Profil użytkownika

Xynthia ♀
Zamieszcza historie od: | 30 sierpnia 2017 - 21:03 |
Ostatnio: | 7 lutego 2025 - 18:16 |
- Historii na głównej: 152 z 163
- Punktów za historie: 19544
- Komentarzy: 663
- Punktów za komentarze: 4941
Uwaga, będzie nieco obrzydliwie! Osoby wrażliwe proszone są o odłożenie jedzenia/picia.
W mojej łazience "od zawsze" śmierdziało. No dobra, przesadzam, może nie tyle śmierdziało, co przy pierwszym wejściu do mojego nowego mieszkania (w stanie "do remontu") wyczułam nieprzyjemny zapaszek w łazience. No OK, mieszkanie jest, jakie jest, zrobi się remont i będzie dobrze. Nie było, zapaszek pozostał, fachowcy robiący mi remont stwierdzili, że "to wybija z kanalizacji, nic się na to nie poradzi". Nie znam się, może i mnie oszukali, ale ponieważ dokładne sprzątanie łazienki i dbanie o wręcz sterylną czystość wszelkich urządzeń sanitarnych zniwelowało problem, uwierzyłam i dałam spokój. Niestety, okazało się, że po dłuższej nieobecności w domu (kiedy to co prawda nikt z łazienki nie korzystał, ale też i jej nie sprzątał) zapaszek powraca, ale znowu - sprzątanie i dezynfekcja pomagały, więc odpuszczałam temat.
Powyższy fakt oraz potężny katar, który w 99% pozbawił mnie zmysłu powonienia, spowodowały, że zignorowałam skargi Młodej - "Mamo, w łazience śmierdzi!". Po dwóch dniach smród przebił się nawet przez mój katar, stwierdziłam organoleptycznie, że to chyba coś innego (smród potężny i całkiem innego rodzaju) i zaczęłam szukać przyczyny. Sprzątanie - śmierdzi dalej. "Wyzerowanie" kosza z praniem - śmierdzi jak cholera. Sedes, umywalka, brodzik - wszystko aż lśni, Kreta nie powiem, ile mi poszło, w kafelkach się można przeglądać, a z podłogi jeść - nadal śmierdzi... W dodatku smród inny, niż ten chwilowy, znany mi już i "okiełznany", teraz śmierdziało jakby gnijącym ciałem. No nie, nie przetrzymuję zwłok w piwnicy, że ten zapach jest mi znany, ale w pracy nie raz mam do czynienia z ciężkimi odleżynami, u mnie w łazience śmierdziało bardzo podobnie.
W akcie rozpaczy zrobiłam porządki na zasadzie - wywalam z łazienki wszystko, co nie jest zamocowane na stałe (dobrze, że nie zaczęłam od pralki) i znalazłam! Na półeczce z "zapasowymi" kosmetykami (czyli nie używanymi na co dzień), ładnie upchnięta w kąciku, zasłonięta czym się da, była sobie i śmierdziała zużyta podpaska... Nawet zawinięta w papier toaletowy.
Nie prowadzę zbyt intensywnego życia towarzyskiego, ale tak się akurat złożyło, że w okresie bezpośrednio poprzedzającym wystąpienie smrodu u mnie w łazience, miałam wizytę trzech znajomych osób płci żeńskiej. I teraz mam zagadkę tysiąclecia - KTÓRA TO???
W mojej łazience "od zawsze" śmierdziało. No dobra, przesadzam, może nie tyle śmierdziało, co przy pierwszym wejściu do mojego nowego mieszkania (w stanie "do remontu") wyczułam nieprzyjemny zapaszek w łazience. No OK, mieszkanie jest, jakie jest, zrobi się remont i będzie dobrze. Nie było, zapaszek pozostał, fachowcy robiący mi remont stwierdzili, że "to wybija z kanalizacji, nic się na to nie poradzi". Nie znam się, może i mnie oszukali, ale ponieważ dokładne sprzątanie łazienki i dbanie o wręcz sterylną czystość wszelkich urządzeń sanitarnych zniwelowało problem, uwierzyłam i dałam spokój. Niestety, okazało się, że po dłuższej nieobecności w domu (kiedy to co prawda nikt z łazienki nie korzystał, ale też i jej nie sprzątał) zapaszek powraca, ale znowu - sprzątanie i dezynfekcja pomagały, więc odpuszczałam temat.
Powyższy fakt oraz potężny katar, który w 99% pozbawił mnie zmysłu powonienia, spowodowały, że zignorowałam skargi Młodej - "Mamo, w łazience śmierdzi!". Po dwóch dniach smród przebił się nawet przez mój katar, stwierdziłam organoleptycznie, że to chyba coś innego (smród potężny i całkiem innego rodzaju) i zaczęłam szukać przyczyny. Sprzątanie - śmierdzi dalej. "Wyzerowanie" kosza z praniem - śmierdzi jak cholera. Sedes, umywalka, brodzik - wszystko aż lśni, Kreta nie powiem, ile mi poszło, w kafelkach się można przeglądać, a z podłogi jeść - nadal śmierdzi... W dodatku smród inny, niż ten chwilowy, znany mi już i "okiełznany", teraz śmierdziało jakby gnijącym ciałem. No nie, nie przetrzymuję zwłok w piwnicy, że ten zapach jest mi znany, ale w pracy nie raz mam do czynienia z ciężkimi odleżynami, u mnie w łazience śmierdziało bardzo podobnie.
W akcie rozpaczy zrobiłam porządki na zasadzie - wywalam z łazienki wszystko, co nie jest zamocowane na stałe (dobrze, że nie zaczęłam od pralki) i znalazłam! Na półeczce z "zapasowymi" kosmetykami (czyli nie używanymi na co dzień), ładnie upchnięta w kąciku, zasłonięta czym się da, była sobie i śmierdziała zużyta podpaska... Nawet zawinięta w papier toaletowy.
Nie prowadzę zbyt intensywnego życia towarzyskiego, ale tak się akurat złożyło, że w okresie bezpośrednio poprzedzającym wystąpienie smrodu u mnie w łazience, miałam wizytę trzech znajomych osób płci żeńskiej. I teraz mam zagadkę tysiąclecia - KTÓRA TO???
dom
Ocena:
202
(220)
Pracuję jako opiekunka osób starszych w domu opieki.
Nasi podopieczni czasem (często...) chorują. I czasem trafiają do szpitala.
