Profil użytkownika
Xynthia ♀
Zamieszcza historie od: | 30 sierpnia 2017 - 21:03 |
Ostatnio: | 13 grudnia 2024 - 18:13 |
- Historii na głównej: 149 z 159
- Punktów za historie: 19204
- Komentarzy: 640
- Punktów za komentarze: 4792
Jak stracić dobrego pracownika i kilkunastu (lub więcej) klientów?
W pewnym mieście jest park trampolin. Duży (powierzchniowo), wypasiony, drogi. Ale zawsze są chętni, żeby przyjść, poskakać sobie, a może i czegoś się nauczyć? Park dzielnie wspiera ich kadra trenerska, czyli wariaci i pasjonaci skoków - salta, śruby, machowe to dla nich bułka z masłem. Zatrudniani oczywiście na "śmieciowe" umowy, ale chyba im to pasowało, bo na ten fakt akurat nikt nie narzekał.
Wśród instruktorów była też Kasia, dziewczyna ledwie co pełnoletnia, ale z ogromnymi umiejętnościami. Zawodniczka w klubie akrobatyki sportowej, z sukcesami sportowymi na swoim koncie, z chęcią dzieliła się swoją wiedzą i umiejętnościami z dzieciakami przychodzącymi poskakać. Jej zdolności i umiejętność przekazania swojej wiedzy dzieciom bardzo szybko zaczęli doceniać rodzice, zapisując swoje dzieci na prywatne lekcje do Kasi. Kasia z każdego dzieciaka potrafiła wyciągnąć to, co najlepsze, do każdego miała cierpliwość, odpowiednie podejście, i każde prędzej czy później robiło zauważalne postępy.
Niestety, Kasia po zakończeniu edukacji w szkole średniej postanowiła iść na studia do innego miasta (AWF wybrała oczywiście), więc zapytała, jak wygląda teraz kwestia jej zatrudnienia, no bo ona by mogła tylko jeden, max dwa dni w tygodniu (sobota, ewentualnie jeszcze niedziela, ale to tylko do południa, potem już trzeba jechać do innego miasta na studia). Nie, nie, nie! Co to za pracownik, na jeden dzień w tygodniu! No dobrze, ale treningi nadal może prowadzić? Ależ nie ma sprawy, jak wykupi bilet (do tej pory Kasia wchodziła bezpłatnie jako pracownik), to niech sobie robi co chce.
No cóż, Kasia wykupiła nie tyle bilet, co karnet - wejściówkę na 10 wejść, co nieco taniej wychodziło, niż płacić za każde pojedyncze wejście i nadal trenowała dzieciaki. A kierownictwo parku trampolin nagle zorientowało się, że "dzieciaki od Kasi", to całkiem pokaźna grupka klientów... I w związku z tym Kasia dostała "propozycję nie do odrzucenia". Otóż zbiera wszystkie te dzieciaki w grupę, prowadzi dla nich trening raz w tygodniu, tak jak chciała, rodzice płacą już nie jej, tylko parkowi trampolin, park trampolin płaci Kasi. No pięknie, tylko że:
- zamiast treningów indywidualnych trening grupowy,
- rodzice zapłacą 3x więcej,
- Kasia zarobi 2x mniej...
No nie, raczej nie. Raczej na pewno nie. Nie? No to wynocha, Kasia nie ma tam wstępu!* No cóż, nie ma to nie ma, w pobliskim miasteczku też jest park trampolin, mniejszy, skromniej wyposażony, ale zachwycony tym, że Kasia chce u nich prowadzić treningi dla dzieci. Po pierwszym weekendzie (kiedy to normalnie kupowała bilet wstępu) zaoferowali jej darmowe wejścia. Po drugim - zakupili "ścieżkę" (Air Track), bo potrzebna do ćwiczeń. Po trzecim zapytali, czy Kasia by nie poprowadziła grupy akrobatycznej, tak niezależnie od treningów "swoich dzieciaków", bo na pewno by mieli dużo chętnych.
Czy park trampolin nr 1 odczuł brak kilkudziesięciu osób przychodzących regularnie? Nie wiem, nie obchodzi mnie to. Ale chyba nie tak się prowadzi interesy...
*odnośnie tego "wynocha", to nie wiem, jak to było dokładnie, czy faktycznie zakazali Kasi wstępu, czy też po prostu tak postawili sprawę, że sama zrezygnowała.
W pewnym mieście jest park trampolin. Duży (powierzchniowo), wypasiony, drogi. Ale zawsze są chętni, żeby przyjść, poskakać sobie, a może i czegoś się nauczyć? Park dzielnie wspiera ich kadra trenerska, czyli wariaci i pasjonaci skoków - salta, śruby, machowe to dla nich bułka z masłem. Zatrudniani oczywiście na "śmieciowe" umowy, ale chyba im to pasowało, bo na ten fakt akurat nikt nie narzekał.
Wśród instruktorów była też Kasia, dziewczyna ledwie co pełnoletnia, ale z ogromnymi umiejętnościami. Zawodniczka w klubie akrobatyki sportowej, z sukcesami sportowymi na swoim koncie, z chęcią dzieliła się swoją wiedzą i umiejętnościami z dzieciakami przychodzącymi poskakać. Jej zdolności i umiejętność przekazania swojej wiedzy dzieciom bardzo szybko zaczęli doceniać rodzice, zapisując swoje dzieci na prywatne lekcje do Kasi. Kasia z każdego dzieciaka potrafiła wyciągnąć to, co najlepsze, do każdego miała cierpliwość, odpowiednie podejście, i każde prędzej czy później robiło zauważalne postępy.
Niestety, Kasia po zakończeniu edukacji w szkole średniej postanowiła iść na studia do innego miasta (AWF wybrała oczywiście), więc zapytała, jak wygląda teraz kwestia jej zatrudnienia, no bo ona by mogła tylko jeden, max dwa dni w tygodniu (sobota, ewentualnie jeszcze niedziela, ale to tylko do południa, potem już trzeba jechać do innego miasta na studia). Nie, nie, nie! Co to za pracownik, na jeden dzień w tygodniu! No dobrze, ale treningi nadal może prowadzić? Ależ nie ma sprawy, jak wykupi bilet (do tej pory Kasia wchodziła bezpłatnie jako pracownik), to niech sobie robi co chce.
No cóż, Kasia wykupiła nie tyle bilet, co karnet - wejściówkę na 10 wejść, co nieco taniej wychodziło, niż płacić za każde pojedyncze wejście i nadal trenowała dzieciaki. A kierownictwo parku trampolin nagle zorientowało się, że "dzieciaki od Kasi", to całkiem pokaźna grupka klientów... I w związku z tym Kasia dostała "propozycję nie do odrzucenia". Otóż zbiera wszystkie te dzieciaki w grupę, prowadzi dla nich trening raz w tygodniu, tak jak chciała, rodzice płacą już nie jej, tylko parkowi trampolin, park trampolin płaci Kasi. No pięknie, tylko że:
- zamiast treningów indywidualnych trening grupowy,
- rodzice zapłacą 3x więcej,
- Kasia zarobi 2x mniej...
No nie, raczej nie. Raczej na pewno nie. Nie? No to wynocha, Kasia nie ma tam wstępu!* No cóż, nie ma to nie ma, w pobliskim miasteczku też jest park trampolin, mniejszy, skromniej wyposażony, ale zachwycony tym, że Kasia chce u nich prowadzić treningi dla dzieci. Po pierwszym weekendzie (kiedy to normalnie kupowała bilet wstępu) zaoferowali jej darmowe wejścia. Po drugim - zakupili "ścieżkę" (Air Track), bo potrzebna do ćwiczeń. Po trzecim zapytali, czy Kasia by nie poprowadziła grupy akrobatycznej, tak niezależnie od treningów "swoich dzieciaków", bo na pewno by mieli dużo chętnych.
Czy park trampolin nr 1 odczuł brak kilkudziesięciu osób przychodzących regularnie? Nie wiem, nie obchodzi mnie to. Ale chyba nie tak się prowadzi interesy...
