Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

Werbena

Zamieszcza historie od: 20 lutego 2011 - 23:23
Ostatnio: 27 stycznia 2014 - 15:24
O sobie:

Z wykształcenia kopaczka dołów i wieśniakolożka, z zawodu wróżka, z charakteru paskuda, jędza i stworzenie aspołeczne. Ruda, podła, cyniczna.

  • Historii na głównej: 42 z 50
  • Punktów za historie: 49241
  • Komentarzy: 335
  • Punktów za komentarze: 4379
 

#28364

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Rano urządziłam jedną z największych awantur rodzinnych, jakie pamiętam. Gdyby nie to, że chwilowo nie mam zdrowia do miejskich biegów przełajowych z tasakiem i rzucania skalpelami do ruchomego celu, oglądalibyście mnie pewnie w telewizji jako najgroźniejszą morderczynię miesiąca.

Mój ślubny dostał w poniedziałek polecenie służbowe wyjazdu, spakował się i powiedział, że wróci tuż przed Wielkim Czwartkiem, jednocześnie zostawiając przygotowania do świąt na mojej głowie. Ponieważ ostatnio nie jest ze mną najlepiej, zobowiązał rodzinę do pomagania mi w sprzątaniu i gotowaniu. Spodziewałam się duetu Teściowa&Teściowa, ale zamiast nich we wtorek powitałam w drzwiach kuzynkę męża, nosicielkę dobrej nowiny "przyjechałam ci pomóc, ciesz się a bądź zaszczycona". Cieszyć się nie miałam z czego, ponieważ jej pomoc w najbardziej optymistycznej wersji mogła oznaczać tylko patrzenie, jak gotuję całą świąteczną wyżerkę z moich zakupów i zabranie 75% w ramach "podziękowania za jej ciężką pracę". Ale uznałam, że okna może pomyć...

Kuzynka spędziła u mnie czas od wtorku do wczorajszego ranka, kiedy to pożegnałam ją z hukiem zatrzaskiwanych drzwi. Ale nie uprzedzajmy faktów. W mojej naturze leży odrobina pedanterii (i zamiłowanie do ładnych i funkcjonalnych przedmiotów użytku codziennego), dbam o to, żeby mieszkanie nie zarosło brudem, więc zostały tylko standardowe prace przedświąteczne, które zostawia się na początek wiosny, jak przesadzenie kwiatów, dokładnie umycie balkonu, okien, trzepanie dywanów, itd.
Kuzynka uparła się, że przemyje całą zastawę stołową, wypoleruje sztućce, przejrzy regały z książkami, pomoże mi uporządkować szafę, umyje kryształy, zrobi porządek w sekretarzyku, uporządkuje toaletkę i zrobi sto innych rzeczy, które konieczne nie były, a częścią z nich wolałabym zająć się sama. Mnie najchętniej zamknęłaby w kuchni. Zaczęłam czuć się nieswojo, kiedy zaproponowała przejrzenie mojej biżuterii i zaniesienie jej do wyczyszczenia u złotnika. Kiedy złapałam ją na dokładnym oglądaniu zawartości szafy kuchennej i wypytywaniu o to, jak długo mam lodówkę i ile kosztowała zmywarka, stwierdziłam, że zachowuje się co najmniej dziwnie. Wszystko to okraszone coraz mniej subtelnymi pytaniami o to, jak bardzo źle się czuję i jakie są rokowania.

A potem przyszedł piątek.
O świcie kuzyneczka ruszyła na poranny jogging. Kwadrans po jej wyjściu zajrzała przyjaciółka z piętra, zapytać, czy mogę jej pożyczyć spódnicę. Mogłabym, gdybym mogła ją znaleźć. No to może inną. Też nie ma - diabeł ogonem nakrył, ale byłam już zła na siebie (w końcu porządki, więc powinnam mieć wszystko na miejscu) i zaczęłyśmy przetrząsać całe mieszkanie. Przeglądałam po raz piąty zawartość kosza z rzeczami do prania, kiedy przyjaciółka wyszła z pokoju z obiema spódnicami w ręce. Gdzie były? "Tam, w tych spakowanych ubraniach". Jakich spakowanych ubraniach? "W torbie. Zrzuciłam ją z fotela i wypadły".

W "spakowanych ubraniach" znalazło się jeszcze kilka innych rzeczy, na przykład cenna jak cholera szczotka do włosów po prababci. Przypadkiem do kosmetyczki się nie zaplątała, ponieważ sama trzymam ją w kuferku i ostatnio nie wyjmuję, bo nie mam czego czesać. Wyzwolona ze wszelkich skrupułów przejrzałam zawartość torebki kuzyneczki. W moje ręce wpadła długa lista przedmiotów znajdujących się w mieszkaniu wraz z ich wyceną - "sukienka jedwabna, zielona, 150 zł" - na której była większość moich najlepszych ubrań, prawie cała biżuteria, książki, ba, nawet meble.

