Profil użytkownika
Xynthia ♀
Zamieszcza historie od: | 30 sierpnia 2017 - 21:03 |
Ostatnio: | 5 grudnia 2024 - 17:59 |
- Historii na głównej: 149 z 159
- Punktów za historie: 19185
- Komentarzy: 635
- Punktów za komentarze: 4757
Miałam tego nie wrzucać, ponieważ aby historia w pełni ukazała swoją piekielność (a także lekki akcent humorystyczny), należy podać dialog dokładnie tak, jak brzmiał, w tym dane osobowe pewnej pani (nic podobnego i tak samo się kojarzącego nie potrafię wymyślić), ale skoro zdarzenie miało miejsce wiele lat temu, a pani już nie żyje, myślę że nikt się nie oburzy.
Słyszałam ją od osoby biorącej w niej bezpośredni udział, czyli od osoby wykonującej telefon. Zresztą nie tylko od niej, historia jest jedną z anegdotek w naszym DPS-ie i zaręczam, że jest prawdziwa, nic tam nie trzeba "podkoloryzować".
Dodam jeszcze, że zdarzenia są na tyle odległe w czasie, że wtedy panowały inne zasady dotyczące meldunku w DPS-ie - nie było takiego obowiązku, kto chciał to zmieniał adres zameldowania, kto chciał pozostawał przy swoim starym adresie zameldowania. Dlatego też dyspozytor Pogotowia Ratunkowego obok innych danych pytał też o adres zameldowania.
Historia właściwa:
Jedna z podopiecznych DPS-u źle sie poczuła, na tyle źle, że opiekunki postanowiły wezwać Pogotowie Ratunkowe. Jedna z nich dzwoni.
- Pogotowie Ratunkowe, słucham.
- Dzień dobry, Anna Anielska z DPS-u w Piekiełkowie Dolnym, ul. Diabelska 6. Jedna z podopiecznych bardzo źle się czuje (tu krótki opis dolegliwości - dość poważnych), prosimy o przysłanie karetki.
Dyspozytorka zadała kilka pytań odnośnie różnych szczegółów stanu zdrowia, po czym pyta;
- Nazwisko pacjentki?
- Królowa.
- Imię?
- Jadwiga.
- Proszę pani, proszę sobie żartów nie robić, to jest numer alarmowy, może pani właśnie swoimi głupimi dowcipami blokuje telefon osobie naprawdę potrzebującej pomocy!
- Nie robię sobie żartów, proszę o przyjazd karetki do podopiecznej Królowej Jadwigi.
- Wiek?
- XX lat.
- Adres zameldowania?
- Ul. Zamkowa...
Dyspozytorka rozłączyła się... A ja teraz czekam na komentarze, że no przecież miała rację, że każdy na wezwanie karetki do Królowej Jadwigi zameldowanej na ul. Zamkowej ma prawo sobie pomyśleć, że to głupi dowcip, no i w ogóle czego się spodziewała opiekunka podając takie dane przez telefon?
Dla ciekawych zakończenia - wykonano drugi telefon, tym razem z potężną awanturą na wstępie, karetka przyjechała, podopieczną zabrano do szpitala. Chociaż podobno nawet ekipa karetki do końca nie wierzyła, że faktycznie jadą do Królowej Jadwigi z ul. Zamkowej.
P.S. Doprecyzowując - pani miała na nazwisko Królowa, nie Król, przypuszczam że męska forma tego nazwiska to Królowy.
Słyszałam ją od osoby biorącej w niej bezpośredni udział, czyli od osoby wykonującej telefon. Zresztą nie tylko od niej, historia jest jedną z anegdotek w naszym DPS-ie i zaręczam, że jest prawdziwa, nic tam nie trzeba "podkoloryzować".
Dodam jeszcze, że zdarzenia są na tyle odległe w czasie, że wtedy panowały inne zasady dotyczące meldunku w DPS-ie - nie było takiego obowiązku, kto chciał to zmieniał adres zameldowania, kto chciał pozostawał przy swoim starym adresie zameldowania. Dlatego też dyspozytor Pogotowia Ratunkowego obok innych danych pytał też o adres zameldowania.
Historia właściwa:
Jedna z podopiecznych DPS-u źle sie poczuła, na tyle źle, że opiekunki postanowiły wezwać Pogotowie Ratunkowe. Jedna z nich dzwoni.
- Pogotowie Ratunkowe, słucham.
- Dzień dobry, Anna Anielska z DPS-u w Piekiełkowie Dolnym, ul. Diabelska 6. Jedna z podopiecznych bardzo źle się czuje (tu krótki opis dolegliwości - dość poważnych), prosimy o przysłanie karetki.
Dyspozytorka zadała kilka pytań odnośnie różnych szczegółów stanu zdrowia, po czym pyta;
- Nazwisko pacjentki?
- Królowa.
- Imię?
- Jadwiga.
- Proszę pani, proszę sobie żartów nie robić, to jest numer alarmowy, może pani właśnie swoimi głupimi dowcipami blokuje telefon osobie naprawdę potrzebującej pomocy!
- Nie robię sobie żartów, proszę o przyjazd karetki do podopiecznej Królowej Jadwigi.
- Wiek?
- XX lat.
- Adres zameldowania?
- Ul. Zamkowa...
Dyspozytorka rozłączyła się... A ja teraz czekam na komentarze, że no przecież miała rację, że każdy na wezwanie karetki do Królowej Jadwigi zameldowanej na ul. Zamkowej ma prawo sobie pomyśleć, że to głupi dowcip, no i w ogóle czego się spodziewała opiekunka podając takie dane przez telefon?
Dla ciekawych zakończenia - wykonano drugi telefon, tym razem z potężną awanturą na wstępie, karetka przyjechała, podopieczną zabrano do szpitala. Chociaż podobno nawet ekipa karetki do końca nie wierzyła, że faktycznie jadą do Królowej Jadwigi z ul. Zamkowej.
P.S. Doprecyzowując - pani miała na nazwisko Królowa, nie Król, przypuszczam że męska forma tego nazwiska to Królowy.
DPS
Ocena:
106
(112)
Historia nie o pracy, tylko z "życia prywatnego", ale wstęp o pracy niezbędny, bo wyjaśniający pewne rzeczy.
