Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

Werbena

Zamieszcza historie od: 20 lutego 2011 - 23:23
Ostatnio: 27 stycznia 2014 - 15:24
O sobie:

Z wykształcenia kopaczka dołów i wieśniakolożka, z zawodu wróżka, z charakteru paskuda, jędza i stworzenie aspołeczne. Ruda, podła, cyniczna.

  • Historii na głównej: 42 z 50
  • Punktów za historie: 49241
  • Komentarzy: 335
  • Punktów za komentarze: 4379
 

#11460

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historia http://piekielni.pl/11452 przypomniała mi zdarzenie sprzed jakiegoś czasu. Miejsce - główna aula wykładowa pewnego "pro" uniwersytetu (cudzysłów jak najbardziej na miejscu), bohaterowie - 7 niemal śpiących studentów, w tym ja (nauki pomocnicze archeologii, początek wykładu - 7.30, powtórka wykładu tego samego dnia o 16 dla wieczorowych, nic dziwnego, że wszyscy chodzili po południu), świeżo mianowana pani profesor i pan z obsługi technicznej budynku. Wykładowczyni, jak najbardziej kompetentna, kiedy trzeba było mówić o antropologii fizycznej, w zetknięciu z techniką gubiła wątek (nagłe ustawienie justowania w wordzie = wirus, należy panikować!). Wykładała z dość wysokiej katedry, na której stał laptop (własność uczelni), a z niego zwisały kable - zasilacz, rzutnik - i leżały na podłodze, tworząc urocze kłębowisko.

Pani profesor w pewnym momencie miała dość wszędobylskich "wirusów" (jeden z nich złośliwie włączył jej tryb pełnoekranowy) i postanowiła wykładać z dołu, żeby lepiej trafić ze swoim przesłaniem do naszej grupy. Podchodząc do pierwszego rzędu, zahaczyła stopą o kabel... i JEBUDU. Laptop spadł z wysokości, tak na oko, 2 metrów i upadł na twarde dechy auli. Jak można się domyślić, nie przeżył.

Od razu wezwaliśmy pana technicznego, który pokręcił głową, pozałamywał ręce, ale nawet nie krzyknął na kobietę, widząc, że ta od nerwów odchodzi i zaraz się rozpłacze. Nawet przyniósł drugiego laptopa, ustawił w pozycji "proszę tylko naciskać strzałkę w dół" i poszedł. I w ten sposób dobrnęliśmy do końca wykładu. Niestety, pani profesor musiała zejść z katedry, a kabli było dużo...
Tak, zrzuciła drugiego laptopa.

W czasie egzaminu, który z nią potem miałam, kobieta złamała dwa długopisy, rozbiła kubek i mało, a straciłaby okulary, bo złapałam je w ostatniej chwili. Egzamin trwał 20 minut. Mam nadzieję, że nigdy nie opiekowała się małymi dziećmi. :D

Skomentuj (9) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 885 (981)

#11321

przez (PW) ·
| Do ulubionych
W branży wróżbiarskiej jest wielki przerób osób. W pewnym momencie jedna z koleżanek szła na macierzyński. Szefowa i tak rozglądała się za kimś na pół etatu, więc poszło ogłoszenie i zaczął się okres rojenia kandydatów (zawsze przypominało mi to rojenie się pszczół). W stosownym czasie wybraliśmy część osób i zaprosiliśmy na rozmowy. W moim prywatnym rankingu ofiar własnego ego pierwsze miejsce zajęła Pani Magister. Cieszę się, że nie ja przeglądałam jej aplikację, bo nigdy bym do niej nie zadzwoniła i ominęłaby mnie rozrywka.

Dziewczyna miała zjawić się o 11.20, przyszła chyba dwie minuty przed południem. Bez żadnego przepraszam, za to z pretensjami, że musi czekać, aż skończymy rozmawiać z innym kandydatem. Szefowa zadaje standardowe pytania - doświadczenie, umiejętność radzenia sobie ze stresem, praca zmianowa itd. Odpowiadała z miną, jakby to ona oceniała, czy warto zatrudniać nas, cały czas podkreślając, że jest magistrem UJ. W dodatku pensja, której oczekiwała - za pół etatu! - przekraczała łączne zarobki moje i mojego chłopaka.