Ostatnio pani X wróciła ze szpitala z rozpoznaniem - sepsa* spowodowana gronkowcem. W związku z tym (i faktem, że pani X mocno kaszle), wchodzimy do jej pokoju "uzbrojone" nie tylko w jednorazowe rękawiczki, ale i maseczki na twarz (również jednorazowe).
Ostatnio jedna z koleżanek wyskoczyła do mnie z pretensjami, dlaczego ja wyrzucam jednorazowe maseczki po użyciu, przecież można je odkładać i użyć ponownie, trzeba oszczędzać, za dużo tych maseczek zużywamy! Grzecznie zapytałam, czy rękawiczek (często ubrudzone gów..., no guanem) też mam użyć ponownie, ale chyba nie zrozumiała, bo po wyjściu od pani X maseczkę odłożyła na bok... do ponownego użycia. No cóż, oszczędność przede wszystkim.
*Dla znawców - wiem, że sepsa nie jest zakaźna, ponieważ sepsa jest nazwą objawów chorobowych, towarzyszących ogólnemu zakażeniu organizmu. Ważna jest PRZYCZYNA sepsy, tutaj niestety był to gronkowiec.
Nasi podopieczni czasem (często...) chorują. I czasem trafiają do szpitala.
Ostatnio pani X wróciła ze szpitala z rozpoznaniem - sepsa* spowodowana gronkowcem. W związku z tym (i faktem, że pani X mocno kaszle), wchodzimy do jej pokoju "uzbrojone" nie tylko w jednorazowe rękawiczki, ale i maseczki na twarz (również jednorazowe).
Ostatnio jedna z koleżanek wyskoczyła do mnie z pretensjami, dlaczego ja wyrzucam jednorazowe maseczki po użyciu, przecież można je odkładać i użyć ponownie, trzeba oszczędzać, za dużo tych maseczek zużywamy! Grzecznie zapytałam, czy rękawiczek (często ubrudzone gów..., no guanem) też mam użyć ponownie, ale chyba nie zrozumiała, bo po wyjściu od pani X maseczkę odłożyła na bok... do ponownego użycia. No cóż, oszczędność przede wszystkim.
*Dla znawców - wiem, że sepsa nie jest zakaźna, ponieważ sepsa jest nazwą objawów chorobowych, towarzyszących ogólnemu zakażeniu organizmu. Ważna jest PRZYCZYNA sepsy, tutaj niestety był to gronkowiec.
dom_opieki
Ocena:
152
(160)
Komentarz użytkownika kosmogon pod historią https://piekielni.pl/83292#comments przypomniał mi zdarzenie z mojego miejsca pracy.
Pracuję jako opiekunka osób starszych w domu opieki. W związku z przeznaczeniem budynku mamy tam udogodnienia dla osób niesprawnych/mało sprawnych ruchowo. Jednym z nich jest tzw. platforma schodowa, zainstalowana na schodach od parteru (stary budynek, więc wysoki parter) do poziomu drzwi prowadzących na zewnątrz. Dla tych naszych seniorów, którzy poruszają się na wózkach inwalidzkich, skorzystanie z platformy jest jedyną możliwością opuszczenia budynku - no chyba że się znajdzie dwóch silnych i odważnych, którzy zniosą wózek inwalidzki z "zawartością" po stromych schodach...
Platforma, jak każde inne urządzenie, czasem się psuje. Jakoś tak latem zepsuła się znowu, pogoda piękna, a spora część naszych pensjonariuszy uwięziona w domu przez tę awarię. Oczywiście zadzwoniono do serwisu, zgłoszono usterkę, po dwóch lub trzech dniach przyjechał fachowiec. Pooglądał ustrojstwo z mądrą miną, coś tam rozkręcił, coś tam majstrował, po czym wkroczył dostojnie do biura z poważną miną i oznajmił, że...
(tutaj poproszę o fanfary)
...platforma jest ZEPSUTA!!!
Nie no, naprawdę? A my myśleliśmy, że sprawna i tak dla jaj go sobie wzywaliśmy...
Pani Kasi, do której skierował tę jakże precyzyjną informację, przysłowiowy scyzoryk się w kieszeni otworzył. No co dzień miła, spokojna i pełna ogólnej życzliwości do ludzi, tym razem popisała się znajomością takiego słownictwa, o jakie nikt by jej nie podejrzewał. Jej tyrada odniosła skutek jak najbardziej pozytywny, bo fachowiec raczył rozwinąć swoje enigmatyczne stwierdzenie "jest zepsuta" - a mianowicie nawalił jakiś bezpiecznik czy inny czort, trzeba wymienić, on tego przy sobie nie ma, więc przyjedzie w poniedziałek (to było w piątek po południu). Kolejny przypływ elokwencji pani Kasi spowodował, że przyjechał jednak za pół godzinki, wymienił bezpiecznik (czy co tam się zepsuło) i platforma działa!
A nie można było tak od razu, zamiast nam ciśnienie podnosić?
Pracuję jako opiekunka osób starszych w domu opieki. W związku z przeznaczeniem budynku mamy tam udogodnienia dla osób niesprawnych/mało sprawnych ruchowo. Jednym z nich jest tzw. platforma schodowa, zainstalowana na schodach od parteru (stary budynek, więc wysoki parter) do poziomu drzwi prowadzących na zewnątrz. Dla tych naszych seniorów, którzy poruszają się na wózkach inwalidzkich, skorzystanie z platformy jest jedyną możliwością opuszczenia budynku - no chyba że się znajdzie dwóch silnych i odważnych, którzy zniosą wózek inwalidzki z "zawartością" po stromych schodach...
Platforma, jak każde inne urządzenie, czasem się psuje. Jakoś tak latem zepsuła się znowu, pogoda piękna, a spora część naszych pensjonariuszy uwięziona w domu przez tę awarię. Oczywiście zadzwoniono do serwisu, zgłoszono usterkę, po dwóch lub trzech dniach przyjechał fachowiec. Pooglądał ustrojstwo z mądrą miną, coś tam rozkręcił, coś tam majstrował, po czym wkroczył dostojnie do biura z poważną miną i oznajmił, że...
(tutaj poproszę o fanfary)
...platforma jest ZEPSUTA!!!
Nie no, naprawdę? A my myśleliśmy, że sprawna i tak dla jaj go sobie wzywaliśmy...