*odnośnie tego "wynocha", to nie wiem, jak to było dokładnie, czy faktycznie zakazali Kasi wstępu, czy też po prostu tak postawili sprawę, że sama zrezygnowała.
park_trampolin
Ocena:
136
(144)
"Zagotowało się" we mnie wczoraj i muszę to z siebie wyrzucić. Byłam z Młodą na zawodach i jak to na zawodach - oczekiwanie, nerwówka, rodzice wychodzą na papierosa, gadają, czekając na start swojego dziecka, potem na wyniki. Rozmawiałam z mamą pewnej dziewczynki - bardzo utalentowane dziecko, pół roku młodsza od mojej Młodej, a startuje już w kategorii o klasę wyżej, oprócz talentu dużo pracy w to wkłada, sukcesy odnosi jak najbardziej zasłużenie. I jej mama żaliła się na problemy z trenerką, że nie idą treningi tak, jak trzeba, że nie wiadomo, co z następnymi zawodami, że miała przejść jeszcze klasę wyżej, a tu chyba nic z tego, jak to tak, córka ma już 9 lat i zaraz będzie ZA STARA!
Nie, to nie ona jest tutaj piekielna. Piekielni są wszyscy ci, którym udało się jej wmówić, że dziewięciolatka (bardzo zdolna, podkreślam!) może być na coś za stara! Ja też jakiś czas temu dałam sobie wkręcić, że Młoda jest "za stara" (będzie następna historia), więc rozumiem presję, ale do jasnej chole*y, nie zgadzajmy się na wmawianie nam, że dzieci są na cokolwiek za stare.
Parę przykładów:
1. Bardzo specyficzny sport - gimnastyka artystyczna. Pięciolatki startują w zawodach, jeśli zapiszesz siedmio-, ośmiolatkę na zajęcia, to trafi do rekreacji, bo jest za stara.
2. Szkoły tańca - grupy początkujące są dla dzieci w przedziale wiekowym 4-7 lat, ewentualnie 7-11 (przy tańcach wymagających większej sprawności i koordynacji ruchowej). Masz nastoletnie dziecko, które chciałoby rozpocząć przygodę z tańcem? Jest za stare!
3. Szkoły językowe - za późno zorientowałeś się, że twoje dziecko nie radzi sobie z językiem obcym w szkole (ewentualnie chcesz, aby zaczęło się uczyć jeszcze jednego)? "Przykro nam, na tym poziomie zaawansowania prowadzimy tylko zajęcia dla maluchów..." - czyli twoje dziecko jest za stare!
Ja się nie zgadzam! Nie zgadzam się na taki "wyścig szczurów", do którego są wciągane nawet dzieci - zacznij teraz, jak najwcześniej, bo później nie zdążysz, będzie za późno! Nigdy nie jest za późno. A dziecko ma prawo do bycia dzieckiem, do wolnego czasu, zabawy, a nawet po prostu do "nicnierobienia" bez obawy, że nie zdąży, coś zaprzepaści, czegoś nie osiągnie. Bez biegania z jednych zajęć dodatkowych na drugie, bez presji "musisz, bo będziesz nikim".
Młoda ma prawie 10 lat. Raz dałam się nabrać, że jest "za stara" i nigdy więcej. Ona ma całe życie przed sobą, a ja postaram się dopilnować, żeby nie dała sobie wmówić, że dla niej już na coś za późno.
Nie, to nie ona jest tutaj piekielna. Piekielni są wszyscy ci, którym udało się jej wmówić, że dziewięciolatka (bardzo zdolna, podkreślam!) może być na coś za stara! Ja też jakiś czas temu dałam sobie wkręcić, że Młoda jest "za stara" (będzie następna historia), więc rozumiem presję, ale do jasnej chole*y, nie zgadzajmy się na wmawianie nam, że dzieci są na cokolwiek za stare.
Parę przykładów:
1. Bardzo specyficzny sport - gimnastyka artystyczna. Pięciolatki startują w zawodach, jeśli zapiszesz siedmio-, ośmiolatkę na zajęcia, to trafi do rekreacji, bo jest za stara.
2. Szkoły tańca - grupy początkujące są dla dzieci w przedziale wiekowym 4-7 lat, ewentualnie 7-11 (przy tańcach wymagających większej sprawności i koordynacji ruchowej). Masz nastoletnie dziecko, które chciałoby rozpocząć przygodę z tańcem? Jest za stare!
3. Szkoły językowe - za późno zorientowałeś się, że twoje dziecko nie radzi sobie z językiem obcym w szkole (ewentualnie chcesz, aby zaczęło się uczyć jeszcze jednego)? "Przykro nam, na tym poziomie zaawansowania prowadzimy tylko zajęcia dla maluchów..." - czyli twoje dziecko jest za stare!
Ja się nie zgadzam! Nie zgadzam się na taki "wyścig szczurów", do którego są wciągane nawet dzieci - zacznij teraz, jak najwcześniej, bo później nie zdążysz, będzie za późno! Nigdy nie jest za późno. A dziecko ma prawo do bycia dzieckiem, do wolnego czasu, zabawy, a nawet po prostu do "nicnierobienia" bez obawy, że nie zdąży, coś zaprzepaści, czegoś nie osiągnie. Bez biegania z jednych zajęć dodatkowych na drugie, bez presji "musisz, bo będziesz nikim".
Młoda ma prawie 10 lat. Raz dałam się nabrać, że jest "za stara" i nigdy więcej. Ona ma całe życie przed sobą, a ja postaram się dopilnować, żeby nie dała sobie wmówić, że dla niej już na coś za późno.
współczesny_świat
Ocena:
198
(238)
Tym razem będzie długo, ale ta historia "kiełkowała" we mnie prawie od roku, a dzisiaj zdecydowałam się ją opisać. Może dlatego, że w poprzedniej wspomniałam, jak to dałam sobie wmówić, że Młoda jest na coś "za stara" - ale nie to jest jej główną piekielnością.
Moja córka trafiła w przedszkolu na ten "genialny" czas, kiedy zlikwidowano wszelkie zajęcia dodatkowe, w tym rytmikę, a że była dzieckiem bardzo żywym i ruchliwym, zdecydowałam, że poszukam jej jakichś dodatkowych zajęć ruchowych. Dosłownie "przez płot" miałyśmy szkołę, w której popołudniami odbywały się zajęcia z gimnastyki artystycznej, więc poszłam z Młodą na pokaz w dniu otwartym. Zachwyciłyśmy się obie - Młoda kolorowymi, błyszczącymi strojami zawodniczek, ja lekkością i gracją, z jaką te zawodniczki się poruszały nawet poza planszą. Pomyślałam, że nawet jeśli moje dziecko tylko tyle na tym skorzysta, to warto. Krótkie pytanie - "Chcesz? Zapisać cię?" i skwapliwa odpowiedź Młodej (wpatrzonej w kostiumy zawodniczek) - "TAK"!
Miała wtedy pięć lat, dokładnie pięć i pół. Rok w grupie naborowej i pod koniec sezonu pytanie do trenerki, co dalej. "No przykro mi, nie rokuje, proponuję grupę rekreacyjną. Ewentualnie możemy jeszcze na rok zostawić w grupie naborowej, może zrobi jeszcze jakieś postępy, ale wtedy to już będzie za stara na zawodniczkę...". No dobra, nie powiedziała "za stara", powiedziała chyba "za duża", ale wiadomo o co chodzi. OK, niech będzie ta rekreacja, naprawdę nie planowałam dla Młodej żadnej kariery sportowej, chodziło mi o zapewnienie jej rozwoju fizycznego, a widziałam, że robi postępy i lubi te zajęcia. Tylko to rozczarowanie w jej wzroku, że nie będzie kolorowego kostiumu i startu w zawodach...