Pracuję jako opiekunka osób starszych w Domu Pomocy Społecznej, a także jako asystent osoby niepełnosprawnej (umowa-zlecenie). W ramach tej drugiej pracy (tak, wiem, to zlecenie, ale będę używała słów "pracodawca", a nie "zleceniodawca") przysługuje mi zwrot kosztów za taksówki, jeśli jadę gdzieś z podopiecznym. Oczywiście wymaga to wypełnienia miliona papierków, wyjazd musi się zgadzać z godzinami w karcie pracy, gdzie opisuję, w jakich godzinach byłam u podopiecznego, oprócz tego muszę wypełnić jeszcze inna kartę, już taką typowo "wyjazdową", do której muszę dołączyć paragony.
Piekielność pierwsza - mojego pracodawcy (jest nim MOPS, jakby kto pytał, co dużo wyjaśnia). Najpierw życzyli sobie fakturę, na co gdzieś tak co drugi taksówkarz parskał mi śmiechem albo robił wielkie oczy, po długich bojach (nie tylko moich, wszyscy asystenci protestowali przeciwko temu absurdowi) MOPS łaskawie zgodził się na paragon z kasy fiskalnej. Niestety, firma taksówkowa, z której usług korzystam, przechodzi na paragony sms-owe, tzn. paragon przychodzi na nr tel., z którego się zamawiało taksówkę, można go sobie pobrać i wydrukować.
Piekielność druga - owszem, pobrać i wydrukować mogę, ale chyba tylko w celu oprawienia w ramki i powieszenia na ścianie, bo MOPS nie uznaje tych paragonów elektronicznych, twierdząc że "takie coś to każdy może sobie wydrukować". Na ironiczne pytania taksówkarzy, że dlaczego mój pracodawca nie honoruje tych paragonów, skoro nawet Urząd Skarbowy je honoruje, odpowiadam grzecznie, że nie wiem, ale mogą się zapytać. I że ja nie robię im na złość, prosząc o "papierek" z kasy fiskalnej, a nie ma sms-a, tylko tak po prostu muszę.
W związku z tym, że nie mam ochoty bulić za taksówki z własnej kieszeni, zazwyczaj dzwoniąc i zamawiając taksówkę zaznaczam, że proszę o kierowcę, który ma kasę fiskalną w samochodzie, podkreślając, że elektroniczny paragon nie wchodzi w grę. I że jestem w stanie nawet dłużej poczekać na taksówkę, ale ma przyjechać taka, w której po opłaceniu kursu dostanę "papierek" do ręki. Tutaj chciałabym dopowiedzieć, że NIE JEST to wpisane na stałe przy moim koncie klienta, a przynajmniej ja o to nie prosiłam, czasem jeżdżę również całkowicie prywatnie i wtedy paragon może być z kasy fiskalnej, na sms-a albo może wcale go nie być, lotto mi to.
Przydługi wstęp, ale niestety konieczny, przechodzę do dzisiejszej sytuacji. Młoda jechała dzisiaj na zawody, wyjazd o nieludzkiej godzinie 4.30, z racji tego, że dziś sobota, komunikacja miejska odpada (gdzieś od 5.00 zaczynają kursować autobusy). Wczoraj koło 22-giej zamówiłam taksówkę na 4.15 rano. Zlecenie przyjęte, dostałam potwierdzającego sms-a, cudownie, prawda?
No nie. Od godz. 4.10 dostałam trzy sms-y "jedzie do ciebie taksówka (model i rocznik)", za każdym razem inny, natomiast taryfy ani widu, ani słychu. O godz. 4.20 dzwonię do firmy z zapytaniem, gdzie moja taksówka??? "Aaa, bo pani ma tu zaznaczone na stałe, że potrzebuje pani paragon z kasy fiskalnej, no nie dysponujemy w tej chwili takim pojazdem...".
Kur...tyna wodna, z jakiej racji "na stałe"? Nie prosiłam o to, co mam wpisane na stałe, to mam, ale na pewno nie to! Krótko i zwięźle uświadomiłam panią, że potrzebuję taksówkę, nie paragon, a nawet jakbym potrzebowała za ten kurs paragon z kasy fiskalnej, to po to zamawiam taryfę jeszcze poprzedniego dnia wieczorem, żeby do tej 4.15 to "ogarnęli"!
Przyjechał o 4.28. Na szczęście ode mnie na dworzec jedzie się 5 minut, a Młoda nie jechała pociągiem czy PKS-em, tylko wynajętym autokarem, więc spokojnie by poczekali parę minut. Ale jeszcze byli w trakcie pakowania klamotów.
Ale kawy rano już nie potrzebowałam.
Pracuję jako opiekunka osób starszych w Domu Pomocy Społecznej, a także jako asystent osoby niepełnosprawnej (umowa-zlecenie). W ramach tej drugiej pracy (tak, wiem, to zlecenie, ale będę używała słów "pracodawca", a nie "zleceniodawca") przysługuje mi zwrot kosztów za taksówki, jeśli jadę gdzieś z podopiecznym. Oczywiście wymaga to wypełnienia miliona papierków, wyjazd musi się zgadzać z godzinami w karcie pracy, gdzie opisuję, w jakich godzinach byłam u podopiecznego, oprócz tego muszę wypełnić jeszcze inna kartę, już taką typowo "wyjazdową", do której muszę dołączyć paragony.
Piekielność pierwsza - mojego pracodawcy (jest nim MOPS, jakby kto pytał, co dużo wyjaśnia). Najpierw życzyli sobie fakturę, na co gdzieś tak co drugi taksówkarz parskał mi śmiechem albo robił wielkie oczy, po długich bojach (nie tylko moich, wszyscy asystenci protestowali przeciwko temu absurdowi) MOPS łaskawie zgodził się na paragon z kasy fiskalnej. Niestety, firma taksówkowa, z której usług korzystam, przechodzi na paragony sms-owe, tzn. paragon przychodzi na nr tel., z którego się zamawiało taksówkę, można go sobie pobrać i wydrukować.
Piekielność druga - owszem, pobrać i wydrukować mogę, ale chyba tylko w celu oprawienia w ramki i powieszenia na ścianie, bo MOPS nie uznaje tych paragonów elektronicznych, twierdząc że "takie coś to każdy może sobie wydrukować". Na ironiczne pytania taksówkarzy, że dlaczego mój pracodawca nie honoruje tych paragonów, skoro nawet Urząd Skarbowy je honoruje, odpowiadam grzecznie, że nie wiem, ale mogą się zapytać. I że ja nie robię im na złość, prosząc o "papierek" z kasy fiskalnej, a nie ma sms-a, tylko tak po prostu muszę.