Kiedy kuzynka wróciła z biegów, powitałyśmy ją spakowanymi rzeczami i ofertą pięciu sekund na wytłumaczenie, jakim prawem spisuje moje ruchomości. Czy się zmieszała? Zawstydziła? Skąd. Urządziła scenę pod tytułem "ty wywłoko, kto ci pozwolił grzebać w mojej torbie". A kto jej pozwolił kraść moje rzeczy? "Przecież tobie i tak nie będą potrzebne, a Michał [mój mąż] w tym chodzić nie będzie!" I to przecież NATURALNE i OCZYWISTE, że przyjechała rozejrzeć się, co jej przypadnie w udziale, kiedy już umrę, zanim ją te wszystkie sępy uprzedzą.

Po takim dictum mogła zobaczyć, jak wszystkie jej rzeczy uczą się latać z dziesiątego piętra. Potem mało delikatnie wypchnęłam ją za drzwi i zadzwoniłam do teściowej z raportem. A dziś rano pojechałam urządzić happening "chora nie znaczy niegroźna".
Zdaje się, że to będą wesołe święta.

rodzina nabyta

Skomentuj (82) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 2073 (2125)

#26374

przez (PW) ·
| Do ulubionych
W sklepie na osiedlu niespodziewanie ogłosili promocję na ptasie mleczko niepośledniego gatunku.
Ponieważ ten rodzaj słodyczy uwielbiam, a od jakiegoś czasu muszę ograniczać się z żywieniowymi przyjemnościami, stwierdziłam, że ruszę na łowy.

Sklep otwierali o 8, zaszłam do niego o 9, żeby obejrzeć scenę iście postapokaliptyczną. Wyspa z plakatem "promocja" zarzucona rozdartymi pudełkami, folią i pogniecionymi łakociami. Wszystko wyglądało tak, jakby tłuszcza urządziła sobie na słodyczach kurs polki i kazaczoka dla puszystych.

Wygrzebałam cudem wśród tych śmieci trzy względnie całe pudełka. Pewnie ostatnie, bo doryłam się do dna bałaganu. Obwąchałam, spojrzałam na resztki - żadnych śladów pleśni ani innych obrzydliwości - sprawdziłam datę ważności - krótka, ale nie alarmująca. Uspokojona, załadowałam słodycze do koszyka i poszłam patrzeć, na jakie inne niepotrzebne do życia dobra mogę wydać pieniądze (bo przecież kolejna butelka żelu pod prysznic zawsze się przyda). Sklep, jak to w niedzielę rano, pełen rodzin z dziećmi i "emerytówirencistów" (z jednej świątyni do drugiej).

Pochylałam się nad drobnym agd, kiedy jakaś dziewczynka, tak z 10-11 lat, podbiegła, pochyliła się nad koszykiem i zamarła. Zdziwiona, patrzę na nią, ta na mnie, czerwieni się i odbiega. Zaliczyłam wytrzeszcz oczu, dobra, może się pomyliła i myślała, że to jej koszyk. Wzięłam, co miałam wziąć - metalowe wykałaczki do roladek - i na końcu regału zaczęłam walczyć z czytnikiem cen.

Po chwili dziewczynka przybiega drugi raz i schyla się nad moim koszykiem. Szybka akcja nogą i zamiast na pudełku z ptasim mleczkiem, zacisnęła palce na mojej spódnicy. Pokazała mi język i znowu poleciała w długą. OK, nie będę biegać za dzieciakiem po sklepie. Poszłam w swoją stronę.

W sklepie, jak to w sklepie, wystawione palety z towarem do rozpakowania. I zza jednej z palet usłyszałam wściekły syk:
- Durna! Łapiesz i uciekasz! Idź mi z oczu, niedojdo! Sama ci pokażę!
Dziwnie pewna, że znowu chodzi o sztafetę do mojego koszyka, chwyciłam w garść wykałaczki i zaczęłam rozglądać się wokół siebie.
Zza palety wyłoniła się [k]obieta po gorszej stronie czterdziestki, czerwona, sapiąca niczym parowóz i z żądzą mordu w oczach. Staje obok mnie, mierzy złym spojrzeniem (aż mi się śmiać chciało. Taki wzrok "jak śmiesz tak stać i się mnie spodziewać!"), udaje, że ogląda śmietanę i nagle hyc! ręką do mojego koszyka. I wrzeszczy z bólu, bo bez namysłu wbiłam jej wykałaczki w łapę.
[K] AUUUUU! Co pani, oszalała?
[Ja] Najmocniej przepraszam, myślałam, że to jaszczurka mi weszła do koszyka.
I wredny uśmiech numer 3.
Kobieta spojrzała na mnie jak na głupią, ofuknęła, obeszła i wróciła do kontemplowania kubków. Po chwili znowu - łapa w koszyku, tym razem od drugiej strony, więc jeszcze raz dziab szpikulcem, ale mocniej. Widać zabolało, bo warknęła coś i uciekła.