Pierwszy rok w rekreacji - super! Młoda nadal robiła postępy, była coraz lepsza, coraz sprawniejsza, coraz więcej umiała. Drugi rok - zaczęłam się zastanawiać... Do grupy zaawansowanej (zawodniczki) trafiały dziewczynki, które wg mnie umiały mniej niż Młoda. Ale no dobrze, jestem matką, nie jestem obiektywna, może mi się tylko wydaje. Jednak na koniec trzeciego roku jej przygody z gimnastyką artystyczną doszłam do wniosku, że Młoda od roku "stoi w miejscu". Nic już się nie uczy, nie rozwija, owszem, jest bardzo sprawna fizycznie i tyle. Utrzymuje cały czas taki sam poziom.
Sama z siebie może bym nic nie zrobiła, ale przyjaciółka mnie popchnęła do działania. "Słuchaj, u nas w mieście jest jeszcze akrobatyka sportowa, spróbuj!". No cóż, spróbowałam. Najpierw naszukałam się w necie, okazało się, że mają tylko stronę na fb, napisałam do nich i dostałam nr tel. do głównej trenerki. Zadzwoniłam (wtedy jeszcze nie wiedziałam, że właśnie spotkałam najbardziej piekielną osobę, jaką kiedykolwiek znałam), kazała przyjść na trening.
Przyszłyśmy. Zostawiłam Młodą i uciekłam, przyszłam po zakończeniu treningu i pytam - "Chce ją pani? Nadaje się?". W odpowiedzi usłyszałam krótkie - "Treningi w te i te dni, na tą i na tą godzinę. I krótkie spodenki niech założy, nie legginsy!". Po około miesiącu znowu krótka rozmowa z trenerką:
- W listopadzie zawody.
- Ale jak to zawody??? Ona dopiero miesiąc chodzi...
- Ona JUŻ miesiąc chodzi! Na co mamy czekać?
Pojechała. Miała swój piękny, kolorowy kostium. I jej trójka zdobyła złoto. A ja miałam ochotę pojechać tam, na tą całą gimnastykę artystyczną i pomachać im tym złotym medalem Młodej przed nosem... No wiem, nieładne pragnienia, ale nasiliły się, kiedy trenerka w telegraficznym skrócie (czyli jej zwykły styl rozmowy) poinformowała mnie, co było z Młodą nie tak:
- Ona ma pracować nad kolanami!
- ???
- Przecież ma niedoprost kolan, punkty im za to obcinają, ja już jej pokazałam, co ma robić!
Tak, Młoda miała tzw. "niedoprost kolan" - niezauważalny dla laika, nie przeszkadzający w codziennym życiu czy nawet w uprawianiu sportu, pod warunkiem, że ten sport nie wymagał idealnej sylwetki... Nie do końca wyprostowana noga w kolanie jest nie do przyjęcia w sportach gimnastycznych. Noga od biodra do stopy ma stanowić idealną linię prostą. Kilka miesięcy ćwiczeń (prostych i nudnych) spowodowały zniknięcie problemu, chociaż czasem jeszcze na treningu Młoda usłyszy od trenerki - "Kolana!!!".
A ja się pytam - dlaczego nikt na gimnastyce artystycznej nie zauważył problemu Młodej z kolanami? Czy też zauważyli i dlatego uznali, że "nie rokuje"? Przez trzy lata tam chodziła, wiele razy byłam, pytałam o postępy, o to, nad czym ma pracować, co jest nie tak, a co jest OK. I w tym momencie już nie wiem, która opcja jest bardziej piekielna - czy to, że nie zauważyli problemu, czy też to, że zauważyli go i nie raczyli mnie o nim poinformować...
Moja córka trafiła w przedszkolu na ten "genialny" czas, kiedy zlikwidowano wszelkie zajęcia dodatkowe, w tym rytmikę, a że była dzieckiem bardzo żywym i ruchliwym, zdecydowałam, że poszukam jej jakichś dodatkowych zajęć ruchowych. Dosłownie "przez płot" miałyśmy szkołę, w której popołudniami odbywały się zajęcia z gimnastyki artystycznej, więc poszłam z Młodą na pokaz w dniu otwartym. Zachwyciłyśmy się obie - Młoda kolorowymi, błyszczącymi strojami zawodniczek, ja lekkością i gracją, z jaką te zawodniczki się poruszały nawet poza planszą. Pomyślałam, że nawet jeśli moje dziecko tylko tyle na tym skorzysta, to warto. Krótkie pytanie - "Chcesz? Zapisać cię?" i skwapliwa odpowiedź Młodej (wpatrzonej w kostiumy zawodniczek) - "TAK"!
Miała wtedy pięć lat, dokładnie pięć i pół. Rok w grupie naborowej i pod koniec sezonu pytanie do trenerki, co dalej. "No przykro mi, nie rokuje, proponuję grupę rekreacyjną. Ewentualnie możemy jeszcze na rok zostawić w grupie naborowej, może zrobi jeszcze jakieś postępy, ale wtedy to już będzie za stara na zawodniczkę...". No dobra, nie powiedziała "za stara", powiedziała chyba "za duża", ale wiadomo o co chodzi. OK, niech będzie ta rekreacja, naprawdę nie planowałam dla Młodej żadnej kariery sportowej, chodziło mi o zapewnienie jej rozwoju fizycznego, a widziałam, że robi postępy i lubi te zajęcia. Tylko to rozczarowanie w jej wzroku, że nie będzie kolorowego kostiumu i startu w zawodach...
Pierwszy rok w rekreacji - super! Młoda nadal robiła postępy, była coraz lepsza, coraz sprawniejsza, coraz więcej umiała. Drugi rok - zaczęłam się zastanawiać... Do grupy zaawansowanej (zawodniczki) trafiały dziewczynki, które wg mnie umiały mniej niż Młoda. Ale no dobrze, jestem matką, nie jestem obiektywna, może mi się tylko wydaje. Jednak na koniec trzeciego roku jej przygody z gimnastyką artystyczną doszłam do wniosku, że Młoda od roku "stoi w miejscu". Nic już się nie uczy, nie rozwija, owszem, jest bardzo sprawna fizycznie i tyle. Utrzymuje cały czas taki sam poziom.
Sama z siebie może bym nic nie zrobiła, ale przyjaciółka mnie popchnęła do działania. "Słuchaj, u nas w mieście jest jeszcze akrobatyka sportowa, spróbuj!". No cóż, spróbowałam. Najpierw naszukałam się w necie, okazało się, że mają tylko stronę na fb, napisałam do nich i dostałam nr tel. do głównej trenerki. Zadzwoniłam (wtedy jeszcze nie wiedziałam, że właśnie spotkałam najbardziej piekielną osobę, jaką kiedykolwiek znałam), kazała przyjść na trening.
Przyszłyśmy. Zostawiłam Młodą i uciekłam, przyszłam po zakończeniu treningu i pytam - "Chce ją pani? Nadaje się?". W odpowiedzi usłyszałam krótkie - "Treningi w te i te dni, na tą i na tą godzinę. I krótkie spodenki niech założy, nie legginsy!". Po około miesiącu znowu krótka rozmowa z trenerką:
- W listopadzie zawody.
- Ale jak to zawody??? Ona dopiero miesiąc chodzi...
- Ona JUŻ miesiąc chodzi! Na co mamy czekać?
Pojechała. Miała swój piękny, kolorowy kostium. I jej trójka zdobyła złoto. A ja miałam ochotę pojechać tam, na tą całą gimnastykę artystyczną i pomachać im tym złotym medalem Młodej przed nosem... No wiem, nieładne pragnienia, ale nasiliły się, kiedy trenerka w telegraficznym skrócie (czyli jej zwykły styl rozmowy) poinformowała mnie, co było z Młodą nie tak:
- Ona ma pracować nad kolanami!
- ???
- Przecież ma niedoprost kolan, punkty im za to obcinają, ja już jej pokazałam, co ma robić!
Tak, Młoda miała tzw. "niedoprost kolan" - niezauważalny dla laika, nie przeszkadzający w codziennym życiu czy nawet w uprawianiu sportu, pod warunkiem, że ten sport nie wymagał idealnej sylwetki... Nie do końca wyprostowana noga w kolanie jest nie do przyjęcia w sportach gimnastycznych. Noga od biodra do stopy ma stanowić idealną linię prostą. Kilka miesięcy ćwiczeń (prostych i nudnych) spowodowały zniknięcie problemu, chociaż czasem jeszcze na treningu Młoda usłyszy od trenerki - "Kolana!!!".