W tak zwanym międzyczasie zajrzałam do jej CV i widzę same ciasteczka - rzeczywiście, tegoroczny magister psychologii, praca w poradniach, przychodni, kursy, szkolenia, członkostwo w TABI i PTA (czyli krajowe i zagraniczne środowisko). No to postanowiłam sprawdzić, ile z listy cudów było prawdą.
Na prośbę, żeby opowiedziała w dowolnym języku obcym (w CV - biegła znajomość niemieckiego, angielskiego i hiszpańskiego) o ostatniej pozycji związanej z astrologią, którą czytała - cisza. To może o pracy w poradni studenckiej, którą się chwaliła. Też cisza.
[Ja] W umiejętnościach zawodowych podała pani astrologię, tasenografię (napuszona nazwa wróżenia z fusów) i znajomość run. Proszę zinterpretować ten horoskop (i podsuwam jej własny horoskop dzienny - na samej górze miała swoje imię, nazwisko i datę urodzenia).
Patrzy na mnie, jakbym kazała jej zamieniać ołów w złoto.
[Ja] To może tasenografia. Proszę podejść do stolika i zademonstrować.
Pani spojrzała na mnie z byka, podeszła do stołu i wzięła do ręki pałeczki wróżebne z Indii, które leżały tam wyłącznie dla ozdoby. Szefowa miała dość tej farsy.
[Szefowa] Czy ma pani JAKIEKOLWIEK kwalifikacje do tej pracy?
Kobieta poczerwieniała, nabrała powietrza w płuca i wrzasnęła:
[PM] JA JESTEM MAGISTREM PSYCHOLOGII!!! NA UJ!!
[Sz] Tak się składa, że JA TEŻ. DO WIDZENIA!

Uwierzycie, że zadzwoniła dwa dni później z pytaniem, czy dostała tę pracę, "bo nie ma informacji zwrotnej"?

Zastanawiam się, czy naprawdę myślała, że żadna z nas się nie zorientuje w fałszywym CV, czy też 'olśniewającość' bycia absolwentką uniwersytetu nas oślepi i zatrudnimy ją z pocałowaniem ręki.

Skomentuj (37) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 574 (672)
zarchiwizowany

#10617

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Big Cyc ma piosenkę "Facet to świnia", jeszcze ze świętej pamięci Danusią Rinn w teledysku. O tym, że tytuł wcale udany, przekonałam się dziś naskórnie.

Ostatnio w pracy mieliśmy małą awarię instalacji elektrycznej, jakieś kable się popaliły czy cholera wie co i szefowa zorganizowała błyskawicznych fachowców, którzy mieli to naprawić od ręki, a na mnie i koleżankę spadł obowiązek patrzenia im na ręce i dopingowania do wytężonej harówki ku czci kapitalizmu. Na początku zrobili na mnie i Adze świetne wrażenie - punktualni, czyści, pachnący, grzeczni, młodzi i tacy przystojni, że oczy świeciły nam jaśniej od wszystkich konstelacji zodiakalnych razem wziętych. Nic dziwnego, że od razu przeszło do gadki szmatki, pierwszy raz cokolwiek naprawiali w salonie wróżbiarskim, trochę standardowego narzekania na wszystko, wreszcie fajrant i kawa. Parzenie spadło na mnie, więc idę do boksu kuchennego, pochylam się nad szafką i nagle czuję, że ktoś kładzie mi rękę na pośladku. Pozieleniała, odwracam się i widzę, że to jeden z cudownych panów fachowców, który niespodziewanie wiele stracił ze swojego męskiego uroku.
Nie przestając się uśmiechać, klepnął(!) mnie w tyłek i zapytał "No, co z tą kawą?". Pechowo dla niego trzymałam w ręce kubek i z całej siły grzmotnęłam nim faceta w głowę. A rękę mam ciężką.
Wynieśli się jeszcze szybciej niż uwijali się z robotą. Szefowa, po wysłuchaniu historii, zadzwoniła do ich szefa z takim wściekiem, że aż miło było słuchać, jak go objeżdża ("Panie, ten cham OBŁAPIAŁ MI PRACOWNICĘ, w normalnym kraju mogłaby go za to zabić, a przynajmniej łapy połamać!"). Utargowała darmową usługę i przeprosiny dla nas wszystkich, łaskawie zgadzając się nie iść do sądu z molestowaniem seksualnym.
Nie wiem, co się stało z niewczesnym podrywaczem, ale bezpieczny nie jest, ponieważ mój luby zapałał żądzą mordu, w której go skrycie i jawnie utwierdzam.
A dla wszystkich, którzy myślą, że są na tyle cudowni, żeby obmacywać obcą kobietę, mam przestrogę: obok kubków jest pojemnik z nożami. I w sytuacji zagrożenia nie patrzę na to, co mam w rękach, tylko uderzam.