W związku z tym, że nie mam ochoty bulić za taksówki z własnej kieszeni, zazwyczaj dzwoniąc i zamawiając taksówkę zaznaczam, że proszę o kierowcę, który ma kasę fiskalną w samochodzie, podkreślając, że elektroniczny paragon nie wchodzi w grę. I że jestem w stanie nawet dłużej poczekać na taksówkę, ale ma przyjechać taka, w której po opłaceniu kursu dostanę "papierek" do ręki. Tutaj chciałabym dopowiedzieć, że NIE JEST to wpisane na stałe przy moim koncie klienta, a przynajmniej ja o to nie prosiłam, czasem jeżdżę również całkowicie prywatnie i wtedy paragon może być z kasy fiskalnej, na sms-a albo może wcale go nie być, lotto mi to.
Przydługi wstęp, ale niestety konieczny, przechodzę do dzisiejszej sytuacji. Młoda jechała dzisiaj na zawody, wyjazd o nieludzkiej godzinie 4.30, z racji tego, że dziś sobota, komunikacja miejska odpada (gdzieś od 5.00 zaczynają kursować autobusy). Wczoraj koło 22-giej zamówiłam taksówkę na 4.15 rano. Zlecenie przyjęte, dostałam potwierdzającego sms-a, cudownie, prawda?
No nie. Od godz. 4.10 dostałam trzy sms-y "jedzie do ciebie taksówka (model i rocznik)", za każdym razem inny, natomiast taryfy ani widu, ani słychu. O godz. 4.20 dzwonię do firmy z zapytaniem, gdzie moja taksówka??? "Aaa, bo pani ma tu zaznaczone na stałe, że potrzebuje pani paragon z kasy fiskalnej, no nie dysponujemy w tej chwili takim pojazdem...".
Kur...tyna wodna, z jakiej racji "na stałe"? Nie prosiłam o to, co mam wpisane na stałe, to mam, ale na pewno nie to! Krótko i zwięźle uświadomiłam panią, że potrzebuję taksówkę, nie paragon, a nawet jakbym potrzebowała za ten kurs paragon z kasy fiskalnej, to po to zamawiam taryfę jeszcze poprzedniego dnia wieczorem, żeby do tej 4.15 to "ogarnęli"!
Przyjechał o 4.28. Na szczęście ode mnie na dworzec jedzie się 5 minut, a Młoda nie jechała pociągiem czy PKS-em, tylko wynajętym autokarem, więc spokojnie by poczekali parę minut. Ale jeszcze byli w trakcie pakowania klamotów.
Ale kawy rano już nie potrzebowałam.
taxi
Ocena:
113
(127)
Dobra, może nie jakaś wielka piekielność, tylko drobna piekielnostka, ale jednak.
Tuż przed tym, jak udało mi się rzucić palenie, kupiłam sobie zapalniczkę. Nie, nie jakaś droga i wypasiona dobrej firmy, po prostu zwykła zapalniczka, za to z fajnym wzorkiem, po prostu ładna, no spodobała mi się. Została u mnie w torebce, zmieniając torebkę też ją zawsze przekładam do nowej, lubię ją, choć używam sporadycznie - czasem pożyczę na chwilę jakiemuś palaczowi, który akurat nie ma "ognia", raz zapalałam nią świeczki na torcie, raz znicz na cmentarzu i tyle.
Dzisiaj w pracy pożyczyłam ją na chwilę palącej koleżance, której właśnie "zdechła" jej zapalniczka. Wróciła z palarni, upomniałam się o moją własność.
- No ale po co ci, ty nie palisz?
- Lubię tę zapalniczkę.
- Nie używasz jej.
- Czasem używam. Poza tym jest moja i już mówiłam, że ją lubię.
- Ale ja nie mam, moja jest zepsuta!
- Za pół godziny kończymy pracę, kupisz w pierwszym-lepszym sklepie.
- Nie bądź skapiradło, co ci zależy?
- Właśnie cały czas ci tłumaczę, dlaczego mi zależy. Podoba mi się i lubię ją, tak po prostu.
Nie będę przytaczać całej rozmowy, bo takie przepychanki słowne trwały dłuższą chwilę, aż się zdenerwowałam i naprawdę ostrym tonem zażądałam zwrotu. Zapalniczkę odzyskałam, dowiadując się przy okazji, że jestem histeryczką, robiącą awanturę o byle drobiazg.
Chyba już nikomu jej nie pożyczę.
Tuż przed tym, jak udało mi się rzucić palenie, kupiłam sobie zapalniczkę. Nie, nie jakaś droga i wypasiona dobrej firmy, po prostu zwykła zapalniczka, za to z fajnym wzorkiem, po prostu ładna, no spodobała mi się. Została u mnie w torebce, zmieniając torebkę też ją zawsze przekładam do nowej, lubię ją, choć używam sporadycznie - czasem pożyczę na chwilę jakiemuś palaczowi, który akurat nie ma "ognia", raz zapalałam nią świeczki na torcie, raz znicz na cmentarzu i tyle.
Dzisiaj w pracy pożyczyłam ją na chwilę palącej koleżance, której właśnie "zdechła" jej zapalniczka. Wróciła z palarni, upomniałam się o moją własność.
- No ale po co ci, ty nie palisz?
- Lubię tę zapalniczkę.
- Nie używasz jej.
- Czasem używam. Poza tym jest moja i już mówiłam, że ją lubię.
- Ale ja nie mam, moja jest zepsuta!
- Za pół godziny kończymy pracę, kupisz w pierwszym-lepszym sklepie.
- Nie bądź skapiradło, co ci zależy?
- Właśnie cały czas ci tłumaczę, dlaczego mi zależy. Podoba mi się i lubię ją, tak po prostu.
Nie będę przytaczać całej rozmowy, bo takie przepychanki słowne trwały dłuższą chwilę, aż się zdenerwowałam i naprawdę ostrym tonem zażądałam zwrotu. Zapalniczkę odzyskałam, dowiadując się przy okazji, że jestem histeryczką, robiącą awanturę o byle drobiazg.
Chyba już nikomu jej nie pożyczę.
relacje _miedzyludzkie
Ocena:
187
(193)
Historia o psie załatwiającym się na balkonie przypomniała mi bardzo podobną, identyczna tematyka, ale inny kontekst, więc inny wydźwięk.