Zgadnijcie, kto ustawił się w kolejce do kasy zaraz za mną.

Skomentuj (42) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1306 (1384)
zarchiwizowany

#26304

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Historia o "weteranie" palącym w pociągu doczekała się dziś swojego powtórzenia w nieco bardziej prozaicznych okolicznościach. Tym razem bez przypiętych do piersi zasług dla ojczyzny i robienia z innych idiotów, za to z widowiskowym finałem.
Miałam dziś odwiedzić przyjaciółkę mieszkającą poza Warszawą. Daleko-nie daleko, najlepiej jechać pociągiem. Dobrze, że wsiadałam na Wschodniej, czyli pierwszej stacji, bo już na Śródmieściu nie było gdzie usiąść, a i z miejscem do stania zaczynało być kiepsko. Po drugiej stronie przedziału siedziało dwóch uczniaków, dziewczyna wcinająca zestaw z Mc′Syfa i dziadek, na oko pamiętający Mieszka I.
Ledwo wyjechaliśmy z Warszawy, dziadek odpalił peta. Nie wiem, co to było i mam nadzieję nigdy się nie dowiedzieć, bo śmierdziało, że aż żołądek do gardła podchodził. Dosłownie.
Na dziadka posypały się chóralne gromy, że nie wolno, że ludziom przeszkadza, że ma natychmiast zgasić, że śmierdzi.
Dziadek skrzeczy, że był na wojnie (pewnie walczył pod Joanną D′Arc) i jemu wolno, bo całe życie palił i palić będzie do śmierci.
Nie zdążyłam wyklarować dziadkowi, że śmierć będzie bardzo rychła, jeżeli natychmiast nie zniknie z mojego pola widzenia i węchu.
Dziewczyna siedząca naprzeciwko niego postanowiła podzielić się z nim posiłkiem. I poprzednim. I, zdaje się, jeszcze poprzednim. Poprawiło mi to humor na kilka sekund - tyle tylko trzeba było, zanim uderzył mnie smród wymiocin.
Ewakuowałam się na najbliższej stacji. Jak chyba większość ludzi, którzy jechali razem ze mną.

Skomentuj (15) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 314 (382)

#24985

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Ostatnio bardzo schudłam i z rozmiaru M przeszłam do XS, więc postanowiłam uzupełnić niedobór ubrań w szafie. W drodze do galerii wysiadły mi baterie w odtwarzaczu MP3, ale słuchawek nie wyjęłam z uszu, bo trochę tłumiły hałasy. I wędrowałam sobie z nimi po sklepach.

Byłam już zdecydowana na jeden sweterek, ale oglądałam jeszcze kilka innych rzeczy - wiadomo, rozłożyć, obejrzeć, przyłożyć do ciała i sięgnąć po kolejną sztukę. W pewnym momencie usłyszałam rozmowę dziewczyn zza kas (miałam je niecałe 2 metry za plecami). Piątkowe przedpołudnie, więc w sklepie tłumu nie było, wręcz przeciwnie - oprócz nastolatka w części męskiej byłam jedyną klientką.
[D1] Niech k*rwa zostawi te ciuchy, bo jeszcze parchami przejdą. Patrz na nią.
[D2] Weź, na rzyganie mnie bierze. Ja tego składać nie będę.
[D1] Takich to powinni od razu odstrzelać. Pewnie się zaraziła od jakiegoś syfa.
Wszystko powiedziane normalnym głosem, w przekonaniu, że - ze słuchawkami widocznymi w obu uszach - niczego nie słyszę. A mną w duchu aż zatrzęsło. Może nie wyglądam najpiękniej i na pierwszy rzut oka widać po mnie paskudną chorobę, ale ludzie, przecież nie zarażam przez dotyk.

Mimo chamstwa postanowiłam kupić sweter, bo zwyczajnie mi się podobał. Ale przy kasie urządziłam małe przedstawienie. Dokładnie obmacałam go ze ze wszystkich stron, wywróciłam na nice, przyłożyłam do twarzy, jakbym sprawdzała kolor, a potem podałam go dziewczynie.
[Ja] Proszę. Tylko niech pani uważa, żeby się nie porzygać, bo to ostatni i będę musiała iść do konkurencji.