salon wróżbiarski

Skomentuj (38) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 363 (433)

#10094

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Byłam na zakupach z matką i przyszłą teściową w galerii handlowej. W pewnym momencie stwierdziłam, że mam dość, niech kończą beze mnie, będę czekać w kawiarni. Usiadłam przy małym stoliku, zamówiłam kawę, dostałam ją, wyciągnęłam książkę i przestałam zwracać uwagę na boży świat. Kątem oka zobaczyłam tylko, że obok usiadła para z małym chłopcem, 5, może 6 lat.

Siedzę, czytam i nagle słyszę bojowy okrzyk wojownika Apaczów (AAAAAAAAAAAAAIIIIIIIII!!!), po czym mój stolik ląduje na podłodze, razem z kawą, wazonem i resztą porcelany. Sprawcą - zapłakany chłopiec, który zaczął już kopać w blat. Zdezorientowana zaczynam się rozglądać wokół siebie, kelnerka nadbiega ze ścierką, mężczyzna zaczyna krzyczeć na dziecko... Spokój zachowała jedynie kobieta. Spokojnie dopijając swoją kawę, powiedziała partnerowi:
- Widzisz, właśnie dlatego chcę, żeby mieszkał z tobą.

galeria handlowa

Skomentuj (17) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 986 (1048)
zarchiwizowany