A ja się pytam - dlaczego nikt na gimnastyce artystycznej nie zauważył problemu Młodej z kolanami? Czy też zauważyli i dlatego uznali, że "nie rokuje"? Przez trzy lata tam chodziła, wiele razy byłam, pytałam o postępy, o to, nad czym ma pracować, co jest nie tak, a co jest OK. I w tym momencie już nie wiem, która opcja jest bardziej piekielna - czy to, że nie zauważyli problemu, czy też to, że zauważyli go i nie raczyli mnie o nim poinformować...
sport
Ocena:
152
(186)
Głupota ludzka nie ma granic...
Idę osiedlową uliczką za młodą kobietą, wcale nie tak blisko, bo "przestrzeń osobistą" mam dosyć dużą, ale i tak słyszę, co mówi do kogoś przez telefon:
- Tak, jednak dzisiaj wyjeżdżam, nie jutro. No nie, nie mam ci jak tych kluczy podrzucić, ja dosłownie mam pół godzinki na spakowanie się i wyjazd, nie zdążę! Słuchaj, to zrobimy tak, ja je wrzucę do mojej skrzynki na listy i jej po prostu nie zamknę, jak przyjdziesz jutro wieczorem, to je weźmiesz i wejdziesz bez problemów. No jak to jaki numer, 35, nie pamiętasz? Dobra, to ja kończę i lecę się spakować!
Skręciła do bloku, weszła do klatki, a ja zastanawiam się, czy nie prościej byłoby wywiesić kartkę "OKRADNIJ MNIE" zamiast tyle się produkować przez telefon?
Idę osiedlową uliczką za młodą kobietą, wcale nie tak blisko, bo "przestrzeń osobistą" mam dosyć dużą, ale i tak słyszę, co mówi do kogoś przez telefon:
- Tak, jednak dzisiaj wyjeżdżam, nie jutro. No nie, nie mam ci jak tych kluczy podrzucić, ja dosłownie mam pół godzinki na spakowanie się i wyjazd, nie zdążę! Słuchaj, to zrobimy tak, ja je wrzucę do mojej skrzynki na listy i jej po prostu nie zamknę, jak przyjdziesz jutro wieczorem, to je weźmiesz i wejdziesz bez problemów. No jak to jaki numer, 35, nie pamiętasz? Dobra, to ja kończę i lecę się spakować!
Skręciła do bloku, weszła do klatki, a ja zastanawiam się, czy nie prościej byłoby wywiesić kartkę "OKRADNIJ MNIE" zamiast tyle się produkować przez telefon?
osiedle
Ocena:
98
(142)
Ja wiem, że historii o kradzieżach było już dużo. I każda jest piekielna, ale w pewnych sytuacjach kradzież jest już szczytem sku*wysyństawa.
Na sobotnich zawodach jednej z dziewczynek (zawodniczek) zginęły spodnie. Tak, spodnie! Pytam, jak to dziecko miało wrócić do domu? W stroju startowym czy może w samych majtkach, bluzce i kurtce? Gdyby nie to, że inna dziewczynka pożyczyła jej swoje zapasowe spodnie (dresowe), to pewnie by tak było.
I nie, nikt nie wziął przez pomyłkę. Po powrocie z zawodów pytano wszystkich, czy ktoś nie spakował przez przypadek nie swoich ciuchów, no niestety nie. Zginął również jeden z kostiumów startowych (własność klubu). Udław się, złodzieju. Obyś kiedyś musiał wracać do domu bez spodni!
Na sobotnich zawodach jednej z dziewczynek (zawodniczek) zginęły spodnie. Tak, spodnie! Pytam, jak to dziecko miało wrócić do domu? W stroju startowym czy może w samych majtkach, bluzce i kurtce? Gdyby nie to, że inna dziewczynka pożyczyła jej swoje zapasowe spodnie (dresowe), to pewnie by tak było.
I nie, nikt nie wziął przez pomyłkę. Po powrocie z zawodów pytano wszystkich, czy ktoś nie spakował przez przypadek nie swoich ciuchów, no niestety nie. Zginął również jeden z kostiumów startowych (własność klubu). Udław się, złodzieju. Obyś kiedyś musiał wracać do domu bez spodni!
zawody_sportowe
Ocena:
149
(161)
Historia oprócz tego, że piekielna, to jeszcze dziwna, dotyczy mojej przyjaciółki i mnie, a piekielna jest w tym wszystkim pewna firma.
Wczoraj przyjaciółka zapytała mnie, czy mogłabym wpaść do niej na chwilę i odgrzać jej dzieciom obiad, gdy ona będzie w pracy, bo mikrofalówka jeszcze nie dotarła, a jej kuchenka gazowa to grat, który jak dla mnie powinien być użytkowany tylko przez osoby pełnoletnie, najlepiej z wysokim ubezpieczeniem od NN.
Gdy byłam u niej, zadzwonił telefon, odebrałam, miły pan zapytał, czy rozmawia z panią Agnieszką Iksińską, a w sumie nie, nie zapytał, to było stwierdzenie: "pani Agnieszka Iksińska, tak?". Zawiesiłam się na moment, bo co prawda stoję w kuchni Agnieszki, rozmawiam z jej dziećmi, podgrzewam im obiad, a drzwi otworzyłam własnym kluczem, no ale nie, mimo tego wszystkiego nie jestem Agnieszką Iksińską. Przez głowę jeszcze przeleciała mi myśl, że właśnie w związku z powyższym facet myśli, że jestem Agnieszką, ale natychmiast uświadomiłam sobie, że on dzwoni na mój telefon. Mój. Komórkowy. Odblokowało mnie, poinformowałam go, że nie rozmawia z panią Iksińską, facet mocno zdziwiony, ale nadal grzeczny zapytał mnie, kim w takim razie jestem dla pani Agnieszki Iksińskiej. Odruchowo odparłam, że przyjaciółką, na co usłyszałam: "W takim razie proszę poinformować przyjaciółkę, żeby skontaktowała się z nami na ten nr telefonu. Dziękuję, do widzenia", po czym rozłączył się.
Czyli tak - dzwoni do mnie jakiś facet, nie przedstawia się ani nie podaje z jakiej firmy dzwoni i jest bardzo zdziwiony, że nie rozmawia z Agnieszką Iksińską. Wujek Google nie pomógł, numeru telefonu z którego do mnie dzwoniono (stacjonarny, z Wrocławia) nie znalazłam tam. Agnieszce oczywiście opowiedziałam tę sytuację, pozastanawiałyśmy się przez chwilę o co tu biega, po czym stwierdziłyśmy "olać to".
Dzisiaj kolejny telefon, tym razem z numeru komórkowego i tym razem pani, w przeciwieństwie do wczorajszego pana bardzo niemiła. Przytoczę rozmowę:
- Dzień dobry, czy pani Agnieszka Iksińska?
- Nie proszę pani, nie jestem Agnieszką Iksińską.
- Dlaczego pani Iksińska się z nami nie skontaktowała?
- Hmm... może dlatego, że pani kolega nie przedstawił się, nie powiedział w jakiej sprawie dzwoni ani jaką firmę reprezentuje? Zresztą pani też mi się nie przedstawiła, ja nie wiem, z kim rozmawiam.
- Czyli utrudnia mi pani kontakt z panią Iksińską?
- Proszę pani, tak jak powiedziałam, nie wiem z kim rozmawiam. Może pani być np. oszustem, naciągaczem, złodziejem, skąd ja mam to wiedzieć?
- Czy pani sobie zdaje sprawę z tego, że rozmowa jest rejestrowana i ja mogę panią oskarżyć o zniesławienie?
- A czy pani zdaje sobie sprawę z tego, że ja mogę panią oskarżyć o nękanie telefoniczne?
- Pani Iksińska ma się z nami jak najszybciej skontaktować, inaczej będą wyciągnięte konsekwencje! Firma Gebleble!
