Profil użytkownika

Xynthia ♀
Zamieszcza historie od: | 30 sierpnia 2017 - 21:03 |
Ostatnio: | 23 czerwca 2025 - 0:35 |
- Historii na głównej: 161 z 177
- Punktów za historie: 20937
- Komentarzy: 734
- Punktów za komentarze: 5379
poczekalnia
Skomentuj
Pobierz ten tekst w formie obrazka
Wkurzyłam się. Już wyjaśniam, o co chodzi.
Pracuję jako opiekunka osób starszych w Domu Pomocy, pracujemy tu na 12-to godzinne zmiany, czyli w grafiku masz D (dzień) albo N (noc). Biorąc pod uwagę, że ilość godzin musi się zgadzać z "normalnym" ośmiogodzinnym miesiącem pracy, czasem zamiast "dwunastki" wychodzi "ósemka" albo nawet 4 godz.
Dla historii ważne jest też to, że wyśmiewany ogólnie "elastyczny grafik" u nas rzeczywiście funkcjonuje. Czyli gdzieś tak w połowie miesiąca dajemy prośby do grafiku, np. 10-go mam wizytę u lekarza, 18-go ciocia Zosia ma imieniny, a 25-go twoje dziecko ma przedstawienie w szkole, wtedy na pustym grafiku wpisujesz w ten dzień literkę W - wolne. Zapewne nie określają tego żadne przepisy, po prostu dobra wola pracodawcy, ale respektowane od lat, że W jest "święte". Jest też wpisane na grafiku tym "do użytku", żeby ktoś chcąc się zamienić na dniówkę/nockę widział, kogo nie ma sensu prosić o zamianę, bo chciał mieć wolne.
No więc nie wpisałam W na jeden z dni, kiedy bardzo potrzebowałam wolne. Nie przegapiłam, potrzeba posiadania wolnego "wyskoczyła" już w jakiś czas po otrzymaniu grafiku (nie, nic już z nim nie zrobisz, możesz się z kimś zamienić i tyle). Próbowałam, ale nikomu nie pasowało się zamienić. No cóż, po dokładnym przestudiowaniu grafiku poszłam do kierowniczki pytając, czy mogłabym chociaż wyjść po 8 godz., a nie po 12, też by mnie to ratowało. Powiedziałam, że te brakujące 4 odrobię innego dnia, kiedy też na zmianie było mało osób, w tym dwie miały 8 godz., więc na ostatnie 4 godz. zostaje bardzo mała "obsada". Aha, w dzień kiedy zaoferowałam się przyjść na 4 godz., miałam owo magiczne W, ale ewentualnie mogłam je poświęcić, bo sprawa była ważna.
No niestety "niedasię", OK, rozumiem. Przyszłam, byłam 12 godz. dzisiaj dostaję wiadomość od kierowniczki:
"Xynthia, nie przyszłabyś na 4 godz. wtedy co mówiłaś, że możesz przyjść?".
Grzecznie odpisuję, że mam tam W.
"No ale wcześniej mówiłaś, że możesz przyjść na 4 godz..."
Ku*wa, mogę. Za 4 godz. tego dnia, kiedy BARDZO potrzebowałam wolne, albo chociaż wyjść wcześniej. Grzecznie zwracam uwagę, że już nie ma mi kiedy "odpisać" tych 4 godz., wszędzie mało ludzi (sezon urlopowy się zaczął), a nadgodziny mnie nie interesują.
"No ale ja tam nie mam kogo dać..."
Ojej, jak mi przykro. Żeby nie było - to W wpisałam sobie nie "z łaski na uciechę", tylko też mam coś tam zaplanowane, owszem, mogłam to poświęcić na rzecz wcześniejszego wyjścia wtedy, kiedy bardziej potrzebowałam wolne. Nie!
No i wyszło na to, że jestem wredna, niekoleżeńska i przeze mnie dziewczyny będą pracować w okrojonym składzie...
P.S. Dla wszystkich (rozsądnych) komentarzy, że mogłam wziąć UŻ. Mogłam, nie chciałam z różnych względów, nieistotnych dla historii. Przebolałam, przyszłam, "odrobiłam" dniówkę, nic nikomu nie jestem winna.
Pracuję jako opiekunka osób starszych w Domu Pomocy, pracujemy tu na 12-to godzinne zmiany, czyli w grafiku masz D (dzień) albo N (noc). Biorąc pod uwagę, że ilość godzin musi się zgadzać z "normalnym" ośmiogodzinnym miesiącem pracy, czasem zamiast "dwunastki" wychodzi "ósemka" albo nawet 4 godz.
Dla historii ważne jest też to, że wyśmiewany ogólnie "elastyczny grafik" u nas rzeczywiście funkcjonuje. Czyli gdzieś tak w połowie miesiąca dajemy prośby do grafiku, np. 10-go mam wizytę u lekarza, 18-go ciocia Zosia ma imieniny, a 25-go twoje dziecko ma przedstawienie w szkole, wtedy na pustym grafiku wpisujesz w ten dzień literkę W - wolne. Zapewne nie określają tego żadne przepisy, po prostu dobra wola pracodawcy, ale respektowane od lat, że W jest "święte". Jest też wpisane na grafiku tym "do użytku", żeby ktoś chcąc się zamienić na dniówkę/nockę widział, kogo nie ma sensu prosić o zamianę, bo chciał mieć wolne.
No więc nie wpisałam W na jeden z dni, kiedy bardzo potrzebowałam wolne. Nie przegapiłam, potrzeba posiadania wolnego "wyskoczyła" już w jakiś czas po otrzymaniu grafiku (nie, nic już z nim nie zrobisz, możesz się z kimś zamienić i tyle). Próbowałam, ale nikomu nie pasowało się zamienić. No cóż, po dokładnym przestudiowaniu grafiku poszłam do kierowniczki pytając, czy mogłabym chociaż wyjść po 8 godz., a nie po 12, też by mnie to ratowało. Powiedziałam, że te brakujące 4 odrobię innego dnia, kiedy też na zmianie było mało osób, w tym dwie miały 8 godz., więc na ostatnie 4 godz. zostaje bardzo mała "obsada". Aha, w dzień kiedy zaoferowałam się przyjść na 4 godz., miałam owo magiczne W, ale ewentualnie mogłam je poświęcić, bo sprawa była ważna.