Nie wiedziałam, że pod tak ciemnym makijażem można zobaczyć, jak człowiek zielenieje.

Galeria Mokotów

Skomentuj (26) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1099 (1147)

#23723

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Wczorajszy wieczór udowodnił mi, że pora umierać.

Biorę chemię z półki "leki nieco eksperymentalne". Wraz z listą zakazów ("nie wolno ci tego, tamtego, tamtego i tych x rzeczy też") dostałam wyjątkowo wyraźne przykazanie, że przy pierwszych niepokojących sygnałach mam dzwonić po 1) pogotowie i niech jadą z dyskoteką, 2) bratową.

Wczoraj wieczorem zemdlałam. Tak po prostu. Przytomność odzyskałam po kilku minutach sama z siebie, ale alarm już w świat poszedł i dobrze, bo czułam się tak słabo, że nie mogłam nawet ruszyć ręką i świadomość sytuacji miałam mniejszą niż średnią.
Pogotowie przyjechało kilka minut przed bratową. Chwała niebiosom, że tylko kilka minut. Z relacji lubego mojego i bratowej wynika, że lekarka była tak pijana, że próbowała zrobić mi zastrzyk z powietrza.
Od dzisiaj ratuję się sama.

Skomentuj (19) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1015 (1119)

#23449

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Zdrowie mi nie dopisuje i odbija się to na moim wyglądzie (+30 do wieku, +30 do zaniedbania). Mimo szokowania ludzi na ulicy twarzą kobiety odżywiającej się światłem, wybrałam się niedawno do przybytku polskiej nauki.

Zaglądam tam regularnie od dłuższego czasu, więc kojarzę szatniarki, portierów, sprzątaczki i resztę personelu technicznego z panią Krysią na czele. Pani Krysia pracuje, bo musi (nie należy do beneficjentek dobrodziejstw transformacji ustrojowej), choć nie powinna, ponieważ moja choroba przy jej bolączkach to pryszcz (nie chcę wiedzieć, jak bolą
nadgarstki spuchnięte do grubości ud u kobiety pracującej miotłą i ścierką przez 10 godzin dziennie).

Miejsce akcji - schody na piętro. Akurat podchodziłam do Krysi, kiedy upuściła wiaderko ze ściereczkami, proszkami, płynami i resztą chemii i wszystko poleciało wokoło. Kobieta z najwyższym trudem się schyla, więc zaczęłam zbierać dobytek, żeby biedaczki nie trudzić (wystarczy, że władowałam jej się z zabłoconymi butami na świeżo umyte schody). Nagle zza pleców usłyszałam głos, którego miałam nadzieję nie słyszeć już nigdy, przenigdy.

[X] Dziwne, że cię w ogóle wypuścili do ludzi, powinnaś kible myć, ale to chyba zbyt skomplikowane dla ciebie.

Odwróciłam się i spojrzałam na człowieka, który zatruł mi 7 miesięcy życia do tego stopnia, że musiałam zaczynać każdy dzień od porcji leków uspokajających.

Krótka retrospekcja. Tytuł dzisiejszego odcinka to "Werbena rzuca psychologię w p*zdu".

Jak kiedyś wspominałam, moi rodzice i brat są psychologami. Początkowo też miałam iść w ich ślady i chętnie-niechętnie zasiliłam szeregi pierwszego roku psychologii na krakowskiej uczelni. Studia okazały się ni to pasjonujące, ni to zniechęcające, bo kto przez 19 lat codziennie obserwował psychologię w praktyce, nigdy nie da sobie wmówić, że to wspaniała gałąź nauki przynosząca pożytek ludzkości. Na pierwszym roku miałam ćwiczenia z doktorem X, którego kojarzyłam jako znajomego moich rodziców (o czym jeszcze wtedy nie wiedziałam - byłego znajomego).

Dr X prowadził całkowicie nudny, całkowicie rzemieślniczy i całkowicie banalny przedmiot, który, ku ubolewaniu, ciągnął się cały rok i był z niego egzamin. Na ćwiczeniach doktor był całkowicie nijaki. Materiał miałam opanowany jeszcze przed studiami, współautorem jednego z podręczników jest zresztą mój ojciec, przez cały semestr się nudziłam, jak większość grupy zresztą. Kolokwium zaliczeniowe rozwiązaliśmy wszyscy w niecałe 20 minut, po dwóch tygodniach wyniki. I zonk.
Od trochę rozgarniętych w górę 5, imbecyle, których nigdzie nie brakuje, 4.5, Werbena, która była całkowicie pewna, że dostała 100% punktów, 2.