#9956

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
W poniedziałek byłam z chłopakiem u znajomych. Okazja nieznaczna, ale wystarczająca, żeby zebrać kilka osób. Akurat mam dość stresujący okres (w tym tygodniu musiałam oddać ostateczną wersję magisterki, a jeszcze promotor stwierdził w ostatniej chwili, że "warto by rozszerzyć temat") i chciałam zrelaksować się przy piwie, rozmowach o wszystkim i niczym tudzież błogiej nieświadomości świata.
Jak wiadomo, jeżeli coś może pójść źle, to pójdzie, zatem - święta naiwności - nie było mi dane zjeść nawet kilku paluszków, nim zostałam zaatakowana przez nieznaną mi kobietę. Wystarczy powiedzieć, że "od zawsze" marzyła o wizycie u wróżki i "czy to nie wspaniałe, że się spotkałyśmy". Ale na żądanie (bo "musisz mi ułożyć horoskop, po prostu musisz!" prośbą nijak nazwać nie mogę) przepowiedni usłyszała stanowcze "NIE". Powodów było sporo, od całkowitego braku ochoty począwszy, na tym, że nie lubiła jej gospodyni i moja dobra przyjaciółka zarazem, skończywszy (krótko mówiąc, wprosiła się na imprezę i nie reagowała na mało subtelne aluzje "wiesz, może już byś sobie poszła?"). I zaczął się dramat. Bo ja wredna, niedobra, nieuprzejma, a przecież jesteśmy przyjaciółkami (świetnymi, piętnastominutowymi kumpelami!), a jak to tak, a przecież... W połowie dostałam migreny i rozglądałam się za czymś ostrym, żeby ją wreszcie uciszyć. W końcu wymolestowała od przyjaciółki informację, gdzie pracuję, stwierdziła "to ja się umawiam na jutro!" i rozanielona pobiegła zamęczać innych. A my odetchnęłyśmy z ulgą.
We wtorek uprzedziłam szefową i koleżankę z pracy, że będzie nalot i starałam się robić dobrą minę do złej gry. Kobieta przyszła w czasie przerwy obiadowej, całkowicie zignorowała Agnieszkę, powitała mnie gromkim "no czeeeeeeeść", od mojej szefowej zażądała podwójnego latte "koniecznie z cynamonem" i wyraźnie czekała na jakieś spektakularne zabiegi. Ponieważ i szefowa, i Aga zostały uprzedzone, zniosły to prawie bezboleśnie i wzięłam się za układanie prostego horoskopu. I wtedy zaczęła się droga przez mękę. Nie dość, że nie umiała siedzieć na jednym miejscu i zaglądała we wszystkie zakamarki (tabliczka "Tylko dla personelu" została albo niezauważona, albo zignorowana), to jeszcze milczenie zdecydowanie nie zaliczało się do jej cnót. Kilka komentarzy mojej nowej najlepszej przyjaciółki:
-ojej, jakie ładne! Mogę sobie wziąć jedną kartę? (chodziło o talię tarota z początku XX wieku, kupioną za ciężkie pieniądze, żeby ładnie wyglądała w gablotce)
-a co to jest, to niebieskie?
-i ty znasz te wszystkie cyferki?
-a tutaj to co jest, to szklane? ("wazon, babo, WAZON" wymemłane pod nosem przez Agnieszkę)
-a taka kula to ile kosztuje?
-gdzie kupiłaś ten lakier?
-a te karty to drogie są?
-a kiedy wyjdę za mąż też potrafisz przewidzieć?
-a pani co robi? z mężem ma pani problemy?
-a ludzie z czym przychodzą?
-a ten program to jak się nazywa?
-a z ręki też umiesz?
-a z fusów?
-a to po co jest? (i dźgul paluchem w papierowy lampion, który szefowa przywiozła z Japonii)
-a czy ja mam jakieś zdolności parapsychiczne? ("psychiczne to na pewno" - kolejny komentarz Agnieszki)
W końcu ułożyłam jej horoskop, zinterpretowałam, omówiłam, uprościłam interpretację, żeby ją mogła zrozumieć, wydrukowałam i przyszło do płacenia. Szefowa skręcała się z ochoty, żeby jej zaśpiewać 250% stawki za nerwówkę, w czym chętnie bym jej pomogła, ale stwierdziłam, że będę uczciwa.
[J]a: 150 złotych.
[K]obieta: TO JA MAM ZA TO PŁACIĆ? PRZECIEŻ TO PO ZNAJOMOŚCI!
[J]: Jestem w pracy. To jest salon wróżb i się płaci.
[K]: Ale przecież TO PO ZNAJOMOŚCI!
[S]zefowa: Może i po znajomości, ale ja pani nie znam, a to moja pracownica. Albo pani płaci, albo wychodzi i nie wraca.
[K]: Nie wiedziałam, że będę musiała płacić!
[J]: Tak, to bardzo dziwne, że firmom płaci się za usługi.
[K]: To ja tego już nie chcę!
[S]: Za późno, usługa została wykonana, cennik wisi przed panią. Musi pani zapłacić.
[K]: To ja wychodzę!! Koniec naszej przyjaźni!

I wyszła. Ubolewać nie będę.

salon wróżbiarski

Skomentuj (14) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 354 (448)

#9339

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Od jakiegoś czasu toczę sądową batalię o swoje z pewną instytucją reprezentującą administrację państwową. Przedmiot sprawy nie jest ważny, ważne jest to, że w pewnym momencie rozproszenie przepisów i regulacji przekroczyło granice mojej cierpliwości i zdrowego rozsądku, więc postanowiłam poradzić się ekspertów.

Znalazłam biuro radcowskie, którego pracownicy mieli doświadczenie z takimi przypadkami, jak mój. Nic dziwnego, że zaczęłam korzystać z ich usług. Ponieważ sprawa jest złożona, zostało ustalone, że na stałe zajmuje się mną jedna, konkretna osoba, zresztą, szalenie sympatyczna i kompetentna. Spotykałyśmy się raz na kilka tygodni, żeby omówić postępy i ustalić wszystkie procesowe sprawy. W ogólnych zarysach byłam bardzo zadowolona, ponieważ, poza zrozumiale wysoką ceną usług, biuro ma tylko jedną wadę. Jest dokładnie na drugim końcu miasta (ja jedne rogatki, oni drugie) i wycieczka do nich to ponad 2 godziny przedzierania się przez korki w jedną stronę.
Ostatnie spotkanie było wyznaczone na wczorajsze wczesne popołudnie. W drodze złapał mnie początek godzin szczytu i już się cieszyłam na myśl o tym, że podróż powrotna upłynie na relaksującym, przyjemnym i ogólnie rozwijającym staniu w korkach. Jakoś dotarłam na miejsce.