No niestety "niedasię", OK, rozumiem. Przyszłam, byłam 12 godz. dzisiaj dostaję wiadomość od kierowniczki:
"Xynthia, nie przyszłabyś na 4 godz. wtedy co mówiłaś, że możesz przyjść?".
Grzecznie odpisuję, że mam tam W.
"No ale wcześniej mówiłaś, że możesz przyjść na 4 godz..."
Ku*wa, mogę. Za 4 godz. tego dnia, kiedy BARDZO potrzebowałam wolne, albo chociaż wyjść wcześniej. Grzecznie zwracam uwagę, że już nie ma mi kiedy "odpisać" tych 4 godz., wszędzie mało ludzi (sezon urlopowy się zaczął), a nadgodziny mnie nie interesują.
"No ale ja tam nie mam kogo dać..."
Ojej, jak mi przykro. Żeby nie było - to W wpisałam sobie nie "z łaski na uciechę", tylko też mam coś tam zaplanowane, owszem, mogłam to poświęcić na rzecz wcześniejszego wyjścia wtedy, kiedy bardziej potrzebowałam wolne. Nie!
No i wyszło na to, że jestem wredna, niekoleżeńska i przeze mnie dziewczyny będą pracować w okrojonym składzie...
P.S. Dla wszystkich (rozsądnych) komentarzy, że mogłam wziąć UŻ. Mogłam, nie chciałam z różnych względów, nieistotnych dla historii. Przebolałam, przyszłam, "odrobiłam" dniówkę, nic nikomu nie jestem winna.
dom_pomocy_społecznej
Ocena:
28
(38)
Kupowałam dzisiaj truskawki na takim sezonowym straganiku. Pani zważyła, podała kwotę do zapłaty i bardzo się oburzyła na moją informację, że chcę zapłacić kartą.
Nie byłoby w tym nic dziwnego (w takich miejscach lepiej jest się upewnić, czy oprócz gotówki jest akceptowana jakaś inna forma płatności), gdyby nie fakt, że stałam dokładnie naprzeciwko dużej, zalaminowanej kartki papieru z informacją, że można płacić kartą...
Nie byłoby w tym nic dziwnego (w takich miejscach lepiej jest się upewnić, czy oprócz gotówki jest akceptowana jakaś inna forma płatności), gdyby nie fakt, że stałam dokładnie naprzeciwko dużej, zalaminowanej kartki papieru z informacją, że można płacić kartą...
stragan_z_owocami
Ocena:
80
(86)
poczekalnia
Skomentuj
(9)
Pobierz ten tekst w formie obrazka
Dobra, a teraz historia, której wrzucenie chyba świadczy o jakiś masochistycznych skłonnościach we mnie, bo doskonale wiem, że zbiorę opieprz, ale i tak wrzucę.
Jakiś czas temu umarła Kruszyna, jak dla mnie było za wcześnie na nowego psa, może za jakiś czas... Ale rozpacz Młodej spowodowała, że jednak pojawiło się u nas w domu Maleństwo.
Maleństwo jest szczeniaczkiem małej, "słodkiej" rasy. I naprawdę coraz bardziej się wkurzam na spacerach z nią, bo ludzie traktują jak maskotkę, zabaweczkę, w dodatku publiczną. To szczeniak, w dodatku bardzo towarzyski, pełna miłości i entuzjazmu do ludzi, próbuje podbiegać i zaczepiać wszystkich w zasięgu wzroku. Oczywiście jest na smyczy (nie puściła bym "luzem" szczeniaka, który raz przybiegnie na zawołania, ale pięć razy nie), ale to bez znaczenia, jak ktoś nas mija w bliskiej odległości, Maleństwo się do niego wyrywa. Ja "stopuję" smyczą, mówię stanowczo "nie wolno!", reakcja ludzi?
"Ojej, no co to szkodzi, on taki słodki!", po czym przykucnięcie i głaskanie psa. Tak, nikt nawet nie pyta o pozwolenie, po prostu ją sobie głaszczą! Tak, moja wina, za każdym razem powinnam ostro zareagować, że sobie nie życzę, ale na razie wolę unikać ludzi na spacerach i powoli budować w sobie asertywność w tym zakresie (w innych aspektach nie mam z nią problemów). Kurczę, śmiejemy się z małych piesków, że toto takie rozpuszczone, nieułożone, że wszystko im wolno, no kurde, jak mam nauczyć psa, że nie wolno zaczepiać ludzi, skoro za takie zachowanie dostaje nagrodę w postaci głaskania?
Natomiast szczytem wszystkiego było babsko (tak, specjalnie obraźliwego określenia użyłam), która widząc Maleństwo zapiała tradycyjnie "jaki słodziak!", po czym tak po prostu wzięła ją sobie na ręce... Wtedy już nie zdzierżyłam, obsztorcowałam babę, usłyszałam, że jestem wredna, nieużyta i znęcam się (???) nad psem.
A, i jeszcze jedno. Najgrzeczniejsze w tej całej sytuacji są dzieci w różnym wieku, dziecko ZAWSZE zapyta, czy może pogłaskać Maleństwo. Dorośli po prostu to robią.
Dobra, można ochrzaniać za brak zdecydowanej reakcji. Ale staram się, serio.
Jakiś czas temu umarła Kruszyna, jak dla mnie było za wcześnie na nowego psa, może za jakiś czas... Ale rozpacz Młodej spowodowała, że jednak pojawiło się u nas w domu Maleństwo.
Maleństwo jest szczeniaczkiem małej, "słodkiej" rasy. I naprawdę coraz bardziej się wkurzam na spacerach z nią, bo ludzie traktują jak maskotkę, zabaweczkę, w dodatku publiczną. To szczeniak, w dodatku bardzo towarzyski, pełna miłości i entuzjazmu do ludzi, próbuje podbiegać i zaczepiać wszystkich w zasięgu wzroku. Oczywiście jest na smyczy (nie puściła bym "luzem" szczeniaka, który raz przybiegnie na zawołania, ale pięć razy nie), ale to bez znaczenia, jak ktoś nas mija w bliskiej odległości, Maleństwo się do niego wyrywa. Ja "stopuję" smyczą, mówię stanowczo "nie wolno!", reakcja ludzi?
