Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

Werbena

Zamieszcza historie od: 20 lutego 2011 - 23:23
Ostatnio: 27 stycznia 2014 - 15:24
O sobie:

Z wykształcenia kopaczka dołów i wieśniakolożka, z zawodu wróżka, z charakteru paskuda, jędza i stworzenie aspołeczne. Ruda, podła, cyniczna.

  • Historii na głównej: 42 z 50
  • Punktów za historie: 49239
  • Komentarzy: 335
  • Punktów za komentarze: 4379
 
zarchiwizowany

#18877

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Uwaga. Ważny komunikat. W historii pojawia się wątek mojej pracy. Jeżeli uważasz, że moje dobre samopoczucie zawodowe jest hańbą dla świata, to ugryź się w ząbki i nie czytaj.

Pracuję w zawodzie od ładnych kilku lat i myślałam, że przeżyłam już większość rzeczy, które mogą spotkać wróżkę. Nalot księdza i zdewociałej ubecji z kropidłem i krzyżmem, sanepid (bo w cenie wizyty dostaje się filiżankę herbaty albo kawy), zazdrosne "koleżanki po fachu" ("tarot tanio sama prawda doświatczona wrużka Monisia21"), panie z wizjami i objawieniami maryjnymi, nastolatki i kobiety po tej gorszej stronie czterdziestki. Ale to nawet nie było preludium do dzisiejszego dnia.

Krótki poradnik "po co NIE chodzić do wróżki".
1) Nie pytaj, czy urodzisz dziecko, jeżeli przedstawiasz się w formie "Mam na imię Joanna i wycięli mi macicę". Nie odrośnie.
2) Nie pytaj, czy znajdziesz pracę w zawodzie, jeżeli uważasz, że określenie "bezrobotna bez wykształcenia" opisuje go w pełni.
3) Nie opowiadaj o tym, że śniła ci się sukienka z Zary. Nie mam pojęcia, jak wygląda i czy po weekendzie ciągle będą mieli eskę. Tym bardziej, że na oko nosisz XL, jeżeli liberalnie potraktować numerację. Co oznacza ten sen poza tym, że podoba ci się sukienka z Zary, też nie wiem.
4) Nie pytaj, czy twój syn przestanie być gejem. Nie przestanie.
5) Nie pytaj o życie intymne sąsiadów tak szczegółowo, żeby wróżka, kobieta bądź co bądź doświadczona, pozieleniała. Gdybym chciała pornosa w wersji narracyjnej, to bym go sobie sama znalazła.
Oczywiście, jeżeli nie wiesz, co zrobić z pieniędzmi, przyjdź i opowiedz. Ale nie oczekuj ode mnie, że zacznę się zwierzać w ramach rewanżu.

Tyle podsumowania dzisiejszego dnia. Każdej z tych osób cierpliwie tłumaczyłam, jak funkcjonuje ich świat. Szefowa po zobaczeniu raportu stwierdziła, że nie ogarnia.
To jakieś 5% klientów. Tylko zapamiętuje się ich o 95% lepiej niż innych, normalnych.

Kiedy wracałam do domu, gapiąc się przed siebie i licząc lata do emerytury, moja pomyłka życiowa - dzisiaj nie mam najmniejszego pojęcia, dlaczego zgodziłam się za niego wyjść i mam nadzieję, że do jutra sobie przypomnę - zadzwonił i zaordynował kupno mineralnej. Jakaś kobieta wjechała we mnie wózkiem (miała w nim dwie torebki proszku do pieczenia. Po co brać wielki wózek na dwie torebki proszku?) i usiłowała wyrwać butelkę (i włosy też) mimo kilkunastu metrów półek pełnych wody. Bo jej się nie chciało rozrywać zgrzewek. M. nie może zrozumieć, dlaczego przywaliłam jej tą butelką. Ja też nie mogę - dziwię się, że tylko przywaliłam. Potem próbowała wryć się przede mnie w kolejce do kasy. Z dwoma proszkami i wielkim wózkiem. Po prostu wyrzuciłam ją za siebie. Teraz żałuję, że nie podeptałam i nie naplułam. I nie posypałam tym proszkiem.
Nie wkurzaj wróżki, kiedy miała trudny dzień. Bo jest nieobliczalna.

Skomentuj (36) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 273 (493)

#18775

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historia http://piekielni.pl/18730#comments o ciężkim losie kuriera prawie mnie wzruszyła, tak bardzo prawie, że postanowiłam opisać dzień z życia klientki firmy kurierskiej.

Kurierzy i listonosz odwiedzają moją firmę średnio 5 razy w tygodniu, a bywa, że jednocześnie odbieram kilka przesyłek i papierki do podpisu wraz z trzymaczami, muszą się ustawić w ogonku. Czasami zamawiam prywatne rzeczy na adres pracy, czasami rzeczy do pracy na adres domowy, przeważnie szefowa każe podawać oba adresy (wypadek, wszyscy jesteśmy w terenie, koniec świata albo inne cuda-wianki), współpracownicy tak samo (utarło się, że każdy odpowiada za inną część ruchomości). Przy każdym adresie podane godziny, w których można nas tam zastać, numery telefonów - komórki i do firmy. Średnio 75% kurierów (listonosz, o dziwo, nie wpadł ani razu) pokazuje, że albo ma problem z czytaniem, albo z myśleniem, jeżeli nie z oboma procesami na raz.

1) W informacjach dla kuriera podane, że od poniedziałku do piątku od 8 do 17 przebywam w pracy, adres podstawowy zamówienia jest firmowy, bo szły do nas nowe talie. Godzina 10 z minutami, dzwoni telefon w salonie. [K]urier ma pretensje(!!!), że mnie nie ma w domu, bo miał paczkę w okolicy i chciał podrzucić przy okazji. Rozmowa przebiegała mniej więcej tak:
[Ja] Witam, o co chodzi?
[K] Dlaczego pani nie ma pod podanym adresem?
[J] Nic nie wiem o swoim zniknięciu. Jaki adres ma pan podany w liście przewozowym?
[K] Uliczna 13/13.
[J] A gdzie pan jest?
[K] No pod drugim [czyli po drugiej stronie Wisły, daleko, daleko, pod moim blokiem]! Po co k**** podajecie dwa adresy?
[J] Bo tak się ku*wom podoba. Ma pan podane godziny, w których można mnie zastać w domu. INNE niż ta, która jest teraz.
[K] Nie będę jechać tak daleko, zostawię u sąsiadów [tak, u moich kochanych sąsiadów].
[J] Mowy nie ma, potrzebuję zawartości w pracy.
[K] To niech pani przyjedzie jakoś za 20 minut, bo nie będę jechać do was. Albo zostawię u sąsiadów.
[J] Jak pan zostawi to u sąsiadów, dzwonię z reklamacją, a zanim skończę mówić, maile do prokuratury w sprawie podrobienia podpisu i do pana firmy z opisem sytuacji już będą wysłane. Jestem pod adresem wskazanym w liście i czekam na przesyłkę.
[K] Ale to po drugiej stronie miasta!
[J] Jakoś według pana ja MOGĘ przejechać na ten drugi koniec, bo panu się nie chce jechać?
Pan kurier nie znalazł ciętej riposty, więc się rozłączył. Z paczką nie przyjechał, sprawa skończyła się odszkodowaniem ze strony firmy, bo bazgroł na pokwitowaniu odbioru nie był podpisem żadnego z pracowników. Przesyłki nie dostaliśmy do dziś.