Pani Kasi, do której skierował tę jakże precyzyjną informację, przysłowiowy scyzoryk się w kieszeni otworzył. No co dzień miła, spokojna i pełna ogólnej życzliwości do ludzi, tym razem popisała się znajomością takiego słownictwa, o jakie nikt by jej nie podejrzewał. Jej tyrada odniosła skutek jak najbardziej pozytywny, bo fachowiec raczył rozwinąć swoje enigmatyczne stwierdzenie "jest zepsuta" - a mianowicie nawalił jakiś bezpiecznik czy inny czort, trzeba wymienić, on tego przy sobie nie ma, więc przyjedzie w poniedziałek (to było w piątek po południu). Kolejny przypływ elokwencji pani Kasi spowodował, że przyjechał jednak za pół godzinki, wymienił bezpiecznik (czy co tam się zepsuło) i platforma działa!
A nie można było tak od razu, zamiast nam ciśnienie podnosić?
dom_opieki
Ocena:
216
(236)
Jestem bogata. Dzisiaj właśnie się o tym dowiedziałam, aczkolwiek żadnej zmiany stanu mojego konta nie zauważyłam...
Młoda dzisiaj przyszła do domu z informacją od swoich koleżanek, że ich mamy uważają, że ja jestem bogata. Pierwsza reakcja - totalne osłupienie, druga reakcja - niekontrolowany wybuch śmiechu, trzecia reakcja - skąd ten pomysł? No cóż, za ścisłość wyjaśnień nie ręczę, ponieważ wiem tyle, ile się dowiedziałam od Młodej, ona od swoich koleżanek, a one powiedziały jej to, co zasłyszały od swoich rodziców. Jestem bogata, bo:
1. Chodzę z psem do weterynarza. Otóż nie wiem, czy wiecie, ale psa się nie leczy. Jak mu coś dolega, to albo "samo przejdzie", albo zdechnie i wtedy się bierze następnego. A taki "drobiazg", jak czerwone i zapuchnięte oko u Kruszyny, to nie powód do wizyty u weterynarza, no chyba że nie wiem co robić z pieniędzmi... No comment.
2. Młoda chodzi na różne zajęcia pozalekcyjne - głównie sport i taniec. Owszem, w tym roku wybrała sobie dosyć drogie zajęcia, ale np. w zeszłym roku (szkolnym) uczęszczała na bardzo fajne zajęcia z baletu w domu kultury, które kosztowały mnie oszałamiające 25 zł. miesięcznie. Dlatego nie przemawia do mnie argument: "moje dziecko nigdzie nie chodzi, bo mnie na to nie stać".
3. Młoda dostaje kieszonkowe. W zawrotnej wysokości 10 zł. tygodniowo, tak po prostu, żeby nauczyła się gospodarować pieniędzmi. Ale nie, lepiej przy każdych zakupach w sklepie warczeć na dziecko: "czego znowu marudzisz, że coś chcesz, przecież wiesz, że nie mam pieniędzy!". Młoda nie marudzi, tylko sama sobie kupuje, jak wyda za szybko to nie ma i tyle w temacie.
4. Chodzimy do pizzerii. Różnie - czasem dwa razy w tygodniu, a czasem tylko raz w miesiącu, ale raczej jednak rzadziej niż częściej... Nieważne, to i tak rozpusta i marnotrawienie pieniędzy, kto to widział, do pizzerii chodzić, a co to, pizza z Biedronki gorsza? Żeby nie było, sama robię zakupy w Biedronce, ale pizzę lubię jeść, nie robić. Nawet jeśli "zrobienie" jej oznacza tylko włożenie na określony czas do piekarnika.
Tak więc (doskonale wiem, że nie zaczyna się zdania od "więc") drodzy Piekielni - jeśli chodzicie ze swoim zwierzęciem do weterynarza, wasze dziecko chodzi na jakieś dodatkowe zajęcia i dostaje kieszonkowe, a do tego jeszcze zdarza wam się czasem jadać na mieście - jesteście bogaci!
Młoda dzisiaj przyszła do domu z informacją od swoich koleżanek, że ich mamy uważają, że ja jestem bogata. Pierwsza reakcja - totalne osłupienie, druga reakcja - niekontrolowany wybuch śmiechu, trzecia reakcja - skąd ten pomysł? No cóż, za ścisłość wyjaśnień nie ręczę, ponieważ wiem tyle, ile się dowiedziałam od Młodej, ona od swoich koleżanek, a one powiedziały jej to, co zasłyszały od swoich rodziców. Jestem bogata, bo:
1. Chodzę z psem do weterynarza. Otóż nie wiem, czy wiecie, ale psa się nie leczy. Jak mu coś dolega, to albo "samo przejdzie", albo zdechnie i wtedy się bierze następnego. A taki "drobiazg", jak czerwone i zapuchnięte oko u Kruszyny, to nie powód do wizyty u weterynarza, no chyba że nie wiem co robić z pieniędzmi... No comment.
2. Młoda chodzi na różne zajęcia pozalekcyjne - głównie sport i taniec. Owszem, w tym roku wybrała sobie dosyć drogie zajęcia, ale np. w zeszłym roku (szkolnym) uczęszczała na bardzo fajne zajęcia z baletu w domu kultury, które kosztowały mnie oszałamiające 25 zł. miesięcznie. Dlatego nie przemawia do mnie argument: "moje dziecko nigdzie nie chodzi, bo mnie na to nie stać".
3. Młoda dostaje kieszonkowe. W zawrotnej wysokości 10 zł. tygodniowo, tak po prostu, żeby nauczyła się gospodarować pieniędzmi. Ale nie, lepiej przy każdych zakupach w sklepie warczeć na dziecko: "czego znowu marudzisz, że coś chcesz, przecież wiesz, że nie mam pieniędzy!". Młoda nie marudzi, tylko sama sobie kupuje, jak wyda za szybko to nie ma i tyle w temacie.
4. Chodzimy do pizzerii. Różnie - czasem dwa razy w tygodniu, a czasem tylko raz w miesiącu, ale raczej jednak rzadziej niż częściej... Nieważne, to i tak rozpusta i marnotrawienie pieniędzy, kto to widział, do pizzerii chodzić, a co to, pizza z Biedronki gorsza? Żeby nie było, sama robię zakupy w Biedronce, ale pizzę lubię jeść, nie robić. Nawet jeśli "zrobienie" jej oznacza tylko włożenie na określony czas do piekarnika.