"Ojej, no co to szkodzi, on taki słodki!", po czym przykucnięcie i głaskanie psa. Tak, nikt nawet nie pyta o pozwolenie, po prostu ją sobie głaszczą! Tak, moja wina, za każdym razem powinnam ostro zareagować, że sobie nie życzę, ale na razie wolę unikać ludzi na spacerach i powoli budować w sobie asertywność w tym zakresie (w innych aspektach nie mam z nią problemów). Kurczę, śmiejemy się z małych piesków, że toto takie rozpuszczone, nieułożone, że wszystko im wolno, no kurde, jak mam nauczyć psa, że nie wolno zaczepiać ludzi, skoro za takie zachowanie dostaje nagrodę w postaci głaskania?
Natomiast szczytem wszystkiego było babsko (tak, specjalnie obraźliwego określenia użyłam), która widząc Maleństwo zapiała tradycyjnie "jaki słodziak!", po czym tak po prostu wzięła ją sobie na ręce... Wtedy już nie zdzierżyłam, obsztorcowałam babę, usłyszałam, że jestem wredna, nieużyta i znęcam się (???) nad psem.
A, i jeszcze jedno. Najgrzeczniejsze w tej całej sytuacji są dzieci w różnym wieku, dziecko ZAWSZE zapyta, czy może pogłaskać Maleństwo. Dorośli po prostu to robią.
Dobra, można ochrzaniać za brak zdecydowanej reakcji. Ale staram się, serio.
spacer_z_psem
Ocena:
54
(76)
poczekalnia
Skomentuj
(13)
Pobierz ten tekst w formie obrazka
Historia użytkowniczki Rudaa przypomniała mi zasłyszaną historię, ale że zasłyszaną od wiarygodnej osoby, to pozwolę sobie tu wrzucić.
Platforma sprzedażowa o nazwie, która może być niegrzeczną albo ironiczną odpowiedzią na pytanie "czemu?".
Mnóstwo zadowolonych użytkowników, głównie dlatego, że tak tanio. Ja nie korzystam, dla mnie to "zbieracz danych", takie zdanie miałam jeszcze przed usłyszeniem tej historii.
Jest sobie rodzina, dość duża i rozgałęziona, prawie wszyscy jej członkowie kupują tamże. W historii jednak ważne są tylko dwie osoby, brat i siostra, oboje dorośli i w związkach małżeńskich, więc każde z nich ma inne nazwisko. Dla porządku dodam, że mają także różne adresy zamieszkania, różne adresy mailowe, różne numery telefonu i nie wiem co tam jeszcze trzeba podać, aby móc robić tam zakupy.
Siostra z jednego zakupu była niezadowolona, chyba przedmiot był uszkodzony, no zdarza się. Odesłała z reklamacją, bardzo szybko przyszedł zwrot pieniędzy... Na konto jej brata... Tak, to ona odsyłała, nie brat, swoje dane podawała i nie, to nie pomyłka, bo było wyraźnie napisane, że to zwrot pieniędzy za taki a taki przedmiot.
Pozdrawiam użytkowników!
Platforma sprzedażowa o nazwie, która może być niegrzeczną albo ironiczną odpowiedzią na pytanie "czemu?".
Mnóstwo zadowolonych użytkowników, głównie dlatego, że tak tanio. Ja nie korzystam, dla mnie to "zbieracz danych", takie zdanie miałam jeszcze przed usłyszeniem tej historii.
Jest sobie rodzina, dość duża i rozgałęziona, prawie wszyscy jej członkowie kupują tamże. W historii jednak ważne są tylko dwie osoby, brat i siostra, oboje dorośli i w związkach małżeńskich, więc każde z nich ma inne nazwisko. Dla porządku dodam, że mają także różne adresy zamieszkania, różne adresy mailowe, różne numery telefonu i nie wiem co tam jeszcze trzeba podać, aby móc robić tam zakupy.
Siostra z jednego zakupu była niezadowolona, chyba przedmiot był uszkodzony, no zdarza się. Odesłała z reklamacją, bardzo szybko przyszedł zwrot pieniędzy... Na konto jej brata... Tak, to ona odsyłała, nie brat, swoje dane podawała i nie, to nie pomyłka, bo było wyraźnie napisane, że to zwrot pieniędzy za taki a taki przedmiot.
Pozdrawiam użytkowników!
platformy_sprzedażowe
Ocena:
11
(43)
Kliknęłam ostatnio na fb w jakiś post o zaginionej nastolatce, więc oczywiście teraz mi się co chwile coś takiego wyświetla. Owszem, czytam i udostępniam, jako matka nastolatki rozumiem, co przeżywają rodzice, więc jeśli moje "udostępnj" choć w minimalnym stopniu przyczyni się do odnalezienia dziecka, to super.
Czytam też komentarze i zauważyłam pewną prawidłowość.
Zaginiona 15-latka, opis i cecha charakterystyczna - tatuaże. Mnóstwo komentarzy "patologia", "co, taka gówniara z tatuażami?", 'i rodzice na to pozwolili?". Ale to i tak te najłagodniejsze, bo reszta to "wyszaleje się i wróci", "swędziało ją", "poszła się ku*wić".
Zaginiona 17-latka, nie oceniam po wyglądzie, ale buzia naprawdę miła i sympatyczna, no niestety lekki niebieski połysk na włosach... "Ona ma 17 lat??? Wygląda na 30, stara lampucera!". "Kto jej w tym wieku pozwolił włosy zafarbować?". "17 lat to nie dziecko, czemu oszukujecie, że dziecko zaginęło?". No i oczywiście tradycyjne "poszła się ku*wić"...
Zaginiona 14-latka, zdjęcie przedstawia typową "szarą myszkę", zero tatuaży, włosy naturalne, zero makijażu. Kurde, do wyglądu się przyczepić nie można, ale zawsze można napisać nieśmiertelne "poszła się ku*wić"...
Ludzie, co z wami?
Czytam też komentarze i zauważyłam pewną prawidłowość.
Zaginiona 15-latka, opis i cecha charakterystyczna - tatuaże. Mnóstwo komentarzy "patologia", "co, taka gówniara z tatuażami?", 'i rodzice na to pozwolili?". Ale to i tak te najłagodniejsze, bo reszta to "wyszaleje się i wróci", "swędziało ją", "poszła się ku*wić".