Wchodzę, za biurkiem siedzi młody chłopak, którego kojarzyłam jako innego pracownika i przegląda profil na facebooku, dzień dobry-dzień dobry, ja do pani S. Chłopak oderwał na moment wzrok od monitora i rzucił tylko "Telefon był".
Nie powiem - zziajaną i zmęczoną po dwugodzinnej jeździe - zatkało mnie.
[J]a: Jaki telefon?
[C]hłopak: No telefon. Żeby nie przychodzić.
[J] (przeczuwając, że za moment coś mi się bardzo nie spodoba): Nie przypominam sobie.
[C]: No przecież dzwoniłem...
Chwycił jakąś kartkę, popatrzył i kwaśno zażądał nazwiska. Podałam, jednocześnie bezczelnie zaglądając, co ma na tej kartce, skoro szuka tam moich personaliów. Okazało się, że to lista nazwisk, a przy każdym jest postawiony ptaszek. Prawie przy każdym - przy moim go nie było, za to znaczki wyżej i niżej były postawione tak krzywo, że łatwo było to przeoczyć. Pewnie to był spis osób do obdzwonienia z telefonem, którego nie dostałam. Pełna nadziei na pokojowe rozwiązanie, czekałam, co zrobi, bo w końcu jestem, przedarłam się przez całe miasto i we wtorek mam rozprawę. Jednak chłopak nie dał po sobie poznać, że coś jest nie tak.
[C]: Pani S. jest chora, proszę przyjść za dwa tygodnie.
[J]: Nie mogę, we wtorek mam rozprawę. Pani S. miała przygotować dokumenty.
[C]: Pani S. jest chora, nie mogę pani pomóc.
[J]: Ale przecież ktoś musiał przejąć jej obowiązki, skoro nie dostałam informacji, że są opóźnienia w mojej sprawie?
[C]: Bo nie mogłem się do pani dodzwonić.
[J]: A w ogóle pan próbował? Komórkę mam cały czas włączoną, żadnego sygnału, że próbował się pan połączyć, nie miałam.
[C]: Pani S. jest chora, nie pomogę pani.

I gdyby wtedy nie odwrócił się do ekranu z mordoksiążką, wyszłabym i usiłowała poradzić sobie sama. Ale ponieważ poświęciłam 2 godziny na podróż w jedną stronę i zapowiadało się, że 3 kolejne spędzę w drodze powrotnej, to postanowiłam, że nie będzie mną pomiatać ktoś, kogo obsługa klienta sprowadza się do powtarzania kilku zdań.

[J]: Tak się składa, że jechałam tu z drugiego końca miasta na umówione od kilku tygodni spotkanie, które wyznaczyła mi pana firma. Otóż JESTEM, ja swojej części umowy dotrzymałam. CZEKAM.
[C]: Nie moja wina, że pani S. jest chora!
[J]: CZEKAM! We wtorek jest rozprawa, państwo się ZOBOWIĄZALI do przygotowania dokumentów.
[C]: No kobieto, no, przecież ci ich nie wypiszę!!!
W tym momencie zza drzwi zajrzał jego szef. Dłuższe i głośne wyjaśnienia i padło polecenie - ma mnie obsłużyć na miejscu. Kłopot w tym, że jego niekompetencja była tak daleko idąca ("nie znam się na tym prawie"), że wbiłam się do gabinetu szefa, wyjaśniłam, że taki poziom usług mnie nie zadowala i wyszłam.
Wieczorem był telefon od szefa. W poniedziałek kurier ma mi dowieźć papiery. Oby zdążył.

radca prawny

Skomentuj (7) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 612 (722)

#8752

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Szał historii medycznych, to dorzucę swoją.
Gwoli wstępu: w mojej rodzinie są silne tradycje medyczno-farmaceutyczne, rodzice, brat i bratowa pracują w tej branży, sama też miałam się tym zajmować, w związku z czym dość dobrze - jak na przeciętną śmiertelniczkę - orientuję się w kwestiach medycznych i przeważnie jestem w stanie powiedzieć lekarzowi, że mam uzasadnione(!) podejrzenie tego a tego i proszę o leki z takimi i takimi substancjami czynnymi. To ostatnie jest dla mnie szczególnie ważne, ponieważ nie toleruję wielu substancji, których lekarze lubią używać jako leków "bo to zawsze działa" - na przykład BARDZO źle znoszę kontakt z mieszankami, które zawierają makrolidy.