2) Opisywałam tu już sprawę kancelarii radcowskiej. We wtorek miałam rozprawę, w poniedziałek miałam dostać dokumenty. Kurier opłacony na dostawę po 18. O 16 - jeszcze w pracy - odbieram telefon.
[K] Dzień dobry, tu kurier, mam do pani przesyłkę z kancelarii XY, gdzie pani jest?
[J] Dzień dobry, w pracy, miał pan być po 18.
[K] No bo widzi pani, nie będę, bo mi się auto zepsuło, może odebrałaby pani teraz?
[J] Wie pan, nie bardzo, bo specjalnie prosiłam o dostawę po 18. Jeżeli jest pan pod moim blokiem, to proszę sprawdzić, czy narzeczony jest w mieszkaniu.
[K] Ale ja jestem w Piasecznie [czyli pod Warszawą] i mi się auto zepsuło, nie odbierze pani tutaj?
Karpik. Po prostu karpik, inaczej nie mogłam zareagować.
[J] Panie, przecież zanim się tam dostanę, będzie 20!
[K] O, to nie, bo ja tylko do 18.30 pracuję. To może pani kogoś wyśle?

Resztę pominę, bo zrobi się obrzydliwa. Pan kurier nie mógł zrozumieć, że nie zgadzam się na zostawienie przesyłki w innej miejscowości, w zupełnie nieznanym mi sklepie, że nikogo nie wyślę do Piaseczna w środku popołudnia po ekspertyzę prawną i że tłumaczenie, że on pracuje do 18.30 i zjeżdża tym zepsutym autem (którym w trakcie rozmowy, sądząc z odgłosów i jego zachowania, jechał) do magazynu zupełnie do mnie nie trafia. Za to on nie mógł zrozumieć, że go rozerwę na strzępy, jeżeli mi tej przesyłki nie przywiezie czymkolwiek, nawet statkiem kosmicznym. Ale przyjechał - tym zepsutym samochodem. Całkiem sprawnie chodził jak na niesprawny wóz.

3) Kurier zadzwonił, że będzie dwie przecznice dalej z inną paczką i może bym ją tam odebrała. W pracy mieliśmy mały rozpieprz, więc stwierdziłam, że w sumie mogę (uciekać i spokojnie zajarać po drodze), sprawdzania zawartości miało prawie nie być, bo zamówiłam tylko jedną książkę. Wybiegłam z pracy, doszłam pod wskazany adres i się zdziwiłam, bo ani kuriera, ani przesyłki, nicość. Dzwonię - nie odbiera. Dzwonię drugi raz po 5 minutach - odrzucone połączenie. I tak jeszcze 2 razy. Wnerwiłam się i wróciłam do pracy. Po dwóch godzinach dzwoni kurier.
[K] No i gdzie pani jest? [to jakieś standardowe pytanie zamiast zwyczajnego dzień dobry?]
[Ja] W pracy, a gdzie mam być?
[K] No tu i tu! [adres oddalony o jakieś 15 kilometrów]
[J] Chyba pan żartuje. To ja pytam, gdzie PAN był, zamiast pod adresem X!
[K] Aaaaaaaaa, bo mi się nie chciało czekać na panią, to pojechałem z następną paczką, a potem mi głupio było, to już nie wróciłem i nie dzwoniłem.

Cudownie. Zamiast zadzwonić albo - co lepsza - przywieźć przesyłkę do nas, pan kurier wolał sobie pojechać.

[K] To co, czekać tu na panią?
[J] No chyba pan śnisz! Ciągasz mnie pan po mieście, z pracy się urywam, a pan jeszcze myśli, że będę jeździć za panem? Masz pan pół godziny, żeby przywieźć książkę!
[K] Ale ja już nic nie mam w tamtej okolicy, to niech pani tu przyjedzie!
[J] @#$%^&*()(*&^%$#@!@#$%^&*()*&$#@!~!@#$%^&*()
[K] Skoro pani tak nalega, to przyjadę, ale niech pani pamięta, że to już tak z sympatii do pani.

Takie rozmowy przeprowadzam co tydzień. Sytuacje w stylu "to ciężkie jest, to proszę to sobie samej wwieźć na górę", "dzisiaj nie przyjadę, bo jest mecz", "zostawiłem u sąsiadów na parterze", "no tylko trochę się pogniotło" i "nikt mi nie otwiera, a to, że jestem pod innym adresem to taki detal" pomijam, bo za wiele ich było, żeby wybrać jakiś konkret.

Odpowiadam na zadane przez kilka osób pytanie: naprawdę nadałam paczkę do samej siebie z fiolkami kwasu masłowego, w małej ilości, żeby nie przeżarł za wiele, za to stężonego, więc śmierdział niemiłosiernie. Oznakowaną z góry na dół jako przesyłka specjalnej troski, zapłaciłam też specjalnie. Kurier zadzwonił, że miał wypadek i nie przyjedzie, miłosiernie zaoferowałam się, że przyjdę na miejsce wypadku. Od słowa do słowa toczy się rozmowa, więc wyszło na to, że śmierdzący kurier zaparkował śmierdzącym wozem pod moim blokiem i podał mi paczuszkę spłaszczoną i ze śladem buta. I podtrzymuję swoją opinię - mam głęboko w dupie, jak ciężka jest praca kuriera i ile przesyłek dziennie muszą rozwieźć, jeżeli nie potrafią zorganizować sobie pracy i wykorzystywać podanych informacji, żeby ułatwić sobie życie, tak samo jak uszanować powierzonej im własności (podejrzewam, że ci, którzy zakosztowali mojej niespodzianki, więcej paczek kopać nie będą), to mogą nawet cierpieć katusze piekielne, za ich podejście "robię łaskę, że w ogóle wiozę" mogą dostać ode mnie co najwyżej kopa w zad.

kurierów kilku

Skomentuj (31) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 857 (905)

#18163

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Domowych skarbów nie pokazuje się obcym. Nigdy, nikomu, niezależnie od okoliczności. O słuszności tej zasady przekonałam się w zeszłym tygodniu na własnej skórze.

Miałam ci ja zielnik. Zielnik - przynajmniej dla mnie - niezwykle cenny, bo kolekcja ziółek, opisów ich leczniczych zastosowań i związanych z nimi przesądów została zapoczątkowana jeszcze przez moją prababkę w latach jej szumnej młodości. Babcia doprowadziła zielnik do stanu robiącego wrażenie, ciotka, która go po niej przejęła - do budzącego oniemiały z zachwytu podziw. Po prostu skarb rodzinny, za który każdy etnolog i historyk farmakognozji w jednym dałby sobie uciąć ręce, uszy i kilka innych cielesnych wypustek, a ja jeszcze więcej, bo babcia włączyła w zapiski bogatą część swoich wspomnień i rozległej wiedzy etnograficznej. Dwa lata temu, kiedy przymierzałam się do magisterki o medycynie ludowej, ciotka postanowiła rozstać się z zapiskami i przekazać je mi, żebym dołożyła coś od siebie jako najmłodsza zielicha w rodzinie. Magisterkę napisałam i obroniłam, zielnik leżał u mnie w sekretarzyku i robił za bardzo alternatywną książkę kucharską oraz pamiątkę niemal równą relikwii. Póki nie wmieszali się w to, jak zwykle z najlepszymi chęciami, (nie)znajomi.