Zaginiona 17-latka, nie oceniam po wyglądzie, ale buzia naprawdę miła i sympatyczna, no niestety lekki niebieski połysk na włosach... "Ona ma 17 lat??? Wygląda na 30, stara lampucera!". "Kto jej w tym wieku pozwolił włosy zafarbować?". "17 lat to nie dziecko, czemu oszukujecie, że dziecko zaginęło?". No i oczywiście tradycyjne "poszła się ku*wić"...
Zaginiona 14-latka, zdjęcie przedstawia typową "szarą myszkę", zero tatuaży, włosy naturalne, zero makijażu. Kurde, do wyglądu się przyczepić nie można, ale zawsze można napisać nieśmiertelne "poszła się ku*wić"...
Ludzie, co z wami?
ludzie hejt opinie
Ocena:
129
(145)
Odnośnie historii https://piekielni.pl/92106 przypomniało mi się, jak łatwo zmanipulować dziecko (tak, jedenastolatka to jeszcze dziecko, chociaż ja tu piszę o młodszych dzieciach).
Oglądałam kiedyś filmik z eksperymentu społecznego - facet na placu zabaw dyskretnie pytał matki, czy mógłby spróbować "porwać" ich dziecko, wytłumaczył, że to eksperyment społeczny, zapewne uwierzytelnił się jakoś. Dużo matek się zgodziło, pewne na 100% "no moje dziecko z panem nie pójdzie, tłumaczymy mu, że nie wolno rozmawiać, a tym bardziej nigdzie iść z obcymi".
Taaa... Z obcymi nie, ale facet zaczynał od mówienia do dziecka po imieniu (nie, nie pytał o imię matki, dzieci się nawołują na placu zabaw, niedługo potrwa, aby się zorientować, jak ma które na imię). Następnie sam się przedstawiał i mówił np. że on mieszka tu niedaleko, że często tu bywa, że widział go nieraz na tym placu zabaw. Obcy? Jaki obcy, to Steve, który mieszka tuż obok i ma małe kotki w domu. To Mike, który mnie tu widział wiele razy i ma je*ebiste auto, zaparkowane tu zaraz bliziutko. To Paul, który zawsze marzył o córce, ale nigdy jej nie miał i chciałby mi podarować tę wielką, piękną lalkę, o której marzę, nawet już teraz możemy iść po nią do sklepu zaraz tam za rogiem...
Filmik z eksperymentu nie pokazywał dzieci, które się NIE zgodziły iść z obcym (a przypuszczam, że były takie). Ale dużo było tych, które ufnie chwyciły za rękę Steva, Mika, Paula i poszły oglądać kotki/auto/kupić lalkę.
I druga historia. Moja. Autentyczna. Wesele w rodzinie, organizowane chyba w jakimś hotelu? Ważne jest to, że oprócz "sali weselnej" były tam też inne pomieszczenia, gdzie byli inni goście hotelowi. Ja i kilkoro innych dzieciaków lataliśmy wszędzie, nawoływaliśmy się nawzajem, więc znowu - nie było trudno ustalić, jak które dziecko ma na imię. I w pewnym momencie zawołał mnie po imieniu pewien facet, zaczął się zachwycać, jak to ja wyrosłam, bo on mnie widział jako malutką dziewczynkę, ojej, nie pamiętam go? No on jest moim wujkiem Zdziśkiem z Wrocławia, bardzo się cieszy, że mnie tu spotkał, czy mogę zawołać mamę, bo jej też strasznie dawno nie widział?
Nie, to nie był pedofil. To był podpity gościu, który sobie jaja robił, bo gdy poszłam po mamę i wróciłam z nią do niego (mama wzięła "pod mankiet" pierwszego-lepszego dostępnego jej osobnika płci męskiej z rodziny, bo ojca tak na szybko nie zlokalizowała), to z rozbrajającą szczerością wyznał "ja bardzo panią przepraszam, ale jak zobaczyłem takie śliczne dziecko, to MUSIAŁEM się przekonać, czy ma równie piękną matkę".
OK, bardzo śmieszne. Dla mojej matki chyba mniej, gdy uświadomiła sobie, że całe to jej tłuczenie mi do głowy "nie rozmawiamy z obcymi osobami, nigdzie z nimi nie idziemy!" jest psu na budę, gdy pojawi się "wujek Zdzisiek z Wrocławia".
Przestańmy obwiniać dzieci za manipulację i kłamstwa dorosłych. To są dzieci, mamy dbać o nie i je chronić.
Oglądałam kiedyś filmik z eksperymentu społecznego - facet na placu zabaw dyskretnie pytał matki, czy mógłby spróbować "porwać" ich dziecko, wytłumaczył, że to eksperyment społeczny, zapewne uwierzytelnił się jakoś. Dużo matek się zgodziło, pewne na 100% "no moje dziecko z panem nie pójdzie, tłumaczymy mu, że nie wolno rozmawiać, a tym bardziej nigdzie iść z obcymi".
Taaa... Z obcymi nie, ale facet zaczynał od mówienia do dziecka po imieniu (nie, nie pytał o imię matki, dzieci się nawołują na placu zabaw, niedługo potrwa, aby się zorientować, jak ma które na imię). Następnie sam się przedstawiał i mówił np. że on mieszka tu niedaleko, że często tu bywa, że widział go nieraz na tym placu zabaw. Obcy? Jaki obcy, to Steve, który mieszka tuż obok i ma małe kotki w domu. To Mike, który mnie tu widział wiele razy i ma je*ebiste auto, zaparkowane tu zaraz bliziutko. To Paul, który zawsze marzył o córce, ale nigdy jej nie miał i chciałby mi podarować tę wielką, piękną lalkę, o której marzę, nawet już teraz możemy iść po nią do sklepu zaraz tam za rogiem...
Filmik z eksperymentu nie pokazywał dzieci, które się NIE zgodziły iść z obcym (a przypuszczam, że były takie). Ale dużo było tych, które ufnie chwyciły za rękę Steva, Mika, Paula i poszły oglądać kotki/auto/kupić lalkę.
I druga historia. Moja. Autentyczna. Wesele w rodzinie, organizowane chyba w jakimś hotelu? Ważne jest to, że oprócz "sali weselnej" były tam też inne pomieszczenia, gdzie byli inni goście hotelowi. Ja i kilkoro innych dzieciaków lataliśmy wszędzie, nawoływaliśmy się nawzajem, więc znowu - nie było trudno ustalić, jak które dziecko ma na imię. I w pewnym momencie zawołał mnie po imieniu pewien facet, zaczął się zachwycać, jak to ja wyrosłam, bo on mnie widział jako malutką dziewczynkę, ojej, nie pamiętam go? No on jest moim wujkiem Zdziśkiem z Wrocławia, bardzo się cieszy, że mnie tu spotkał, czy mogę zawołać mamę, bo jej też strasznie dawno nie widział?