Tak więc (doskonale wiem, że nie zaczyna się zdania od "więc") drodzy Piekielni - jeśli chodzicie ze swoim zwierzęciem do weterynarza, wasze dziecko chodzi na jakieś dodatkowe zajęcia i dostaje kieszonkowe, a do tego jeszcze zdarza wam się czasem jadać na mieście - jesteście bogaci!
Ocena:
172
(192)
Taki drobiazg, jak wyprawka szkolna dla dziecka, a nowy poziom absurdu osiągnięty.
Moja Młoda jest leworęczna. W związku z tym np. nożyczki musi mieć dla leworęcznych (to ma znaczenie!), przy piórze już się wahałam, ale podobno też lepiej, żeby miała takie oznaczone literką "L" - w tych lepszych piórach chodzi o odpowiednie wyprofilowanie stalówki, inne jest dla osób leworęcznych. Przy ostatnich zakupach jednak ręce mi opadły na widok... ołówka dla osób leworęcznych! No dobra, kupiłam, bo drogi nie był, a Młoda zrobiła wielkie oczy à la kot ze Shreka*, jednak przekonać się nie dam, że leworęczni muszą mieć inne ołówki niż praworęczni.
To jeszcze nie koniec. Dzisiaj po rozpoczęciu roku mieliśmy króciutkie zebranie rodziców (właściwe będzie za dwa tygodnie) i jedna z matek przyszła na nie wyposażona w - uwaga, uwaga!!! - zeszyt dla osób leworęcznych!
Hmm... Z niecierpliwością czekam na inne rzeczy dla osób leworęcznych, np. papier toaletowy.
*Żeby nie było, nie nabieram się na "słodkie oczka" przy tekście "mamo, kup", ale czasem można. Ołówek i tak był potrzebny, to niech ma ten z "L".
Moja Młoda jest leworęczna. W związku z tym np. nożyczki musi mieć dla leworęcznych (to ma znaczenie!), przy piórze już się wahałam, ale podobno też lepiej, żeby miała takie oznaczone literką "L" - w tych lepszych piórach chodzi o odpowiednie wyprofilowanie stalówki, inne jest dla osób leworęcznych. Przy ostatnich zakupach jednak ręce mi opadły na widok... ołówka dla osób leworęcznych! No dobra, kupiłam, bo drogi nie był, a Młoda zrobiła wielkie oczy à la kot ze Shreka*, jednak przekonać się nie dam, że leworęczni muszą mieć inne ołówki niż praworęczni.
To jeszcze nie koniec. Dzisiaj po rozpoczęciu roku mieliśmy króciutkie zebranie rodziców (właściwe będzie za dwa tygodnie) i jedna z matek przyszła na nie wyposażona w - uwaga, uwaga!!! - zeszyt dla osób leworęcznych!
Hmm... Z niecierpliwością czekam na inne rzeczy dla osób leworęcznych, np. papier toaletowy.
*Żeby nie było, nie nabieram się na "słodkie oczka" przy tekście "mamo, kup", ale czasem można. Ołówek i tak był potrzebny, to niech ma ten z "L".
sklepy
Ocena:
99
(149)
Spotkałam dzisiaj dawno niewidzianą znajomą, niestety nie zdążyłyśmy sobie porozmawiać, ponieważ znajoma była bardzo "monotematyczna" - gdzie można kupić gaz pieprzowy odpowiedni na psy?
Wyjaśnienia zostały mi udzielone bardzo chaotycznie. To, co z tego wydedukowałam, przedstawiam Wam:
Otóż suczka znajomej akurat ma cieczkę. Na pełne oburzenia pytania, dlaczego sunia nie jest wysterylizowana, odpowiadam - nie jest i nie będzie, ponieważ jest psem rasowym, rodowodowym i "wystawowym". Ogólnie zadbany, wypieszczony, a wręcz nawet rozpieszczony pies, dla którego spacer to spacer, a nie krótkie "wyjście na siusiu". A przynajmniej tak było, dopóki nie dostała cieczki (sunia młoda, to jej pierwsza cieczka)...
Najpóźniej minutę-dwie po wyjściu na spacer koło suni zaczynają się kręcić "amanci". Nie, nie żadne bezpańskie psy, każdy ma obrożę i czasem nawet adresatkę przy niej, tylko że właściciela nigdy nie ma w pobliżu.
Najczęściej znajoma słyszy jakieś odległe nawoływania: "Kaaajtek!!!", "Nero!!!", czasem tylko krótkie, naglące gwizdnięcie, na które "amant" oczywiście nie reaguje, mając przed sobą sukę w rui. Niestety, nie reaguje też na próby przegonienia go, znajoma niemalże ze łzami w oczach opowiadała mi chaotycznie, że dzisiaj musiała sunię wziąć na ręce, aby ją uchronić przed pokryciem przez bardzo namolnego samca, a sunia spokojnie ponad 20 kg waży. Spacery z przyjemności zamieniły się w krótkie wyjścia pt. "załatw się i szybko do domu".
Ktoś zna jakieś rozwiązanie (oprócz wspomnianego na początku gazu pieprzowego)?
Wyjaśnienia zostały mi udzielone bardzo chaotycznie. To, co z tego wydedukowałam, przedstawiam Wam:
Otóż suczka znajomej akurat ma cieczkę. Na pełne oburzenia pytania, dlaczego sunia nie jest wysterylizowana, odpowiadam - nie jest i nie będzie, ponieważ jest psem rasowym, rodowodowym i "wystawowym". Ogólnie zadbany, wypieszczony, a wręcz nawet rozpieszczony pies, dla którego spacer to spacer, a nie krótkie "wyjście na siusiu". A przynajmniej tak było, dopóki nie dostała cieczki (sunia młoda, to jej pierwsza cieczka)...
Najpóźniej minutę-dwie po wyjściu na spacer koło suni zaczynają się kręcić "amanci". Nie, nie żadne bezpańskie psy, każdy ma obrożę i czasem nawet adresatkę przy niej, tylko że właściciela nigdy nie ma w pobliżu.
Najczęściej znajoma słyszy jakieś odległe nawoływania: "Kaaajtek!!!", "Nero!!!", czasem tylko krótkie, naglące gwizdnięcie, na które "amant" oczywiście nie reaguje, mając przed sobą sukę w rui. Niestety, nie reaguje też na próby przegonienia go, znajoma niemalże ze łzami w oczach opowiadała mi chaotycznie, że dzisiaj musiała sunię wziąć na ręce, aby ją uchronić przed pokryciem przez bardzo namolnego samca, a sunia spokojnie ponad 20 kg waży. Spacery z przyjemności zamieniły się w krótkie wyjścia pt. "załatw się i szybko do domu".