Luźna rozmowa na jakimś luźnym spotkaniu, akurat zebrała się grupka "zwierzolubów", więc temat naszych zwierzaków wypłynął bardzo szybko. Jedna ze znajomych ma psa już bardzo starego, któremu niestety dosyć często zdarza się "nie zdążyć" na dwór z potrzebą fizjologiczną. Wiadomo, sprzątanie psich sików nie jest chyba ulubionym zajęciem nikogo, więc znajoma próbuje różnych sposobów, aby zapobiegać takim "wpadkom". Poza tym pies domowy, bardzo dobrze wychowany, od szczeniaka trzymający czystość, więc "wpadki" i dla niego są powodem dyskomfortu i stresu.
Znajoma już wie, w jakich godzinach pies zazwyczaj się załatwia, oprócz tego stara się obserwować, czy nie wypił więcej niż zwykle wody, bardzo często z nim wychodzi, starając się uprzedzać jego komunikat "chcę siusiu", po po tym komunikacie pies niestety do minuty już sika. To się sprawdza, gdy pies przebywa na parterze domu, niestety na pięterku już nie zdaje egzaminu, pies waży prawie 40 kg i na dodatek nie lubi być noszony na rękach, a samodzielne zejście po schodach to ok.10 min., no stanowczo za długo.
W związku z tym znajoma urządziła też "kącik do sikania" dla psa na balkonie. Na swoim, prywatnym balkonie, w swoim prywatnym domu. Przypuszczam, że jakoś ten "kącik" zabezpieczyła, nie wiem, może maty tam rozkłada, może zrobiła coś w rodzaju kuwety, bo bez tego wypuszczanie psa na balkon celem załatwienia potrzeb fizjologicznych byłoby bez sensu, po prostu zamiast wytarcia i umycia podłogi w domu musiałaby to robić z podłogą na balkonie. Mnie osobiście pomysł wydawał się niezły, innym też i spokojnie moglibyśmy przejść do następnej opowiastki o następnym zwierzaku, ale nie! Jedna z dotychczas milczących osób odezwała się, znajoma została skrytykowana, "zjechana" po całości za znęcanie się nad psem!
Wiecie co, ja rozumiem, gdyby ktoś wszedł w samym środku tej rozmowy/opowiastki i usłyszał tylko słowa "mój pies sika na balkonie", to faktycznie mógłby być oburzony i podejrzewać znęcanie się nad psem poprzez niewystarczającą ilość spacerów, tudzież bycie upie*dliwą fleją dla sąsiadów poniżej. Ale ta osoba brała udział w rozmowie (no dobra, słuchała) od samego początku! Próby wyjaśnienia sytuacji, no bo dobra, może gdzieś "odpłynęła", nie słuchała i w ogóle nie wie, o co chodzi, skwitowała tylko słowami "dobra, dobra, ty się nie tłumacz głupio, a wy jej tak nie brońcie, bo to znęcanie się nad psem i tyle!".
I teraz to ja już głupia jestem. Gdzie to znęcanie się nad psem? Bo może czegoś nie zauważyłam...
Luźna rozmowa na jakimś luźnym spotkaniu, akurat zebrała się grupka "zwierzolubów", więc temat naszych zwierzaków wypłynął bardzo szybko. Jedna ze znajomych ma psa już bardzo starego, któremu niestety dosyć często zdarza się "nie zdążyć" na dwór z potrzebą fizjologiczną. Wiadomo, sprzątanie psich sików nie jest chyba ulubionym zajęciem nikogo, więc znajoma próbuje różnych sposobów, aby zapobiegać takim "wpadkom". Poza tym pies domowy, bardzo dobrze wychowany, od szczeniaka trzymający czystość, więc "wpadki" i dla niego są powodem dyskomfortu i stresu.
Znajoma już wie, w jakich godzinach pies zazwyczaj się załatwia, oprócz tego stara się obserwować, czy nie wypił więcej niż zwykle wody, bardzo często z nim wychodzi, starając się uprzedzać jego komunikat "chcę siusiu", po po tym komunikacie pies niestety do minuty już sika. To się sprawdza, gdy pies przebywa na parterze domu, niestety na pięterku już nie zdaje egzaminu, pies waży prawie 40 kg i na dodatek nie lubi być noszony na rękach, a samodzielne zejście po schodach to ok.10 min., no stanowczo za długo.
W związku z tym znajoma urządziła też "kącik do sikania" dla psa na balkonie. Na swoim, prywatnym balkonie, w swoim prywatnym domu. Przypuszczam, że jakoś ten "kącik" zabezpieczyła, nie wiem, może maty tam rozkłada, może zrobiła coś w rodzaju kuwety, bo bez tego wypuszczanie psa na balkon celem załatwienia potrzeb fizjologicznych byłoby bez sensu, po prostu zamiast wytarcia i umycia podłogi w domu musiałaby to robić z podłogą na balkonie. Mnie osobiście pomysł wydawał się niezły, innym też i spokojnie moglibyśmy przejść do następnej opowiastki o następnym zwierzaku, ale nie! Jedna z dotychczas milczących osób odezwała się, znajoma została skrytykowana, "zjechana" po całości za znęcanie się nad psem!
Wiecie co, ja rozumiem, gdyby ktoś wszedł w samym środku tej rozmowy/opowiastki i usłyszał tylko słowa "mój pies sika na balkonie", to faktycznie mógłby być oburzony i podejrzewać znęcanie się nad psem poprzez niewystarczającą ilość spacerów, tudzież bycie upie*dliwą fleją dla sąsiadów poniżej. Ale ta osoba brała udział w rozmowie (no dobra, słuchała) od samego początku! Próby wyjaśnienia sytuacji, no bo dobra, może gdzieś "odpłynęła", nie słuchała i w ogóle nie wie, o co chodzi, skwitowała tylko słowami "dobra, dobra, ty się nie tłumacz głupio, a wy jej tak nie brońcie, bo to znęcanie się nad psem i tyle!".
I teraz to ja już głupia jestem. Gdzie to znęcanie się nad psem? Bo może czegoś nie zauważyłam...
zwierzaki
Ocena:
131
(139)
Wkurzyłam się. I w związku z tym jutro na mojej klatce schodowej zawiśnie kartka, której tekst właśnie tworzę, ale będzie to brzmiało mniej-więcej tak:
"Szanowni sąsiedzi!