Serio, nazwa firmy właśnie jakoś tak mi zabrzmiała, pani rzuciła ją szybko i niewyraźnie, po czym do kompletu rzuciła słuchawką. Znaczy, rozłączyła się z fochem wyczuwalnym nawet przez telefon.
Wujek Google tym razem nie zawiódł i ten numer wyświetlił mi się w wynikach. Ups, windykacja... Natychmiast zadzwoniłam do Agnieszki i zaczęłyśmy zastanawiać się, o co tu chodzi? Po prawie godzinnej rozmowie doszłyśmy do pełnego consensusu, a mianowicie - nie wiemy, o co chodzi! Owszem, zarówno Agnieszce, jak i mnie zdarzało się brać różne kredyty, nawet chwilówki, ale wszystko uczciwie i w terminie spłacane. Zaległości u swojego operatora również żadna z nas nie ma, a poza tym Agnieszka dopiero od niedawna ma abonament telefoniczny, do tej pory preferowała tzw. "ofertę na kartę" i doładowywanie telefonu. Ale główne pytanie, które nas nurtuje brzmi: skąd, do jasnej ciasnej, oni wzięli taki "komplecik" - jej imię i nazwisko + mój numer telefonu? Uprzedzając komentarze - nie, na pewno nie wzięła "chwilówki" czy czegokolwiek nie zamierzając spłacać i specjalnie podając "na odczepnego" mój numer.
Dodam jeszcze, że firma ma nieciekawe opinie w internecie i niektóre jej działania są określane jako oszustwo. Nazwa firmy poniżej.
Wczoraj przyjaciółka zapytała mnie, czy mogłabym wpaść do niej na chwilę i odgrzać jej dzieciom obiad, gdy ona będzie w pracy, bo mikrofalówka jeszcze nie dotarła, a jej kuchenka gazowa to grat, który jak dla mnie powinien być użytkowany tylko przez osoby pełnoletnie, najlepiej z wysokim ubezpieczeniem od NN.
Gdy byłam u niej, zadzwonił telefon, odebrałam, miły pan zapytał, czy rozmawia z panią Agnieszką Iksińską, a w sumie nie, nie zapytał, to było stwierdzenie: "pani Agnieszka Iksińska, tak?". Zawiesiłam się na moment, bo co prawda stoję w kuchni Agnieszki, rozmawiam z jej dziećmi, podgrzewam im obiad, a drzwi otworzyłam własnym kluczem, no ale nie, mimo tego wszystkiego nie jestem Agnieszką Iksińską. Przez głowę jeszcze przeleciała mi myśl, że właśnie w związku z powyższym facet myśli, że jestem Agnieszką, ale natychmiast uświadomiłam sobie, że on dzwoni na mój telefon. Mój. Komórkowy. Odblokowało mnie, poinformowałam go, że nie rozmawia z panią Iksińską, facet mocno zdziwiony, ale nadal grzeczny zapytał mnie, kim w takim razie jestem dla pani Agnieszki Iksińskiej. Odruchowo odparłam, że przyjaciółką, na co usłyszałam: "W takim razie proszę poinformować przyjaciółkę, żeby skontaktowała się z nami na ten nr telefonu. Dziękuję, do widzenia", po czym rozłączył się.
Czyli tak - dzwoni do mnie jakiś facet, nie przedstawia się ani nie podaje z jakiej firmy dzwoni i jest bardzo zdziwiony, że nie rozmawia z Agnieszką Iksińską. Wujek Google nie pomógł, numeru telefonu z którego do mnie dzwoniono (stacjonarny, z Wrocławia) nie znalazłam tam. Agnieszce oczywiście opowiedziałam tę sytuację, pozastanawiałyśmy się przez chwilę o co tu biega, po czym stwierdziłyśmy "olać to".
Dzisiaj kolejny telefon, tym razem z numeru komórkowego i tym razem pani, w przeciwieństwie do wczorajszego pana bardzo niemiła. Przytoczę rozmowę:
- Dzień dobry, czy pani Agnieszka Iksińska?
- Nie proszę pani, nie jestem Agnieszką Iksińską.
- Dlaczego pani Iksińska się z nami nie skontaktowała?
- Hmm... może dlatego, że pani kolega nie przedstawił się, nie powiedział w jakiej sprawie dzwoni ani jaką firmę reprezentuje? Zresztą pani też mi się nie przedstawiła, ja nie wiem, z kim rozmawiam.
- Czyli utrudnia mi pani kontakt z panią Iksińską?
- Proszę pani, tak jak powiedziałam, nie wiem z kim rozmawiam. Może pani być np. oszustem, naciągaczem, złodziejem, skąd ja mam to wiedzieć?
- Czy pani sobie zdaje sprawę z tego, że rozmowa jest rejestrowana i ja mogę panią oskarżyć o zniesławienie?
- A czy pani zdaje sobie sprawę z tego, że ja mogę panią oskarżyć o nękanie telefoniczne?
- Pani Iksińska ma się z nami jak najszybciej skontaktować, inaczej będą wyciągnięte konsekwencje! Firma Gebleble!
Serio, nazwa firmy właśnie jakoś tak mi zabrzmiała, pani rzuciła ją szybko i niewyraźnie, po czym do kompletu rzuciła słuchawką. Znaczy, rozłączyła się z fochem wyczuwalnym nawet przez telefon.
Wujek Google tym razem nie zawiódł i ten numer wyświetlił mi się w wynikach. Ups, windykacja... Natychmiast zadzwoniłam do Agnieszki i zaczęłyśmy zastanawiać się, o co tu chodzi? Po prawie godzinnej rozmowie doszłyśmy do pełnego consensusu, a mianowicie - nie wiemy, o co chodzi! Owszem, zarówno Agnieszce, jak i mnie zdarzało się brać różne kredyty, nawet chwilówki, ale wszystko uczciwie i w terminie spłacane. Zaległości u swojego operatora również żadna z nas nie ma, a poza tym Agnieszka dopiero od niedawna ma abonament telefoniczny, do tej pory preferowała tzw. "ofertę na kartę" i doładowywanie telefonu. Ale główne pytanie, które nas nurtuje brzmi: skąd, do jasnej ciasnej, oni wzięli taki "komplecik" - jej imię i nazwisko + mój numer telefonu? Uprzedzając komentarze - nie, na pewno nie wzięła "chwilówki" czy czegokolwiek nie zamierzając spłacać i specjalnie podając "na odczepnego" mój numer.
Dodam jeszcze, że firma ma nieciekawe opinie w internecie i niektóre jej działania są określane jako oszustwo. Nazwa firmy poniżej.
GetBack
Ocena:
138
(146)
Historia użytkowniczki Nikusia1 i przedstawiona w niej postać Kacpra przypomniała mi Maćka (i Ewę).
Pracowałam wtedy w Domu Opieki i któregoś dnia przełożona oświadczyła nam, że zatrudniono dwoje nowych opiekunów. Wiwatów i oklasków nie było, mimo że jak najbardziej dodatkowe osoby do pracy były potrzebne - nauczeni doświadczeniem (był taki czas, że same "wynalazki" do pracy przychodziły), woleliśmy wstrzymać się z objawami zachwytu.
Pierwsze wrażenie było dość sympatyczne, Ewa bardzo miła, Maciek trochę za bardzo w typie Don Juana, ale nachalny nie był, więc dało się przeżyć. Stanowili parę, o czym kilkakrotnie i z dużym naciskiem poinformowali, dodając przy tym, że oni zawsze mają być razem na zmianie. Hm, nie moja sprawa, nie ja układam grafik, jak się tak da, to pracujcie sobie razem, tylko gryzło mnie pytanie PO CO? Młodzi ludzie, owszem, ale tak po dwadzieścia parę lat mieli, więc ich związek nie był zauroczeniem nastolatków, kiedy to "nie wytrzymam bez ciebie ani minuty!".