Na pierwszym dyżurze poszłam zobaczyć swoją pracę. Niestety, pan doktor ją zgubił, więc nie powie mi, jakim cudem nie zaliczyłam, ale "wszystko było źle". Warunkiem napisania poprawy (nie ponownego I terminu, nie. Poprawy.) jest wzięcie tej dwói do indeksu, na co zgodzić się nie chciałam, bo wtedy wsio ryba, napiszę czy nie, i tak mnie wywalą. Do dziekana nie miałam co iść, bo traktowanie studentów jak chodzące odpady jest na naszej superprestiżowej uczelni normą, zwłaszcza w sytuacji, gdy dziekan jest kierownikiem zakładu gościa, na którego chce się skarżyć, więc poszłam do opiekunki roku. Ta początkowo specjalnie pomocna nie była, ale byłam tak zdeterminowana (miałam 2 dni, żeby wyjaśnić tę sprawę, inaczej żegnajcie, studia), że trochę otrzeźwiłam ją tekstem "jeżeli nie chce pani rozmawiać teraz, możemy porozmawiać przez samorząd studencki, media i wspólnych znajomych pani i moich rodziców".
Efekty moich i jej starań: wniosek "papiery są od tego, żeby się gubiły" i stwierdzenie, że pan doktor "przecież zaoferował możliwość napisania kolokwium jeszcze raz". Musiałam się zaprzeć i w końcu zacząć warczeć, żeby przyznała, że tak NIE powinno być, że mnie wywalają i potem zastanawiają, czy mogli, czy nie. W końcu wyjednała, że napiszę kolokwium jeszcze raz, ALE - tego samego dnia, już, teraz, bo dyżur jaśnie X się kończy.
Głupia i upokorzona, poszłam na to.

Łejezu. Takich pytań, jakie dostałam, nie potrafiłam sobie nawet wyobrazić. Dopiero później ojciec oświecił mnie, że wszystkie dotyczyły błędów, jakie zarzucono przygotowywanej książce X. Coś wypociłam, coś wymyśliłam, coś wykombinowałam. Moje szczęście, że nie dałam się wyprosić z gabinetu na czas "sprawdzania" i przyłapałam gościa na tym, że sam nie znał prawidłowych odpowiedzi. Dostałam 3= i komentarz, że jestem narcystyczną idiotką, której wydaje się, że rodzice załatwią za nią wszystko.

Od tamtej pory na zajęciach z X przeżywałam regularne tortury. Na każdych zajęciach byłam przepytywana z literatury, której nikt nie widział na oczy, wyśmiewano to, że nie czytałam autorów, których gość wymyślał na poczekaniu (sprawdziłam kilkanaście nazwisk - żadna biblioteka, żadne czasopismo nie znało takich ludzików). Kiedy nie można było przyczepić się mojej wiedzy, czepiano się włosów, ubrań, torby, charakteru pisma, imienia. "Wszystkie rude to suki" służyło zamiast "dzień dobry pani".

Przyszedł wreszcie czas kolokwium letniego, który - bogom niech będą dzięki - pisaliśmy całym rokiem. Nauczona doświadczeniem, pisałam przez kalkę i zażądałam potwierdzenia odbioru na kopii. Profesorka nadzorująca zaliczenie mało nie zakrztusiła się ze zdziwienia, ale X podpisał, z wielkim grymasem na gębie. Wynik - 3=. Egzamin ustny u profesorki 3 dni później - 5,5. I długa rozmowa o tym, że na wydziale chodzą o mnie różne słuchy, w większości bardzo nieprzyjemne, a później sugestia urlopu dziekańskiego. Przez cały semestr zachodziłam w głowę, co, jak i dlaczego, ale wtedy ręce mi opadły.

Prawda wyszła na jaw dopiero kilka tygodni później. Otóż X dawnymi czasy pożyczył od mojego ojca pieniądze. Dużo pieniędzy. Pożyczył raz i pożyczył drugi, ale nie oddał ani razu. Ojciec nie wypominał mu długu jak windykator, ale też o nim nie zapomniał. Pan X, w końcu psycholog,
postanowił wykorzystać szantaż. Licząc na to, że będę wypłakiwać się ojcu w rękaw (na co szans akurat nie było), chciał wymusić transakcję - on nie doprowadzi do tego, że mnie wywalą, za to ojciec uzna, że zadłużenie zostało spłacone.
Ojciec, z właściwą sobie miłością rodzicielską, wyśmiał go, ale mi już o tym nie powiedział.

Przeczuwając, że udało mi się raz, może udać i drugi, ale kiedyś nie przebiję się przez mur niechęci i układów, we wrześniu zaniosłam uprzejmie podanie o skreślenie z listy studentów. Dziekan, w trakcie roku niedostępny dla mnie jak Yeti, rozpatrzył w ciągu godziny. Zmieniłam kierunek, uczelnię i miasto, licząc po cichu, że nie będę oglądać iksowej mordy do śmierci. I nie oglądałam, póki nie wpadliśmy na siebie w akademii nauk.