Uprzejmie informuję, że do wyrzucania resztek jedzenia służy kontener z napisem "BIO" w komorze śmietnikowej, a NIE okno w kuchni! Zaraz po świętach odpowiednie zgłoszenie pójdzie do administratora budynku, wraz z sugestią skierowania jednej z kamer na ścianę (i okna) naszego bloku, w miejscu gdzie pod oknami znajdują się resztki jedzenia. Biorąc pod uwagę ilość w/w resztek oraz wysokość mandatu za zaśmiecanie, chyba będzie im się opłacało nawet zamontować całkiem nową kamerę w tym celu.
Pozdrawiam i życzę Wesołych Świat!"
No wredna jestem, wiem...
"Szanowni sąsiedzi!
Uprzejmie informuję, że do wyrzucania resztek jedzenia służy kontener z napisem "BIO" w komorze śmietnikowej, a NIE okno w kuchni! Zaraz po świętach odpowiednie zgłoszenie pójdzie do administratora budynku, wraz z sugestią skierowania jednej z kamer na ścianę (i okna) naszego bloku, w miejscu gdzie pod oknami znajdują się resztki jedzenia. Biorąc pod uwagę ilość w/w resztek oraz wysokość mandatu za zaśmiecanie, chyba będzie im się opłacało nawet zamontować całkiem nową kamerę w tym celu.
Pozdrawiam i życzę Wesołych Świat!"
No wredna jestem, wiem...
blok_mieszkalny
Ocena:
117
(127)
My, naród kombinatorów...
W pewnej drogerii była sobie pewna promocja. Za zakup produktu oznaczonego odpowiednim symbolem można było otrzymać fajny gratis, chyba do pobrania przy kasie. Młoda strasznie się napaliła na tę promocję, poszła do drogerii, no niestety, gratisów już brak.
Tak z czystej ciekawości odwiedziłam kilka drogerii tej sieci z zapytaniem o owe gratisy (nie jeździłam specjalnie po całym mieście, bez przesady, po prostu któregoś "intensywnego" dnia tak sobie ułożyłam trasę załatwiania wszystkich spraw, żeby móc to zrobić) i lipa. Nie ma nigdzie. A dlaczego?
Ponieważ nie było ograniczeń odnośnie ilości tych gratisów na osobę, przedsiębiorczy ludzie "rzucili się" np. na płatki kosmetyczne po 2 zł (najtańszy produkt oznaczony symbolem upoważniającym do odbioru gratisu) i brali po kilkadziesiąt sztuk.
Gratisy są dostępne na Vinted po 20 zł.
W pewnej drogerii była sobie pewna promocja. Za zakup produktu oznaczonego odpowiednim symbolem można było otrzymać fajny gratis, chyba do pobrania przy kasie. Młoda strasznie się napaliła na tę promocję, poszła do drogerii, no niestety, gratisów już brak.
Tak z czystej ciekawości odwiedziłam kilka drogerii tej sieci z zapytaniem o owe gratisy (nie jeździłam specjalnie po całym mieście, bez przesady, po prostu któregoś "intensywnego" dnia tak sobie ułożyłam trasę załatwiania wszystkich spraw, żeby móc to zrobić) i lipa. Nie ma nigdzie. A dlaczego?
Ponieważ nie było ograniczeń odnośnie ilości tych gratisów na osobę, przedsiębiorczy ludzie "rzucili się" np. na płatki kosmetyczne po 2 zł (najtańszy produkt oznaczony symbolem upoważniającym do odbioru gratisu) i brali po kilkadziesiąt sztuk.
Gratisy są dostępne na Vinted po 20 zł.
drogerie
Ocena:
117
(133)
Pewne wydawnictwo opublikowało pewną książkę. Zażyczyłam ją sobie na prezent, Mikołaj stanął na wysokości zadania i dostarczył, jestem gdzieś w połowie. Ale dobra, bo nie chodzi o reklamę książki, tylko o związaną z nią piekielność.
Otóż książka bardzo uraziła pewną (duuużą...) grupę ludzi. Tak bardzo ich uraziła, że na fb pojawił się post wzywający do podpisania petycji przeciwko tej książce - petycja skierowana do wydawnictwa, nie wiem co dokładnie zawiera, pewnie żądanie wycofania jej? Nieważne, weszłam sobie w komentarze tak dla rozrywki (mam wypaczone poczucie humoru) i ręce mi opadły... Nie, nie chodzi mi o setki komentarzy "podpisane" lub "protestuję" od ludzi, którzy nie czytali tej książki, nie bardzo wiedzą, o co w niej chodzi, ale będą protestować, bo ktoś im tak powiedział. Nie, do tego to już jestem przyzwyczajona.
Pośród komentarzy przewijały się też takie:
"Nie mogę podpisać, system pokazuje błąd";
"Nie mogę podpisać, nie daje się";
"Nie mam możliwości podpisać, blokuje mi maila";
"Trzeba podać wszystkie dane, bo nie przechodzi petycja";
"Za dużo informacji, może jeszcze nr konta podać?";
"Po co wam te wszystkie dane?".
No kurczę, ludzie... Ja też czasem podpisuję jakieś petycje w internecie, najpierw dokładnie sprawdzam, jaka organizacja za nią stoi, czy to faktycznie jej strona, muszę podać maila i to tyle. Jeśli strona wymaga ode mnie podania numeru buta, nazwiska panieńskiego babki ze strony ojca i moich preferencji seksualnych, to uciekam z niej szybciutko już przy numerze buta. A tam kilkaset osób podpisało petycję, podając grzecznie wszystkie możliwe dane. Naprawdę wystarczy głośno krzyknąć "hej, obrażają nas!", żeby wyłączyć ludziom myślenie?
A książka bardzo mi się podoba.facebook
Otóż książka bardzo uraziła pewną (duuużą...) grupę ludzi. Tak bardzo ich uraziła, że na fb pojawił się post wzywający do podpisania petycji przeciwko tej książce - petycja skierowana do wydawnictwa, nie wiem co dokładnie zawiera, pewnie żądanie wycofania jej? Nieważne, weszłam sobie w komentarze tak dla rozrywki (mam wypaczone poczucie humoru) i ręce mi opadły... Nie, nie chodzi mi o setki komentarzy "podpisane" lub "protestuję" od ludzi, którzy nie czytali tej książki, nie bardzo wiedzą, o co w niej chodzi, ale będą protestować, bo ktoś im tak powiedział. Nie, do tego to już jestem przyzwyczajona.
