Profil użytkownika
Xynthia ♀
Zamieszcza historie od: | 30 sierpnia 2017 - 21:03 |
Ostatnio: | 26 października 2024 - 20:19 |
- Historii na głównej: 147 z 157
- Punktów za historie: 19009
- Komentarzy: 616
- Punktów za komentarze: 4664
Spotkałam dzisiaj dawno niewidzianą znajomą, niestety nie zdążyłyśmy sobie porozmawiać, ponieważ znajoma była bardzo "monotematyczna" - gdzie można kupić gaz pieprzowy odpowiedni na psy?
Wyjaśnienia zostały mi udzielone bardzo chaotycznie. To, co z tego wydedukowałam, przedstawiam Wam:
Otóż suczka znajomej akurat ma cieczkę. Na pełne oburzenia pytania, dlaczego sunia nie jest wysterylizowana, odpowiadam - nie jest i nie będzie, ponieważ jest psem rasowym, rodowodowym i "wystawowym". Ogólnie zadbany, wypieszczony, a wręcz nawet rozpieszczony pies, dla którego spacer to spacer, a nie krótkie "wyjście na siusiu". A przynajmniej tak było, dopóki nie dostała cieczki (sunia młoda, to jej pierwsza cieczka)...
Najpóźniej minutę-dwie po wyjściu na spacer koło suni zaczynają się kręcić "amanci". Nie, nie żadne bezpańskie psy, każdy ma obrożę i czasem nawet adresatkę przy niej, tylko że właściciela nigdy nie ma w pobliżu.
Najczęściej znajoma słyszy jakieś odległe nawoływania: "Kaaajtek!!!", "Nero!!!", czasem tylko krótkie, naglące gwizdnięcie, na które "amant" oczywiście nie reaguje, mając przed sobą sukę w rui. Niestety, nie reaguje też na próby przegonienia go, znajoma niemalże ze łzami w oczach opowiadała mi chaotycznie, że dzisiaj musiała sunię wziąć na ręce, aby ją uchronić przed pokryciem przez bardzo namolnego samca, a sunia spokojnie ponad 20 kg waży. Spacery z przyjemności zamieniły się w krótkie wyjścia pt. "załatw się i szybko do domu".
Ktoś zna jakieś rozwiązanie (oprócz wspomnianego na początku gazu pieprzowego)?
Wyjaśnienia zostały mi udzielone bardzo chaotycznie. To, co z tego wydedukowałam, przedstawiam Wam:
Otóż suczka znajomej akurat ma cieczkę. Na pełne oburzenia pytania, dlaczego sunia nie jest wysterylizowana, odpowiadam - nie jest i nie będzie, ponieważ jest psem rasowym, rodowodowym i "wystawowym". Ogólnie zadbany, wypieszczony, a wręcz nawet rozpieszczony pies, dla którego spacer to spacer, a nie krótkie "wyjście na siusiu". A przynajmniej tak było, dopóki nie dostała cieczki (sunia młoda, to jej pierwsza cieczka)...
Najpóźniej minutę-dwie po wyjściu na spacer koło suni zaczynają się kręcić "amanci". Nie, nie żadne bezpańskie psy, każdy ma obrożę i czasem nawet adresatkę przy niej, tylko że właściciela nigdy nie ma w pobliżu.
Najczęściej znajoma słyszy jakieś odległe nawoływania: "Kaaajtek!!!", "Nero!!!", czasem tylko krótkie, naglące gwizdnięcie, na które "amant" oczywiście nie reaguje, mając przed sobą sukę w rui. Niestety, nie reaguje też na próby przegonienia go, znajoma niemalże ze łzami w oczach opowiadała mi chaotycznie, że dzisiaj musiała sunię wziąć na ręce, aby ją uchronić przed pokryciem przez bardzo namolnego samca, a sunia spokojnie ponad 20 kg waży. Spacery z przyjemności zamieniły się w krótkie wyjścia pt. "załatw się i szybko do domu".
Ktoś zna jakieś rozwiązanie (oprócz wspomnianego na początku gazu pieprzowego)?
spacer
Ocena:
43
(131)
Piekielna Szefowa mi się przypomniała...
Historia działa się ze 4-5 lat temu. Szczęśliwa jak prosię w deszcz, że udało mi się znaleźć pracę pn-pt od 8.00 do 16.00 (czyli Młoda w przedszkolu od 7.00 do 17.00... no ale zaopiekowana, a ja MAM PRACĘ!) nie zwracałam uwagi na mnóstwo niedogodności, nieprawidłowości, jak i na wredny charakterek szefowej. A tak na marginesie, nie wiecie przypadkiem, czemu pracodawcy nie chcą zatrudniać kobiet "z przychówkiem" w wieku żłobkowym/wczesnoprzedszkolnym? Tak tylko pytam...
Prawie równocześnie ze mną u Piekielnej Szefowej zatrudniła się Kasia. Kasia była szczęśliwą mężatką i "posiadaczką" dziecka płci żeńskiej w przedziale wiekowym 8-10 lat (wybaczcie, teraz już nie pamiętam dokładnie). I któregoś dnia zadzwoniono do niej ze szkoły, że córka chora, ma gorączkę, dreszcze, czy przyjedzie ją odebrać? No nie, nie przyjedzie, ale szkoła bliziutko od domu, niech córka idzie, a ona pomyśli. Po upewnieniu się (telefonicznym), że córka dotarła bezpiecznie do domu, z dużą obawą udała się do szefowej poprosić, czy mogłaby wyjść z pracy 2 godziny wcześniej, żeby iść z dzieckiem do lekarza. Wróciła bardzo szybko z nieszczególną miną, ale to nie koniec...
Nasza Piekielna Szefowa miała "przeuroczy" zwyczaj - kiedy szło się do niej do biura z jakąś sprawą/prośbą, najczęściej odpowiedź była krótka i negatywna. Po czym przychodziła do nas, na stanowiska pracy (telemarketing) i przy wszystkich długo i obrazowo wyjaśniała DLACZEGO NIE, mieszając z błotem, wyśmiewając itp. Tak też było i teraz. Kasia usłyszała, że:
- Szefowa ma już dość takich pracowników, co to by chcieli więcej wolnego, niż pracy (no sorry, Kasia nie pracowała zbyt długo, ale to była jej PIERWSZA prośba o jakiekolwiek wolne - przypominam, dwie godziny!).
- A mąż to nie może iść z dzieckiem do lekarza? (był w delegacji na drugim końcu Polski).
- "Dziecko ma gorączkę? To polopiryna i pod kołdrę!"
W tym momencie nie wytrzymałam. Szybciej, niż pomyślałam, wypaliłam:
- Można jeszcze na trzy zdrowaśki do pieca.
Piekielnej Szefowej urwał się słowotok. Poczerwieniała, potoczyła wokół groźnym spojrzeniem - większość pracowników usiłowała udawać, że wcale się nie śmieją... Wydała z siebie jakieś obrażone prychnięcie i potuptała do biura, na odchodne rzucając do Kasi przez ramię:
- Niech pani idzie! Ale ja te dwie godziny pani odliczę!!!
I do dzisiaj męczy mnie pytanie - co i z czego ona jej chciała odliczać? Pracowałyśmy na umowę o dzieło, z wynagrodzeniem prowizyjnym, czyli "ile sprzedasz, tyle masz".
Tę niewątpliwie atrakcyjną i rozwojową pracę rzuciłam niedługo później, jak tylko znalazłam coś bardziej normalnego.
Historia działa się ze 4-5 lat temu. Szczęśliwa jak prosię w deszcz, że udało mi się znaleźć pracę pn-pt od 8.00 do 16.00 (czyli Młoda w przedszkolu od 7.00 do 17.00... no ale zaopiekowana, a ja MAM PRACĘ!) nie zwracałam uwagi na mnóstwo niedogodności, nieprawidłowości, jak i na wredny charakterek szefowej. A tak na marginesie, nie wiecie przypadkiem, czemu pracodawcy nie chcą zatrudniać kobiet "z przychówkiem" w wieku żłobkowym/wczesnoprzedszkolnym? Tak tylko pytam...
Prawie równocześnie ze mną u Piekielnej Szefowej zatrudniła się Kasia. Kasia była szczęśliwą mężatką i "posiadaczką" dziecka płci żeńskiej w przedziale wiekowym 8-10 lat (wybaczcie, teraz już nie pamiętam dokładnie). I któregoś dnia zadzwoniono do niej ze szkoły, że córka chora, ma gorączkę, dreszcze, czy przyjedzie ją odebrać? No nie, nie przyjedzie, ale szkoła bliziutko od domu, niech córka idzie, a ona pomyśli. Po upewnieniu się (telefonicznym), że córka dotarła bezpiecznie do domu, z dużą obawą udała się do szefowej poprosić, czy mogłaby wyjść z pracy 2 godziny wcześniej, żeby iść z dzieckiem do lekarza. Wróciła bardzo szybko z nieszczególną miną, ale to nie koniec...
Nasza Piekielna Szefowa miała "przeuroczy" zwyczaj - kiedy szło się do niej do biura z jakąś sprawą/prośbą, najczęściej odpowiedź była krótka i negatywna. Po czym przychodziła do nas, na stanowiska pracy (telemarketing) i przy wszystkich długo i obrazowo wyjaśniała DLACZEGO NIE, mieszając z błotem, wyśmiewając itp. Tak też było i teraz. Kasia usłyszała, że:
- Szefowa ma już dość takich pracowników, co to by chcieli więcej wolnego, niż pracy (no sorry, Kasia nie pracowała zbyt długo, ale to była jej PIERWSZA prośba o jakiekolwiek wolne - przypominam, dwie godziny!).
- A mąż to nie może iść z dzieckiem do lekarza? (był w delegacji na drugim końcu Polski).
- "Dziecko ma gorączkę? To polopiryna i pod kołdrę!"
W tym momencie nie wytrzymałam. Szybciej, niż pomyślałam, wypaliłam:
- Można jeszcze na trzy zdrowaśki do pieca.