Chwila prywaty - osobiście nie mam niczego do ludzi, którzy studiują farmację jako jednostek, ale z racji zawodu licznych bliższych i dalszych krewnych tudzież powinowatych z bratową na czele, wydział farmacji tutejszego uniwerku medycznego odwiedzałam częściej niż przeciętni śmiertelnicy i nieodmiennie odnosiłam wrażenie, że albo mam zbyt wysokie wymagania, albo studenci (i nie tylko studenci) uważają, że dyplom należy im się za to, że rodzice/wujkowie/kochankowie wyprowadzacza psów są aptekarzami, zaś praca własna to niemile widziany dodatek, który powinien pozostawać w strefie całkowicie dowolnych opcji. Rozmawianie o czymkolwiek innym niż apteka rodziców i sposób obejścia egzaminów było ponad ich możliwości. Ale może po prostu trafiłam w niewłaściwe pokolenie.

Studenci farmacji, kiedy przychodzi czas nauki farmakognozji, muszą zrobić zielnik. Zajęcie przez wszystkich lubiane i kochane. Pod warunkiem, że się chce.

Reprezentantką takiego nieudanego pokolenia jest córka przyjaciela mojej bratowej, dziewczynka nastawiona na odziedziczenie apteki po tatusiu i wybitnie niechcąca. Pojawiła się w moim życiu bardzo niedawno, za sprawą telefonu od jej matki, która opowiedziała mi długą i wyciskającą łzy z oczu historię o tym, jak to jej jednorodna, dziewczę wszechstronnie genialne, musi zrobić zielnik "TO ŚMIESZNE JAK MOŻNA TEGO WYMAGAĆ ŻEBY JEJ WRAŻLIWA CÓRECZKA WAŁĘSAŁA SIĘ PO LASACH I ŁĄKACH ONA JEST STWORZONA DO WYŻSZYCH CELÓW CO CI PROFESOROWIE WYMYŚLAJĄ". Zapytana, co właściwie mam wspólnego z lenistwem jej córki, odparła, że PRZECIEŻ JA MAM GOTOWY ZIELNIK, to pożyczę jej córce, ona go odda i zaliczy farmakognozję. Ale to już teraz, bo córeczka ma przedłużoną sesję i czas jej się kończy.

Zagotowało się we mnie. Migiem zadzwoniłam do bratowej i wymolestowałam zeznania - owszem, zna taką panią, to żona jej przyjaciela, córka ma ogólne kłopoty ze sobą i studiami, ale przyjaciel jeszcze ze studiów i może zgodziłabym się pokazać jej zielnik, żeby przynajmniej zobaczyła, jak można coś takiego zrobić. Kręcąc nosem i marudząc, zgodziłam się na jednorazowe, krótkie oględziny pod moim nadzorem. Córeczka zadzwoniła, jakoś uzgodniłyśmy termin (kończyło mi się L4 i wracałam do pracy, co doczekało się komentarza "ale ty problemowa jesteś"). I wszystko mogłoby się na tym skończyć, gdyby córeczka nie postanowiła wykazać się większym sprytem od mojego.

Pojawiła się u mnie w odpowiednim dniu, ale 3 godziny przed moim powrotem, doskonale wiedząc, że mnie nie będzie i zaskakując mojego narzeczonego w środku projektu informacją, że przyszła po obiecany zielnik. Co prawda tłumaczyłam mu wcześniej, że taka panienka przyjdzie i będzie go oglądać pod moim nadzorem, ale na jego miejscu pewnie też zapamiętałabym tylko tyle, że jakaś dziewczyna przyjdzie w związku z ziółkami. I gdybym miała tyle poczciwości, co on, też bym go jej oddała, bo skoro ze mną już ustalone i coś rano wspominałam, to pewnie wszystko jest w porządku.

Tak. Zabrała zapiski i zniknęła. Po moim powrocie do domu, dobre dwie godziny zajęło mi zorientowanie się, że nie przyjdzie, a zielnik zniknął. Szybkie przesłuchanie chłopaka, kontrolowany wybuch wściekłości (w końcu niewinny), przesłuchanie bratowej, która, niestety, nie potrafiła podać z pamięci adresu przyjaciela, a ten nie odbierał jej telefonów, więc ustalenie właściwego celu nalotu zabrało mi kolejnych kilka godzin... Koniec końców, zwerbowana naprędce ekipa szturmowa (ja, bratowa i mój chłopak, wszyscy pod pewnymi względami robiący za trzech asasynów każde) znalazła się na miejscu dopiero bardzo późnym wieczorem.
Dobijanie się do drzwi, otwiera przyjaciel i ląduje na podłodze, a ja wrzaskiem domagam się zwrotu bezczelnie wyłudzonego manuskryptu. Z góry zbiega żona, drąc się jeszcze głośniej ode mnie. Awantura rozpętuje się na całego (zawdzięczam jej ponowne L4, bo całkowicie rozwaliłam sobie wtedy gardło), bratowa nakrywa córkę usiłującą się chyłkiem wymknąć, ojcu w końcu udaje się wytłumaczyć (bardzo bolesnym dla ucha sopranem), co się stało... Z miejsca stanął po mojej stronie. Córeczka, choć wzbraniała się jak mogła (linia obrony "na co komu sterta starych papierzysk" przyniosła jej ode mnie kopniaka w dupę), oddała w końcu mój zielnik. A raczej to, co z niego zostało. Drżącymi od nerwów i hamowanego płaczu rękami przewracałam kolejne kartki, bestialsko pocięte i podziurawione. Chciała chyba poprzyklejać rysunki i opisy, więc wycięła je z oryginału... przy okazji niszcząc coś, nad czym pracowały 4 pokolenia mojej rodziny. Dobrze, że byłam zmęczona, bo chyba zabiłabym na miejscu. Jej ojciec patrzył mi przez ramię, potem zapytał, czy to jest to, na co wygląda. Przytaknęłam - i dopiero wtedy zaczęła się zabawa. Miał bogatszy zasób inwektyw niż ja. Na końcu córeczka zrobiła się zielona.

Za zniszczony zielnik dostanę odszkodowanie (wypłacone w całości z jej forsy, jak zapewnił jej ojciec, będzie na sporą część weselnych wydatków), ale pieniądze nie naprawią pociętego papieru. Córka, niestety, nie wyleciała ze studiów, co i tak było najbardziej miłosiernym z moich życzeń dla niej. Przynajmniej mam świadomość, że bardzo długo zapamięta, że cudzych rzeczy się nie niszczy, bo trzepnięcie jej po kieszeni wywołało falę spazmów. Ale jedna z najcenniejszych dla mnie rodzinnych pamiątek jest w strzępach, bo jakaś smarkula postanowiła iść na skróty. Zaczęłam rozumieć ciotkę Iwaszkiewicza, która nawet cukier zamykała na klucz, kiedy przychodzili goście.