Nie, to nie był pedofil. To był podpity gościu, który sobie jaja robił, bo gdy poszłam po mamę i wróciłam z nią do niego (mama wzięła "pod mankiet" pierwszego-lepszego dostępnego jej osobnika płci męskiej z rodziny, bo ojca tak na szybko nie zlokalizowała), to z rozbrajającą szczerością wyznał "ja bardzo panią przepraszam, ale jak zobaczyłem takie śliczne dziecko, to MUSIAŁEM się przekonać, czy ma równie piękną matkę".
OK, bardzo śmieszne. Dla mojej matki chyba mniej, gdy uświadomiła sobie, że całe to jej tłuczenie mi do głowy "nie rozmawiamy z obcymi osobami, nigdzie z nimi nie idziemy!" jest psu na budę, gdy pojawi się "wujek Zdzisiek z Wrocławia".
Przestańmy obwiniać dzieci za manipulację i kłamstwa dorosłych. To są dzieci, mamy dbać o nie i je chronić.
dzieci
Ocena:
113
(123)
Kruszyna.
Chore serce, chore nerki. Ale była, żyła, merdała ogonkiem, nawet gdy już nie bardzo miała siły, aby podejść do miski z żarciem... Schudła. Zmizerniała. Ostatnie badanie u weta wykazało guza na nerce. Oczywiście, że nie do operacji, bo serce Kruszyny nie wytrzymałoby narkozy.
Powiem wam jedno- nie chciałabym być bogiem (abstrahując od tego, czy on istnieje, czy nie). Nie jestem w stanie zadecydować "dzisiaj umrzesz". Ale musiałam. Owszem, mogłam poczekać parę dni, może tygodni? Aż pies umrze z bólu, z wycieńczenia, z zagłodzenia. No nie. Kocham ją i nie pozwolę, żeby się męczyła. Szłam do weta coraz wolniej i wolniej, im bliżej była lecznica, tym wolniej szłam, ale dotarłam. Umówiłam ją na eutanazję, upewniłam się, że ja i Młoda będziemy mogły przy niej być aż do końca, wyszłam rycząc prawie w głos.
Piekielność? Specjalnie umówiłam się na godzinę tuż przed zamknięciem lecznicy, żeby nie było już nikogo z pieskiem/kotkiem do leczenia. No ale jednak ktoś był. Pańcia z psiesem "modnej" rasy. Wyrażająca swoje oburzenie, jak to można psa uśpić, zamiast go leczyć! Sorry, mało kontaktowałam wtedy. Teraz zresztą też, raczej szwendam się po domu i płaczę, zanim wyrzucę miski Kruszyny (smycz i obrożę wyrzuciłam wracając z lecznicy) i jej kocyki i poduszki.
Więc teraz odpowiedź dla pańci na pytanie "a jakby pani była chora, to też by pani chciała, żeby ją uśpić?". Tak. Jak będę stara, chora i cierpiąca, bardzo bym chciała, żeby ktoś zakończył moje cierpienie. Niestety, polskie prawo na to nie pozwala.
Kocham cię, Kruszyno.
Chore serce, chore nerki. Ale była, żyła, merdała ogonkiem, nawet gdy już nie bardzo miała siły, aby podejść do miski z żarciem... Schudła. Zmizerniała. Ostatnie badanie u weta wykazało guza na nerce. Oczywiście, że nie do operacji, bo serce Kruszyny nie wytrzymałoby narkozy.
Powiem wam jedno- nie chciałabym być bogiem (abstrahując od tego, czy on istnieje, czy nie). Nie jestem w stanie zadecydować "dzisiaj umrzesz". Ale musiałam. Owszem, mogłam poczekać parę dni, może tygodni? Aż pies umrze z bólu, z wycieńczenia, z zagłodzenia. No nie. Kocham ją i nie pozwolę, żeby się męczyła. Szłam do weta coraz wolniej i wolniej, im bliżej była lecznica, tym wolniej szłam, ale dotarłam. Umówiłam ją na eutanazję, upewniłam się, że ja i Młoda będziemy mogły przy niej być aż do końca, wyszłam rycząc prawie w głos.
Piekielność? Specjalnie umówiłam się na godzinę tuż przed zamknięciem lecznicy, żeby nie było już nikogo z pieskiem/kotkiem do leczenia. No ale jednak ktoś był. Pańcia z psiesem "modnej" rasy. Wyrażająca swoje oburzenie, jak to można psa uśpić, zamiast go leczyć! Sorry, mało kontaktowałam wtedy. Teraz zresztą też, raczej szwendam się po domu i płaczę, zanim wyrzucę miski Kruszyny (smycz i obrożę wyrzuciłam wracając z lecznicy) i jej kocyki i poduszki.
Więc teraz odpowiedź dla pańci na pytanie "a jakby pani była chora, to też by pani chciała, żeby ją uśpić?". Tak. Jak będę stara, chora i cierpiąca, bardzo bym chciała, żeby ktoś zakończył moje cierpienie. Niestety, polskie prawo na to nie pozwala.
Kocham cię, Kruszyno.
eutanazja
Ocena:
168
(194)
poczekalnia
Skomentuj
(6)
Pobierz ten tekst w formie obrazka
Tak się zastanawiałam, czy to wrzucić, bo piekielność niewątpliwa, ale mocno specyficzna, dobra, jak się okaże, że 4/5 historii to wyjaśnienia, to skasuję.
Sezon zawodów tanecznych w pełni, istne szaleństwo, sprawdzamy co chwilę na necie, czy są już listy startowe na dane zawody, zerkam na najbliższe, no wow, są! Rejestracja od godz. 6.50 (oprócz wcześniejszego zgłoszenia, należy się zarejestrować w dniu zawodów, ale to jeszcze spoko, jeśli start jest w późniejszych godzinach, wystarczy że ktoś, np. trenerka potwierdzi, że dana osoba danego dnia tańczy). 7.50 rozpoczęcie zawodów. Od 8.00 już tańczą. Pierwsza kategoria - show dance.