Piekielnej Szefowej urwał się słowotok. Poczerwieniała, potoczyła wokół groźnym spojrzeniem - większość pracowników usiłowała udawać, że wcale się nie śmieją... Wydała z siebie jakieś obrażone prychnięcie i potuptała do biura, na odchodne rzucając do Kasi przez ramię:
- Niech pani idzie! Ale ja te dwie godziny pani odliczę!!!
I do dzisiaj męczy mnie pytanie - co i z czego ona jej chciała odliczać? Pracowałyśmy na umowę o dzieło, z wynagrodzeniem prowizyjnym, czyli "ile sprzedasz, tyle masz".
Tę niewątpliwie atrakcyjną i rozwojową pracę rzuciłam niedługo później, jak tylko znalazłam coś bardziej normalnego.
call_center
Ocena:
196
(204)
Mam przyjaciółkę, a przyjaciółka ma matkę. Jest to osoba (matka, nie przyjaciółka) trochę specyficzna. No dobra, powiedzmy sobie szczerze, mocno toksyczna.
Przyjaciółka, jako samotna matka dwójki dzieci (8 i 10 lat w tej chwili), przez pewien czas korzystała z pomocy matki w opiece nad dziećmi, dopóki nie dowiedziała się, jak ta "opieka" wyglądała. Nie będę opisywać wszystkich szczegółów, bo kilka(naście?) historii musiałabym napisać, podam jeden przykład - matka wmawiała dzieciom (czyli swoim wnuczkom), że są głupie, brzydkie, do niczego się nie nadają i do niczego w życiu nie dojdą. Po wyjściu tego na jaw przyznała się natychmiast i z dumą stwierdziła, że: "to przecież prawda i ja tak mówię dla ich dobra, żeby później w życiu nie zaznały rozczarowania!".
No cóż, dziewczynki miały różne charaktery, więc po młodszej słowa babci spływały jak woda po gęsi, natomiast starsza brała je sobie bardzo do serca - niestety, jest w tej chwili nieco zalęknioną, niepewną siebie dziewczynką, mimo pochwał i podkreślania jej tego, w czym naprawdę jest dobra, jest bardzo niepewna własnych możliwości.
Oczywiście przyjaciółka postarała się o zminimalizowanie kontaktów na linii babcia-wnuczki, ale zabronić ich całkowicie nie może? nie chce? Nie wnikam i częściowo ją rozumiem, to jej matka, ona ją kocha, no a babcia wnuczki też kocha... W każdym razie zazwyczaj zgadza się na (na szczęście rzadkie) wizyty babci, no i najczęściej tego żałuje.
Wczoraj odebrałam telefon od przyjaciółki i przez pół godziny wysłuchiwałam monologu, którego przewodnim motywem były słowa: "Zabiję moją matkę!!!”. O co poszło? Już wyjaśniam.
Parę miesięcy temu przyjaciółka kupiła starszej córce rower - już taki "dorosły", porządny, nie "do pojeżdżenia na chwilkę", tylko taki na lata. Nie był to nabytek z najwyższej półki, ale dość porządny sprzęt, dobrany indywidualnie do dziecka - koła, rama itp. Dziewczynce rower przypasował aż miło, śmigała na nim z ochotą, dopóki nie wtrąciła się babcia.
Otóż (wg niej) rower jest za duży, męski (model typowo damski) i w ogóle niebezpieczny, jak będzie na nim jeździć, to zaraz się przewróci, połamie, a może i zabije. No zabić to przyjaciółka chciała swoją matkę, bo długi czas zajęło jej przekonanie dziecka, że rower jest odpowiedni dla niej, bezpieczny, że przecież już na nim jeździła i było OK...
A najlepsze jest to, że matka mojej przyjaciółki nigdy w życiu nie jeździła na rowerze, nie umie, o rowerach wie tyle, że mają dwa koła i kierownicę.
Babcia pojechała. Ciekawe, kiedy wróci i co wtedy wymyśli.
Przyjaciółka, jako samotna matka dwójki dzieci (8 i 10 lat w tej chwili), przez pewien czas korzystała z pomocy matki w opiece nad dziećmi, dopóki nie dowiedziała się, jak ta "opieka" wyglądała. Nie będę opisywać wszystkich szczegółów, bo kilka(naście?) historii musiałabym napisać, podam jeden przykład - matka wmawiała dzieciom (czyli swoim wnuczkom), że są głupie, brzydkie, do niczego się nie nadają i do niczego w życiu nie dojdą. Po wyjściu tego na jaw przyznała się natychmiast i z dumą stwierdziła, że: "to przecież prawda i ja tak mówię dla ich dobra, żeby później w życiu nie zaznały rozczarowania!".
No cóż, dziewczynki miały różne charaktery, więc po młodszej słowa babci spływały jak woda po gęsi, natomiast starsza brała je sobie bardzo do serca - niestety, jest w tej chwili nieco zalęknioną, niepewną siebie dziewczynką, mimo pochwał i podkreślania jej tego, w czym naprawdę jest dobra, jest bardzo niepewna własnych możliwości.
Oczywiście przyjaciółka postarała się o zminimalizowanie kontaktów na linii babcia-wnuczki, ale zabronić ich całkowicie nie może? nie chce? Nie wnikam i częściowo ją rozumiem, to jej matka, ona ją kocha, no a babcia wnuczki też kocha... W każdym razie zazwyczaj zgadza się na (na szczęście rzadkie) wizyty babci, no i najczęściej tego żałuje.
Wczoraj odebrałam telefon od przyjaciółki i przez pół godziny wysłuchiwałam monologu, którego przewodnim motywem były słowa: "Zabiję moją matkę!!!”. O co poszło? Już wyjaśniam.
Parę miesięcy temu przyjaciółka kupiła starszej córce rower - już taki "dorosły", porządny, nie "do pojeżdżenia na chwilkę", tylko taki na lata. Nie był to nabytek z najwyższej półki, ale dość porządny sprzęt, dobrany indywidualnie do dziecka - koła, rama itp. Dziewczynce rower przypasował aż miło, śmigała na nim z ochotą, dopóki nie wtrąciła się babcia.
Otóż (wg niej) rower jest za duży, męski (model typowo damski) i w ogóle niebezpieczny, jak będzie na nim jeździć, to zaraz się przewróci, połamie, a może i zabije. No zabić to przyjaciółka chciała swoją matkę, bo długi czas zajęło jej przekonanie dziecka, że rower jest odpowiedni dla niej, bezpieczny, że przecież już na nim jeździła i było OK...
A najlepsze jest to, że matka mojej przyjaciółki nigdy w życiu nie jeździła na rowerze, nie umie, o rowerach wie tyle, że mają dwa koła i kierownicę.
Babcia pojechała. Ciekawe, kiedy wróci i co wtedy wymyśli.
rodzinka
Ocena:
158
(176)
Historie o atakujących psach wywołały z mroków mojej (nie)pamięci pewne zdarzenie. Rzecz działa się w czasach niemalże prehistorycznych - czyli kiedy miałam ok. 12 lat.
Szłam na spacer z psem. Suka rasy bokser, 30 kg mięśni, niespożytej energii i ogólnej życzliwości do świata. Mimo tej wspomnianej życzliwości miała na sobie kaganiec, ponieważ spacer był przewidziany długi, z główną atrakcją dla psa - bieganie "luzem", bez smyczy, na niezbyt odległych łąkach czy innych nieużytkach. A psica, mimo że ogólnie karna i posłuszna wobec wszystkich domowników, jednej jedynej rzeczy nigdy nie pozwoliła mi zrobić - założyć sobie kagańca. No niestety, jeśli szłyśmy na spacer "z wybieganiem się" psa, kaganiec musiała mieć już założony w domu przez któregoś z rodziców (moich, nie psa). I wcale się psu nie dziwię, że w/w sprzętu nienawidziła serdecznie i szczerze, kaganiec był co prawda idealnie dopasowany do pyska i dający odpowiednią ilość miejsca na jego otworzenie, ale dość ciężki - z solidnych metalowych prętów. W trakcie jakiejś zabawy z psem raz dostałam tym ustrojstwem w kostkę, ze dwa razy w kolano - stanowczo nie polecam!
Idziemy. Sunia na smyczy, w kagańcu (tak, wiem, już wspominałam), łąki coraz bliżej i nagle pojawił się ON, znaczy owczarek niemiecki (w papiery mu nie zaglądałam, albo ON-ek, albo mocno w typie, więc niech mu już będzie ON). Nie wiem, skąd się wziął, podleciał jakoś od tyłu i zaatakował moją psicę. Ja, przerażona i zdezorientowana, odruchowo zrobiłam najwłaściwszą rzecz, a mianowicie puściłam smycz i odskoczyłam kilka kroków. Owszem, przez myśl przemknął mi głupi pomysł wpie*dolenia się między wódkę a zakąskę (czyli między walczące psy), bo chciałam mojej zdjąć kaganiec, ale zrezygnowałam z tego bardzo szybko, psi "ring" obejmował dość dużą przestrzeń, po której przemieszczały się błyskawicznie, ja mogłam tylko stać i obserwować.
Sunia po początkowym zaskoczeniu bardzo szybko przeszła od obrony do ataku. Próbowała ON-ka pokonać swoją masą, nie wyszło, bo kategoria wagowa chyba taka sama (ON-ek był większy, ale innej budowy, więc "wagowo" chyba wychodziło podobnie). Zaczęła więc używać kagańca, patrzyłam i dosłownie nie wierzyłam, ona wiedziała, że nie może gryźć, więc waliła tym kagańcem agresora i udało się! Chyba trafiła go w nos, bo w pewnym momencie usłyszałam tylko wysokie, żałosne skomlenie ON-ka i zaraz potem uciekał z podkulonym ogonem. Zniknął jak sen złoty, no nie, na pewno nie zdematerializował się, ale ja, zajęta sprawdzaniem, czy z moją psicą na pewno wszystko OK, po prostu nie zwróciłam uwagi, gdzie uciekł.