Ktoś zna jakieś rozwiązanie (oprócz wspomnianego na początku gazu pieprzowego)?
spacer
Ocena:
43
(131)
Piekielna Szefowa mi się przypomniała...
Historia działa się ze 4-5 lat temu. Szczęśliwa jak prosię w deszcz, że udało mi się znaleźć pracę pn-pt od 8.00 do 16.00 (czyli Młoda w przedszkolu od 7.00 do 17.00... no ale zaopiekowana, a ja MAM PRACĘ!) nie zwracałam uwagi na mnóstwo niedogodności, nieprawidłowości, jak i na wredny charakterek szefowej. A tak na marginesie, nie wiecie przypadkiem, czemu pracodawcy nie chcą zatrudniać kobiet "z przychówkiem" w wieku żłobkowym/wczesnoprzedszkolnym? Tak tylko pytam...
Prawie równocześnie ze mną u Piekielnej Szefowej zatrudniła się Kasia. Kasia była szczęśliwą mężatką i "posiadaczką" dziecka płci żeńskiej w przedziale wiekowym 8-10 lat (wybaczcie, teraz już nie pamiętam dokładnie). I któregoś dnia zadzwoniono do niej ze szkoły, że córka chora, ma gorączkę, dreszcze, czy przyjedzie ją odebrać? No nie, nie przyjedzie, ale szkoła bliziutko od domu, niech córka idzie, a ona pomyśli. Po upewnieniu się (telefonicznym), że córka dotarła bezpiecznie do domu, z dużą obawą udała się do szefowej poprosić, czy mogłaby wyjść z pracy 2 godziny wcześniej, żeby iść z dzieckiem do lekarza. Wróciła bardzo szybko z nieszczególną miną, ale to nie koniec...
Nasza Piekielna Szefowa miała "przeuroczy" zwyczaj - kiedy szło się do niej do biura z jakąś sprawą/prośbą, najczęściej odpowiedź była krótka i negatywna. Po czym przychodziła do nas, na stanowiska pracy (telemarketing) i przy wszystkich długo i obrazowo wyjaśniała DLACZEGO NIE, mieszając z błotem, wyśmiewając itp. Tak też było i teraz. Kasia usłyszała, że:
- Szefowa ma już dość takich pracowników, co to by chcieli więcej wolnego, niż pracy (no sorry, Kasia nie pracowała zbyt długo, ale to była jej PIERWSZA prośba o jakiekolwiek wolne - przypominam, dwie godziny!).
- A mąż to nie może iść z dzieckiem do lekarza? (był w delegacji na drugim końcu Polski).
- "Dziecko ma gorączkę? To polopiryna i pod kołdrę!"
W tym momencie nie wytrzymałam. Szybciej, niż pomyślałam, wypaliłam:
- Można jeszcze na trzy zdrowaśki do pieca.
Piekielnej Szefowej urwał się słowotok. Poczerwieniała, potoczyła wokół groźnym spojrzeniem - większość pracowników usiłowała udawać, że wcale się nie śmieją... Wydała z siebie jakieś obrażone prychnięcie i potuptała do biura, na odchodne rzucając do Kasi przez ramię:
- Niech pani idzie! Ale ja te dwie godziny pani odliczę!!!
I do dzisiaj męczy mnie pytanie - co i z czego ona jej chciała odliczać? Pracowałyśmy na umowę o dzieło, z wynagrodzeniem prowizyjnym, czyli "ile sprzedasz, tyle masz".
Tę niewątpliwie atrakcyjną i rozwojową pracę rzuciłam niedługo później, jak tylko znalazłam coś bardziej normalnego.
Historia działa się ze 4-5 lat temu. Szczęśliwa jak prosię w deszcz, że udało mi się znaleźć pracę pn-pt od 8.00 do 16.00 (czyli Młoda w przedszkolu od 7.00 do 17.00... no ale zaopiekowana, a ja MAM PRACĘ!) nie zwracałam uwagi na mnóstwo niedogodności, nieprawidłowości, jak i na wredny charakterek szefowej. A tak na marginesie, nie wiecie przypadkiem, czemu pracodawcy nie chcą zatrudniać kobiet "z przychówkiem" w wieku żłobkowym/wczesnoprzedszkolnym? Tak tylko pytam...
Prawie równocześnie ze mną u Piekielnej Szefowej zatrudniła się Kasia. Kasia była szczęśliwą mężatką i "posiadaczką" dziecka płci żeńskiej w przedziale wiekowym 8-10 lat (wybaczcie, teraz już nie pamiętam dokładnie). I któregoś dnia zadzwoniono do niej ze szkoły, że córka chora, ma gorączkę, dreszcze, czy przyjedzie ją odebrać? No nie, nie przyjedzie, ale szkoła bliziutko od domu, niech córka idzie, a ona pomyśli. Po upewnieniu się (telefonicznym), że córka dotarła bezpiecznie do domu, z dużą obawą udała się do szefowej poprosić, czy mogłaby wyjść z pracy 2 godziny wcześniej, żeby iść z dzieckiem do lekarza. Wróciła bardzo szybko z nieszczególną miną, ale to nie koniec...
Nasza Piekielna Szefowa miała "przeuroczy" zwyczaj - kiedy szło się do niej do biura z jakąś sprawą/prośbą, najczęściej odpowiedź była krótka i negatywna. Po czym przychodziła do nas, na stanowiska pracy (telemarketing) i przy wszystkich długo i obrazowo wyjaśniała DLACZEGO NIE, mieszając z błotem, wyśmiewając itp. Tak też było i teraz. Kasia usłyszała, że:
- Szefowa ma już dość takich pracowników, co to by chcieli więcej wolnego, niż pracy (no sorry, Kasia nie pracowała zbyt długo, ale to była jej PIERWSZA prośba o jakiekolwiek wolne - przypominam, dwie godziny!).
- A mąż to nie może iść z dzieckiem do lekarza? (był w delegacji na drugim końcu Polski).
- "Dziecko ma gorączkę? To polopiryna i pod kołdrę!"
W tym momencie nie wytrzymałam. Szybciej, niż pomyślałam, wypaliłam:
- Można jeszcze na trzy zdrowaśki do pieca.