Ku*wa. Już wyjaśniam. Show dance to najkrócej rzecz ujmując taniec z rekwizytem. Niezupełnie tylko o to chodzi, bo z rekwizytem można tańczyć też modern oraz jazz, jeśli kogoś to interesuje, to dodam jeszcze, że show dance musi mieć "scenariusz", tzn. o ile w modernie możesz tańczyć o emocjach, o uczuciach, tak w show musisz tańcem opowiedzieć historię, coś się dzieje, taki mini-filmik.
Ale dobra, bo to akurat nieistotne, istotne jest to, że do show potrzebny jest rekwizyt. Najlepiej duży. Im większy, tym lepiej (dobra, bez przesady, np. na IDO są ścisłe wytyczne odnośnie wielkości rekwizytu i za zbyt duży można zostać zdyskwalifikowanym). Duży rekwizyt ma to do siebie, że ciężko się go transportuje, w stanie "na scenę" jest to praktycznie niemożliwe, więc po prostu są składane, montowane przed występem, skręcane za pomocą miliona śrubek. Montaż JEDNEGO rekwizytu to kilkanaście minut. Czujecie już o co chodzi?
Show dance jako pierwsza kategoria. I w zeszłym roku zgłoszonych "naście" tancerek w tej kategorii tylko od nas. Nie, dzieciaki sobie same nie poskręcają rekwizytów. Nie, nie każdy rodzic może przyjechać, żeby to zrobić. Tak, mamy osobę, która się tym zajmuje. 60 minut na kilkanaście rekwizytów, nierealne!
Naprawdę tak trudno przesunąć show dance na późniejszą godzinę??? Tak, wiem, jak mi się nie podoba, to mogę sama zorganizować konkurs tańca z bardziej przyjaznym harmonogramem. Ale to może za rok, teraz patrzę na listy startowe, przypominam sobie kto ma jaki rekwizyt i liczę tak pi razy oko, czy zdążą... A Młoda tańczy tylko modern i jazz.
Sezon zawodów tanecznych w pełni, istne szaleństwo, sprawdzamy co chwilę na necie, czy są już listy startowe na dane zawody, zerkam na najbliższe, no wow, są! Rejestracja od godz. 6.50 (oprócz wcześniejszego zgłoszenia, należy się zarejestrować w dniu zawodów, ale to jeszcze spoko, jeśli start jest w późniejszych godzinach, wystarczy że ktoś, np. trenerka potwierdzi, że dana osoba danego dnia tańczy). 7.50 rozpoczęcie zawodów. Od 8.00 już tańczą. Pierwsza kategoria - show dance.
Ku*wa. Już wyjaśniam. Show dance to najkrócej rzecz ujmując taniec z rekwizytem. Niezupełnie tylko o to chodzi, bo z rekwizytem można tańczyć też modern oraz jazz, jeśli kogoś to interesuje, to dodam jeszcze, że show dance musi mieć "scenariusz", tzn. o ile w modernie możesz tańczyć o emocjach, o uczuciach, tak w show musisz tańcem opowiedzieć historię, coś się dzieje, taki mini-filmik.
Ale dobra, bo to akurat nieistotne, istotne jest to, że do show potrzebny jest rekwizyt. Najlepiej duży. Im większy, tym lepiej (dobra, bez przesady, np. na IDO są ścisłe wytyczne odnośnie wielkości rekwizytu i za zbyt duży można zostać zdyskwalifikowanym). Duży rekwizyt ma to do siebie, że ciężko się go transportuje, w stanie "na scenę" jest to praktycznie niemożliwe, więc po prostu są składane, montowane przed występem, skręcane za pomocą miliona śrubek. Montaż JEDNEGO rekwizytu to kilkanaście minut. Czujecie już o co chodzi?
Show dance jako pierwsza kategoria. I w zeszłym roku zgłoszonych "naście" tancerek w tej kategorii tylko od nas. Nie, dzieciaki sobie same nie poskręcają rekwizytów. Nie, nie każdy rodzic może przyjechać, żeby to zrobić. Tak, mamy osobę, która się tym zajmuje. 60 minut na kilkanaście rekwizytów, nierealne!
Naprawdę tak trudno przesunąć show dance na późniejszą godzinę??? Tak, wiem, jak mi się nie podoba, to mogę sama zorganizować konkurs tańca z bardziej przyjaznym harmonogramem. Ale to może za rok, teraz patrzę na listy startowe, przypominam sobie kto ma jaki rekwizyt i liczę tak pi razy oko, czy zdążą... A Młoda tańczy tylko modern i jazz.
konkursy_taneczne
Ocena:
33
(53)
Bareja wiecznie żywy, czyli "nie mamy pańskiego płaszcza i co nam pan zrobisz?"
Pod koniec zeszłego tygodnia Młoda pojechała na zawody. Duże. Ogólnopolskie. No dobra, w sumie to Mistrzostwa Polski. Kilkudniowe. Ponieważ z jej szkoły tańca różne osoby tańczyły w różne dni, dogranie transportu i noclegów tak, aby było jak najbardziej optymalnie, to było potężne wyzwanie logistyczne, któremu szkoła tańca sprostała. Dla historii ważne jest tylko to, że bus, który rano przywoził jedne osoby, po południu/wieczorem wracał z innymi osobami.
Busy były zamówione jakieś dwa miesiące wcześniej, bo później to nie ma szans, nie wiem czemu tak wygląda ta branża, ale jak nie zamówisz odpowiednio wcześniej, to potem ci pozostaje tylko koleo.pl albo coś w tym stylu. Nie ma i już, fizycznie nie ma, wszystkie są zamówione, w transporcie. No właśnie, wszystkie...
Siedzę sobie spokojnie w domu, zerkam a to na stronkę z wynikami, a to na powiadomienia na grupie i widzę, że dzieciaki nie dotarły. Bus się zepsuł, na szczęście już tylko godzinkę drogi od miejsca docelowego, trenerka wyjechała swoim prywatnym samochodem po dziewczyny (cztery osoby) i dotarły. Fajnie, tylko że to był bus, którym wieczorem miało wracać osiem osób... No zepsuty i uj, firma przewozowa poprzestała na tej informacji, radźcie sobie sami.