No właśnie, gdzie? Szłyśmy długą, pustą uliczką, zabudowaną domkami jednorodzinnym. Na bank wyleciał z któregoś podwórka. I teraz piekielność dodatkowa - bo o tej podstawowej pt.: "agresywny pies luzem, bez właściciela" to nawet nie wspomnę...
Otóż NIKT się nie przejął tym zdarzeniem. Moi rodzice ("no co, sunia sobie poradziła"), koleżanki ("ja tamtędy nie chodzę!"), nawet nauczyciele w szkole ("hmm... to może nie powinnaś tamtędy chodzić na spacery?"). Miałam 12 lat i nie wiedziałam, co jeszcze można by z tym zrobić, wszyscy mnie olali.
A psica wyszła z tego bez jednego draśnięcia.
Szłam na spacer z psem. Suka rasy bokser, 30 kg mięśni, niespożytej energii i ogólnej życzliwości do świata. Mimo tej wspomnianej życzliwości miała na sobie kaganiec, ponieważ spacer był przewidziany długi, z główną atrakcją dla psa - bieganie "luzem", bez smyczy, na niezbyt odległych łąkach czy innych nieużytkach. A psica, mimo że ogólnie karna i posłuszna wobec wszystkich domowników, jednej jedynej rzeczy nigdy nie pozwoliła mi zrobić - założyć sobie kagańca. No niestety, jeśli szłyśmy na spacer "z wybieganiem się" psa, kaganiec musiała mieć już założony w domu przez któregoś z rodziców (moich, nie psa). I wcale się psu nie dziwię, że w/w sprzętu nienawidziła serdecznie i szczerze, kaganiec był co prawda idealnie dopasowany do pyska i dający odpowiednią ilość miejsca na jego otworzenie, ale dość ciężki - z solidnych metalowych prętów. W trakcie jakiejś zabawy z psem raz dostałam tym ustrojstwem w kostkę, ze dwa razy w kolano - stanowczo nie polecam!
Idziemy. Sunia na smyczy, w kagańcu (tak, wiem, już wspominałam), łąki coraz bliżej i nagle pojawił się ON, znaczy owczarek niemiecki (w papiery mu nie zaglądałam, albo ON-ek, albo mocno w typie, więc niech mu już będzie ON). Nie wiem, skąd się wziął, podleciał jakoś od tyłu i zaatakował moją psicę. Ja, przerażona i zdezorientowana, odruchowo zrobiłam najwłaściwszą rzecz, a mianowicie puściłam smycz i odskoczyłam kilka kroków. Owszem, przez myśl przemknął mi głupi pomysł wpie*dolenia się między wódkę a zakąskę (czyli między walczące psy), bo chciałam mojej zdjąć kaganiec, ale zrezygnowałam z tego bardzo szybko, psi "ring" obejmował dość dużą przestrzeń, po której przemieszczały się błyskawicznie, ja mogłam tylko stać i obserwować.
Sunia po początkowym zaskoczeniu bardzo szybko przeszła od obrony do ataku. Próbowała ON-ka pokonać swoją masą, nie wyszło, bo kategoria wagowa chyba taka sama (ON-ek był większy, ale innej budowy, więc "wagowo" chyba wychodziło podobnie). Zaczęła więc używać kagańca, patrzyłam i dosłownie nie wierzyłam, ona wiedziała, że nie może gryźć, więc waliła tym kagańcem agresora i udało się! Chyba trafiła go w nos, bo w pewnym momencie usłyszałam tylko wysokie, żałosne skomlenie ON-ka i zaraz potem uciekał z podkulonym ogonem. Zniknął jak sen złoty, no nie, na pewno nie zdematerializował się, ale ja, zajęta sprawdzaniem, czy z moją psicą na pewno wszystko OK, po prostu nie zwróciłam uwagi, gdzie uciekł.
No właśnie, gdzie? Szłyśmy długą, pustą uliczką, zabudowaną domkami jednorodzinnym. Na bank wyleciał z któregoś podwórka. I teraz piekielność dodatkowa - bo o tej podstawowej pt.: "agresywny pies luzem, bez właściciela" to nawet nie wspomnę...
Otóż NIKT się nie przejął tym zdarzeniem. Moi rodzice ("no co, sunia sobie poradziła"), koleżanki ("ja tamtędy nie chodzę!"), nawet nauczyciele w szkole ("hmm... to może nie powinnaś tamtędy chodzić na spacery?"). Miałam 12 lat i nie wiedziałam, co jeszcze można by z tym zrobić, wszyscy mnie olali.
A psica wyszła z tego bez jednego draśnięcia.
spokojna_ulica
Ocena:
102
(138)
Pracuję jako opiekunka osób starszych w domu opieki.
Krótka sytuacja z któregoś dnia pracy. Na zmianie ja, Ela (pielęgniarka i jednocześnie nasza przełożona) oraz Marlenka - nowa, pracuje od miesiąca. Już chyba wspominałam, że nowi mają "okres ochronny", nikt nie wymaga od nich tyle, ile od starych pracowników, no ale pewne rzeczy muszą być zrobione i tyle. A że Marlenka jeszcze na statusie "nowej", to ja robię 2/3 roboty, ona resztę.
Dniówka jak dniówka, jakoś leci. Po ostrym zap... no, po intensywnej pracy dochodzimy z Marlenką do wniosku, że WSZYSTKO jest już zrobione i można chwilę odsapnąć. Na dyżurce* miękki fotel kusi i już się w nim wygodnie ulokowałam (sorry, Marlenko, są jeszcze krzesła), kiedy wchodzi Ela.
- Ooo, siedzicie tu sobie...
Ponieważ Marlenka (oprócz tego, że poderwała się nerwowo z krzesła) nie zareagowała na słowa Eli, postanowiłam się łaskawie odezwać:
- Noo...
- Zrobione wszystko?
- Wykąpani, przebrani, faceci ogoleni. Nic się nie dzieje, nikt nic nie zgłaszał, do obiadu (za 15 min!!!) mamy luz.
- Aha... Ala pani X zgłaszała złe samopoczucie, ona ma problemy z ciśnieniem, więc trzeba...
- A tak, przed chwila mierzyłam jej ciśnienie. (Wygrzebuję z kieszeni kartkę). Tu masz wynik, jest w normie, chyba znowu panikuje.
- Pan Y wołał, chyba trzeba...
- Tak, zmieniłam mu już pampersa i poprawiłam go w łóżku.
- Pani Z...
- No niestety ma biegunkę, dać Loperamid?
- Chyba tak.
W tym momencie odzywa się Marlenka:
- To ja jej dam.
Ja:
- Aha. To ja pójdę zapalić.
Dostałam opie*dol od Eli. Jak tak można, iść sobie na papierosa, kiedy inni pracują! Serio?
* "NA" dyżurce!!! I koniec dyskusji, tak mówimy i nie będę inaczej pisać!
Krótka sytuacja z któregoś dnia pracy. Na zmianie ja, Ela (pielęgniarka i jednocześnie nasza przełożona) oraz Marlenka - nowa, pracuje od miesiąca. Już chyba wspominałam, że nowi mają "okres ochronny", nikt nie wymaga od nich tyle, ile od starych pracowników, no ale pewne rzeczy muszą być zrobione i tyle. A że Marlenka jeszcze na statusie "nowej", to ja robię 2/3 roboty, ona resztę.
Dniówka jak dniówka, jakoś leci. Po ostrym zap... no, po intensywnej pracy dochodzimy z Marlenką do wniosku, że WSZYSTKO jest już zrobione i można chwilę odsapnąć. Na dyżurce* miękki fotel kusi i już się w nim wygodnie ulokowałam (sorry, Marlenko, są jeszcze krzesła), kiedy wchodzi Ela.
- Ooo, siedzicie tu sobie...
Ponieważ Marlenka (oprócz tego, że poderwała się nerwowo z krzesła) nie zareagowała na słowa Eli, postanowiłam się łaskawie odezwać:
- Noo...
- Zrobione wszystko?
- Wykąpani, przebrani, faceci ogoleni. Nic się nie dzieje, nikt nic nie zgłaszał, do obiadu (za 15 min!!!) mamy luz.
- Aha... Ala pani X zgłaszała złe samopoczucie, ona ma problemy z ciśnieniem, więc trzeba...
- A tak, przed chwila mierzyłam jej ciśnienie. (Wygrzebuję z kieszeni kartkę). Tu masz wynik, jest w normie, chyba znowu panikuje.
- Pan Y wołał, chyba trzeba...
- Tak, zmieniłam mu już pampersa i poprawiłam go w łóżku.
- Pani Z...
- No niestety ma biegunkę, dać Loperamid?
- Chyba tak.
W tym momencie odzywa się Marlenka:
- To ja jej dam.
Ja:
- Aha. To ja pójdę zapalić.
Dostałam opie*dol od Eli. Jak tak można, iść sobie na papierosa, kiedy inni pracują! Serio?
* "NA" dyżurce!!! I koniec dyskusji, tak mówimy i nie będę inaczej pisać!
Ocena:
148
(186)
Nie wierzę, no po prostu nie wierzę. Historia z wczoraj, ale dzisiaj musiałam jeszcze upewnić się, że to się wydarzyło naprawdę, że ta rozmowa telefoniczna mi się nie przyśniła, ewentualnie że znajoma zadzwoni z samego rana z informacją: "Ha, ha, ha, wczoraj był Światowy Dzień Wkręcania Ludzi Przez Telefon, nabrałaś się?"...