Piekielnej Szefowej urwał się słowotok. Poczerwieniała, potoczyła wokół groźnym spojrzeniem - większość pracowników usiłowała udawać, że wcale się nie śmieją... Wydała z siebie jakieś obrażone prychnięcie i potuptała do biura, na odchodne rzucając do Kasi przez ramię:
- Niech pani idzie! Ale ja te dwie godziny pani odliczę!!!
I do dzisiaj męczy mnie pytanie - co i z czego ona jej chciała odliczać? Pracowałyśmy na umowę o dzieło, z wynagrodzeniem prowizyjnym, czyli "ile sprzedasz, tyle masz".
Tę niewątpliwie atrakcyjną i rozwojową pracę rzuciłam niedługo później, jak tylko znalazłam coś bardziej normalnego.
call_center
Ocena:
196
(204)
Mam przyjaciółkę, a przyjaciółka ma matkę. Jest to osoba (matka, nie przyjaciółka) trochę specyficzna. No dobra, powiedzmy sobie szczerze, mocno toksyczna.
Przyjaciółka, jako samotna matka dwójki dzieci (8 i 10 lat w tej chwili), przez pewien czas korzystała z pomocy matki w opiece nad dziećmi, dopóki nie dowiedziała się, jak ta "opieka" wyglądała. Nie będę opisywać wszystkich szczegółów, bo kilka(naście?) historii musiałabym napisać, podam jeden przykład - matka wmawiała dzieciom (czyli swoim wnuczkom), że są głupie, brzydkie, do niczego się nie nadają i do niczego w życiu nie dojdą. Po wyjściu tego na jaw przyznała się natychmiast i z dumą stwierdziła, że: "to przecież prawda i ja tak mówię dla ich dobra, żeby później w życiu nie zaznały rozczarowania!".
No cóż, dziewczynki miały różne charaktery, więc po młodszej słowa babci spływały jak woda po gęsi, natomiast starsza brała je sobie bardzo do serca - niestety, jest w tej chwili nieco zalęknioną, niepewną siebie dziewczynką, mimo pochwał i podkreślania jej tego, w czym naprawdę jest dobra, jest bardzo niepewna własnych możliwości.
Oczywiście przyjaciółka postarała się o zminimalizowanie kontaktów na linii babcia-wnuczki, ale zabronić ich całkowicie nie może? nie chce? Nie wnikam i częściowo ją rozumiem, to jej matka, ona ją kocha, no a babcia wnuczki też kocha... W każdym razie zazwyczaj zgadza się na (na szczęście rzadkie) wizyty babci, no i najczęściej tego żałuje.
Wczoraj odebrałam telefon od przyjaciółki i przez pół godziny wysłuchiwałam monologu, którego przewodnim motywem były słowa: "Zabiję moją matkę!!!”. O co poszło? Już wyjaśniam.
Parę miesięcy temu przyjaciółka kupiła starszej córce rower - już taki "dorosły", porządny, nie "do pojeżdżenia na chwilkę", tylko taki na lata. Nie był to nabytek z najwyższej półki, ale dość porządny sprzęt, dobrany indywidualnie do dziecka - koła, rama itp. Dziewczynce rower przypasował aż miło, śmigała na nim z ochotą, dopóki nie wtrąciła się babcia.
Otóż (wg niej) rower jest za duży, męski (model typowo damski) i w ogóle niebezpieczny, jak będzie na nim jeździć, to zaraz się przewróci, połamie, a może i zabije. No zabić to przyjaciółka chciała swoją matkę, bo długi czas zajęło jej przekonanie dziecka, że rower jest odpowiedni dla niej, bezpieczny, że przecież już na nim jeździła i było OK...
A najlepsze jest to, że matka mojej przyjaciółki nigdy w życiu nie jeździła na rowerze, nie umie, o rowerach wie tyle, że mają dwa koła i kierownicę.
Babcia pojechała. Ciekawe, kiedy wróci i co wtedy wymyśli.
Przyjaciółka, jako samotna matka dwójki dzieci (8 i 10 lat w tej chwili), przez pewien czas korzystała z pomocy matki w opiece nad dziećmi, dopóki nie dowiedziała się, jak ta "opieka" wyglądała. Nie będę opisywać wszystkich szczegółów, bo kilka(naście?) historii musiałabym napisać, podam jeden przykład - matka wmawiała dzieciom (czyli swoim wnuczkom), że są głupie, brzydkie, do niczego się nie nadają i do niczego w życiu nie dojdą. Po wyjściu tego na jaw przyznała się natychmiast i z dumą stwierdziła, że: "to przecież prawda i ja tak mówię dla ich dobra, żeby później w życiu nie zaznały rozczarowania!".
No cóż, dziewczynki miały różne charaktery, więc po młodszej słowa babci spływały jak woda po gęsi, natomiast starsza brała je sobie bardzo do serca - niestety, jest w tej chwili nieco zalęknioną, niepewną siebie dziewczynką, mimo pochwał i podkreślania jej tego, w czym naprawdę jest dobra, jest bardzo niepewna własnych możliwości.
Oczywiście przyjaciółka postarała się o zminimalizowanie kontaktów na linii babcia-wnuczki, ale zabronić ich całkowicie nie może? nie chce? Nie wnikam i częściowo ją rozumiem, to jej matka, ona ją kocha, no a babcia wnuczki też kocha... W każdym razie zazwyczaj zgadza się na (na szczęście rzadkie) wizyty babci, no i najczęściej tego żałuje.
Wczoraj odebrałam telefon od przyjaciółki i przez pół godziny wysłuchiwałam monologu, którego przewodnim motywem były słowa: "Zabiję moją matkę!!!”. O co poszło? Już wyjaśniam.
Parę miesięcy temu przyjaciółka kupiła starszej córce rower - już taki "dorosły", porządny, nie "do pojeżdżenia na chwilkę", tylko taki na lata. Nie był to nabytek z najwyższej półki, ale dość porządny sprzęt, dobrany indywidualnie do dziecka - koła, rama itp. Dziewczynce rower przypasował aż miło, śmigała na nim z ochotą, dopóki nie wtrąciła się babcia.
Otóż (wg niej) rower jest za duży, męski (model typowo damski) i w ogóle niebezpieczny, jak będzie na nim jeździć, to zaraz się przewróci, połamie, a może i zabije. No zabić to przyjaciółka chciała swoją matkę, bo długi czas zajęło jej przekonanie dziecka, że rower jest odpowiedni dla niej, bezpieczny, że przecież już na nim jeździła i było OK...