Któregoś razu zaniedbałam przeziębienie i poważnie rzuciło mi się na oskrzela i tchawicę - na tyle poważnie, żeby odesłać mnie na sygnale do szpitala - ledwo mogłam oddychać. Szczęśliwie zaraz za mną przyjechał do szpitala mój chłopak. W czasie wywiadu powiedziałam (a raczej wychrypiałam) lekarzowi, czego nie wolno mi brać, które substancje są dla mnie podejrzane i wolałabym ich nie przyjmować i jakie leki brałam ostatnio. Między innymi zaznaczyłam, że nie ma mowy o terapii makrolidami, bo równie dobrze mogę od razu zapakować się do czarnego worka.
Lekarz wysłuchał, pokiwał głową, powiedział, że dobrze, weźmie wszystko pod uwagę i wyszedł. Naiwnie myślałam, że na konsultację ze szpitalnym farmaceutą. Wrócił i powiedział pielęgniarce, żeby podała mi lek X. Pielęgniarka (była przy mojej litanii "tego nie, tego też nie, tego i tego też") spojrzała zdziwiona, mój chłopak obrócił się z niedowierzaniem, a ja aż usiadłam. Dialog między nami i [l]ekarzem ciągnął się dalej tak:
[Ja]: Mówiłam, że nie mogę brać...
[L]: Kto tu jest lekarzem, ja czy pani?
[J]: Nie mogę przyjmować klarytromycyny...
[L]: Nic pani nie będzie.
[J]: Ma pan w karcie wpisane, że mam ostrą alergię!
[L]: (wyraźnie zirytowany) Dobrze, to podamy spiramycynę.
Aż mną zatrzęsło. Rozumiem, że można spać na lekoznawstwie, ale żeby nie rozumieć, że opuszczę ten padół od kontaktu z dowolną substancją z danej grupy i próbować mnie leczyć dwiema takimi, to już trzeba albo nie mieć rozumu, albo skrupułów.
[J]: Mówię panu, że nie mogę brać leków makrolidowych!
[L]uby mój: Ona naprawdę jest uczulona...
[L]: Przesadza pan, pacjentom zawsze się wydaje, że wiedzą lepiej.
[P]ielęgniarka uznała, że musi się wtrącić:
[P]: Panie doktorze, może naprawdę powinniśmy podać coś innego, skoro pani mówi, że nie może brać tych leków.
[L]: Niech się siostra nie wtrąca!
[J]: Nie zgadzam się na taką terapię!
[L]: Ja tu decyduję, jak będziemy panią leczyć!
W tym momencie mój chłopak wpadł na genialny pomysł. Wyciągnął komórkę, podsunął ją lekarzowi pod nos i rzucił:
[L]: Właśnie nagrałem to, jak, mimo sprzeciwu pacjentki, usiłuje pan podać jej substancje, co do których wyraźnie poinformowała pana, że jest na nie uczulona. Powtórzy pan głośniej, żeby sąd nie miał wątpliwości?!

Twarz lekarza przeszła z czerwieni do bieli w ciągu kilku sekund. Spojrzał wściekle na mojego chłopaka i odbiegł. Pielęgniarka rzuciła "przepraszam" i też poleciała w swoją stronę. Po dwudziestu minutach wróciła z lekarką, która powiedziała tylko "wiem już o wszystkim", rzuciła cięte spojrzenie lubemu mojemu, kazała podać mi coś, co mogłam spokojnie przyjąć i dodała "wreszcie ktoś znalazł na niego sposób..."

Koniec końców, wyleczyła mnie. Nie odpuściłam i złożyłam skargę na lekarza, który usiłował mnie zabić, ale okazało się, że nie byłam pierwsza i pewnie też nie ostatnia. Zostało mi tylko życzyć temu panu, żeby kiedyś trafił na kogoś, kto mu zaaplikuje terapię równie skuteczną, jak ta, którą on chciał uskuteczniać na mnie.