Tak, historia przydarzyła się mojej znajomej. Kiedyś mieszkałyśmy w tym samym budynku, teraz na tym samym osiedlu i mniej-więcej w tym samym czasie (ok. 1,5 roku temu) przeprowadzałyśmy się z małych kliteczek do "normalnych" mieszkań. W związku z tym rozmów typu "jak urządzić kuchnię/łazienkę/pokój/wstaw co chcesz" przeprowadziłyśmy milion, podrzucałyśmy sobie nawzajem pomysły, informowałyśmy się wzajemnie o promocjach, wyprzedażach, okazjach itp. Teraz już mieszkamy, odwiedzamy się czasem (pracujemy też razem), a temat mieszkania powraca od czasu do czasu - ona ma jeszcze nie do końca urządzoną kuchnię, mnie marzy się szafa na wymiar w przedpokoju, no i większy regał na książki by mi się przydał.
No właśnie, kuchnia. Ja mam malutką kuchnię (i na moje potrzeby wystarczy), ona ma bardzo ładną, dużą kuchnię, więc wymyśliła sobie kuchnio-jadalnię. O ile część kuchenna była zrobiona i umeblowana od razu, to z jadalnianą gorzej. Chciała stół nie tyle duży, co rozkładany do jak największych rozmiarów, pasujący kolorem i stylem do pozostałych mebli kuchennych, do tego wiadomo, odpowiednie krzesła. Na zasadzie "nie pali się, kupię jak trafię dokładnie TO" kąt jadalniany w kuchni straszył pustką.
Byłam u niej jakoś tak miesiąc temu i w pustym dotychczas kącie zobaczyłam stół. Piękny, dokładnie taki jak chciała i pasujące krzesła. Pochwaliłam nabytek, pozachwycałam się, no i oczywiście zapytałam gdzie kupiła. A od sąsiada.
Tutaj potrzebne krótkie wyjaśnienie - jednym z jej sąsiadów jest Pan Pijak. Taki zwykły, rasowy pijak, którego głównym problemem jest utrzymanie odpowiedniego poziomu alkoholu w organizmie. Poza tym nie jest uciążliwy, owszem, schodzą się do niego inne okoliczne pijaczki, ale (o dziwo) nie urządzają typowych popijaw z hałasowaniem na cały blok, więc innym mieszkańcom to nie przeszkadza. Pije to pije, jego sprawa, nie hałasuje, nie awanturuje się, nie zanieczyszcza klatki schodowej, ogólnie powodów do skarg nie daje. I to właśnie Pan Pijak zaczepił któregoś dnia moją znajomą, że ma stół do sprzedania. Niedrogo, za stówkę, krzesła jeszcze dorzuci, nic tylko płacić i brać. Znajoma wzięła. Wczoraj się okazało, że jednak nie należało brać...
Gadamy sobie przez telefon, kiedy w tle słyszę domofon (w sensie że u niej), znajoma podchodzi, pyta kto, wpuszcza, po czy mówi mi ze zdziwieniem:
- Czekaj Xynthia, bo to policja, muszę kończyć, czego oni chcą?
OK, rozumiem, rozłączyłam się, zresztą było już koło dziewiątej i łóżko coraz bardziej zaczynało kusić. Pokręciłam się jeszcze chwilę, coś tam porobiłam i już miałam iść spać, kiedy znajoma zadzwoniła. Wysłuchałam słowotoku, po którym mój mózg przyjął postawę silnej niewiary w rzeczywistość.
Otóż policja przyszła w sprawie stołu. Pan Pijak ma papiery na ten stół (fakturę, paragon czy inny rachunek - nie wiem), natomiast stołu nie ma. Za to moja znajoma ma stół, za to nie ma żadnego "papierka". Ergo - moja znajoma ukradła mu stół. Podobno ukradła mu również szafę wnękową(???) i kilka innych, już drobniejszych mebli, których jako żywo nie widziała na oczy, bo w mieszkaniu Pana Pijaka nigdy nie była (stół został jej grzecznie dostarczony pod same drzwi, chcieli dotaszczyć aż do kuchni, ale wolała towarzystwa do domu nie wpuszczać). Policja nie słuchała tłumaczeń, że ona ten stół kupiła - no owszem, śmiesznie tanio, ale to nie zbrodnia, policjanci stół zabrali, jako dowód rzeczowy w sprawie, przelecieli się po reszcie mieszkania w poszukiwaniu pozostałych "skradzionych" mebli, poinformowali o dużym prawdopodobieństwie postawienia zarzutu kradzieży i poszli.
W sumie to nawet nie wiem, jak to podsumować. Bo wmawianie sobie, że nie wierzę, że taki absurd nie może być prawdą, jakoś nie pomaga, rzeczywistość nie chce się zmienić pod wpływem mojej niewiary w nią...
Tak, historia przydarzyła się mojej znajomej. Kiedyś mieszkałyśmy w tym samym budynku, teraz na tym samym osiedlu i mniej-więcej w tym samym czasie (ok. 1,5 roku temu) przeprowadzałyśmy się z małych kliteczek do "normalnych" mieszkań. W związku z tym rozmów typu "jak urządzić kuchnię/łazienkę/pokój/wstaw co chcesz" przeprowadziłyśmy milion, podrzucałyśmy sobie nawzajem pomysły, informowałyśmy się wzajemnie o promocjach, wyprzedażach, okazjach itp. Teraz już mieszkamy, odwiedzamy się czasem (pracujemy też razem), a temat mieszkania powraca od czasu do czasu - ona ma jeszcze nie do końca urządzoną kuchnię, mnie marzy się szafa na wymiar w przedpokoju, no i większy regał na książki by mi się przydał.
No właśnie, kuchnia. Ja mam malutką kuchnię (i na moje potrzeby wystarczy), ona ma bardzo ładną, dużą kuchnię, więc wymyśliła sobie kuchnio-jadalnię. O ile część kuchenna była zrobiona i umeblowana od razu, to z jadalnianą gorzej. Chciała stół nie tyle duży, co rozkładany do jak największych rozmiarów, pasujący kolorem i stylem do pozostałych mebli kuchennych, do tego wiadomo, odpowiednie krzesła. Na zasadzie "nie pali się, kupię jak trafię dokładnie TO" kąt jadalniany w kuchni straszył pustką.
Byłam u niej jakoś tak miesiąc temu i w pustym dotychczas kącie zobaczyłam stół. Piękny, dokładnie taki jak chciała i pasujące krzesła. Pochwaliłam nabytek, pozachwycałam się, no i oczywiście zapytałam gdzie kupiła. A od sąsiada.
Tutaj potrzebne krótkie wyjaśnienie - jednym z jej sąsiadów jest Pan Pijak. Taki zwykły, rasowy pijak, którego głównym problemem jest utrzymanie odpowiedniego poziomu alkoholu w organizmie. Poza tym nie jest uciążliwy, owszem, schodzą się do niego inne okoliczne pijaczki, ale (o dziwo) nie urządzają typowych popijaw z hałasowaniem na cały blok, więc innym mieszkańcom to nie przeszkadza. Pije to pije, jego sprawa, nie hałasuje, nie awanturuje się, nie zanieczyszcza klatki schodowej, ogólnie powodów do skarg nie daje. I to właśnie Pan Pijak zaczepił któregoś dnia moją znajomą, że ma stół do sprzedania. Niedrogo, za stówkę, krzesła jeszcze dorzuci, nic tylko płacić i brać. Znajoma wzięła. Wczoraj się okazało, że jednak nie należało brać...
Gadamy sobie przez telefon, kiedy w tle słyszę domofon (w sensie że u niej), znajoma podchodzi, pyta kto, wpuszcza, po czy mówi mi ze zdziwieniem:
- Czekaj Xynthia, bo to policja, muszę kończyć, czego oni chcą?
OK, rozumiem, rozłączyłam się, zresztą było już koło dziewiątej i łóżko coraz bardziej zaczynało kusić. Pokręciłam się jeszcze chwilę, coś tam porobiłam i już miałam iść spać, kiedy znajoma zadzwoniła. Wysłuchałam słowotoku, po którym mój mózg przyjął postawę silnej niewiary w rzeczywistość.
Otóż policja przyszła w sprawie stołu. Pan Pijak ma papiery na ten stół (fakturę, paragon czy inny rachunek - nie wiem), natomiast stołu nie ma. Za to moja znajoma ma stół, za to nie ma żadnego "papierka". Ergo - moja znajoma ukradła mu stół. Podobno ukradła mu również szafę wnękową(???) i kilka innych, już drobniejszych mebli, których jako żywo nie widziała na oczy, bo w mieszkaniu Pana Pijaka nigdy nie była (stół został jej grzecznie dostarczony pod same drzwi, chcieli dotaszczyć aż do kuchni, ale wolała towarzystwa do domu nie wpuszczać). Policja nie słuchała tłumaczeń, że ona ten stół kupiła - no owszem, śmiesznie tanio, ale to nie zbrodnia, policjanci stół zabrali, jako dowód rzeczowy w sprawie, przelecieli się po reszcie mieszkania w poszukiwaniu pozostałych "skradzionych" mebli, poinformowali o dużym prawdopodobieństwie postawienia zarzutu kradzieży i poszli.
W sumie to nawet nie wiem, jak to podsumować. Bo wmawianie sobie, że nie wierzę, że taki absurd nie może być prawdą, jakoś nie pomaga, rzeczywistość nie chce się zmienić pod wpływem mojej niewiary w nią...
policja
Ocena:
188
(202)
Na fali historii o psach (wiem, fala już "przepłynęła", ale ja oczywiście jak zwykle mam spóźniony zapłon).
Mam psa. Od miesiąca, sunia wzięta ze schroniska (częściowo pod wpływem niektórych komentarzy pod historią http://piekielni.pl/81754). Miesiąc to niedużo, ale w sumie chyba już mogę wypowiadać się na temat charakteru i temperamentu mojego psa.