Skomentuj (76) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1410 (1478)

#16966

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Jak już tu kilka razy wspominałam, sąsiadów mam niecodziennych. I to bardzo delikatne określenie.

Dziś przed południem, wziąwszy pod uwagę to, że mój facet wraca do domu jutro, postanowiłam zająć się mieszkaniem i sobą. Jednoczesne gotowanie obiadu, pieczenie ciastek, robienie pralinek i fabrykowanie całej serii kosmetyków pt. "naturalnie poprawiona uroda" doprowadziło kuchnię do stanu niepokazywalności, a kiedy wypacykowałam się maseczką z ogórecznika, nałożyłam na włosy odżywkę pokrzywową i pokryłam kilka innych części ciała różnobarwnymi maziami (polecam okład z glinki i lawendy na biust, czyni cuda, choć mógłby jeszcze powiększać cycki), wyglądałam jak ofiara kursu makijażu klaunów dla bystrzaków.

Siedzę sobie zatem na podłodze - coby mebli nie uwalać paciajami - w stringach, piłuję paznokcie niczym westernowy więzień kratę w kiciu, jednym uchem słucham piekarnika, drugim celtyckiego barda i myślę tylko o tym, czy najpierw sprzątać w kuchni, czy też może iść do wanny, bo olejek migdałowy do kąpieli stoi i kusi.
Nagle, na moich zdumionych oczach, otwierają się drzwi, a przez nie przelewa się tłumek, prowadzony przez [s]ąsiadkę z piętra niżej, którą znam tak trochę-trochę, z pewnością nie dość, żeby mogła ładować się do mnie bez użycia dzwonka. Tłumek składał się z postawnej i pokaźnej matrony z gatunku "prawdziwe jedzenie to schaboszczak na smalcu", matroniego męża oraz dwóch niedorostków, na oko 16 i 17 lat. Tłumek, pod światłym przewodnictwem sąsiadki, zmierza w stronę mojej kuchni, prowadzony słowami - i tutaj cytuję - "Tędy, zaraz zobaczycie, cześć, Weronika, przyprowadziłam państwa, żeby zobaczyli ci kuchnię, bo chcą kupić i Marta mówiła, że masz bardzo fajnie zrobioną, no to widać, że blat to można puścić tak i się mieści, ale syf straszliwy(!!), a zamiast tej szafy to regał i pawlacz...". Matrona podążyła do kuchni, komentując bałagan, a trzech nosicieli moszen jakoś bardziej niż kuchnią zainteresowało się moim umazianym negliżem. I rozdziawionymi ze zdumienia ustami też, bo gówniarze zaczęli się śmiać i szturchać łokciami, a tatuś nawet nie musiał udawać, że nie widzi, bo w oczach miał zgoła (i gołe) co innego.

Uświadomienie sobie, że to się dzieje naprawdę, zajęło mi 3 sekundy. W czwartej chwytałam już za ręcznik, żeby się czymkolwiek osłonić, biegłam do kuchni i krzyczałam "WYNOCHA, NIE WCHODZIĆ DO KUCHNI!!", zastanawiając się jednocześnie, czy na pewno nie śnię na jawie.
Moje oburzenie, niestety, nie spotkało się ze zrozumieniem sąsiadki.

[S] No co, przecież tylko zobaczą i pójdą, a Marta mówiła, że masz fajną kuchnię. (Marta mieszka przez ścianę i w mojej kuchni niejedno już zjadła i wypiła.)
[Ja] Ale ja sobie NIE ŻYCZĘ żadnych wycieczek! Wynocha mi stąd, ale to JUŻ! OBCEJ KOBIECIE ŁADUJECIE SIĘ DO DOMU BEZ ZAPROSZENIA!!
[S] Oj, przestań się rzucać, jeszcze tylko łazienkę im pokażę, bo chcą moje mieszkanie kupić, i nas nie ma...
Zapalił mi się w oczach płomień, zastawiłam własnym ciałem, odzianym w ręcznik, drzwi do łazienki i rozdarłam się już na całego.
[J] MACIE STĄD NATYCHMIAST WYPIE*DALAĆ ALBO WAS WYNIOSĄ W KAWAŁKACH!! NATYCHMIAST WON!! TO PRYWATNE MIESZKANIE, NIE MUZEUM!

Sąsiadka się skonfundowała, ale matrona chyba była głucha, bo usiłowała mnie odepchnąć sprzed drzwi i zajrzeć, jakież to perełki architektury wnętrz ukrywam w ośmiometrowej łazience. Tak ją to ciekawiło, że złapała mnie za ramię. I to był jej błąd.

Kilkanaście sekund później schylała się, usiłując znaleźć taką pozycję, która nie powodowałaby wściekłych wybuchów bólu w ramieniu, a ja bezlitośnie wykręcałam jej nadgarstek do granic wytrzymałości stawu. Lata chodzenia na treningi wcale nie były bzdurnym wydatkiem. Wyprowadziłam mamuśkę za drzwi, ignorując okrzyki sąsiadki "No przecież chcą kupić moje mieszkanie, co robisz! Na policję zadzwonię!", wypchnęłam tatuśka i gnojków (tego, który chciał mnie złapać za tyłek, poczęstowałam bardzo porządnym kopniakiem), sąsiadka wyszła sama, dochodząc pewnie do wniosku, że czekanie, aż ją zmuszę, będzie dla niej niebezpieczne. W progu zadarła tylko nos i rzuciła przez niego "no, ale w kuchni to ja przynajmniej mam PORZĄDEK". Odwarknęłam, że ja chcę mieć w niej święty spokój i zatrzasnęłam drzwi. Na całe szczęście nie zdążyła się uchylić, bo usłyszałam gwałtowny okrzyk bólu. Mam nadzieję, że trafiłam w nos.
Zamknęłam drzwi na cztery spusty (mój błąd - po wyniesieniu śmieci do zsypu zostawiłam je otwarte), usiadłam pod progiem i starałam się nie myśleć. Bo myślenie doprowadzi do tego, że albo ja przeżyję, albo moi sąsiedzi.

Ludzie, nie popełnijcie mojego błędu. Zamykajcie drzwi. Inaczej wszystko może się zdarzyć.

Skomentuj (55) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1245 (1343)

#15385

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Mieszkam w dużym bloku - 10 klatek, 12 pięter, razem kilkaset rodzin. Oczywiście, jeżeli w jakiejkolwiek dużej grupie 5% osobników kwalifikuje się do odstrzału z kuszy ołówkowej, to nie ma siły, żeby nie znajdowały się w moim bezpośrednim i niepożądanym przeze mnie otoczeniu. Liczba "specyficznych" rodzin w mojej klatce zdecydowanie przekracza normę, niezależnie od tego, jaka by owa norma nie była.