Szpital - niestety - publiczny

Skomentuj (16) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 731 (809)

#8383

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Byłam wczoraj (po raz bodajże trzeci, ale na pewno ostatni) w lokalu, który reprezentuje modny ostatnio nurt skrzyżowania kawiarni z klubem. Za barem, na szklanych półkach, stały butelki z przeróżnymi alkoholami, zaś między nimi a kontuarem znajdowała się barmanka z twarzą wyrażającą przekonanie, że obsługiwanie klientów jest zdecydowanie poniżej jej godności, w dodatku stale zajęta czułą rozmową z siedzącym obok niej chłopakiem (na szczęście natura dała mi donośny głos i moje "PRZEPRASZAM" przypomniało jej, że jest w pracy). Usiadłam z koleżanką przy stoliku (ja tyłem do dziewczyny), poczekałyśmy na zamówienie i zajęłyśmy się swoimi sprawami. Był już wczesny wieczór, więc ludzie wchodzili i wychodzili przez cały czas. Miałyśmy ważną sprawę do omówienia, więc nie przywiązywałam szczególnej uwagi do tego, kto się przewijał przez lokal, a i podniesione głosy docierały do mnie - jak się potem okazało - z pewnym opóźnieniem. W pewnym momencie koleżanka podniosła głowę i kazała mi się odwrócić. Zrobiłam to akurat na czas, żeby zobaczyć końcową scenę kłótni między [B]armanką i egzotycznie wyglądającymi kobietami, z których jedna była, na oko, Turczynką. Miały na sobie chustki, jaką zazwyczaj noszą muzułmanki, zasłaniające całą głowę z wyjątkiem części twarzy. Barmanka krzyczała na nie, Turczynka miała osłupiałą minę i widać było, że nie ma pojęcia, o co chodzi. W wymianie zdań brała udział trzecia [K]obieta. Przebiegało to mniej więcej tak:
[K]: Powtarzam pani, że zapłaciłyśmy już całą kwotę!
[B]: Nieprawda, nie zapłaciła za swoją kawę!
[K]: Ponieważ ja zapłaciłam, przecież mam to na rachunku!
[B]: Policzyłam tylko za twoją kawę!
(Na marginesie dodam, że nienawidzę, kiedy ktoś przechodzi na "ty" w takich sytuacjach, w dodatku wobec wyraźnie starszych od siebie osób)
[K]: Mam na rachunku dwie kawy. Może pani zobaczyć, zresztą, wydała mi pani jak za dwie!
W tym momencie włączył się [C]hłopak, z którym wcześniej flirtowała dziewczyna.
[C]hłopak: Mówi, że nie zapłaciła, to nie! Nie dociera? To porządna knajpa, tu brudasy wejścia nie mają!
Towarzyszkę milczącej cudzoziemki niemal szlag trafił, ale przełknęła (podziwiam opanowanie, ja wbiłabym mu łyżeczkę w oko). Napiętym jak rozkład PKP głosem wycedziła:
[K]: Proszę sprawdzić na zapisie z monitoringu, ile mi pani wydała.
Barmanka z wyraźnym triumfem w głosie, że nie mają tu monitoringu. Kobieta uśmiechnęła się, rzuciła "świetnie", chwyciła dzbanek do kawy (akurat zamówiłyśmy taki sam, swoje ważył nawet po połowicznym opróżnieniu, solidny fajans) i rzuciła nim w butelki za dziewczyną.
Huk spadających butelek i półek był niesamowity. Korzystając z zamieszania, obie kobiety wyszły z lokalu, my zaś starałyśmy się wyjść z osłupienia.
Przybyłej jakiś czas później policji zrelacjonowałyśmy dialog między całą trójką słowo w słowo, zgodnie twierdząc, że - niestety - żadne szczegóły wyglądu obu kobiet nie utkwiły nam w pamięci, wszystko przez te chusty, też bez żadnych znaków charakterystycznych.