Otóż Kruszyna (to oczywiście nie jest jej imię, ale pozwólmy nawet psu zachować tu incognito) jest megaspokojnym, superprzyjaznym i hiperbezkonfliktowym psem. W stosunku do innych psów wykazuje życzliwą obojętność, koty profilaktycznie obchodzi z daleka (no cóż, jeden z kotów mojej przyjaciółki jest większy od niej), gołębie i inne ptaki ignoruje, ludzi uwielbia. Oczywiście w różnym natężeniu. Domownicy - czyli ja i moja córka: "Kocham cię, kocham cię, głaszcz mnie, przytul mnie, bądź przy mnie!". Znajome osoby: "Och, pamiętam cię, pogłaszcz mnie!". Obcy ludzie: "O, może będzie chciał mnie pogłaskać?". Z tym, że nie narzuca się, nie zaczepia ludzi, nie skacze na nich, po prostu patrzy i macha tym swoim zakręconym ogonkiem, no i zawsze "wypatrzy" kogoś, kto jednak ją pogłaszcze.
Jadę z nią autobusem. Tłoku nie ma, ale luzu też nie, wciskam się w jakiś kąt, dogodny bardziej dla psa niż dla mnie, po piątym moim SIAD! Kruszyna siada i tak sobie jedziemy. Obok nas dwóch chłopaków rozmawia o wszystkim i niczym. W połowie przystanku jeden z nich pyta drugiego:
- Słuchaj, może przejdziemy w inne miejsce?
- Dlaczego?
- No jak to? Mówiłeś, że boisz się psów... Ten jest mały i spokojny, no ale wiesz, jak ci to przeszkadza, to chodźmy tam na koniec autobusu.
Chłopak popatrzył, dostrzegł Kruszynę siedzącą grzecznie w przytulnym kąciku pomiędzy moimi nogami a ścianą autobusu. Kruszyna też go dostrzegła i pomerdała zachęcająco ogonkiem z cichą nadzieją - pogłaszcze? No nie, zamiast tego wydarł się na mnie. Bo on ma FOBIĘ!!! On się boi psów! Mam natychmiast wysiąść! Co to jest, człowiek spokojnie nie może jechać autobusem, żeby go jakieś bydlę nie zaczepiało, won z tego autobusu! I tak w ten deseń przez kilka minut.
Zgłupiałam. Jak rzadko kiedy, nie byłam w stanie się odezwać, chyba mój mózg usiłował przyswoić jakoś absurd całej sytuacji. "Bydlę" w postaci psa ok. 3 kg żywej wagi, na smyczy i w kagańcu*, siedzące grzecznie przy nodze, "zaczepiające" pasażerów za pomocą merdania ogonem, no po prostu przestałam ogarniać to, co się dzieje, ukryta kamera czy co?
Farsę usiłował przerwać kumpel chłopaka, usilnie namawiając go na przejście w inny kąt autobusu. Nie pomagało, chłopak nakręcał się coraz mocniej, a jak na osobę z dogofobią to chyba trochę za bardzo zbliżał się do mnie i Kruszyny w tym swoim zacietrzewieniu.
Oprzytomniałam, mózg zaczął pracować normalnie (no dobra, "normalnie" w odniesieniu do mojego sposobu myślenia i reagowania to nie jest dobre słowo...) i ja również wydarłam się na niego:
- Wyjdź!!!
- Co?
- Wyjdź z tego autobusu, wysiądź natychmiast! Ja mam fobię!
- Że co? Jaką fobię? Na co?
- Na chamstwo i głupotę! Wyjdź!!!
Nie uwierzycie, ale wysiedli na najbliższym przystanku. Kierowca nie klaskał. Pasażerowie też nie.
*Przepisy mówią, że w autobusie pies ma mieć kaganiec, no to ma.
Mam psa. Od miesiąca, sunia wzięta ze schroniska (częściowo pod wpływem niektórych komentarzy pod historią http://piekielni.pl/81754). Miesiąc to niedużo, ale w sumie chyba już mogę wypowiadać się na temat charakteru i temperamentu mojego psa.
Otóż Kruszyna (to oczywiście nie jest jej imię, ale pozwólmy nawet psu zachować tu incognito) jest megaspokojnym, superprzyjaznym i hiperbezkonfliktowym psem. W stosunku do innych psów wykazuje życzliwą obojętność, koty profilaktycznie obchodzi z daleka (no cóż, jeden z kotów mojej przyjaciółki jest większy od niej), gołębie i inne ptaki ignoruje, ludzi uwielbia. Oczywiście w różnym natężeniu. Domownicy - czyli ja i moja córka: "Kocham cię, kocham cię, głaszcz mnie, przytul mnie, bądź przy mnie!". Znajome osoby: "Och, pamiętam cię, pogłaszcz mnie!". Obcy ludzie: "O, może będzie chciał mnie pogłaskać?". Z tym, że nie narzuca się, nie zaczepia ludzi, nie skacze na nich, po prostu patrzy i macha tym swoim zakręconym ogonkiem, no i zawsze "wypatrzy" kogoś, kto jednak ją pogłaszcze.
Jadę z nią autobusem. Tłoku nie ma, ale luzu też nie, wciskam się w jakiś kąt, dogodny bardziej dla psa niż dla mnie, po piątym moim SIAD! Kruszyna siada i tak sobie jedziemy. Obok nas dwóch chłopaków rozmawia o wszystkim i niczym. W połowie przystanku jeden z nich pyta drugiego:
- Słuchaj, może przejdziemy w inne miejsce?
- Dlaczego?
- No jak to? Mówiłeś, że boisz się psów... Ten jest mały i spokojny, no ale wiesz, jak ci to przeszkadza, to chodźmy tam na koniec autobusu.
Chłopak popatrzył, dostrzegł Kruszynę siedzącą grzecznie w przytulnym kąciku pomiędzy moimi nogami a ścianą autobusu. Kruszyna też go dostrzegła i pomerdała zachęcająco ogonkiem z cichą nadzieją - pogłaszcze? No nie, zamiast tego wydarł się na mnie. Bo on ma FOBIĘ!!! On się boi psów! Mam natychmiast wysiąść! Co to jest, człowiek spokojnie nie może jechać autobusem, żeby go jakieś bydlę nie zaczepiało, won z tego autobusu! I tak w ten deseń przez kilka minut.
Zgłupiałam. Jak rzadko kiedy, nie byłam w stanie się odezwać, chyba mój mózg usiłował przyswoić jakoś absurd całej sytuacji. "Bydlę" w postaci psa ok. 3 kg żywej wagi, na smyczy i w kagańcu*, siedzące grzecznie przy nodze, "zaczepiające" pasażerów za pomocą merdania ogonem, no po prostu przestałam ogarniać to, co się dzieje, ukryta kamera czy co?
Farsę usiłował przerwać kumpel chłopaka, usilnie namawiając go na przejście w inny kąt autobusu. Nie pomagało, chłopak nakręcał się coraz mocniej, a jak na osobę z dogofobią to chyba trochę za bardzo zbliżał się do mnie i Kruszyny w tym swoim zacietrzewieniu.
Oprzytomniałam, mózg zaczął pracować normalnie (no dobra, "normalnie" w odniesieniu do mojego sposobu myślenia i reagowania to nie jest dobre słowo...) i ja również wydarłam się na niego:
- Wyjdź!!!
- Co?
- Wyjdź z tego autobusu, wysiądź natychmiast! Ja mam fobię!
- Że co? Jaką fobię? Na co?
- Na chamstwo i głupotę! Wyjdź!!!
Nie uwierzycie, ale wysiedli na najbliższym przystanku. Kierowca nie klaskał. Pasażerowie też nie.
*Przepisy mówią, że w autobusie pies ma mieć kaganiec, no to ma.
komunikacja_miejska
Ocena:
178
(198)
Kocham RODO.
Jakiś czas temu (tak plus-minus dwa lata) pilnie potrzebowałam większej ilości gotówki. Po prostu od dawna planowany, baaardzo duży wydatek nagle okazał się potrzebą "na już", pieniądze odkładane na ten cel były, ale za mało, bank mocno kręcił nosem na kredyt w takiej wysokości, w jakiej potrzebowałam, no lipa po całości. A określenie "na już" oznaczało dokładnie już, teraz - maksymalnie do dwóch tygodni powinnam dysponować całą potrzebną kwotą, inaczej "cały misterny plan w pi*du"...
Zaczęłam szukać możliwości wzięcia pożyczki pozabankowej. Tak, wiedziałam, jakie mają oprocentowanie, policzyłam wszystko dokładnie i wyszło mi, że dam radę spłacać taką (ewentualną) pożyczkę, co prawda będę jadła tynk ze ścian, ale spoko. Wysłałam formularz zgłoszeniowy przez internet i czekałam na odzew. Owszem, odezwało się kilka (albo nawet kilkanaście) parabanków, telefonicznie chcieli wszystkie możliwe informacje na mój temat prawie że z rozmiarem buta włącznie, no i w większości - NIE. Głownie chodziło o to, że nie udzielają pierwszej pożyczki w tej wysokości, mogę sobie wziąć małą chwilóweczkę, spłacić ją po miesiącu, po czym następna pożyczka może już być w większej wysokości i spłacać ją mogę ratalnie. Nie ratowało mnie to w żaden sposób, więc grzecznie dziękowałam za ofertę, bliska już byłam totalnego załamania, kiedy mój bank podjął wreszcie męską decyzję i przyznał mi kredyt w kwocie, o jaką wnioskowałam.
Alleluja! Udało się, problem rozwiązany, a o parabankach natychmiast zapomniałam. No niestety oni o mnie nie... Od tamtej pory z niepokojącą regularnością odbierałam telefony typu: "Dzień dobry, tu Anna Piekielna z firmy XYZ, czy rozmawiam z panią Xynthią? Kontaktuję się z panią, ponieważ jakiś czas temu składała pani online wniosek o pożyczkę, czy to jest aktualne?". Na początku odpowiadałam grzecznie, że nie, kwestia już nieaktualna. Potem zaczęłam zgryźliwie zaznaczać, że kluczowe w tej wypowiedzi są słowa "jakiś czas temu" i nie, sprawa nieaktualna. W ostatnim czasie moja cierpliwość skończyła się definitywnie, co skutkowało odpowiedziami typu: "No tak, wtedy potrzebowałam pożyczki, ale już ją uzyskała gdzie indziej, wykupiłam za nią wycieczkę do Las Vegas, a tam udało mi się trafić najwyższą wygraną w kasynie w przeciągu ostatnich 50 lat. No niech mi pani nie mówi, że pani o tym nie słyszała, to była głośna sprawa!".
