenie do setki ma przecież poniżej 5 sekund. Kilka centymetrów w moją stronę i zahaczyłaby o mnie. Nie wiem, co chciała udowodnić, swoje mistrzostwo w kierowaniu samochodem czy moją nieporadność, ale udało jej się mnie nastraszyć.
Upadłam. Panowie osiedlowi pomogli mi się podnieść i dojść do domu.

Jeżeli zauważyliście dziś w Warszawie srebrne Porsche z rejestracją kończącą się na 29, które prowadzi farbowana bruneta w szarozielonej garsonce, rzućcie jej ode mnie cegłą w przednią szybę.

Skomentuj (31) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1065 (1169)