Bardzo szybko okazało się, dlaczego oni MUSZĄ pracować razem. Mianowicie pracowała tylko Ewa, Maciek zaś stał z rękami w kieszeniach i przyglądał się temu. Na nasze (początkowo) delikatne uwagi, że może by jej pomógł, odpowiadał: "a po co, przecież sobie radzi". Próby rozdzielenia ich i przydzielenia do różnych zadań kończyły się tym, że Ewa kończyła to, co miała zrobić i biegiem leciała do Maćka, który albo nie zrobił nic, albo (później nieco) bardzo nieudolnie symulował, że jednak coś robi.
No cóż, pracodawca nie będzie płacił dwóm osobom, kiedy w rzeczywistości pracuje tylko jedna, a ta druga po prostu JEST w pracy i tyle... Po okresie próbnym zostało im zakomunikowane, że na Ewę czeka umowa, a Maćkowi dziękują. Oburzyli się straszliwie, stwierdzili, że tak się nie robi, oni są parą i jak się zatrudniają, to razem, tu ich nie chcą, to pójdą gdzie indziej!
Z tego, co wiem, to nie znaleźli jeszcze tego swojego wymarzonego "gdzie indziej".
Pracowałam wtedy w Domu Opieki i któregoś dnia przełożona oświadczyła nam, że zatrudniono dwoje nowych opiekunów. Wiwatów i oklasków nie było, mimo że jak najbardziej dodatkowe osoby do pracy były potrzebne - nauczeni doświadczeniem (był taki czas, że same "wynalazki" do pracy przychodziły), woleliśmy wstrzymać się z objawami zachwytu.
Pierwsze wrażenie było dość sympatyczne, Ewa bardzo miła, Maciek trochę za bardzo w typie Don Juana, ale nachalny nie był, więc dało się przeżyć. Stanowili parę, o czym kilkakrotnie i z dużym naciskiem poinformowali, dodając przy tym, że oni zawsze mają być razem na zmianie. Hm, nie moja sprawa, nie ja układam grafik, jak się tak da, to pracujcie sobie razem, tylko gryzło mnie pytanie PO CO? Młodzi ludzie, owszem, ale tak po dwadzieścia parę lat mieli, więc ich związek nie był zauroczeniem nastolatków, kiedy to "nie wytrzymam bez ciebie ani minuty!".
Bardzo szybko okazało się, dlaczego oni MUSZĄ pracować razem. Mianowicie pracowała tylko Ewa, Maciek zaś stał z rękami w kieszeniach i przyglądał się temu. Na nasze (początkowo) delikatne uwagi, że może by jej pomógł, odpowiadał: "a po co, przecież sobie radzi". Próby rozdzielenia ich i przydzielenia do różnych zadań kończyły się tym, że Ewa kończyła to, co miała zrobić i biegiem leciała do Maćka, który albo nie zrobił nic, albo (później nieco) bardzo nieudolnie symulował, że jednak coś robi.
No cóż, pracodawca nie będzie płacił dwóm osobom, kiedy w rzeczywistości pracuje tylko jedna, a ta druga po prostu JEST w pracy i tyle... Po okresie próbnym zostało im zakomunikowane, że na Ewę czeka umowa, a Maćkowi dziękują. Oburzyli się straszliwie, stwierdzili, że tak się nie robi, oni są parą i jak się zatrudniają, to razem, tu ich nie chcą, to pójdą gdzie indziej!
Z tego, co wiem, to nie znaleźli jeszcze tego swojego wymarzonego "gdzie indziej".
dom_opieki
Ocena:
147
(149)
Albo bardzo podpadłam sąsiadce, albo jest ona po prostu osobą mocno niezrównoważoną umysłowo (delikatnie rzecz ujmując).
Może pamiętacie historię o brudnym chodniczku - https://piekielni.pl/84882.
Nie wiem, jak u was, ale u mnie dzisiaj padało. Akurat wracałam z pracy, akurat miałam parasol - nie cierpię nosić tego ustrojstwa, ale czasem się przydaje, tak jak dzisiaj. Parasol po deszczu zazwyczaj bywa mokry, a nawet wręcz ociekający wodą, więc zostawiłam go rozłożony na klatce schodowej do wyschnięcia. Mój przedpokój ma niestety rozmiary wręcz mikroskopijne (ogólnie jest mały, a ja uparłam się wcisnąć tam jeszcze szafę, żeby nie zagracać ani mojego, ani Młodej pokoju), najkrócej można go scharakteryzować tak - jedna osoba bez problemów zdejmie tak kurtkę i buty, dwie już robią tłok, trzy się po prostu nie mieszczą...
Więc parasol wylądował przed drzwiami. Naprawdę TUŻ przed moimi drzwiami, żeby nie przeszkadzał na tej klatce schodowej, i naprawdę dosłownie na pół godzinki, żeby tylko zdążył wyschnąć. Nic z tego, sąsiadka zdążyła.
Puk, puk, puk! Podchodzę, otwieram, za drzwiami parasol, za nim sąsiadka.
- Pani tu parasol zostawiła!
- Dzień dobry. Tak, zostawiłam. Mokry jest.
- On przeszkadza, klatka schodowa jest wspólna!
- Komu przeszkadza???
Tu króciutkie wyjaśnienie - mieszkam na dziesiątym piętrze, owszem, drzwi mam koło schodów, ale schodami tak wysoko już nikt nie chodzi. Poza tym parasol był naprawdę tuż przed moimi drzwiami i gdyby którykolwiek z sąsiadów z mojego piętra miał fantazję pokonać tę wysokość bez pomocy windy, to nieszczęsny parasol by mu w tym nie przeszkodził.
- No wszystkim!
- Proszę pani, parasol jest rozłożony przed samymi moimi drzwiami, prawie że na wycieraczce, przeszkadzać może tylko i wyłącznie osobom, które chciałyby do mnie wejść. Nikomu innemu.
- O, no właśnie! Ja teraz chciałam do pani wejść i ten parasol mi przeszkadzał!
- Aha... a po co chciała pani do mnie wejść?
- No jak to, przecież mówię cały czas, chciałam powiedzieć, że ten parasol przeszkadza! On nie może tu być!
Zgłupiałam. Większość zwojów mózgowych, wzięta z zaskoczenia, przestała działać, pozostałe głośno popiskiwały, że szanowna pani sąsiadka właśnie robi sobie "panią lekkich obyczajów" z logiki.. Zazwyczaj nie mam problemów z tego typu sytuacjami, cięte riposty przychodzą mi bez problemów (czasem potem żałuję...), ale tym razem przegrałam. Nic mi nie przyszło do głowy, więc zabrałam parasol (wysechł już) i zamknęłam drzwi.
Sąsiadka vs ja - 1/1.
Może pamiętacie historię o brudnym chodniczku - https://piekielni.pl/84882.
Nie wiem, jak u was, ale u mnie dzisiaj padało. Akurat wracałam z pracy, akurat miałam parasol - nie cierpię nosić tego ustrojstwa, ale czasem się przydaje, tak jak dzisiaj. Parasol po deszczu zazwyczaj bywa mokry, a nawet wręcz ociekający wodą, więc zostawiłam go rozłożony na klatce schodowej do wyschnięcia. Mój przedpokój ma niestety rozmiary wręcz mikroskopijne (ogólnie jest mały, a ja uparłam się wcisnąć tam jeszcze szafę, żeby nie zagracać ani mojego, ani Młodej pokoju), najkrócej można go scharakteryzować tak - jedna osoba bez problemów zdejmie tak kurtkę i buty, dwie już robią tłok, trzy się po prostu nie mieszczą...
Więc parasol wylądował przed drzwiami. Naprawdę TUŻ przed moimi drzwiami, żeby nie przeszkadzał na tej klatce schodowej, i naprawdę dosłownie na pół godzinki, żeby tylko zdążył wyschnąć. Nic z tego, sąsiadka zdążyła.
Puk, puk, puk! Podchodzę, otwieram, za drzwiami parasol, za nim sąsiadka.
- Pani tu parasol zostawiła!
- Dzień dobry. Tak, zostawiłam. Mokry jest.
- On przeszkadza, klatka schodowa jest wspólna!
- Komu przeszkadza???