Cholera, nie pomagało. Dzwonili nadal, czasami po kilka razy dziennie (a czasami tylko kilka razy w tygodniu, to była ta "lepsza" opcja). Już nie wspomnę (a no tak, właśnie wspomniałam), że na maila otrzymywałam od kilku do kilkunastu ofert pożyczek dziennie, bo to akurat nie było uciążliwe - wszystko lądowało w spamie, a widziałam te oferty tylko dlatego, że co kilka dni sprawdzam spam, czy nie zaplątała się tam jakaś ważna wiadomość.
Aż nadeszło RODO. Od tej pory schemat tych rozmów jest taki, że pozwolę sobie go przedstawić jako jedną rozmowę, bo naprawdę niewiele się różniły.
Dzwoni telefon. Odbieram.
- Dzień dobry, tu Anna Piekielna z firmy XYZ. Czy rozmawiam z panią Xynthią?
- Tak, słucham.
- Nasza firma zajmuje się udzielaniem pożyczek krótko - i długoterminowych. Dzwonię do pani, ponieważ jakiś czas temu dostaliśmy informację, że jest pani zainteresowana pożyczką.
- Ma pani rację, JAKIŚ CZAS TEMU byłam zainteresowana pożyczką.
- W takim razie mam dla pani propozycję. Na wstępie chciałam tylko zaznaczyć, że rozmowa jest nagrywana i zapytać, czy wyraża pani na to zgodę?
- Ależ oczywiście!
- Dobrze - jej uśmiech prawie było "widać" przez telefon - w takim razie najpierw poproszę panią o uzupełnienie danych osobowych, w celu...
- Proszę pani - głośno i wyraźnie - nie podam pani żadnych danych osobowych, a co do tych, które już państwo posiadają, to oświadczam, że nie wyrażam zgody na ich przechowywanie i przetwarzanie przez państwa firmę. Nie jestem zainteresowana pożyczką od państwa. Dziękuję za rozmowę, do widzenia.
Rozmów takich przeprowadziłam kilkanaście, każdą z coraz większą uciechą i dziką satysfakcją. I tak jakoś od dwóch tygodni mam spokój z ofertami super-hiper-extra pożyczki.
Śmieci wyniosły się same.
Jakiś czas temu (tak plus-minus dwa lata) pilnie potrzebowałam większej ilości gotówki. Po prostu od dawna planowany, baaardzo duży wydatek nagle okazał się potrzebą "na już", pieniądze odkładane na ten cel były, ale za mało, bank mocno kręcił nosem na kredyt w takiej wysokości, w jakiej potrzebowałam, no lipa po całości. A określenie "na już" oznaczało dokładnie już, teraz - maksymalnie do dwóch tygodni powinnam dysponować całą potrzebną kwotą, inaczej "cały misterny plan w pi*du"...
Zaczęłam szukać możliwości wzięcia pożyczki pozabankowej. Tak, wiedziałam, jakie mają oprocentowanie, policzyłam wszystko dokładnie i wyszło mi, że dam radę spłacać taką (ewentualną) pożyczkę, co prawda będę jadła tynk ze ścian, ale spoko. Wysłałam formularz zgłoszeniowy przez internet i czekałam na odzew. Owszem, odezwało się kilka (albo nawet kilkanaście) parabanków, telefonicznie chcieli wszystkie możliwe informacje na mój temat prawie że z rozmiarem buta włącznie, no i w większości - NIE. Głownie chodziło o to, że nie udzielają pierwszej pożyczki w tej wysokości, mogę sobie wziąć małą chwilóweczkę, spłacić ją po miesiącu, po czym następna pożyczka może już być w większej wysokości i spłacać ją mogę ratalnie. Nie ratowało mnie to w żaden sposób, więc grzecznie dziękowałam za ofertę, bliska już byłam totalnego załamania, kiedy mój bank podjął wreszcie męską decyzję i przyznał mi kredyt w kwocie, o jaką wnioskowałam.
Alleluja! Udało się, problem rozwiązany, a o parabankach natychmiast zapomniałam. No niestety oni o mnie nie... Od tamtej pory z niepokojącą regularnością odbierałam telefony typu: "Dzień dobry, tu Anna Piekielna z firmy XYZ, czy rozmawiam z panią Xynthią? Kontaktuję się z panią, ponieważ jakiś czas temu składała pani online wniosek o pożyczkę, czy to jest aktualne?". Na początku odpowiadałam grzecznie, że nie, kwestia już nieaktualna. Potem zaczęłam zgryźliwie zaznaczać, że kluczowe w tej wypowiedzi są słowa "jakiś czas temu" i nie, sprawa nieaktualna. W ostatnim czasie moja cierpliwość skończyła się definitywnie, co skutkowało odpowiedziami typu: "No tak, wtedy potrzebowałam pożyczki, ale już ją uzyskała gdzie indziej, wykupiłam za nią wycieczkę do Las Vegas, a tam udało mi się trafić najwyższą wygraną w kasynie w przeciągu ostatnich 50 lat. No niech mi pani nie mówi, że pani o tym nie słyszała, to była głośna sprawa!".
Cholera, nie pomagało. Dzwonili nadal, czasami po kilka razy dziennie (a czasami tylko kilka razy w tygodniu, to była ta "lepsza" opcja). Już nie wspomnę (a no tak, właśnie wspomniałam), że na maila otrzymywałam od kilku do kilkunastu ofert pożyczek dziennie, bo to akurat nie było uciążliwe - wszystko lądowało w spamie, a widziałam te oferty tylko dlatego, że co kilka dni sprawdzam spam, czy nie zaplątała się tam jakaś ważna wiadomość.
Aż nadeszło RODO. Od tej pory schemat tych rozmów jest taki, że pozwolę sobie go przedstawić jako jedną rozmowę, bo naprawdę niewiele się różniły.
Dzwoni telefon. Odbieram.
- Dzień dobry, tu Anna Piekielna z firmy XYZ. Czy rozmawiam z panią Xynthią?
- Tak, słucham.
- Nasza firma zajmuje się udzielaniem pożyczek krótko - i długoterminowych. Dzwonię do pani, ponieważ jakiś czas temu dostaliśmy informację, że jest pani zainteresowana pożyczką.
- Ma pani rację, JAKIŚ CZAS TEMU byłam zainteresowana pożyczką.
- W takim razie mam dla pani propozycję. Na wstępie chciałam tylko zaznaczyć, że rozmowa jest nagrywana i zapytać, czy wyraża pani na to zgodę?
- Ależ oczywiście!
- Dobrze - jej uśmiech prawie było "widać" przez telefon - w takim razie najpierw poproszę panią o uzupełnienie danych osobowych, w celu...
- Proszę pani - głośno i wyraźnie - nie podam pani żadnych danych osobowych, a co do tych, które już państwo posiadają, to oświadczam, że nie wyrażam zgody na ich przechowywanie i przetwarzanie przez państwa firmę. Nie jestem zainteresowana pożyczką od państwa. Dziękuję za rozmowę, do widzenia.
Rozmów takich przeprowadziłam kilkanaście, każdą z coraz większą uciechą i dziką satysfakcją. I tak jakoś od dwóch tygodni mam spokój z ofertami super-hiper-extra pożyczki.
Śmieci wyniosły się same.
parabanki
Ocena:
192
(214)
Pracuję jako opiekunka osób starszych w domu opieki.
Dzisiaj w pracy przypomniała nam się historia mocno piekielna, a ja postanowiłam się nią z wami podzielić. Zacznę od starego dowcipu:
Czy to prawda, że w Moskwie na Placu Czerwonym rozdają samochody? Tak, to prawda, tylko że nie w Moskwie, a w Leningradzie, nie na Placu Czerwonym, a na Placu Rewolucji, nie samochody a rowery i nie rozdają, a kradną.
No to u nas było tak samo. W niedzielę Monika (opiekunka) była bardzo nieuprzejma dla podopiecznej wracającej z przepustki, nakrzyczała na nią. Efekt - "dywanik" u pani dyrektor, o mało co nagana z wpisem do akt. No i wszystko byłoby OK, po wyczynach Martusi (http://piekielni.pl/81807) jesteśmy za tym, aby takie zachowania tępić, gdyby nie parę szczegółów - a mianowicie nie w niedzielę, tylko w sobotę, nie Monika, tylko Beata (pielęgniarka) i nie krzyczała na nikogo, tylko na nią ktoś się darł...
Byłam na tej dniówce i pamiętam - zbierałyśmy akurat naczynia po kolacji (ten posiłek większość pensjonariuszy je już w swoim pokoju, na jadalnię schodzi dosłownie kilka osób), kiedy Beata zakomunikowała nam, że pani X wróciła z przepustki (rodzina zabrała ją na kilka dni do domu). My (Monika i ja) dokończyłyśmy zbieranie naczyń, położyłyśmy do łóżek wszystkich tych, którzy wymagali pomocy w tej czynności, a Beata zajęła się panią X. Ważne jest to, iż jest to osoba (pani X, nie Beata) o bardzo ograniczonych możliwościach ruchowych, czas spędza w łóżku albo na wózku inwalidzkim. Beata zauważyła, że po długiej jak na nią podróży (ok. 2 godz. w samochodzie) pani X jest bardzo zmęczona, dosłownie "leci przez ręce", więc przebrała ją w piżamę i położyła do łóżka. No i wtedy się zaczęło - pan, który przywiózł panią X z przepustki (męża brata córki syn czy coś podobnego) straszliwie się oburzył. Jak to tak, co to za zwyczaje, o tej porze do łóżka??? To nie może tak być, on sobie porozmawia z panią dyrektor, jest godz. 17, kto o tej porze jest już w łóżku? (Hmm... nasi podopieczni?) Swoje zdanie wyrażał w sposób niemiły, wręcz chamski i bardzo głośny, a Beata zdała nam z tego mocno okrojoną i złagodzoną relację.