On w garniturku, ja wymizerowana, z proszkiem do szorowania w ręce. Sama siebie bym wzięła za sprzątaczkę (ale jak mnie rozpoznał po tylu latach i to jeszcze od tyłu, nie wiem. Musiała go kiedyś jakaś ruda mocno skrzywdzić, bo tylko kolor włosów został z cech charakterystycznych). Na szczęście ostry język odziedziczyłam po matce i ojcu.
[Ja] Przynajmniej sama pracuję na swoje długi.

Gość spurpurowiał i zwiał. Na ostatnim schodku się poślizgnął, niestety, upadek z jednego stopnia zbyt mocno mu nie zaszkodził.
Żałuję, że nie naplułam mu w gębę. Naprawdę żałuję.

Skomentuj (24) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1353 (1523)

#21800

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Papierowe narzędzia pracy mają to do siebie, że się niszczą i szybko zużywają. Co jakiś czas zamawiamy z Włoch i Stanów nowe karty, przy okazji dokupując literaturę i - bardzo okazjonalnie - bibeloty w stylu notesików i kalendarzy z motywami tarotowymi (przy okazji, jednym z moich zawodowych obowiązków jako wróżki jest cotygodniowa lektura Przewodnika Bibliograficznego, wyszukiwanie pozycji typu 28409/2011 lub 28683/2011 i decydowanie, które nich kupujemy w ramach doskonalenia warsztatu zawodowego - ciekawe, ile czasu poświęcili na to wszyscy rozwodzący się nad tym, jak to oszukiwali ludzi przez smsy).

Dzisiaj odebrałam paczkę ze Stanów. Koniec roku idzie, więc zamówiłam nowe talie, kilka książek, kalendarzy, notatników i gadżetów dla załogi. Paczka o wiele droższa, większa i cięższa niż zwykle. Przyszła dziś, poobklejana w całości szarą taśmą, jak się dało. Nie wiem, czy na cle, czy już na poczcie, ale ktoś wykazał się cudownym poczuciem humoru. Taśmokarton zawierał:
-Biblię tysiąclatkę
-różaniec
-drewniany krzyżyk
-obrazek z modlitwą do św. Małgorzaty z Antiochii
-ręcznie zapisaną modlitwę do św. Cyriaka
-broszurkę "Modlitwy dla ciebie"
-liścik z jakże wymownym hasłem "Niech Was Bóg strzeże"

Boska ochrona ustrzegła nas przed otrzymaniem towarów za ponad 800 zł. Bogu niech będą dzięki.

Skomentuj (38) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 633 (867)

#21077

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Długo zastanawiałam się, czy opisać tu tę historię. Dziś poziom ludzkiego zezwierzęcenia osiągnął szczyt moich poznawczych możliwości.

Od jakiegoś czasu mój organizm wariował, tak bardzo, że przez moment myślałam nawet o tym, że wydam na świat trochę przedślubne potomstwo, choć jeżeli tak wygląda ciąża, to podziękuję za macierzyństwo.
Na szczęście ginekolog rozwiał tę ponurą wizję, ale na wszelki wypadek kazał zrobić standardowe badania i iść do internisty, bo skoro hormony wariują, to coś niedobrego może się dziać.

Internistka mnie wysłuchała, obejrzała, wysłała na badania i kazała wrócić z wynikami. W miarę ich oglądania, mina robiła jej się coraz dłuższa i dłuższa, a ja coraz bardziej spocona. W końcu sięgnęła jeszcze raz po opis USG, chwilę pomilczała i wydusiła z siebie:

- Wie pani, nie jestem specjalistką, ale wydaje mi się, że powinien to zobaczyć... - i urwała.

W myślach dokańczam "...endokrynolog, pięknie, znowu prochy i dwutygodniowe okresy", ale rzeczywistość była bezwzględniejsza. Lekarka wyrzuciła jak automat:

- ...onkolog, bo to mi wygląda na nowotwór i to rozwinięty".

Gwiazdozbiory zakręciły mi się przed oczami, w tle rozbrzmiewa ścieżka dźwiękowa z "Gnijącej panny młodej", sztywnieję, a lekarka mówi, że nie powinnam z tym czekać i jak najszybciej zgłosić się do szpitala, wypisała skierowanie na cito i kazała nie odkładać onkologa nawet o kilka dni.
Blada, załamana i starająca się nie płakać, poszłam.