Tu króciutkie wyjaśnienie - mieszkam na dziesiątym piętrze, owszem, drzwi mam koło schodów, ale schodami tak wysoko już nikt nie chodzi. Poza tym parasol był naprawdę tuż przed moimi drzwiami i gdyby którykolwiek z sąsiadów z mojego piętra miał fantazję pokonać tę wysokość bez pomocy windy, to nieszczęsny parasol by mu w tym nie przeszkodził.
- No wszystkim!
- Proszę pani, parasol jest rozłożony przed samymi moimi drzwiami, prawie że na wycieraczce, przeszkadzać może tylko i wyłącznie osobom, które chciałyby do mnie wejść. Nikomu innemu.
- O, no właśnie! Ja teraz chciałam do pani wejść i ten parasol mi przeszkadzał!
- Aha... a po co chciała pani do mnie wejść?
- No jak to, przecież mówię cały czas, chciałam powiedzieć, że ten parasol przeszkadza! On nie może tu być!
Zgłupiałam. Większość zwojów mózgowych, wzięta z zaskoczenia, przestała działać, pozostałe głośno popiskiwały, że szanowna pani sąsiadka właśnie robi sobie "panią lekkich obyczajów" z logiki.. Zazwyczaj nie mam problemów z tego typu sytuacjami, cięte riposty przychodzą mi bez problemów (czasem potem żałuję...), ale tym razem przegrałam. Nic mi nie przyszło do głowy, więc zabrałam parasol (wysechł już) i zamknęłam drzwi.
Sąsiadka vs ja - 1/1.
blok_mieszkalny
Ocena:
108
(172)
Po dodaniu historii https://piekielni.pl/85157#comments i przeczytaniu komentarzy naszła mnie taka refleksja... Nikt nie jest od razu "specjalistą" od wychowywania psów, a niektórym potrzeba mocnego "kopa", aby sobie uświadomili, dlaczego tak istotne jest nauczenie psa reagowania na komendy.
W tej historii piekielna będę ja - młoda gówniara (19 lat) świeżo po maturze, natychmiast znalazłam pracę i wyprowadziłam się do chłopaka (wojna z matką od kilku lat). Mieszkanie też nie chłopaka, tylko jakiejś babcio-cioci, ale póki mieszkamy, mamy tylko płacić czynsz + opłaty (śmieszne kwoty), no to czego więcej chcieć?
No jak to czego, kogoś do "zaopiekowania się"! Na szczęście na dziecko się nie zdecydowaliśmy, ale pies jak najbardziej! Czystym przypadkiem, przyszedł kumpel i spytał, czy nie chcemy szczeniaczka. Mama rodowita foksterierka, problem w tym, że za chole*ę nie chciała powiedzieć, kto był tatusiem... (w tym miejscu duże gratulacje dla właścicieli, nie upilnować rasowej suni podczas cieczki!). Chcieliśmy. Pół-foksik dostał imię Pik (łatki miał w kształcie pika w kartach) i był chyba najbardziej rozpieszczonym psem na świecie. Wszystko mu było wolno, niczego go nie uczyliśmy i niczego od niego nie wymagaliśmy. No, prawie niczego. Mnie się nieco w domu nudziło (chłopak pracował dłużej niż ja), więc nauczyłam Pika reagowania na komendę STÓJ! Po prostu bawiło mnie to, jak po tej komendzie pies zatrzymywał się w miejscu, zawsze go za to nagradzałam, chwaliłam, bo to takie śmieszne było - ja krzyczę STÓJ, a pies staje jak wryty...
I ta jedna sytuacja, kiedy uświadomiłam sobie, że posiadanie psa to nie tylko przyjemność i zabawa. Gdzieś na mieście byliśmy, pies nie nauczony posłuszeństwa biegał, gdzie chciał (smycz? jaka smycz, Pik nie będzie chodził na smyczy, zresztą nie umiał, szarpał się jak nie wiem co na tym "świństwie") i do dzisiaj pamiętam widok psa biegnącego prosto na ulicę i samochodu, idealnie na "kursie kolizyjnym" z psem. Serce mi stanęło, zresztą wszystko mi stanęło, zamarło, co tam chcecie jeszcze, krzyknęłam STÓJ! tak, że chyba całe miasto mnie słyszało. Psa "wryło" w ziemię, a ja wtedy dobitnie zrozumiałam, dlaczego szkolenie psa i uczenie go posłuszeństwa jest takie ważne... Samochód minął go o centymetry.
Głupia dziewiętnastolatka bawiąca się w dorosłość. Pika nie we wszystkim udało mi się "naprostować", do końca był niesfornym i nieposłusznym psem, mimo że po tym zdarzeniu naprawdę dużo pracy włożyłam w jego wychowanie. Ale od tamtej pory już wiem, że jeśli kochasz psa, to wymagasz od niego pełnego posłuszeństwa - to była lekcja, której nigdy nie zapomnę.
W tej historii piekielna będę ja - młoda gówniara (19 lat) świeżo po maturze, natychmiast znalazłam pracę i wyprowadziłam się do chłopaka (wojna z matką od kilku lat). Mieszkanie też nie chłopaka, tylko jakiejś babcio-cioci, ale póki mieszkamy, mamy tylko płacić czynsz + opłaty (śmieszne kwoty), no to czego więcej chcieć?
No jak to czego, kogoś do "zaopiekowania się"! Na szczęście na dziecko się nie zdecydowaliśmy, ale pies jak najbardziej! Czystym przypadkiem, przyszedł kumpel i spytał, czy nie chcemy szczeniaczka. Mama rodowita foksterierka, problem w tym, że za chole*ę nie chciała powiedzieć, kto był tatusiem... (w tym miejscu duże gratulacje dla właścicieli, nie upilnować rasowej suni podczas cieczki!). Chcieliśmy. Pół-foksik dostał imię Pik (łatki miał w kształcie pika w kartach) i był chyba najbardziej rozpieszczonym psem na świecie. Wszystko mu było wolno, niczego go nie uczyliśmy i niczego od niego nie wymagaliśmy. No, prawie niczego. Mnie się nieco w domu nudziło (chłopak pracował dłużej niż ja), więc nauczyłam Pika reagowania na komendę STÓJ! Po prostu bawiło mnie to, jak po tej komendzie pies zatrzymywał się w miejscu, zawsze go za to nagradzałam, chwaliłam, bo to takie śmieszne było - ja krzyczę STÓJ, a pies staje jak wryty...
I ta jedna sytuacja, kiedy uświadomiłam sobie, że posiadanie psa to nie tylko przyjemność i zabawa. Gdzieś na mieście byliśmy, pies nie nauczony posłuszeństwa biegał, gdzie chciał (smycz? jaka smycz, Pik nie będzie chodził na smyczy, zresztą nie umiał, szarpał się jak nie wiem co na tym "świństwie") i do dzisiaj pamiętam widok psa biegnącego prosto na ulicę i samochodu, idealnie na "kursie kolizyjnym" z psem. Serce mi stanęło, zresztą wszystko mi stanęło, zamarło, co tam chcecie jeszcze, krzyknęłam STÓJ! tak, że chyba całe miasto mnie słyszało. Psa "wryło" w ziemię, a ja wtedy dobitnie zrozumiałam, dlaczego szkolenie psa i uczenie go posłuszeństwa jest takie ważne... Samochód minął go o centymetry.
Głupia dziewiętnastolatka bawiąca się w dorosłość. Pika nie we wszystkim udało mi się "naprostować", do końca był niesfornym i nieposłusznym psem, mimo że po tym zdarzeniu naprawdę dużo pracy włożyłam w jego wychowanie. Ale od tamtej pory już wiem, że jeśli kochasz psa, to wymagasz od niego pełnego posłuszeństwa - to była lekcja, której nigdy nie zapomnę.
duże_miasto
Ocena:
151
(169)
Szlag mnie najjaśniejszy trafi...