Tak jak mówił, tak zrobił - zadzwonił do pani dyrektor w połowie tygodnia, skarżąc się na osobę przyjmującą panią X z przepustki. Osoba ta wg niego była bardzo niemiła i nakrzyczała na panią X. Wiecie co, jestem w stanie wyobrazić sobie wiele rzeczy. Śnieg w środku lata. Inwazję kosmitów. Przejażdżkę na tęczowym jednorożcu. Ale za cholerę nie potrafię sobie wyobrazić Beaty krzyczącej na kogokolwiek, no nie ten typ człowieka po prostu. To już prędzej Monika (chociaż na żadnego z podopiecznych nigdy by nie podniosła głosu, to już na inne osoby, jeśli by jej podpadły to tak), ewentualnie ja - do krzyku ostatnia, ale złośliwe i wredne riposty jakoś tak "same" ze mnie wylatują, gryzienie się w język nic nie pomaga...
Piekielne widzę tu dwie osoby: męża brata córki syn (czy inna dziesiąta woda po kisielu), który najpierw sam robi awanturę o położenie starszej, mocno zmęczonej osoby do łóżka, a potem odwraca kota ogonem, że to na niego (i przede wszystkim na panią X) krzyczano, no i niestety nasza pani dyrektor, która bez zapoznania się z faktami uznała, że:
- sytuacja miała miejsce tak, jak ją przedstawił pociotek pani X;
- osobą przyjmującą panią X z przepustki była Monika.
Pomyłka dnia była tu już najmniej istotna, chociaż podkreślająca absurd sytuacji - zdarzenie miało miejsce w sobotę, natomiast pociotek uparcie mówił o niedzieli. Monika miała tego pecha, że miała dniówkę zarówno w sobotę, jak i w niedzielę. Nie usłyszała nawet "przepraszam" po wyjaśnieniu całej sprawy. Żeby było śmieszniej, nie trzeba było przeprowadzać wnikliwego "śledztwa", aby ustalić, co się wydarzyło - wystarczyło przeczytać raport z soboty, w którym była informacja, kto przyjmował panią X po przepustce, a i awantura, która zrobił męża brata córki syn, też była delikatnie i oględnie wspomniana. No ale po co, skoro się wytypowało winnego i można wyciągnąć konsekwencje.
Lubię moją pracę. Ale takie sytuacje odbierają mi chęć do niej...
Dzisiaj w pracy przypomniała nam się historia mocno piekielna, a ja postanowiłam się nią z wami podzielić. Zacznę od starego dowcipu:
Czy to prawda, że w Moskwie na Placu Czerwonym rozdają samochody? Tak, to prawda, tylko że nie w Moskwie, a w Leningradzie, nie na Placu Czerwonym, a na Placu Rewolucji, nie samochody a rowery i nie rozdają, a kradną.
No to u nas było tak samo. W niedzielę Monika (opiekunka) była bardzo nieuprzejma dla podopiecznej wracającej z przepustki, nakrzyczała na nią. Efekt - "dywanik" u pani dyrektor, o mało co nagana z wpisem do akt. No i wszystko byłoby OK, po wyczynach Martusi (http://piekielni.pl/81807) jesteśmy za tym, aby takie zachowania tępić, gdyby nie parę szczegółów - a mianowicie nie w niedzielę, tylko w sobotę, nie Monika, tylko Beata (pielęgniarka) i nie krzyczała na nikogo, tylko na nią ktoś się darł...
Byłam na tej dniówce i pamiętam - zbierałyśmy akurat naczynia po kolacji (ten posiłek większość pensjonariuszy je już w swoim pokoju, na jadalnię schodzi dosłownie kilka osób), kiedy Beata zakomunikowała nam, że pani X wróciła z przepustki (rodzina zabrała ją na kilka dni do domu). My (Monika i ja) dokończyłyśmy zbieranie naczyń, położyłyśmy do łóżek wszystkich tych, którzy wymagali pomocy w tej czynności, a Beata zajęła się panią X. Ważne jest to, iż jest to osoba (pani X, nie Beata) o bardzo ograniczonych możliwościach ruchowych, czas spędza w łóżku albo na wózku inwalidzkim. Beata zauważyła, że po długiej jak na nią podróży (ok. 2 godz. w samochodzie) pani X jest bardzo zmęczona, dosłownie "leci przez ręce", więc przebrała ją w piżamę i położyła do łóżka. No i wtedy się zaczęło - pan, który przywiózł panią X z przepustki (męża brata córki syn czy coś podobnego) straszliwie się oburzył. Jak to tak, co to za zwyczaje, o tej porze do łóżka??? To nie może tak być, on sobie porozmawia z panią dyrektor, jest godz. 17, kto o tej porze jest już w łóżku? (Hmm... nasi podopieczni?) Swoje zdanie wyrażał w sposób niemiły, wręcz chamski i bardzo głośny, a Beata zdała nam z tego mocno okrojoną i złagodzoną relację.
Tak jak mówił, tak zrobił - zadzwonił do pani dyrektor w połowie tygodnia, skarżąc się na osobę przyjmującą panią X z przepustki. Osoba ta wg niego była bardzo niemiła i nakrzyczała na panią X. Wiecie co, jestem w stanie wyobrazić sobie wiele rzeczy. Śnieg w środku lata. Inwazję kosmitów. Przejażdżkę na tęczowym jednorożcu. Ale za cholerę nie potrafię sobie wyobrazić Beaty krzyczącej na kogokolwiek, no nie ten typ człowieka po prostu. To już prędzej Monika (chociaż na żadnego z podopiecznych nigdy by nie podniosła głosu, to już na inne osoby, jeśli by jej podpadły to tak), ewentualnie ja - do krzyku ostatnia, ale złośliwe i wredne riposty jakoś tak "same" ze mnie wylatują, gryzienie się w język nic nie pomaga...
Piekielne widzę tu dwie osoby: męża brata córki syn (czy inna dziesiąta woda po kisielu), który najpierw sam robi awanturę o położenie starszej, mocno zmęczonej osoby do łóżka, a potem odwraca kota ogonem, że to na niego (i przede wszystkim na panią X) krzyczano, no i niestety nasza pani dyrektor, która bez zapoznania się z faktami uznała, że:
- sytuacja miała miejsce tak, jak ją przedstawił pociotek pani X;
- osobą przyjmującą panią X z przepustki była Monika.
Pomyłka dnia była tu już najmniej istotna, chociaż podkreślająca absurd sytuacji - zdarzenie miało miejsce w sobotę, natomiast pociotek uparcie mówił o niedzieli. Monika miała tego pecha, że miała dniówkę zarówno w sobotę, jak i w niedzielę. Nie usłyszała nawet "przepraszam" po wyjaśnieniu całej sprawy. Żeby było śmieszniej, nie trzeba było przeprowadzać wnikliwego "śledztwa", aby ustalić, co się wydarzyło - wystarczyło przeczytać raport z soboty, w którym była informacja, kto przyjmował panią X po przepustce, a i awantura, która zrobił męża brata córki syn, też była delikatnie i oględnie wspomniana. No ale po co, skoro się wytypowało winnego i można wyciągnąć konsekwencje.
Lubię moją pracę. Ale takie sytuacje odbierają mi chęć do niej...
dom opieki
Ocena:
144
(154)
Dzisiaj najprawdopodobniej straciłam znajomą, ale za to nie straciłam ośmiu tysięcy złotych.
Joannę znam od wielu lat, ale już od dosyć dawna kontakt był mocno sporadyczny. Owszem, lubię ją bardzo - rozumiałyśmy się zawsze w pół słowa, czytałyśmy te same książki, słuchałyśmy tej samej muzyki, miałyśmy zbliżone poglądy na większość spraw, no i przede wszystkim miałyśmy bardzo podobne poczucie humoru. Jednak na tej "bazie" nigdy nie zawiązała się przyjaźń, zawsze to była tylko znajomość - fajna, sympatyczna, ale niezobowiązująca. Po mojej przeprowadzce do innego miasta kontakty uległy rozluźnieniu, ot, raz na jakiś czas dzwoniłyśmy do siebie, nie da się ukryć, że coraz rzadziej.
Parę miesięcy temu (a dokładnie podczas ferii zimowych) Joanna zadzwoniła do mnie zapraszając mnie do siebie. Bo dawno się nie widziałyśmy, bo muszę poznać jej męża, bo ona dawno mojej córki nie widziała... No dobra, na jeden tydzień ferii miałam (dosłownie wyszarpany pazurami) urlop w pracy, Młodej się nieco nudziło w domu, więc OK, jedziemy. Nie powiem, miło spędziłyśmy czas, a przy "nocnych Polaków rozmowach" Joanna wyżaliła mi się z kłopotów związanych z domem. No i zabijcie mnie, ale nie wiem o co chodzi. Inteligentna, ogarnięta kobieta, z którą zawsze dogadywałam się bez problemów, przedstawiała mi sytuację w ten sposób, że za cholerę nie rozumiałam... Jakiś dom, który mogą stracić, bo ona (albo jej mąż) sądzi się z kimś, dom w zasadzie jest jej (jej męża???), ale to głupie prawo jest takie, że mają same problemy, coś tam trzeba wpłacić, żeby im to nie przepadło, raz mówiła o kaucji, raz o opłacie sądowej, raz o jeszcze innych, bliżej nie sprecyzowanych płatnościach, co drugie słowo wtrącając zapewnienia, że ona i jej mąż świetnie zarabiają...
Jako że moje próby próby skonkretyzowania nieco tej historii spaliły na panewce, zamieniłam się w biernego, potakującego słuchacza i do dnia dzisiejszego nie wiem, o co chodzi. To znaczy już wiem, bo dzisiaj odebrałam telefon od Joanny:
- Cześć! Co się nie odzywasz?
- Odzywam się dokładnie tak jak ty.
- No ja właśnie dzwonię.