Ku*wa. Z noclegami kwestia wyglądała mniej-więcej tak samo jak z busem, tzn. co zarezerwowane, to nasze, o dodatkowych miejscach możesz pomarzyć. Już nie wspominam o kosztach, bo każdy rodzic zapewne by zapłacił za dodatkowy nocleg, ale miejsc po prostu NIE MA. Ponad 500 km odległości, 6 godz. drogi, nie każdy może pojechać po dziecko. W sumie to chyba nikt nie mógł, nawet zmotoryzowani. Firma przewozowa się wypięła, bus zepsuty i koniec dyskusji, nie mamy innego, żeby podstawić.
Gdyby nie trenerka-cudotwórczyni, to nie wiem, jak byśmy wybrnęli z tej sytuacji. Dała kluczyki do swojego prywatnego samochodu jednemu z opiekunów (który i tak miał wracać tego dnia z dziewczynami busem) i załatwiła jakiegoś swojego znajomego, który poświęcił te "naście" godzin, żeby przyjechać i zapewnić transport. Wracali na dwa samochody osobowe.
"Nie mamy dla pani busa i co nam pani zrobi?". No nie wiem, najłagodniejsze co mogę wymyślić, to częściowy zwrot kosztów, bo usługa, za którą zapłaciliśmy, nie została w pełni wykonana. Opłacony był transport "do" i "z powrotem", tego dnia było tylko "do".
I nie wiem, czy to tylko moja wielkopańska fanaberia, że uważam, iż mimo dużego popytu na tego rodzaju usługi firma powinna jednak mieć "na stanie" choć jeden pojazd, który może wysłać w takiej właśnie awaryjnej sytuacji? Czy też jednak pokornie powinniśmy przyjąć do wiadomości, że zepsuł się i radźcie sobie?
Pod koniec zeszłego tygodnia Młoda pojechała na zawody. Duże. Ogólnopolskie. No dobra, w sumie to Mistrzostwa Polski. Kilkudniowe. Ponieważ z jej szkoły tańca różne osoby tańczyły w różne dni, dogranie transportu i noclegów tak, aby było jak najbardziej optymalnie, to było potężne wyzwanie logistyczne, któremu szkoła tańca sprostała. Dla historii ważne jest tylko to, że bus, który rano przywoził jedne osoby, po południu/wieczorem wracał z innymi osobami.
Busy były zamówione jakieś dwa miesiące wcześniej, bo później to nie ma szans, nie wiem czemu tak wygląda ta branża, ale jak nie zamówisz odpowiednio wcześniej, to potem ci pozostaje tylko koleo.pl albo coś w tym stylu. Nie ma i już, fizycznie nie ma, wszystkie są zamówione, w transporcie. No właśnie, wszystkie...
Siedzę sobie spokojnie w domu, zerkam a to na stronkę z wynikami, a to na powiadomienia na grupie i widzę, że dzieciaki nie dotarły. Bus się zepsuł, na szczęście już tylko godzinkę drogi od miejsca docelowego, trenerka wyjechała swoim prywatnym samochodem po dziewczyny (cztery osoby) i dotarły. Fajnie, tylko że to był bus, którym wieczorem miało wracać osiem osób... No zepsuty i uj, firma przewozowa poprzestała na tej informacji, radźcie sobie sami.
Ku*wa. Z noclegami kwestia wyglądała mniej-więcej tak samo jak z busem, tzn. co zarezerwowane, to nasze, o dodatkowych miejscach możesz pomarzyć. Już nie wspominam o kosztach, bo każdy rodzic zapewne by zapłacił za dodatkowy nocleg, ale miejsc po prostu NIE MA. Ponad 500 km odległości, 6 godz. drogi, nie każdy może pojechać po dziecko. W sumie to chyba nikt nie mógł, nawet zmotoryzowani. Firma przewozowa się wypięła, bus zepsuty i koniec dyskusji, nie mamy innego, żeby podstawić.
Gdyby nie trenerka-cudotwórczyni, to nie wiem, jak byśmy wybrnęli z tej sytuacji. Dała kluczyki do swojego prywatnego samochodu jednemu z opiekunów (który i tak miał wracać tego dnia z dziewczynami busem) i załatwiła jakiegoś swojego znajomego, który poświęcił te "naście" godzin, żeby przyjechać i zapewnić transport. Wracali na dwa samochody osobowe.
"Nie mamy dla pani busa i co nam pani zrobi?". No nie wiem, najłagodniejsze co mogę wymyślić, to częściowy zwrot kosztów, bo usługa, za którą zapłaciliśmy, nie została w pełni wykonana. Opłacony był transport "do" i "z powrotem", tego dnia było tylko "do".
I nie wiem, czy to tylko moja wielkopańska fanaberia, że uważam, iż mimo dużego popytu na tego rodzaju usługi firma powinna jednak mieć "na stanie" choć jeden pojazd, który może wysłać w takiej właśnie awaryjnej sytuacji? Czy też jednak pokornie powinniśmy przyjąć do wiadomości, że zepsuł się i radźcie sobie?
IDO
Ocena:
93
(109)
Dobra, naprawdę nie traktuję Piekielnych jako bloga pt. "moja depresja", ale po prostu muszę, bo jak to nie jest piekielne, to nie wiem co...
Mam naprawdę bardzo racjonalne podejście do życia. Jak jestem chora, to biorę leki, żeby się wyleczyć, nie? I dlatego nigdy nie rozumiałam ludzi, którzy zaprzestają brania leków (owszem, głownie psychotropowych), bo "już mi lepiej", "chyba mi przeszło" itp. Odszczekuję. Rozumiem. I nie wiem, co mam robić.
Psychiatra przepisała mi leki. Grzecznie wykupiłam, w sumie to musiałam czekać aż dojdzie zamówienie, bo "na stanie" w aptece nie było, no ale mam. Biorę. Jedne rano, drugie wieczorem, po tygodniu mam zwiększyć dawkę. To było tydzień temu, w środę.
Środa - jeszcze OK.
Czwartek rano - o, działają, wreszcie poczułam głód, hurra! Du*a. Co z tego, że w żołądku mnie "skręca", jak każdy kęs "rośnie" mi w ustach i mimo dokładnego gryzienia staje mi w gardle, mam wrażenie, że duszę się każdym kęsem... No ale plecy nie bolą, fajnie, zamiast rozrywającego bólu lekki dyskomfort w okolicy lędźwiowej, spoko.