Lokal w śródmieściu

Skomentuj (13) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1066 (1166)

#7911

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Mieszkam w mrówkowcu. Z jedną z sąsiadek od dawna jestem skłócona - nie podoba jej się mój zawód (jestem wróżką). Kilka razy dochodziło do rozmaitych incydentów, np. kiedy jechałam windą z nią i jej córką, usłyszałam:
- Widzisz? Masz się uczyć, inaczej będzie okradać ludzi, jak ona! (pomijając fakt, że właśnie kończę trzeci fakultet, to nikogo w życiu nie okradłam). Ponieważ sama mam ostry i prędki język, lista moich wad i bezczelności u tejże pani ma już chyba pół kilometra. Ale do rzeczy...
Kilka tygodni temu moja szefowa zaoferowała bezpłatną wizytę u wróżki jako jedną z nagród w miejscowej loterii fantowej. Zwyciężczyni zadzwoniła do niej i umówiła się na pasujący jej termin. Czyli poprzedni piątek.
Prawdopodobnie do moich ust, rozdziawionych na widok sąsiadki w drzwiach salonu, zmieściłoby się duże jabłko. Sąsiadka rozsiadła się wygodnie i spojrzała na mnie z wyższością, a na moje pytanie, co robi w miejscu, które nie raz i nie dwa porównywała z burdelem i pijacką meliną, odparła:
- Przecież za darmo to nie grzech!

salon wróżbiarski

Skomentuj (89) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 668 (974)
zarchiwizowany

#7257

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Pracuję w salonie wróżbiarskim. Najczęściej przyjmujemy klientów z koleżanką w takim trybie, że przez cztery dni pracujemy obie, a jeden dzień mamy na zmiany, raz jedna w piątek, a druga w sobotę i odwrotnie. Co jakiś czas pojawiają się stałe osoby, dla których wizyta u wróżki jest chyba zamiennikiem spotkania za znajomymi. Kiedyś koleżanka (powiedzmy, Agnieszka) miała dość spory problem z umówieniem takiej stałej klientki, która przychodziła regularnie co półtora miesiąca. Adze wypadał akurat urlop (w końcu sierpień), a do mnie jakoś ta klientka nie była przekonana. W końcu się dogadały. Po dwóch dniach z numeru klientki przyszedł dość rozpaczliwy SMS, w którym prawie że błagała o umówienie jej na już, natychmiast. Koleżanka oddzwoniła do niej z wyjaśnieniami, że - niestety - terminarz na ten dzień jest pełny, a jutro nie pracuje. O piątku z kolei nie mogło być mowy, bo klientka chciała wizyty natychmiastowej. Nie słyszałam rozmowy, ale, obserwując minę Agnieszki, domyślałam się, że nie należy ona do najprzyjemniejszych. W końcu zaproponowała jej, że może przyszłaby do mnie. O dziwo, klientka się zgodziła. Agnieszka powiedziała, że musiała być strasznie zdenerwowana, bo miała zupełnie odmieniony głos. Stwierdziłyśmy obie, że pewnie coś się stało, zgodziłyśmy się, że to dziwne, bo nigdy się tak nie zachowywała (odwiedzała nas regularnie i zawsze miałam ją za bardzo spokojną i opanowaną osobę) i że okaże się jutro.
Jutro rzeczywiście wszystko się wyjaśniło, kiedy - zamiast spodziewanej kobiety - odwiedziła mnie dziewczyna w wieku 15-16 lat, bardzo zdenerwowana i przejęta. Okazało się, że to córka naszej klientki, przeżywająca wielki dramat miłosny. Cała we łzach stwierdziła, że jeżeli nie dowie się, czy niejaki Patryk (imię zmienione) ją kocha i czy odejdzie dla niej od swojej obecnej dziewczyny, to umrze z rozpaczy i serce jej pęknie (dosłowny cytat - nie sądziłam, że nastolatki są takie melodramatyczne).
Zanim uspokoiłam dziewczynę i trochę poukładałam jej w głowie, sama byłam spocona z nerwów. Niestety, spokój skończył się, kiedy chwyciłam za telefon i zadzwoniłam do jej matki (nie wiem, co mnie podkusiło). Delikatnie mówiąc, nie była zachwycona tym, że jej córka odwiedza wróżki (chyba działała zasada "co wolno wojewodzie..."). Nie dość, że oberwało mi się przez telefon, to jeszcze nie omieszkała obsobaczyć mnie przy następnej wizycie. Od tamtej pory zawsze zapisuje się na te dni, kiedy akurat nie mam zmiany.

salon wróżbiarski

Skomentuj (6) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 76 (164)