Pośród komentarzy przewijały się też takie:
"Nie mogę podpisać, system pokazuje błąd";
"Nie mogę podpisać, nie daje się";
"Nie mam możliwości podpisać, blokuje mi maila";
"Trzeba podać wszystkie dane, bo nie przechodzi petycja";
"Za dużo informacji, może jeszcze nr konta podać?";
"Po co wam te wszystkie dane?".
No kurczę, ludzie... Ja też czasem podpisuję jakieś petycje w internecie, najpierw dokładnie sprawdzam, jaka organizacja za nią stoi, czy to faktycznie jej strona, muszę podać maila i to tyle. Jeśli strona wymaga ode mnie podania numeru buta, nazwiska panieńskiego babki ze strony ojca i moich preferencji seksualnych, to uciekam z niej szybciutko już przy numerze buta. A tam kilkaset osób podpisało petycję, podając grzecznie wszystkie możliwe dane. Naprawdę wystarczy głośno krzyknąć "hej, obrażają nas!", żeby wyłączyć ludziom myślenie?
A książka bardzo mi się podoba.
Ocena:
125
(149)
Podejrzewam przekręt, tylko nie mam pojęcia, jaki. Może ktoś ma jakiś pomysł?
Wystawiłam na jednej z grup na FB przedmiot na sprzedaż. Podałam preferowaną przeze mnie formę wysyłki (paczkomat), jej koszt, rzuciłam luźną propozycję wystawienia przedmiotu na trzyliterowym portalu sprzedażowym (dużo taniej wysyłka wychodzi) i czekam. Dość szybko odezwała się pani o nazwisku brzmiącym lekko z francuska, zadając mi pytanie: "Czy jest możliwość wysyłki kurierem InPost po wcześniej wpłacie na konto? Zamówię kuriera i pokryję koszty wysyłki. Kurier to zapakuje i zabierze z domu. Ok?".
Jeszcze nic złego nie podejrzewałam, jednak wyjaśniłam pani, że ze względu na charakter mojej pracy ciężko mi powiedzieć, kiedy będę w domu, a kiedy nie, więc umówienie się z kurierem byłoby mocno problematyczne. Ponieważ jednak rozumiem chęć otrzymania paczki kurierem do domu (może pani ma złamane obie nogi, może jest chwilowo chora i musi leżeć, a może po prostu ma taki kaprys, że paczka ma być dostarczona do domu), to zaproponowałam, że ja nadam w paczkomacie, ale z opcją dostarczenia jej kurierem do pani do domu - InPost ma taką usługę.
W odpowiedzi otrzymałam wiadomość: "kurier zadzwoni się w celu dogadania kiedy przyjechać i pod jaki adres". No tu już parsknęłam sobie śmiechem, wyobrażając sobie moją rozmowę z kurierem:
- Dzień dobry, tu kurier, kiedy mogę podjechać po odbiór paczki?
- Nie wiem, będę dzisiaj w domu między 14.00 a 16.00, ale teraz jeszcze nie wiem dokładnie o której, nie wiem też jak długo będę dostępna w domu, może dwie-trzy godziny, a może po prostu wejdę i wyjdę, czy to jakiś problem?
- Ależ oczywiście że nie, będę o 14.00 i poczekam tak długo, jak będzie trzeba!
- No ale gdybym jednak nie dotarła do domu, to mógłby pan być jeszcze ok. 23.00? Wtedy już na pewno wrócę.
- Oj, oj, ja pracuję tylko do 23.00, czy mogłaby się pani postarać być o 22.59? Bardzo proszę...
- No dobrze.
Ubawiłam się setnie tą wyimaginowaną rozmową, odpuściłam sobie dalszą korespondencję z panią, godzinkę później pojawiła się kolejna chętna osoba, przedmiot "się sprzedał". Ale męczy mnie kwestia, co tamta pani chciała "ugrać", bo nikt mi nie wmówi, że przedmiotem jej pożądania był używany przedmiot, wyceniony przeze mnie na 35 zł. Macie jakieś pomysły, o co jej chodziło? Gdybym się na to nabrała, zyskałaby adres i nr tel., no dobra, mogła chcieć mnie okraść, ale na jakiej podstawie wytypowała właśnie mnie na ofiarę kradzieży? Bo wystawiłam przedmiot za 35 zł???
Ktoś ma jakiś pomysł?
Wystawiłam na jednej z grup na FB przedmiot na sprzedaż. Podałam preferowaną przeze mnie formę wysyłki (paczkomat), jej koszt, rzuciłam luźną propozycję wystawienia przedmiotu na trzyliterowym portalu sprzedażowym (dużo taniej wysyłka wychodzi) i czekam. Dość szybko odezwała się pani o nazwisku brzmiącym lekko z francuska, zadając mi pytanie: "Czy jest możliwość wysyłki kurierem InPost po wcześniej wpłacie na konto? Zamówię kuriera i pokryję koszty wysyłki. Kurier to zapakuje i zabierze z domu. Ok?".
Jeszcze nic złego nie podejrzewałam, jednak wyjaśniłam pani, że ze względu na charakter mojej pracy ciężko mi powiedzieć, kiedy będę w domu, a kiedy nie, więc umówienie się z kurierem byłoby mocno problematyczne. Ponieważ jednak rozumiem chęć otrzymania paczki kurierem do domu (może pani ma złamane obie nogi, może jest chwilowo chora i musi leżeć, a może po prostu ma taki kaprys, że paczka ma być dostarczona do domu), to zaproponowałam, że ja nadam w paczkomacie, ale z opcją dostarczenia jej kurierem do pani do domu - InPost ma taką usługę.
W odpowiedzi otrzymałam wiadomość: "kurier zadzwoni się w celu dogadania kiedy przyjechać i pod jaki adres". No tu już parsknęłam sobie śmiechem, wyobrażając sobie moją rozmowę z kurierem:
- Dzień dobry, tu kurier, kiedy mogę podjechać po odbiór paczki?
- Nie wiem, będę dzisiaj w domu między 14.00 a 16.00, ale teraz jeszcze nie wiem dokładnie o której, nie wiem też jak długo będę dostępna w domu, może dwie-trzy godziny, a może po prostu wejdę i wyjdę, czy to jakiś problem?