Kiedy stałam w kolejce do rejestracji, już niemal przy okienku, [r]ejestratorka odebrała telefon. Niezbyt dobry, ponieważ słyszałam i ją, i jej [ro]zmówczynię.
[r] Rejestracja, słucham.
[ro] Dzień dobry, chciałabym umówić córkę na wizytę, ma białaczkę...
[r] Najbliższy termin luty 2012. Skierowanie jest?
[ro] Ale lekarz kazał jeszcze w tym roku...
[r] WSZYSCY chcą jeszcze w tym roku, najbliższy termin luty 2012. Skierowanie jest? Nazwisko, imię, numer kartoteki.
[ro] No to co ona ma zrobić, jak lekarz naprawdę kazał jeszcze w tym roku, bo to pilne?
[r] Jak dla mnie może umrzeć. Nazwisko, imię, numer kartoteki proszę.

Odwróciłam się na pięcie i uciekłam. Wolałam nie usłyszeć tego samego pod swoim adresem.

Skomentuj (66) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1188 (1280)

#20137

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Chyba każde większe skupisko ludzkie ma swoich zasiedziałych żulików. Moje osiedle traktuje ich nader życzliwie, mają pakt o nieagresji z lokalnymi dresami i innymi pseudoludźmi. Panowie pilnują, żeby nie kręcili się obcy, nie okradano piwnic i za 10 złotych wniosą/zniosą meble i inne gabaryty, a dobrzy osiedlowi ludzie od czasu do czasu poratują ich drobniakami, chlebem lub paracetamolem. Żulikowie rozpoznają swoich, nie zaczepiają i pilnują, żeby inni tego nie robili. Osobiście darzę ich wielką sympatią, ponieważ kilka razy spuścili solidny łomot opisywanemu już Damiankowi, kiedy prześladował maluchy.

Niestety, takie luksusowe osiedle przyciąga nieswoich żulików, którzy tacy kulturalni i dobrze wychowani nie są. Do tej pory utarczki między swoimi i obcymi zostawiałam bezpośrednio zainteresowanym. Ale dzisiaj okoliczności zmusiły mnie do wyjścia na linię frontu.

Z sobie znanych powodów wracałam dziś dobrze po zmroku. Wielkie osiedle, rzecz jasna, jest kiepsko oświetlone, ale zna mnie prawie każdy i prawie każdy wie, że mimo mikrej postury mam szybką rękę i ostre paznokcie. Przechodziłam właśnie przejściem na drugą stronę bloku - ciemno, że oko wykol - kiedy ktoś złapał mnie za rękaw płaszcza i wycharczał:
- Opłata za przejście, 5 złotych!!
Wycharczał mi akurat na wysokości nosa, smrodem tak straszliwym, że zapłaciłabym 50, żeby nigdy więcej go nie czuć. W normalnych okolicznościach kopnęłabym pod kolano, wybiła rzepkę i poprawiła po nerkach, a potem spokojnie poszłabym dalej. Ale dzisiejsze okoliczności nie były normalne.

Podejrzewam, że mojego lewego sierpowego pozazdrościłby mi niejeden bokser. Usłyszałam trzask żuchwy, potem jęk i śmierdziel puścił mój rękaw. Wściekła - właśnie puściły mi powstrzymywane przez cały dzień nerwy - wręcz pobiegłam do domu.

Godzinę temu mój narzeczony otworzył drzwi delegacji panów piwnicznych. Przyszli z winem(!) i skombinowaną skądś gerberą. I podziękowaniami. Podobno polowali na śmierdziela od tygodnia i nie mogli go dopaść, a dzięki mnie wystarczyło im nastawić mu szczękę (nastawianie wybitej żuchwy bardzo przyjemnie wspomina się, przy odrobinie szczęścia, do końca życia) i wynieść zezwłok gdzieś dalej. Mają nadzieję, że śmierdziel jasno odczyta komunikat i pójdzie, gdzie nogi poniosą.
Ja też mam taką nadzieję.

Wierzcie lub nie, ale usłyszeć pełne wdzięczności i zachwytu "Pani Weroniczko, pani jest kobita na fest!" od osiedlowych pijaczków to coś, co skutecznie naprawia nawet najbardziej rozdrobnioną psychikę.

osiedlowe rogatki

Skomentuj (26) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 965 (1055)