Piątek. Głodna jestem jak cholera, ale jedzenie jw. Oprócz tego silne zawroty głowy, ucisk w klatce piersiowej i ogólne osłabienie powodujące, że pójście do łazienki jest wyzwaniem ponad siły.
Tu mała dygresja - ktoś mi powiedział "nie czytaj ulotek, zwłaszcza o skutkach ubocznych, bo sobie to wkręcisz i będziesz to miała!". No więc nie czytałam, dopiero przy zawrotach głowy (naprawdę silnych!) zerknęłam do ulotki. No tak, jest...
Piątek wieczór. Boli nawet leżenie w łóżku, do niczego innego nie jestem zdolna, po raz kolejny gratuluję sama sobie, że poprosiłam psychiatrę o L4, bo w życiu nigdy (takie głupie powiedzonko) nie dałabym rady w takim stanie pójść do pracy. Młoda chodzi po zakupy i wychodzi z psem, no ale jak jest na treningu a Kruszyna piszczy, że MUSI wyjść, to idę, zastanawiając się, czy wrócę do domu...
Piątek wieczór cd. Pie*dolę, nie biorę tego świństwa!
Sobota - bz.
Niedziela - bz.
Poniedziałek - bz.
Wtorek - trochę lepiej. Poszłam się wykąpać, bo oprócz opisanych wcześniej dolegliwości było mi cały czas zimno i co chwile oblewałam się zimnym, lepkim potem. O kąpieli marzyłam gdzieś od soboty, nie byłam w stanie.
Dzisiaj - dużo lepiej. Te cholerne leki chyba już się wypłukały z organizmu...
Piekielność? NIKT mnie nie uprzedził. Kurde, czy ktoś mi powie, w jaki sposób mam pracować, nie potrafiąc wstać z łóżka? Dobra, nawet jakbym się jakoś "pozbierała" i dojechała do pracy, to cienko widzę wykonywanie obowiązków, kiedy zataczam się, przewracam i mam mocno "błędne" spojrzenie. Czy lekarz nie powinien uprzedzić, że coś takiego może wystąpić?
Aha, nie ogłaszam całemu otoczeniu, że "mam depresję", ale akurat jedna z moich koleżanek z pracy wiedziała, a że miała córkę z podobnymi problemami, to mnie uświadomiła, że przepisywanie leków to loteria. Ojej, źle działają? No to zmienimy... Podobno pół roku jej ustawiali, zanim była w stanie normalnie funkcjonować. Ku*wa, nie mam pół roku. Muszę pracować.
Nie wiem, co mam robić. Serio.
Mam naprawdę bardzo racjonalne podejście do życia. Jak jestem chora, to biorę leki, żeby się wyleczyć, nie? I dlatego nigdy nie rozumiałam ludzi, którzy zaprzestają brania leków (owszem, głownie psychotropowych), bo "już mi lepiej", "chyba mi przeszło" itp. Odszczekuję. Rozumiem. I nie wiem, co mam robić.
Psychiatra przepisała mi leki. Grzecznie wykupiłam, w sumie to musiałam czekać aż dojdzie zamówienie, bo "na stanie" w aptece nie było, no ale mam. Biorę. Jedne rano, drugie wieczorem, po tygodniu mam zwiększyć dawkę. To było tydzień temu, w środę.
Środa - jeszcze OK.
Czwartek rano - o, działają, wreszcie poczułam głód, hurra! Du*a. Co z tego, że w żołądku mnie "skręca", jak każdy kęs "rośnie" mi w ustach i mimo dokładnego gryzienia staje mi w gardle, mam wrażenie, że duszę się każdym kęsem... No ale plecy nie bolą, fajnie, zamiast rozrywającego bólu lekki dyskomfort w okolicy lędźwiowej, spoko.
Piątek. Głodna jestem jak cholera, ale jedzenie jw. Oprócz tego silne zawroty głowy, ucisk w klatce piersiowej i ogólne osłabienie powodujące, że pójście do łazienki jest wyzwaniem ponad siły.
Tu mała dygresja - ktoś mi powiedział "nie czytaj ulotek, zwłaszcza o skutkach ubocznych, bo sobie to wkręcisz i będziesz to miała!". No więc nie czytałam, dopiero przy zawrotach głowy (naprawdę silnych!) zerknęłam do ulotki. No tak, jest...
Piątek wieczór. Boli nawet leżenie w łóżku, do niczego innego nie jestem zdolna, po raz kolejny gratuluję sama sobie, że poprosiłam psychiatrę o L4, bo w życiu nigdy (takie głupie powiedzonko) nie dałabym rady w takim stanie pójść do pracy. Młoda chodzi po zakupy i wychodzi z psem, no ale jak jest na treningu a Kruszyna piszczy, że MUSI wyjść, to idę, zastanawiając się, czy wrócę do domu...
Piątek wieczór cd. Pie*dolę, nie biorę tego świństwa!
Sobota - bz.
Niedziela - bz.
Poniedziałek - bz.
Wtorek - trochę lepiej. Poszłam się wykąpać, bo oprócz opisanych wcześniej dolegliwości było mi cały czas zimno i co chwile oblewałam się zimnym, lepkim potem. O kąpieli marzyłam gdzieś od soboty, nie byłam w stanie.
Dzisiaj - dużo lepiej. Te cholerne leki chyba już się wypłukały z organizmu...
Piekielność? NIKT mnie nie uprzedził. Kurde, czy ktoś mi powie, w jaki sposób mam pracować, nie potrafiąc wstać z łóżka? Dobra, nawet jakbym się jakoś "pozbierała" i dojechała do pracy, to cienko widzę wykonywanie obowiązków, kiedy zataczam się, przewracam i mam mocno "błędne" spojrzenie. Czy lekarz nie powinien uprzedzić, że coś takiego może wystąpić?
Aha, nie ogłaszam całemu otoczeniu, że "mam depresję", ale akurat jedna z moich koleżanek z pracy wiedziała, a że miała córkę z podobnymi problemami, to mnie uświadomiła, że przepisywanie leków to loteria. Ojej, źle działają? No to zmienimy... Podobno pół roku jej ustawiali, zanim była w stanie normalnie funkcjonować. Ku*wa, nie mam pół roku. Muszę pracować.
Nie wiem, co mam robić. Serio.
depresja
Ocena:
135
(167)