- Ależ oczywiście że nie, będę o 14.00 i poczekam tak długo, jak będzie trzeba!
- No ale gdybym jednak nie dotarła do domu, to mógłby pan być jeszcze ok. 23.00? Wtedy już na pewno wrócę.
- Oj, oj, ja pracuję tylko do 23.00, czy mogłaby się pani postarać być o 22.59? Bardzo proszę...
- No dobrze.
Ubawiłam się setnie tą wyimaginowaną rozmową, odpuściłam sobie dalszą korespondencję z panią, godzinkę później pojawiła się kolejna chętna osoba, przedmiot "się sprzedał". Ale męczy mnie kwestia, co tamta pani chciała "ugrać", bo nikt mi nie wmówi, że przedmiotem jej pożądania był używany przedmiot, wyceniony przeze mnie na 35 zł. Macie jakieś pomysły, o co jej chodziło? Gdybym się na to nabrała, zyskałaby adres i nr tel., no dobra, mogła chcieć mnie okraść, ale na jakiej podstawie wytypowała właśnie mnie na ofiarę kradzieży? Bo wystawiłam przedmiot za 35 zł???
Ktoś ma jakiś pomysł?
sprzedaz_internetowa
Ocena:
110
(130)
Ostatnio mój pies (na potrzeby kilku historii tutaj nazwana Kruszyną) coś mi niedomagał, więc stwierdziłam, że odrobinę przyspieszę wizytę na szczepienie i pójdę z nią do weta już teraz. Kot też się "załapał", ale kota zostawmy w spokoju.
Standardowe pytanie przed szczepieniem "czy pies zdrowy? nie wymiotował, nie miał biegunki w ostatnim czasie?". Zgodnie z prawdą odpowiedziałam, że nie, natomiast ma bardzo dziwny kaszel, który mnie niepokoi, taki bardziej przypominający krztuszenie się. Wet z uśmiechem stwierdził "OK, zaraz to sprawdzimy", poszedł po stetoskop i zaczął osłuchiwać Kruszynę. Bardzo szybko uśmiech zniknął mu z twarzy i wyrwało mu się coś w rodzaju "o mój boże!".
Krótko, bo to nieprzyjemny temat - Kruszyna ma bardzo chore serce, nie pracuje prawidłowo, część krwi "cofa się", co powoduje obrzęk płuc, czego skutkiem jest ten dziwny kaszel. Weterynarz uczciwie powiedział, że lepiej nie będzie, ale można wdrożyć leczenie, które spowoduje, że nie będzie gorzej... Wykonano jeszcze echo serca i wet dobrał leki.
Po zapłaceniu za pierwszą wizytę (no dobra, tam jeszcze kot podwyższył koszty) i za drugą (echo serca i dobranie leków) mój portfel zaczął rozpaczliwie świecić pustkami, w związku z czym trzeba było na szybko znaleźć jakieś rozwiązanie. Nawet długo nie trzeba się było zastanawiać, wspólnie z Młodą doszłyśmy do wniosku, że rezygnujemy z zaplanowanego, ale na szczęście jeszcze nie opłaconego krótkiego wypadu "do ciepłych krajów" w listopadzie, kiedy u nas jest najpaskudniej, pieniądze odłożone na ten cel pójdą na leczenie Kruszyny.
W związku z powyższym zgłosiłam kierowniczce w pracy, że te kilka dni urlopu, które chciałam wziąć w listopadzie, to już nieaktualna sprawa. Ponieważ aktualnie mamy dwie osoby na L4, kierowniczka przyjęła moją rezygnację z urlopu z dzikim entuzjazmem, bo tym sposobem grafik jej się jakoś "zepnie". Oczywiście współpracownicy też zadowoleni, że jednak nie będą pracować w okrojonym składzie, padło pytanie o przyczyny rezygnacji z urlopu i wyjazdu, po czym zaczęło się:
- Zwariowałaś? Pies i tak zdechnie, po co z wyjazdu rezygnujesz?
Grzecznie odpowiedziałam, że każdy kiedyś umrze, w tym ja, więc idąc tropem tej logiki, nie opłaca mi się już nigdzie wyjeżdżać.
- Odbiło ci? To tylko pies, a ty na niego ostatnie pieniądze wydajesz!
Nie dyktuję nikomu, jak ma żyć i jak ma traktować innych, dopóki do zwierząt ma stosunek przyzwoity, to nie wnikam też w jego relacje ze zwierzętami domowymi. I tego samego oczekuję wzajemnie, nie wpie*dalaj mi się w życie i w rodzinę, bo dla mnie pies (i kot) to członek rodziny. Poza tym nie "ostatnie pieniądze", tylko kasę przeznaczoną na przyjemność, bez której da się żyć, ale to akurat szczegół, bo "ostatnie" też bym dała.
- Zobaczysz, córka ci tego nie daruje, ze zamiast fajnego wyjazdu wolałaś zmarnować pieniądze na psa.
No akurat to Młoda pierwsza rzuciła hasło "ale w takim układzie to nigdzie nie jedziemy!", nie tyle ze względów finansowych (bo te jej w pierwszym momencie nie przyszły do głowy), co z powodu "nie zostawię Kruszyny nawet na kilka dni, co będzie, jeśli jej się coś stanie wtedy, jak wyjedziemy?".
Tylko jedna osoba stwierdziła spokojnie "rozumiem, jak mój pies sobie rozwalił łapę na szybie, to pół pensji na weta wydałam".
I wiecie co mnie wkurza najbardziej? Nawet nie podejście "to tylko pies", ale takie wcinanie się komuś w życie. Wszyscy inni wiedzą lepiej, jak masz żyć, co ma być dla ciebie ważne i na co wolno ci wydawać pieniądze.
A na co dzień to fajni, mili i rozsądni ludzie...
Standardowe pytanie przed szczepieniem "czy pies zdrowy? nie wymiotował, nie miał biegunki w ostatnim czasie?". Zgodnie z prawdą odpowiedziałam, że nie, natomiast ma bardzo dziwny kaszel, który mnie niepokoi, taki bardziej przypominający krztuszenie się. Wet z uśmiechem stwierdził "OK, zaraz to sprawdzimy", poszedł po stetoskop i zaczął osłuchiwać Kruszynę. Bardzo szybko uśmiech zniknął mu z twarzy i wyrwało mu się coś w rodzaju "o mój boże!".