Kilka pięter pode mną mieszka pewien chłopiec, nazwijmy go Damiankiem. Damianek, biedne dziecko, cierpi na jakąś przewlekłą chorobę, choć trudno ustalić, jaką konkretnie, ponieważ rodzina Damianka plącze się w zeznaniach. Najczęściej drą się (bo to nie jest krzyk, tylko zwyczajne, dulskie darcie mordy), że dzieciątko ma hemofilię, cukrzycę i padaczkę, czasami nawet jednocześnie. Zdaniem mojej matki, która całe zawodowe życie spędziła na leczeniu dzieciaków, Damianek jest tylko zdrowo popi*rdolony i ma wredną postać ADHD, z którą to opinią całkowicie się zgadzam. Do ulubionych rozrywek Damianka, chłopaczka, zdaje się, jedenastoletniego, należy terroryzowanie dzieci w wieku 3-6 lat, do czego wykorzystuje przewagę fizyczną i mamusię, która chyba przyrosła do kuchennego okna, ponieważ na pierwszy krzyk Damianka, krzywdzonego przez jakiegoś rodzica, który stanął w obronie dzieci dwukrotnie młodszych i odpowiednio mniejszych, reaguje darciem, wyzwiskami, wzywaniem straży miejskiej (policja już nie chce przyjeżdżać) i zrzucaniem śmieci z okna, a nierzadko wysyła na dół małżonka, który atakuje pięściami (raz dostał łomot od studentów z klatki obok, z czego się prywatnie ucieszyłam, ponieważ nie mieści mi się w głowie, żeby gość po czterdziestce okładał dziesięcioletnią dziewczynkę - winą małej było to, że postawiła się Damiankowi i na kamień odpowiedziała kamieniem). Bo krzywdzi się ciężko chore dziecko, tak chore, że przecież to ABSOLUTNIE WYKLUCZONE, żeby kopnęło w głowę trzyletnią dziewczynkę. Damianek nie ma siły, jest umierający, ciężko chory, ludzkość jest bezduszna, a on jest ciężko chory i jeszcze się na nim te wstrętne bachory proletariatu osiedlowego wyżywają, bo jest chory i inny. Wspominałam, że jest ciężko chory? Nieszczęśliwie dla Damianka, nie tylko jego okna wychodzą na podwórze i całkiem sporo osób zgłosiło się jako świadkowie tego incydentu w nadziei, że wreszcie dzieciaka ukatrupią, a przynajmniej ześlą do kopalni. Inne niewinne rozrywki Damianka to rysowanie lakieru na zaparkowanych pod blokami samochodach, dręczenie okolicznych zwierząt, wydzwanianie domofonem do wyżej położonych mieszkań i wpychanie zapałek w zamek w drzwiach wejściowych. Ot, dziecięce zabawy. Ale do rzeczy.

Za oknami parno i gorąco, więc dzisiaj wybrałam się do pracy w sukience z białego lnu. Szytej własnoręcznie, bo dostałam na imieniny materiał i trzeba było coś z niego zrobić. W pracy, oczywiście, dostałam stertę papierów do przejrzenia, uzupełnienia i przerobienia, a ponieważ jestem świeżo po urlopie, to makulatura wypchała mi torbę tak, że nawet nie dało się jej zapiąć (portfel do wewnętrznej kieszeni i przywalić kosmetykami, kieszeń na dwie agrafki - złodzieje nie śpią). Nie miałam na dziś żadnych klientek, tylko papierki, więc szefowa machnęła ręką i kazała mi iść. Szef każe, sługa musi, zatem szczęśliwa wracam do domu przed południem. Wchodzę do klatki, mijam drzwi do piwnicy, zdążyłam wejść może na drugi schodek, kiedy coś zerwało mi torbę z ramienia. Odwracam się - Damianek stoi i wysypuje mi rzeczy z torby. Ponad 600 kartek rozrzuconych w wejściu do klatki, na tym ląduje reszta zawartości torby, a Damianek stoi i się śmieje. Wrzasnęłam na bachora, żeby - słownie - wypi*rdalał, bo nie ręczę za siebie (ale jeszcze nie widziałam na czerwono, więc pewnie na połamanych kończynach by się skończyło). Damianek zwiał do piwnicy, a ja, co robić, kucam i zaczynam wszystko zbierać, niewybrednie przeklinając we wszystkich znanych mi językach. Niebacznie odwróciłam się plecami do piwnicy.

Wyciągałam właśnie rękę po kolejną kartkę, kiedy poczułam, że coś mokrego na mnie spada. Spada i spływa po głowie, karku i plecach. To coś jest mokre i ciepłe. I śmierdzi. A za mną rozlega się wredny śmiech rozpuszczonego gnojka.

Gdyby ktoś jeszcze się nie zorientował - Damianek podkradł się do drzwi i nasikał na mnie i moje rzeczy. I bezczelnie przy tym rechotał.

Mój wrzask słyszeli chyba dwa bloki dalej. Jeżeli Damianek nie był umierający w ogóle, to w tamtej chwili jego życie znalazło się w bardzo śmiertelnym zagrożeniu. Zerwałam się z wrzaskiem i wyciągniętymi w jego stronę rękami, na co spróbował znowu zwiać do piwnicy. Ale nie zdążył. Dopadłam go w połowie schodów. Dostał ode mnie solidnego kopa i piwniczną podłogę osiągnął lotem nurkowym. Dumna z tego na starość nie będę, ale nie poczuwam się do żadnego żalu, wstydu ani niczego takiego. Skoro Damianek był na tyle dorosły, żeby szczać na własnych sąsiadów, co gorsza, mnie osobiście, to niech się liczy z tym, że sąsiedzi nie będą tego tolerować. Rozwścieczona tak, że widziałam na biało, wbiegłam na ich piętro i niemal wyważyłam drzwi, łomocząc w nie. Z dołu już dobiega histeryczny wrzask Damianka, najwyraźniej nieprzyzwyczajonego do tego, że ktoś podnosi na niego rękę i nogę, więc mamusia otwiera błyskawicznie.

Pyskówka była długa i brutalna. Jejmość zamknęła gębę dopiero wtedy, kiedy na klatkę powychodzili wszyscy żywi i nie do końca żywi, żeby mi pokibicować. A uciszyła się nie dlatego, że wstyd jej było przed ludźmi za syna, ale dlatego, że zagroziłam uruchomieniem kontaktów (w końcu oboje rodzice i brat są psychologami, o czym sąsiedzi wiedzą) i załatwieniem dla jej synusia dożywotniego pobytu na oddziale zamkniętym. I chyba tak zrobię, bo wciąż mnie nerwy noszą. Za radą narzeczonego cały incydent zgłosiłam policji jako napaść i znieważenie czynem. Mam nadzieję, że sąd rodzinny wreszcie ukróci samowolę Damianka. Najlepiej zsyłając go do kaukaskiego kamieniołomu.

Albo kiedyś znajdą go sztywnego w tej piwnicy.

A teraz idę odtwarzać zalane moczem materiały do pracy, bo przecież nie wymówię się tym, że nie do końca normalny dzieciak zniszczył je w taki sposób.

Skomentuj (112) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1755 (1825)

#15167

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Ludzka bezczelność nie zna granic ani skrupułów.