A najlepsze jest to, że matka mojej przyjaciółki nigdy w życiu nie jeździła na rowerze, nie umie, o rowerach wie tyle, że mają dwa koła i kierownicę.
Babcia pojechała. Ciekawe, kiedy wróci i co wtedy wymyśli.
rodzinka
Ocena:
158
(176)
Historie o atakujących psach wywołały z mroków mojej (nie)pamięci pewne zdarzenie. Rzecz działa się w czasach niemalże prehistorycznych - czyli kiedy miałam ok. 12 lat.
Szłam na spacer z psem. Suka rasy bokser, 30 kg mięśni, niespożytej energii i ogólnej życzliwości do świata. Mimo tej wspomnianej życzliwości miała na sobie kaganiec, ponieważ spacer był przewidziany długi, z główną atrakcją dla psa - bieganie "luzem", bez smyczy, na niezbyt odległych łąkach czy innych nieużytkach. A psica, mimo że ogólnie karna i posłuszna wobec wszystkich domowników, jednej jedynej rzeczy nigdy nie pozwoliła mi zrobić - założyć sobie kagańca. No niestety, jeśli szłyśmy na spacer "z wybieganiem się" psa, kaganiec musiała mieć już założony w domu przez któregoś z rodziców (moich, nie psa). I wcale się psu nie dziwię, że w/w sprzętu nienawidziła serdecznie i szczerze, kaganiec był co prawda idealnie dopasowany do pyska i dający odpowiednią ilość miejsca na jego otworzenie, ale dość ciężki - z solidnych metalowych prętów. W trakcie jakiejś zabawy z psem raz dostałam tym ustrojstwem w kostkę, ze dwa razy w kolano - stanowczo nie polecam!
Idziemy. Sunia na smyczy, w kagańcu (tak, wiem, już wspominałam), łąki coraz bliżej i nagle pojawił się ON, znaczy owczarek niemiecki (w papiery mu nie zaglądałam, albo ON-ek, albo mocno w typie, więc niech mu już będzie ON). Nie wiem, skąd się wziął, podleciał jakoś od tyłu i zaatakował moją psicę. Ja, przerażona i zdezorientowana, odruchowo zrobiłam najwłaściwszą rzecz, a mianowicie puściłam smycz i odskoczyłam kilka kroków. Owszem, przez myśl przemknął mi głupi pomysł wpie*dolenia się między wódkę a zakąskę (czyli między walczące psy), bo chciałam mojej zdjąć kaganiec, ale zrezygnowałam z tego bardzo szybko, psi "ring" obejmował dość dużą przestrzeń, po której przemieszczały się błyskawicznie, ja mogłam tylko stać i obserwować.
Sunia po początkowym zaskoczeniu bardzo szybko przeszła od obrony do ataku. Próbowała ON-ka pokonać swoją masą, nie wyszło, bo kategoria wagowa chyba taka sama (ON-ek był większy, ale innej budowy, więc "wagowo" chyba wychodziło podobnie). Zaczęła więc używać kagańca, patrzyłam i dosłownie nie wierzyłam, ona wiedziała, że nie może gryźć, więc waliła tym kagańcem agresora i udało się! Chyba trafiła go w nos, bo w pewnym momencie usłyszałam tylko wysokie, żałosne skomlenie ON-ka i zaraz potem uciekał z podkulonym ogonem. Zniknął jak sen złoty, no nie, na pewno nie zdematerializował się, ale ja, zajęta sprawdzaniem, czy z moją psicą na pewno wszystko OK, po prostu nie zwróciłam uwagi, gdzie uciekł.
No właśnie, gdzie? Szłyśmy długą, pustą uliczką, zabudowaną domkami jednorodzinnym. Na bank wyleciał z któregoś podwórka. I teraz piekielność dodatkowa - bo o tej podstawowej pt.: "agresywny pies luzem, bez właściciela" to nawet nie wspomnę...
Otóż NIKT się nie przejął tym zdarzeniem. Moi rodzice ("no co, sunia sobie poradziła"), koleżanki ("ja tamtędy nie chodzę!"), nawet nauczyciele w szkole ("hmm... to może nie powinnaś tamtędy chodzić na spacery?"). Miałam 12 lat i nie wiedziałam, co jeszcze można by z tym zrobić, wszyscy mnie olali.
A psica wyszła z tego bez jednego draśnięcia.
Szłam na spacer z psem. Suka rasy bokser, 30 kg mięśni, niespożytej energii i ogólnej życzliwości do świata. Mimo tej wspomnianej życzliwości miała na sobie kaganiec, ponieważ spacer był przewidziany długi, z główną atrakcją dla psa - bieganie "luzem", bez smyczy, na niezbyt odległych łąkach czy innych nieużytkach. A psica, mimo że ogólnie karna i posłuszna wobec wszystkich domowników, jednej jedynej rzeczy nigdy nie pozwoliła mi zrobić - założyć sobie kagańca. No niestety, jeśli szłyśmy na spacer "z wybieganiem się" psa, kaganiec musiała mieć już założony w domu przez któregoś z rodziców (moich, nie psa). I wcale się psu nie dziwię, że w/w sprzętu nienawidziła serdecznie i szczerze, kaganiec był co prawda idealnie dopasowany do pyska i dający odpowiednią ilość miejsca na jego otworzenie, ale dość ciężki - z solidnych metalowych prętów. W trakcie jakiejś zabawy z psem raz dostałam tym ustrojstwem w kostkę, ze dwa razy w kolano - stanowczo nie polecam!
Idziemy. Sunia na smyczy, w kagańcu (tak, wiem, już wspominałam), łąki coraz bliżej i nagle pojawił się ON, znaczy owczarek niemiecki (w papiery mu nie zaglądałam, albo ON-ek, albo mocno w typie, więc niech mu już będzie ON). Nie wiem, skąd się wziął, podleciał jakoś od tyłu i zaatakował moją psicę. Ja, przerażona i zdezorientowana, odruchowo zrobiłam najwłaściwszą rzecz, a mianowicie puściłam smycz i odskoczyłam kilka kroków. Owszem, przez myśl przemknął mi głupi pomysł wpie*dolenia się między wódkę a zakąskę (czyli między walczące psy), bo chciałam mojej zdjąć kaganiec, ale zrezygnowałam z tego bardzo szybko, psi "ring" obejmował dość dużą przestrzeń, po której przemieszczały się błyskawicznie, ja mogłam tylko stać i obserwować.