- A ja właśnie miałam zadzwonić.
Żartobliwe przekomarzanie się trwało przez chwilę, po czym padło pytanie, czy mam czas teraz rozmawiać. Hmm... właśnie wyszłam z kina z trójką dzieciaków (Młoda + dwie córki mojej przyjaciółki), zaraz potem miałyśmy zaplanowane lody i małe zakupy absolutnie niepotrzebnych drobiazgów na zasadzie "bierzcie co chcecie do xx zł". Czyli - mogę rozmawiać o przysłowiowej du..., no, pewnej części ciała Maryni, ale na jakieś poważniejsze tematy to już raczej nie, trójka dzieci w przedziale wiekowym 8-10 lat to małe tornado, a do mnie należy dopilnowanie, aby nie były uciążliwe dla otoczenia. Wyjaśniłam to Joannie, niezrażona sytuacją przeszła od razu do konkretów:
- Słuchaj, czy ty byś mogła podżyrować nam kredyt na 8 tysięcy? Chodzi o ten dom, pamiętasz, mówiłam ci, musimy zapłacić taką kwotę, bo inaczej to wszystko przepadnie, my akurat jesteśmy bez pieniędzy, to kwestia kilku dni, przecież wiesz, że dobrze zarabiamy, taka suma to nie problem, ale teraz akurat nic nie mamy, a to trzeba już, no, proszę cię...
Ups... Serio, jestem osobą, która stara się pomagać innym, nie raz wyszłam na tym jak Zabłocki na mydle, ale i tak uważam, że warto. Jednak 8 tys. to duża kwota (przynajmniej dla mnie), a żyrując komuś taki kredyt trzeba się liczyć z tym, że w razie jakiegoś niepomyślnego biegu sprawy to JA będę go spłacać.
- Joanna, ja to muszę przemyśleć. To duża kwota dla mnie i duże zobowiązanie, teraz nie jestem w stanie podjąć decyzji, zadzwoń ok. 17.00, będę już w domu, zastanowię się na spokojnie, podasz mi wszystkie warunki tej umowy kredytowej, szczegóły, i wtedy będę mogła zdecydować.
- O 17.00 to za późno, jest długi weekend majowy, ja te pieniądze muszę mieć już, to bardzo ważne! Ja już ci wszystko mówię, sprawdź sobie w internecie, firma nazywa się (tu podała nazwę, która natychmiast wyleciała mi z głowy, bo małpy* zaczęły szaleć i musiałam je przywołać do porządku), muszę tylko podać twoje dane i nr konta, pieniądze zaraz ci wpłyną i ty nam to zaraz przelejesz, za parę dni ci oddam.
No sorry, idiotką nie jestem. Skoro pieniądze wpłyną na moje konto, to JA biorę pożyczkę i JA ją spłacam, poza tym jeśli to wpływa "zaraz" (czyli bez sprawdzania zdolności kredytowej), to jest to jakiś parabank z zabójczym oprocentowaniem. Jednak rozproszenie mojej uwagi pomiędzy rozmowę telefoniczną a szalejące małpy spowodowało, że nie powiedziałam tego, tylko podkreśliłam jeszcze raz, że tu i teraz takiej decyzji nie podejmę, mogę na spokojnie porozmawiać po 17.00. Odpowiedź była krótka i wypowiedziana z wielkim fochem:
- Po 17.00 to za późno! Wielkie dzięki, cześć!
PS Ktoś mi kiedyś mówił, że Joanna spędziła jakiś czas w Zakładzie Karnym za oszustwa i wyłudzenia. Wtedy w to nie uwierzyłam.
*mówię czasem na dziewczyny "małpy zielone", jak są bardzo niegrzeczne, albo "małpeczki" (to już pieszczotliwie), nikt się nie obraża i nie ma pretensji
Joannę znam od wielu lat, ale już od dosyć dawna kontakt był mocno sporadyczny. Owszem, lubię ją bardzo - rozumiałyśmy się zawsze w pół słowa, czytałyśmy te same książki, słuchałyśmy tej samej muzyki, miałyśmy zbliżone poglądy na większość spraw, no i przede wszystkim miałyśmy bardzo podobne poczucie humoru. Jednak na tej "bazie" nigdy nie zawiązała się przyjaźń, zawsze to była tylko znajomość - fajna, sympatyczna, ale niezobowiązująca. Po mojej przeprowadzce do innego miasta kontakty uległy rozluźnieniu, ot, raz na jakiś czas dzwoniłyśmy do siebie, nie da się ukryć, że coraz rzadziej.
Parę miesięcy temu (a dokładnie podczas ferii zimowych) Joanna zadzwoniła do mnie zapraszając mnie do siebie. Bo dawno się nie widziałyśmy, bo muszę poznać jej męża, bo ona dawno mojej córki nie widziała... No dobra, na jeden tydzień ferii miałam (dosłownie wyszarpany pazurami) urlop w pracy, Młodej się nieco nudziło w domu, więc OK, jedziemy. Nie powiem, miło spędziłyśmy czas, a przy "nocnych Polaków rozmowach" Joanna wyżaliła mi się z kłopotów związanych z domem. No i zabijcie mnie, ale nie wiem o co chodzi. Inteligentna, ogarnięta kobieta, z którą zawsze dogadywałam się bez problemów, przedstawiała mi sytuację w ten sposób, że za cholerę nie rozumiałam... Jakiś dom, który mogą stracić, bo ona (albo jej mąż) sądzi się z kimś, dom w zasadzie jest jej (jej męża???), ale to głupie prawo jest takie, że mają same problemy, coś tam trzeba wpłacić, żeby im to nie przepadło, raz mówiła o kaucji, raz o opłacie sądowej, raz o jeszcze innych, bliżej nie sprecyzowanych płatnościach, co drugie słowo wtrącając zapewnienia, że ona i jej mąż świetnie zarabiają...
Jako że moje próby próby skonkretyzowania nieco tej historii spaliły na panewce, zamieniłam się w biernego, potakującego słuchacza i do dnia dzisiejszego nie wiem, o co chodzi. To znaczy już wiem, bo dzisiaj odebrałam telefon od Joanny:
- Cześć! Co się nie odzywasz?
- Odzywam się dokładnie tak jak ty.
- No ja właśnie dzwonię.
- A ja właśnie miałam zadzwonić.
Żartobliwe przekomarzanie się trwało przez chwilę, po czym padło pytanie, czy mam czas teraz rozmawiać. Hmm... właśnie wyszłam z kina z trójką dzieciaków (Młoda + dwie córki mojej przyjaciółki), zaraz potem miałyśmy zaplanowane lody i małe zakupy absolutnie niepotrzebnych drobiazgów na zasadzie "bierzcie co chcecie do xx zł". Czyli - mogę rozmawiać o przysłowiowej du..., no, pewnej części ciała Maryni, ale na jakieś poważniejsze tematy to już raczej nie, trójka dzieci w przedziale wiekowym 8-10 lat to małe tornado, a do mnie należy dopilnowanie, aby nie były uciążliwe dla otoczenia. Wyjaśniłam to Joannie, niezrażona sytuacją przeszła od razu do konkretów:
- Słuchaj, czy ty byś mogła podżyrować nam kredyt na 8 tysięcy? Chodzi o ten dom, pamiętasz, mówiłam ci, musimy zapłacić taką kwotę, bo inaczej to wszystko przepadnie, my akurat jesteśmy bez pieniędzy, to kwestia kilku dni, przecież wiesz, że dobrze zarabiamy, taka suma to nie problem, ale teraz akurat nic nie mamy, a to trzeba już, no, proszę cię...
Ups... Serio, jestem osobą, która stara się pomagać innym, nie raz wyszłam na tym jak Zabłocki na mydle, ale i tak uważam, że warto. Jednak 8 tys. to duża kwota (przynajmniej dla mnie), a żyrując komuś taki kredyt trzeba się liczyć z tym, że w razie jakiegoś niepomyślnego biegu sprawy to JA będę go spłacać.
- Joanna, ja to muszę przemyśleć. To duża kwota dla mnie i duże zobowiązanie, teraz nie jestem w stanie podjąć decyzji, zadzwoń ok. 17.00, będę już w domu, zastanowię się na spokojnie, podasz mi wszystkie warunki tej umowy kredytowej, szczegóły, i wtedy będę mogła zdecydować.
- O 17.00 to za późno, jest długi weekend majowy, ja te pieniądze muszę mieć już, to bardzo ważne! Ja już ci wszystko mówię, sprawdź sobie w internecie, firma nazywa się (tu podała nazwę, która natychmiast wyleciała mi z głowy, bo małpy* zaczęły szaleć i musiałam je przywołać do porządku), muszę tylko podać twoje dane i nr konta, pieniądze zaraz ci wpłyną i ty nam to zaraz przelejesz, za parę dni ci oddam.
No sorry, idiotką nie jestem. Skoro pieniądze wpłyną na moje konto, to JA biorę pożyczkę i JA ją spłacam, poza tym jeśli to wpływa "zaraz" (czyli bez sprawdzania zdolności kredytowej), to jest to jakiś parabank z zabójczym oprocentowaniem. Jednak rozproszenie mojej uwagi pomiędzy rozmowę telefoniczną a szalejące małpy spowodowało, że nie powiedziałam tego, tylko podkreśliłam jeszcze raz, że tu i teraz takiej decyzji nie podejmę, mogę na spokojnie porozmawiać po 17.00. Odpowiedź była krótka i wypowiedziana z wielkim fochem:
- Po 17.00 to za późno! Wielkie dzięki, cześć!
PS Ktoś mi kiedyś mówił, że Joanna spędziła jakiś czas w Zakładzie Karnym za oszustwa i wyłudzenia. Wtedy w to nie uwierzyłam.
*mówię czasem na dziewczyny "małpy zielone", jak są bardzo niegrzeczne, albo "małpeczki" (to już pieszczotliwie), nikt się nie obraża i nie ma pretensji
Ocena:
185
(199)