Postanowiłam skorzystać z urlopu i odwiedzić kuzynkę. Jest ona dumną i szczęśliwą matką córki w wieku okołopodstawówkowym. Dla dzieciaków z okolicznych szkół są organizowane atrakcje wakacyjne (jakaś akcja z rodzaju "wakacje w mieście") - konkurs artystyczny, głośne czytanie, szukanie skarbów, warsztaty plastyczne itd. Chyba każdy jest w stanie wyobrazić sobie, o co chodzi. Kuzynka była wolontariuszką przy ogarnianiu tego bajzlu, a ja, choć dzieci najchętniej widuję w reklamach prezerwatyw, zgodziłam się jej pomóc i pakować nagrody do torebek, rozkładać ciastka na talerzykach i zaklejać plastrami stłuczone kolana. Jedną z atrakcji był drużynowy quiz geograficzny, sponsorowany przez biuro podróży, które ufundowało główne nagrody - trzy odtwarzacze MP3 dla zwycięskiej drużyny. Nagrody dość cenne, więc chętnych było sporo. Ułożeniem pytań i prowadzeniem quizu zajmowała się, jak mi powiedziano, nauczycielka geografii z miejscowej szkoły. Po kilku etapach różnych eliminacji w grze zostały dwie trójki, a jedną z nich tworzyła córka kuzynki z przyjaciółkami. No to czas na la grande finale - dziewczynki ustawione za stolikami, prowadząca z plikiem karteczek w dłoni między nimi, start. Ta trójka, która jako pierwsza pomyli się trzy razy, przegrywa.

Pierwszych kilkanaście minut przebiegło spokojnie, ale coś zwróciło moją uwagę. Drużyna "mojej" małolaty zaczęła dostawać "jakby" trudniejsze pytania, tymczasem przeciwniczkom poprzeczka zaczęła się obniżać i z rundy na rundę denerwowałam się coraz bardziej, powoli nierówny poziom zaczął być wyraźnie widoczny. O tym, że coś musi być nie tak, nabrałam przeświadczenia, kiedy z ust prowadzącej padło pytanie "Wymieńcie stolice przynajmniej trzech rejonów turystycznych Macedonii". Zdębiałam - z tym nie poradziłby sobie niejeden geograf, a co dopiero dziewczynki z podstawówki. Utrata szansy. Pytanie dla przeciwniczek - w jakim kraju można podziwiać Sfinksa.
Kolejne pytanie dla "moich" - jaka jest największa wyspa Morza Egejskiego, przeciwniczki musiały wymienić stolice trzech krajów Unii Europejskiej. Komentarz prowadzącej - "oj, widać ktoś ma dzisiaj pecha!". Jawna hucpa, ale już wiedziałam, co jest nie tak. Przez sekundę się wahałam - wyjść, nie wyjść? Nie chciałam psuć zabawy, ale co to za zabawa, która opiera się na szytym grubymi nićmi oszustwie? Przecisnęłam się przez tłum dzieciów, babciów i rodziców i przeszłam do ofensywy.

[Ja] Dlaczego nie odczytuje pani pytań z kartek, tylko wymyśla?
Na twarzy prowadzącej odbił się wyraz szoku zmieszanego z przestrachem i to był dla mnie dowód, że mam rację.
[Prowadząca] Ale... jak... proszę nie przeszkadzać!
[Ja] Proszę pokazać mi kartki z pytaniami! Przekłada je pani bez czytania! Oszukuje pani!
[P] Coś pani, śmieszna pani jest! Przecież wszyscy patrzą! Niech pani nie przeszkadza! Niech ją ktoś zabierze!
Za mną zaczął narastać szmer głosów wyrażających poparcie i niezadowolenie, że ktoś przerywa, a ja podeszłam i dosłownie wyrwałam pytania z dłoni prowadzącej (wściekły krzyk "zostaw to, suko!"). Podeszłam do oficjalnej organizatorki, wyciągnęłam kilka karteczek z końca i razem je przejrzałyśmy - oczywiście, żadnego pytania o Macedonię i wyspy Morza Egejskiego. Prowadząca musiała się zorientować, że jest skończona, bo usiłowała wmieszać się w tłum, ale stał się cud (choć ona pewnie nazwałaby go klątwą). Podbiegła do niej dziewczynka z faworyzowanej drużyny, złapała za bluzkę i rozpłakała się z okrzykiem "CIOOOOOOCIUUUUUU, OBIECAŁAŚ, ŻE WYYYYYGRAAAAM!". Normalnie deus ex machina. Szkoda, że mamusia rozłzawionej postawiła się na poziomie siostry czy szwagierki, bo wskazała na mnie ręką i głośno powiedziała "To JEJ wina!".

Wytłumaczenie ludziom, co się w zasadzie stało, wzięła na siebie organizatorka (zastanawiam się, kto, kiedy i czy w ogóle wytłumaczy dzieciom, co się stało). Nagrody trafiły do rąk "mojej" trójki, choć sama wolałabym, żeby konkurs powtórzono, bo atmosfera była wyraźnie skwaszona i po minach ludzi widziałam, że winią mnie - mama, ciocia i córeczka w tak zwanym międzyczasie się zmyły, podobnie jak pozostałe dwie dziewczynki z rodzicielami.
Sprytna "pani od geografii" ma pewnie zszarganą opinię i prędko się od piętna oszustki nie uwolni. Jak znam życie, to rozniesie się to po całym miasteczku. Ciekawe, czy kiedykolwiek zastanowi się nad tym, czy warto było ryzykować dobre imię i zaufanie uczniów dla gadżetu za 200 zł - i to kosztem dzieci, które powinna uczyć i wychowywać.

wakacyjny konkurs dla dzieci

Skomentuj (18) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 977 (1031)

#14074

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Zgubiłam wczoraj książkę z biblioteki. Zgubę zauważyłam wieczorem, po przemyśleniu doszłam do wniosku, że musiałam ją zostawić w banku, gdzie z nudów czytałam w kolejce. Sprawdziłam jeszcze w empiku, że jest dostępna i tania (niecałe 20 PLN) i postanowiłam iść zaraz po otwarciu placówki pytać, czy ktoś nie odniósł, choć złudzeń nie miałam. Oczywiście, nikt nie zgłosił, że znalazł książkę z naklejką biblioteki (książka za darmo = biorę i udaję, że moja). Kupiłam drugą, poszłam do filii, z której wypożyczyłam feralny egzemplarz, podaję nówkę razem z kartą i mówię, że zgubiłam tę pozycję, chciałam oddać zamiast tamtego egzemplarza (wiem z doświadczenia, że w takich wypadkach, kiedy zgadzają się wszystkie cechy książki, nawet nie robi się żadnej adnotacji, tylko drukuje drugą naklejkę z kodem, znakuje egzemplarz i wsio).

[B]ibliotekarka spojrzała na mnie, jakbym była całkowicie przezroczysta (chyba każdy zna szklane spojrzenie w przestrzeń), wzięła kartę, zeskanowała kod, próbuje zeskanować książkę (odrobinę trudne bez naklejki z kodem)... I się zaczęło.

[B] Ale ta książka nie jest od nas. To pani prywatna.
[J] Mówiłam, że zgubiłam ten tytuł i odkupiłam.
[B] Ale to nie od nas. Zresztą, pożyczyła pani taką samą.
[J] Tak, i zgubiłam. Więc taką samą właśnie odkupiłam.
[B] Ale to nie jest książka z biblioteki.
[Ja] Proszę pani, mówię, że zgubiłam książkę od was i - odkupiłam - ten - sam - tytuł. Dlatego nie ma pieczątek i naklejek.