Wyszłam na wieczorny spacer z Kruszyną. Chodzimy sobie, ja obserwuję psa, pies wącha interesujące go rzeczy, ona na luzie, ja "na oriencie" - Kruszyna biega luzem, więc muszę uważać na różne rzeczy. Wychodzimy z za zakrętu i widzę na "kursie kolizyjnym" panią z młodym labradorem na smyczy. Znam z widzenia, jak wszystkich psiarzy, więc zdziwiło mnie nieco, że pies nadal prezentuje ten sam poziom psiego ADHD, jak kiedy był szczeniakiem (teraz to już raczej taki psi podrostek). Wołam Kruszynę do nogi, żeby pani mogła przejść (w miarę) spokojnie, bo labek oczywiście z całych sił się wyrywa do mojej psicy.
- Pani się nie boi, on się tylko bawić chce!
Na ten tekst zawsze mi się scyzoryk w kieszeni otwiera, ale grzecznie wyjaśniam, że to nie ja się boję ani nawet mój pies, tylko po prostu chcę jej umożliwić przejście, bo widać że jej własny pies średnio jej słucha (to "średnio" to duży eufemizm w tym przypadku).
- A jak pani to robi, że ona taka posłuszna? Przybiegła natychmiast na zawołanie, a teraz grzecznie przy nodze idzie? Bo mój to nie słucha wcale...
Serio? No nie zauważyłam... Ponieważ pani była już dosłownie kilka kroków ode mnie, "zwolniłam" Kruszynę słowem "idź" ze wskazaniem kierunku, na co pani zareagowała kolejną falą zachwytów w stosunku do mojego psa. Labrador dalej szarpał smycz, przy czym nie mógł się zdecydować czy chce biec za Kruszyną, czy też w całkiem inną stronę.
- Wie pani, bo ja to już nie mam siły... On jest taki nieusłuchany, to chory pies, ja go chyba do uśpienia oddam!
Wiecie co, potraktowałam to dosłownie - że pies jest chory, poważnie chory, cierpi straszliwie i dlatego jest ciągle taki pobudzony. Z dużym przejęciem i troską zapytałam co też psu dolega, czy nie da się tego leczyć, czy na pewno uśpienie psa to jedyne wyjście. Odpowiedź dosłownie zwaliła mnie z nóg i spowodowała, że oprócz otwartego scyzoryka w kieszeni, jeszcze mi się kałasznikow sam odbezpieczył...
- A nie wiem, no ale zdrowy pies to się tak nie zachowuje, prawda? No, wystarczy na pani psa popatrzeć, to jest normalny pies! A ten wiecznie szarpie, ciągnie, nie słucha! Ja mam dość, idę z nim do weterynarza, niech go uśpi!
Powstrzymując chęć odpalenia rakiet ziemia-ziemia w kierunku tej pani (bo mogłyby też trafić psa) próbowałam jej wytłumaczyć, że z psem trzeba PRACOWAĆ. Owszem, z tego co zaobserwowałam dotychczas (widząc ją co jakiś czas z psem na spacerach), to trafił jej się wyjątkowo żywiołowy i "nieopanowany" egzemplarz, ale do jasnej chole*y, uśpić psa, bo ktoś sobie nie radzi z jego wychowaniem? Mam nadzieję, że żaden weterynarz nie przyjmie jej argumentów i nie uśpi młodego, zdrowego psa tylko dlatego, że pani sobie z nim nie radzi... Najbliższa lecznica na pewno nie, chodzę tam z Kruszyną i znam weterynarzy, ale nie znam wszystkich lecznic i weterynarzy w mieście.
Nie wiem, jak to skomentować. W ogóle nie wiem, co zrobić, bo rozmową pani nie przekonałam, argumentów siłowych nie próbowałam (chociaż miałam wielką ochotę), jakąś fundację zawiadomić? I co mam im powiedzieć? Ta pani sobie nie radzi z psem i planuje go uśpić? No już widzę jak lecą, pędzą, nie twierdzę, że ich nie obchodzi, ale możliwości raczej małe mają, to nadal JEJ pies, JEJ własność.
Szlag mnie najjaśniejszy trafi...
Wyszłam na wieczorny spacer z Kruszyną. Chodzimy sobie, ja obserwuję psa, pies wącha interesujące go rzeczy, ona na luzie, ja "na oriencie" - Kruszyna biega luzem, więc muszę uważać na różne rzeczy. Wychodzimy z za zakrętu i widzę na "kursie kolizyjnym" panią z młodym labradorem na smyczy. Znam z widzenia, jak wszystkich psiarzy, więc zdziwiło mnie nieco, że pies nadal prezentuje ten sam poziom psiego ADHD, jak kiedy był szczeniakiem (teraz to już raczej taki psi podrostek). Wołam Kruszynę do nogi, żeby pani mogła przejść (w miarę) spokojnie, bo labek oczywiście z całych sił się wyrywa do mojej psicy.
- Pani się nie boi, on się tylko bawić chce!
Na ten tekst zawsze mi się scyzoryk w kieszeni otwiera, ale grzecznie wyjaśniam, że to nie ja się boję ani nawet mój pies, tylko po prostu chcę jej umożliwić przejście, bo widać że jej własny pies średnio jej słucha (to "średnio" to duży eufemizm w tym przypadku).
- A jak pani to robi, że ona taka posłuszna? Przybiegła natychmiast na zawołanie, a teraz grzecznie przy nodze idzie? Bo mój to nie słucha wcale...
Serio? No nie zauważyłam... Ponieważ pani była już dosłownie kilka kroków ode mnie, "zwolniłam" Kruszynę słowem "idź" ze wskazaniem kierunku, na co pani zareagowała kolejną falą zachwytów w stosunku do mojego psa. Labrador dalej szarpał smycz, przy czym nie mógł się zdecydować czy chce biec za Kruszyną, czy też w całkiem inną stronę.
- Wie pani, bo ja to już nie mam siły... On jest taki nieusłuchany, to chory pies, ja go chyba do uśpienia oddam!
Wiecie co, potraktowałam to dosłownie - że pies jest chory, poważnie chory, cierpi straszliwie i dlatego jest ciągle taki pobudzony. Z dużym przejęciem i troską zapytałam co też psu dolega, czy nie da się tego leczyć, czy na pewno uśpienie psa to jedyne wyjście. Odpowiedź dosłownie zwaliła mnie z nóg i spowodowała, że oprócz otwartego scyzoryka w kieszeni, jeszcze mi się kałasznikow sam odbezpieczył...
- A nie wiem, no ale zdrowy pies to się tak nie zachowuje, prawda? No, wystarczy na pani psa popatrzeć, to jest normalny pies! A ten wiecznie szarpie, ciągnie, nie słucha! Ja mam dość, idę z nim do weterynarza, niech go uśpi!
Powstrzymując chęć odpalenia rakiet ziemia-ziemia w kierunku tej pani (bo mogłyby też trafić psa) próbowałam jej wytłumaczyć, że z psem trzeba PRACOWAĆ. Owszem, z tego co zaobserwowałam dotychczas (widząc ją co jakiś czas z psem na spacerach), to trafił jej się wyjątkowo żywiołowy i "nieopanowany" egzemplarz, ale do jasnej chole*y, uśpić psa, bo ktoś sobie nie radzi z jego wychowaniem? Mam nadzieję, że żaden weterynarz nie przyjmie jej argumentów i nie uśpi młodego, zdrowego psa tylko dlatego, że pani sobie z nim nie radzi... Najbliższa lecznica na pewno nie, chodzę tam z Kruszyną i znam weterynarzy, ale nie znam wszystkich lecznic i weterynarzy w mieście.
Nie wiem, jak to skomentować. W ogóle nie wiem, co zrobić, bo rozmową pani nie przekonałam, argumentów siłowych nie próbowałam (chociaż miałam wielką ochotę), jakąś fundację zawiadomić? I co mam im powiedzieć? Ta pani sobie nie radzi z psem i planuje go uśpić? No już widzę jak lecą, pędzą, nie twierdzę, że ich nie obchodzi, ale możliwości raczej małe mają, to nadal JEJ pies, JEJ własność.
Szlag mnie najjaśniejszy trafi...
osiedle
Ocena:
106
(128)