#19331

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Studia skończyłam, ale nie skończyłam ze studyjnymi zainteresowaniami, więc wybrałam się przedwczoraj na konferencję. Ludzi zainteresowanych jej tematem nie przybywa w Polsce w zastraszającym tempie, w większości znamy się z innych konferencji i sympozjów, a przynajmniej publikacji, więc stwierdziłam, że skoro będzie okazja do spotkania, to dlaczego nie. Pieniędzy zbyt strasznych to nie kosztowało, a udział zawsze dobrze wypadnie w dossier.
Konferencja w większości udana, może bez specjalnych rewelacji, ale też nie była mówieniem o niczym do ludzi, których to kompletnie nie interesowało, ot, wydarzenie, żeby pokazać, nad czym kto pracuje, co jest już zrobione i czym wypadałoby się zająć w następnych latach ku chwale nauki i ojczyzny (zrobiono wcale dużo i pieniądze podatników się nie zmarnowały). Zgrzyt był tylko jeden, w postaci dwojga profesorów instytucji organizatorskiej.
W cateringu niefortunnie znalazło się wino, w zamierzeniu po kieliszku na głowę, ale dwoje staruszków (po tej gorszej stronie siedemdziesiątki) stwierdziło, że proporcje powinny być inne i dla nich przypada całość. Którą popijali nawet w trakcie obrad.

Na początku były chichoty i coraz głośniejsze szepty (a zapewniam, że wystąpień można było słuchać na trzeźwo, bardzo sensowne rzeczy były prezentowane), które wszyscy starali się ignorować. Z upływem godzin szepty przeszły w półgłos, a ten w pełnogłos, którym toczono rozmowy o tym, jak to się w latach osiemdziesiątych profesor taki urżnął i puścił w Poznaniu z docent owaką i jak na to zareagowała profesorowa i równie wesołe tematy. Przeczuwając pod skórą (w końcu zawód zobowiązuje), że największego pecha będę mieć ja (pierwsze wystąpienie po ostatniej i najdłuższej, bo obiadowej przerwie), modliłam się o to, żeby uniknąć kompromitującej konfrontacji. A przynajmniej móc się wtedy opanować i nie powiedzieć za dużo.

Niestety, bogowie niebios i ziemi nie byli litościwi, ponieważ w dwie minuty po tym, jak zaczęłam swoje wywody, z ostatniego rzędu (najbliższego bufetowi) dobiegła mnie... piosenka o dzieweczce, co szła do laseczka. W pijackim kanonie gardeł zużytych latami dydaktyki. Starałam się nie zwracać uwagi ("zaraz rzucę w nich projektorem, a potem wdepczę w ziemię, napluję, wbiję butelki w dupy i posypię tłuczonym szkłem, zaraz rzucę w nich projektorem..."), potem rzucałam żenująco komiczne komentarze ("udawajmy wszyscy, że nic się nie dzieje i to codzienność, przecież znamy realia"), ale w pewnym momencie straciłam słyszalność. I się wku*wiłam, więc wlałam w głos cały jad, jaki zdołałam naprędce zgromadzić.
[Ja] Rozumiem, że mówię o skomplikowanych sprawach, ale naprawdę nie ma potrzeby słuchania - zawsze można wyjść, jeżeli nie potrafi się zrozumieć.

Dotknęłam czułej struny. Pani [p]rofesor, widać nie tak pijana, jak kumpel od katedry i kieliszka, chyba poczuła się dotknięta, bo wstała i krzyknęła:
[P] Jestem tu profesorem, gówniaro! Profesorem! I nie będziesz mnie pouczać!

I zapadła martwa cisza na sali. Autorytet przemówił. W końcu pani profesor to czyjaś znajoma, szefowa, recenzentka, promotorka i tak dalej. A uczelnie, zwłaszcza te trochę mniejsze, potrzebują profesorów jak Grecja forsy. Poza tym, czytałam jej książki i artykuły i nie były najgorsze. Dlatego - przyznam się bez bicia - z 15 sekund stałam i zastanawiałam się, co zrobić, opanować się czy nie.

Każdy, kto mnie zna, domyśli się od razu, że za żadne skarby świata nie mogłabym utrzymać języka za zębami.
[Ja] A ja jestem trzeźwa w pracy.

Cisza zrobiła się jeszcze bardziej martwa. Po dłuższej chwili ktoś wyprowadził oboje, a ja wróciłam do przerwanego wywodu. Oczywiście, nie zdziwiłam się tym, że ludzie myśleli o czymś innym. A w trakcie bankietu po wszystkim, jakoś nikt nie kwapił się do rozmowy ze mną.

Wiem, że picie w pracy to codzienność na wielu uczelniach, sama holowałam kiedyś na wykopkach panią doktor zbyt pijaną, żeby samodzielnie iść. Wiem, że zamyka się oczy, żeby nie stracić posady/koneksji/uczestnika grantu/recenzenta. Wiem, że alkoholizm to choroba, a ludzką psychikę poznałam w pracy i na studiach tak doskonale, żeby na poczekaniu ułożyć listę powodów, dla których ona w pracy pije tak otwarcie i dlaczego niczego z tym nie robi. Ale ludzie... czasami po prostu brakuje słów.

Skomentuj (11) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 664 (824)