W tym momencie chyba do niej dotarło.
[B] JAK TO PANI ZGUBIŁA?? PRZECIEŻ TAK NIE MOŻNA!!
[J] Rzeczy mają to do siebie, że się gubią. Odkupiłam nowy egzemplarz.
[B] Jak to tak? Przecież pani podpisała zobowiązanie, że będzie przestrzegać regulaminu, przecież nie można gubić książek!
[J] A pani się wydaje, że zrobiłam to specjalnie?
[B] NO OCZYWIŚCIE! Pani miała już kiedyś kary za przetrzymanie!! [owszem, miałam - astronomiczne kwoty po 15, 30 groszy, umarzane z miejsca, bo obsługa takiego długu przy spłacie wynosi więcej niż on sam] PANI CHCIAŁA UKRAŚĆ TĘ KSIĄŻKĘ!! Dlatego przyniosła swoją i myślała, że się nie zorientuję! To nie można tak! To musi rzeczoznawca zobaczyć! Trzeba zapłacić karę!

W tym momencie przestałam wierzyć, że to się dzieje naprawdę. Właśnie zaczynałam wchodzić w fazę "w dupie to mam, wrócę, jak umrzesz", kiedy podeszła inna bibliotekarka.
[B2] Teresa, idź na przerwę. A pani czego potrzebuje?
[J] Zgubiłam ten tytuł, odkupiłam, ale ta pani twierdzi, że chciałam ukraść zgubiony egzemplarz.

W oczach Bibliotekarki nr 2 zobaczyłam tylko jedno zdanie: "Boże, ZNOWU?"

[B2] Zaraz sprawdzę, czy się wszystko zgadza. [dwie minuty później] Dobrze, cena ta sama. To ja pani ściągam tę książkę z konta i przepraszam za koleżankę.

Biblioteka na tym skorzystała, bo zamiast książki w stanie graniczącym z użytkowaniem dostała nówkę z księgarni. Wiem, że praca bibliotekarzy nie jest taka prosta, jak się każdemu wydaje, ale przynajmniej normalności - i znajomości zasad, które rządzą zatrudniającą instytucją - można chyba wymagać?

biblioteka miejska

Skomentuj (19) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 915 (963)

#13792

przez (PW) ·
| Do ulubionych
W zeszłym tygodniu odwiedziła nas babcia mojego chłopaka. Staruszka żywa, wesoła, rezolutna, potrafiąca wycisnąć wodę z kamienia spojrzeniem i - co ważne - prawosławna. W piątek po południu wyszliśmy z moim lubym na szybkie zakupy, zostawiając babcię przy kuchni (uwaga do panów - przy takich okazjach nigdy nie mówcie połowicom, że teraz dopiero dowiedzą się, co to znaczy gotować, mój chłopak już wie, dlaczego).

Wróciliśmy po niecałej godzinie i zastaliśmy w mieszkaniu babcię podejmującą herbatką i szarlotką (niestety, zjedli całą) patrol policji oraz związanego i zakneblowanego mężczyznę w sutannie. Kilka minut zajęło mi dojście do siebie, po czym przystąpiłam do czynności operacyjnych, czyli wyjaśniania, co się właściwie stało i dlaczego to ja mam wszystko posprzątać.

Okazało się, że nasze mieszkanie zostało wytypowane do okradzenia metodą "na księdza" - człowiek w sutannie przychodzi i udaje, że jest z wizytą duszpasterską (nowy ksiądz poznaje parafian i inne bajki). Pomijając oczywiste dziury fabularne w takiej ściemie, niestety, wiele starszych osób daje się nabrać i wpuszcza go do mieszkania (w końcu ksiądz), ten prosi o coś do picia, gospodarz wychodzi do kuchni, a ten szabruje mieszkanie. Tym razem Pan Ksiądz miał wyjątkowego pecha, ponieważ nie dość, że trafił na matkę dwóch policjantów, to jeszcze wyjątkowo krewką staruszkę, która natychmiast zorientowała się, że coś śmierdzi w całej historii. Opowieść babuni wyglądała tak:

-Otworzyłam, a ten od razu "Szczęść Boże" i pakuje się do środka, to zagradzam drzwi i pytam grzecznie, co zgubił, że tu szuka. Ten mówi, że z tutejszego kościoła, mieszkanie święcić. Mówię, że ja tu nie mieszkam i w ogóle jestem prawosławna, a ten na to, że nie szkodzi! Zgłupiałam i zaraz pomyślałam, że coś nie tak, ale patrzę, kropidło ma, sutannę ma, a nie znam się na tych rzymskich wynalazkach, pomyślałam, że zaraz wrócicie, to się wyjaśni. Wszedł, rozsiadł się i mówi, że herbaty by się napił, to poszłam do kuchni (znając babunię, naplucie do rzeczonej herbatki byłoby najlepszą dla Pana Księdza wersją wydarzeń), ale drzwi nie domknęłam, żeby go widzieć i w lustrze zobaczyłam, że zagląda do szuflady... Poczłapałam do kuchni, ale tak się ustawiłam, żeby oka z niego nie spuszczać, a ten stanął i udaje, że obraz ogląda, wróciłam, ten mówi, że mieszkanie chce poświęcić, to go przepuściłam w drzwiach i jak nie rąbnę wazonem w łeb!

Babcia znokautowała złodzieja, po czym związała go i zadzwoniła do syna, żeby kogoś wysłał na miejsce. Przybyły patrol zastał niedoszłego złodzieja owiniętego paskami i sznurami jak prezent świąteczny, a babcia postanowiła złożyć zeznania przy cieście i herbatce (na co nader ochoczo przystali). Odpowiedź na pytanie, dlaczego jest zakneblowany, zwaliła mnie z nóg - "a darł się, że mnie z dymem puści, to mu gębę zakleiłam, bo choć stara jestem, to słuch mam dobry i wrzeszczeć do mnie nie trzeba".

Nie zdążył ukraść wiele, więc pouczyli babcię, żeby na przyszłość była delikatniejsza ("to wy lepiej ich łapcie, żeby starzy ludzie nie musieli za was roboty odwalać!") przy zatrzymywaniu złodziejaszków, gościa rozwiązali, skuli, zwinęli i odjechali (złodziej chciał, żeby wezwać pogotowie, ale nikt się nie patyczkował). Ponoć obrobił już tak kilka mieszkań na osiedlu i obrabiałby dalej, gdyby nie to, że trafiła mu się akurat staruszka o żelaznej ręce.

Skomentuj (57) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 2059 (2191)

#12373

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Ludzki rodzaj nieustannie mnie zadziwia.
W poniedziałek zadzwoniła do nas właścicielka jakiejś firmy, żeby zamówić horoskop biznesowy do końca roku - przeczytała w Wyborczej artykuł o astrologu przepowiadającym kryzys i ją natchnęło. I żeby było na już, a najlepiej na zeszły tydzień, bo ona prowadzi poważną firmę. Ponieważ nie lubię astrologii biznesowej, taki horoskop układa się długo i trzeba mieć zorientowanie w wielu dziedzinach ekonomii, a ja w dodatku miałam na głowie wizytę w prokuraturze (opisywałam ostatnio kochaną panią z dziekanatu) - oczywiście, zlecenie spadło na mnie. Po bardzo, bardzo długim dniu, z migreną, wściekle głodna i skonana zasiadłam przed komputerem, żeby w ciągu nocy ten cholerny horoskop ułożyć, wydrukować i następnego dnia wysłać kurierem.