Sunia po początkowym zaskoczeniu bardzo szybko przeszła od obrony do ataku. Próbowała ON-ka pokonać swoją masą, nie wyszło, bo kategoria wagowa chyba taka sama (ON-ek był większy, ale innej budowy, więc "wagowo" chyba wychodziło podobnie). Zaczęła więc używać kagańca, patrzyłam i dosłownie nie wierzyłam, ona wiedziała, że nie może gryźć, więc waliła tym kagańcem agresora i udało się! Chyba trafiła go w nos, bo w pewnym momencie usłyszałam tylko wysokie, żałosne skomlenie ON-ka i zaraz potem uciekał z podkulonym ogonem. Zniknął jak sen złoty, no nie, na pewno nie zdematerializował się, ale ja, zajęta sprawdzaniem, czy z moją psicą na pewno wszystko OK, po prostu nie zwróciłam uwagi, gdzie uciekł.
No właśnie, gdzie? Szłyśmy długą, pustą uliczką, zabudowaną domkami jednorodzinnym. Na bank wyleciał z któregoś podwórka. I teraz piekielność dodatkowa - bo o tej podstawowej pt.: "agresywny pies luzem, bez właściciela" to nawet nie wspomnę...
Otóż NIKT się nie przejął tym zdarzeniem. Moi rodzice ("no co, sunia sobie poradziła"), koleżanki ("ja tamtędy nie chodzę!"), nawet nauczyciele w szkole ("hmm... to może nie powinnaś tamtędy chodzić na spacery?"). Miałam 12 lat i nie wiedziałam, co jeszcze można by z tym zrobić, wszyscy mnie olali.
A psica wyszła z tego bez jednego draśnięcia.
spokojna_ulica
Ocena:
103
(139)
Pracuję jako opiekunka osób starszych w domu opieki.
Krótka sytuacja z któregoś dnia pracy. Na zmianie ja, Ela (pielęgniarka i jednocześnie nasza przełożona) oraz Marlenka - nowa, pracuje od miesiąca. Już chyba wspominałam, że nowi mają "okres ochronny", nikt nie wymaga od nich tyle, ile od starych pracowników, no ale pewne rzeczy muszą być zrobione i tyle. A że Marlenka jeszcze na statusie "nowej", to ja robię 2/3 roboty, ona resztę.
Dniówka jak dniówka, jakoś leci. Po ostrym zap... no, po intensywnej pracy dochodzimy z Marlenką do wniosku, że WSZYSTKO jest już zrobione i można chwilę odsapnąć. Na dyżurce* miękki fotel kusi i już się w nim wygodnie ulokowałam (sorry, Marlenko, są jeszcze krzesła), kiedy wchodzi Ela.
- Ooo, siedzicie tu sobie...
Ponieważ Marlenka (oprócz tego, że poderwała się nerwowo z krzesła) nie zareagowała na słowa Eli, postanowiłam się łaskawie odezwać:
- Noo...
- Zrobione wszystko?
- Wykąpani, przebrani, faceci ogoleni. Nic się nie dzieje, nikt nic nie zgłaszał, do obiadu (za 15 min!!!) mamy luz.
- Aha... Ala pani X zgłaszała złe samopoczucie, ona ma problemy z ciśnieniem, więc trzeba...
- A tak, przed chwila mierzyłam jej ciśnienie. (Wygrzebuję z kieszeni kartkę). Tu masz wynik, jest w normie, chyba znowu panikuje.
- Pan Y wołał, chyba trzeba...
- Tak, zmieniłam mu już pampersa i poprawiłam go w łóżku.
- Pani Z...
- No niestety ma biegunkę, dać Loperamid?
- Chyba tak.
W tym momencie odzywa się Marlenka:
- To ja jej dam.
Ja:
- Aha. To ja pójdę zapalić.
Dostałam opie*dol od Eli. Jak tak można, iść sobie na papierosa, kiedy inni pracują! Serio?
* "NA" dyżurce!!! I koniec dyskusji, tak mówimy i nie będę inaczej pisać!
Krótka sytuacja z któregoś dnia pracy. Na zmianie ja, Ela (pielęgniarka i jednocześnie nasza przełożona) oraz Marlenka - nowa, pracuje od miesiąca. Już chyba wspominałam, że nowi mają "okres ochronny", nikt nie wymaga od nich tyle, ile od starych pracowników, no ale pewne rzeczy muszą być zrobione i tyle. A że Marlenka jeszcze na statusie "nowej", to ja robię 2/3 roboty, ona resztę.
Dniówka jak dniówka, jakoś leci. Po ostrym zap... no, po intensywnej pracy dochodzimy z Marlenką do wniosku, że WSZYSTKO jest już zrobione i można chwilę odsapnąć. Na dyżurce* miękki fotel kusi i już się w nim wygodnie ulokowałam (sorry, Marlenko, są jeszcze krzesła), kiedy wchodzi Ela.
- Ooo, siedzicie tu sobie...
Ponieważ Marlenka (oprócz tego, że poderwała się nerwowo z krzesła) nie zareagowała na słowa Eli, postanowiłam się łaskawie odezwać:
- Noo...
- Zrobione wszystko?
- Wykąpani, przebrani, faceci ogoleni. Nic się nie dzieje, nikt nic nie zgłaszał, do obiadu (za 15 min!!!) mamy luz.
- Aha... Ala pani X zgłaszała złe samopoczucie, ona ma problemy z ciśnieniem, więc trzeba...
- A tak, przed chwila mierzyłam jej ciśnienie. (Wygrzebuję z kieszeni kartkę). Tu masz wynik, jest w normie, chyba znowu panikuje.
- Pan Y wołał, chyba trzeba...
- Tak, zmieniłam mu już pampersa i poprawiłam go w łóżku.
- Pani Z...
- No niestety ma biegunkę, dać Loperamid?
- Chyba tak.
W tym momencie odzywa się Marlenka:
- To ja jej dam.
Ja:
- Aha. To ja pójdę zapalić.
Dostałam opie*dol od Eli. Jak tak można, iść sobie na papierosa, kiedy inni pracują! Serio?
* "NA" dyżurce!!! I koniec dyskusji, tak mówimy i nie będę inaczej pisać!
Ocena:
148
(186)