Wczoraj po południu przeżyłam jeden z najdziwniejszych nalotów niezadowolonej klientki. Przyszła sama właścicielka X, położyła wydruk przede mną i spokojnym, opanowanym tonem powiedziała, że chce zwrotu pieniędzy, ponieważ, uwaga, uwaga, horoskop urąga jej godności jako Polki i patriotki, a w dodatku złamałam prawo.
W tamtym momencie można by mi powiedzieć, że zamiast włosów mam jedlinę i chyba mniej by mnie to zdziwiło.
Pytam, o co chodzi.
[K]lientka: Chyba pani nie myśli, że przyjmę cokolwiek z TAKIMI BŁĘDAMI?? To karygodne! Jak pani w ogóle śmie pokazywać klientom coś takiego?
Dreszcz przeze mnie przeszedł - byłam zmęczona i głodna, możliwe, że wpisałam coś nie tam, gdzie trzeba - ale nie byłam na tyle nieprzytomna, żeby coś kompletnie zawalić.
[K]: Niech pani patrzy i się wstydzi! - i podsuwa mi wydruk pod nos. Zaczynam go przeglądać (ponad 20 stron) i widzę, że wszystko w porządku. Zdziwiona podnoszę wzrok, a wtedy pani X wyciąga jedną z końcowych stron i pokazuje mi... zakreśloną na czerwono literówkę (zamiast "starszy" napisałam "starczy") i dwa przecinki obok siebie. Na wpół śpiąca, musiałam to przegapić w korekcie.
[Ja]: I... i dlatego chce pani zwrotu pieniędzy? Z powodu literówki?
[K:] Droga pani, to jest HAŃBA dla każdego Polaka! Mamy ustawę o czystości języka polskiego! Pani łamie prawo!

I zaczyna się kazanie w tym duchu. Nie wytrzymałam i - mało profesjonalnie - zaczęłam się śmiać. Przez łzy zapytałam, czy pani X wszystko, co pisze i mówi, poddaje takiej ocenie...
[K]: Oczywiście! To obowiązek każdego patrioty! Wie pani co? Ja już nawet tych pieniędzy nie chcę, ale niech pani nad tym pracuje, bo zwyczajny wstyd przed ludźmi! Jak tak można?

I wyszła (horoskop, o dziwo, zabierając ze sobą).

Teoretycznie powinnam wyłapać tę literówkę, ale prawo człowieka zmęczonego wzięło górę. Zastanawiam się, jak pani X może czytać jakąkolwiek prasę, skoro jedna literówka na ponad 20 stron powoduje podobne reakcje. Oczywiście, ku chwale ojczyzny... Parafrazując Krasickiego, uchowaj Boże takiego patriotyzmu.

Skomentuj (50) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 555 (711)

#11925

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Przez 5 lat kulturoznawstwa lubiłam dziekanat i obsługującą mnie dziekanatkę (mam fatalne doświadczenia z innych kierunków). Dziś odwiedzałam dziekanat po raz - mam nadzieję - przedostatni w mojej studenckiej karierze i pozytywne wrażenia z tego miejsca rozwiały się jak sen jaki złoty.

Dziekanat mojego wydziału jest całkowicie rozparcelowany - dwa kierunki w jednym pokoju, trzy na innym piętrze, dwa kolejne w zupełnie innym budynku, osobno dzienni, osobno zaoczni, osobno wieczorowi. Przy różnych godzinach otwarcia i bałaganie "bo ten papierek to chyba włożyłam do teczki takiego rudego z historii... to pani pójdzie tam, weźmie i wróci!" rodzi samonapędzający się chaos. Tym gorszy, że kobieta obsługująca archeologię i etnologię jest czystej krwi suką, dorabiającą sobie do emerytury i utrudnia ludziom życie z wrodzonej złośliwości. Ma swój standardowy numer, którego stosowanie zrobiło ze mnie jej zaprzysiężonego wroga. Myślałam, że więcej jej nie zobaczę, ale niestety - obroniłam się na kulturoznawstwie i trzeba załatwić formalności. Tyle gwoli wstępu.

Poszłam dziś z indeksem, opłatą za dyplom, informacjami do suplementu, protokołem (nie powinnam go dostać do ręki, ale zaawansowana wiekowo komisja chciała tylko wyjść z dusznej sali i schować się w chłodnym miejscu, więc całą bieganinę z papierami zrzuciła na świeżych magistrów) i resztą świstków do dziekanatu. Odstałam swoje w kolejce i wchodzę... a raczej stoję w progu, bo widzę znienawidzoną staruchę za biurkiem, do którego się kierowałam. Druga kobieta, widać doświadczona przez moich poprzedników, mówi słabo "Pani X wzięła dzień wolnego...", Jaśnie Suka zaś wyraźnie mnie poznaje i nie wie, czy ma się cieszyć, czy już wściekać. Na szczęście przez te lata nauczyłam się kilku sztuczek, o których jeszcze nie miała pojęcia.
Kilkanaście minut wyzwisk pod moim adresem ("I na ch*j ci te studia? Byłaś kretynką i będziesz!") pominę. Szybki ruch ręką do torby, podaję papiery i mówię, że chcę się rozliczyć. Jak na złość, miałam wszystko - podpisy, pieczątki na obiegówce, aktualne daty... Więc sięgnęła po swój ukochany trik.

Mam dwuczłonowe nazwisko, które nigdy nie mieści się na wykropkowanym polu do podpisu. Sucz wiedziała o tym i pierwsze, co zrobiła po upewnieniu się, że niestety niczego nie brakuje, to rzut oka na podpis - i przerywa mi dokumenty na pół ze słowami, że nie przyjmuje błędnie wypełnionych - tak, to właśnie jej ulubiony numer, na który notorycznie nabierał się I rok. Protesty pani z biurka obok radośnie ignoruje. Rwała właśnie trzecią kartkę, kiedy zauważyła, że nagrywam ją komórką (mówiłam, że nauczyłam się kilku sztuczek). Jej wrzask pewnie usłyszeli po drugiej stronie ulicy. Spróbowała mi wyrwać telefon, ale chyba jej zaświtało, że jak mnie dotknie, to jej oddam (kiedyś rzuciła mi plikiem papierów w twarz, zrobiłam to samo), więc tylko stała i krzyczała, że jestem bezczelną gówniarą. Przestałam nagrywać video i zadzwoniłam na policję. Przy słowach "I proszę przypomnieć patrolowi, że paragraf 276 KK przewiduje za to nawet karę pozbawienia wolności do lat 2" kobieta zbladła i się uciszyła, ale wciąż rzucała tekstami "i myślisz, że co mi zrobią, co? NIC!".

Zanim przyjechała policja, rozpętało się małe piekło (przyszedł dziekan i powiedziałam mu, żeby poczekał na przyjazd funkcjonariuszy, chyba że woli dowiedzieć się o wszystkim od prokuratury). Pojawił się patrol, wyjaśnienia, obejrzeli moje nagranie... W poniedziałek mam się stawić w prokuraturze.
Jedno wiem na pewno - odbiór dyplomu będzie moim ostatnim kontaktem z tą uczelnią.

jeden z dziekanatów U*

Skomentuj (48) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 891 (1005)