Krótko, bo to nieprzyjemny temat - Kruszyna ma bardzo chore serce, nie pracuje prawidłowo, część krwi "cofa się", co powoduje obrzęk płuc, czego skutkiem jest ten dziwny kaszel. Weterynarz uczciwie powiedział, że lepiej nie będzie, ale można wdrożyć leczenie, które spowoduje, że nie będzie gorzej... Wykonano jeszcze echo serca i wet dobrał leki.
Po zapłaceniu za pierwszą wizytę (no dobra, tam jeszcze kot podwyższył koszty) i za drugą (echo serca i dobranie leków) mój portfel zaczął rozpaczliwie świecić pustkami, w związku z czym trzeba było na szybko znaleźć jakieś rozwiązanie. Nawet długo nie trzeba się było zastanawiać, wspólnie z Młodą doszłyśmy do wniosku, że rezygnujemy z zaplanowanego, ale na szczęście jeszcze nie opłaconego krótkiego wypadu "do ciepłych krajów" w listopadzie, kiedy u nas jest najpaskudniej, pieniądze odłożone na ten cel pójdą na leczenie Kruszyny.
W związku z powyższym zgłosiłam kierowniczce w pracy, że te kilka dni urlopu, które chciałam wziąć w listopadzie, to już nieaktualna sprawa. Ponieważ aktualnie mamy dwie osoby na L4, kierowniczka przyjęła moją rezygnację z urlopu z dzikim entuzjazmem, bo tym sposobem grafik jej się jakoś "zepnie". Oczywiście współpracownicy też zadowoleni, że jednak nie będą pracować w okrojonym składzie, padło pytanie o przyczyny rezygnacji z urlopu i wyjazdu, po czym zaczęło się:
- Zwariowałaś? Pies i tak zdechnie, po co z wyjazdu rezygnujesz?
Grzecznie odpowiedziałam, że każdy kiedyś umrze, w tym ja, więc idąc tropem tej logiki, nie opłaca mi się już nigdzie wyjeżdżać.
- Odbiło ci? To tylko pies, a ty na niego ostatnie pieniądze wydajesz!
Nie dyktuję nikomu, jak ma żyć i jak ma traktować innych, dopóki do zwierząt ma stosunek przyzwoity, to nie wnikam też w jego relacje ze zwierzętami domowymi. I tego samego oczekuję wzajemnie, nie wpie*dalaj mi się w życie i w rodzinę, bo dla mnie pies (i kot) to członek rodziny. Poza tym nie "ostatnie pieniądze", tylko kasę przeznaczoną na przyjemność, bez której da się żyć, ale to akurat szczegół, bo "ostatnie" też bym dała.
- Zobaczysz, córka ci tego nie daruje, ze zamiast fajnego wyjazdu wolałaś zmarnować pieniądze na psa.
No akurat to Młoda pierwsza rzuciła hasło "ale w takim układzie to nigdzie nie jedziemy!", nie tyle ze względów finansowych (bo te jej w pierwszym momencie nie przyszły do głowy), co z powodu "nie zostawię Kruszyny nawet na kilka dni, co będzie, jeśli jej się coś stanie wtedy, jak wyjedziemy?".
Tylko jedna osoba stwierdziła spokojnie "rozumiem, jak mój pies sobie rozwalił łapę na szybie, to pół pensji na weta wydałam".
I wiecie co mnie wkurza najbardziej? Nawet nie podejście "to tylko pies", ale takie wcinanie się komuś w życie. Wszyscy inni wiedzą lepiej, jak masz żyć, co ma być dla ciebie ważne i na co wolno ci wydawać pieniądze.
A na co dzień to fajni, mili i rozsądni ludzie...
nie_mow_mi_jak_mam_zyc
Ocena:
158
(184)
Historia singri https://piekielni.pl/90415#comments, a zwłaszcza niektóre komentarze pod nią, przypomniały mi zdarzenie z wczesnego dzieciństwa Młodej. Od razu mówię, że sytuacja nie jest w pełni analogiczna, bo nie chodziło o diagnozę lekarską, ale owszem, problem został rozwiązany po jednej rozmowie telefonicznej, więc postawienie diagnozy po jednej wizycie/rozmowie (zwłaszcza że i tu, i tam objawy były "książkowe"), jest możliwe.
W wieku niecałych dwóch lat w Młodą "diabeł wstąpił". Moje grzeczne, spokojne dziecko w niedługim czasie przeistoczyło się w rozwrzeszczanego, upartego i wiecznie niezadowolonego potworka, moje metody wychowawcze nie przynosiły żadnych efektów (a przynajmniej tak mi się wtedy wydawało), postanowiłam więc szukać pomocy. Wybór był prosty, zadzwoniłam do instytucji, w której zaledwie rok wcześniej odbywałam praktyki studenckie, poprosiłam o rozmowę z dowolnym psychologiem dziecięcym, pani psycholog mnie pamiętała, ja ją również, więc rozmowa przebiegała bez większych problemów.
Poopowiadałam, jak to Młoda się zachowuje, z czym mamy problem i na koniec zadałam pełne rozpaczy pytanie "Co robię źle? Dlaczego Młoda taka jest, gdzie popełniam błędy wychowawcze, co mam robić???". W odpowiedzi usłyszałam cichutki śmiech z słuchawki telefonicznej i wypowiedziane żartobliwym tonem stwierdzenie: "No, pani Xynthio, ja chyba muszę się skontaktować z dr Iksińską, żeby anulowała pani tę ocenę bdb z psychologii rozwojowej...".
Na hasło "psychologia rozwojowa" otworzyła mi się jakaś klapka w mózgu i już wiedziałam, jednak wolałam się upewnić:
- To znaczy... Bunt dwulatka?
- Dokładnie. Klasyczny, podręcznikowy przykład. Pewnie jeszcze...
Te trzy kropeczki oznaczają dłuższą wypowiedź pani psycholog, która zaczęła mi wymieniać inne zachowania Młodej, o których nie zdążyłam jej opowiedzieć, ja mogłam tylko słuchać, przytakiwać, a w tym czasie wszystko układało mi się w logiczną całość. To nie choroba, nie zaburzenia, nie błędy wychowawcze, tylko normalny etap rozwoju, który minie. Oczywiście, należy tego pilnować, kontrolować i odpowiednio reagować (albo i nie, w niektórych sytuacjach najlepszą reakcją jest brak reakcji), ale jednak tę ulgę, że nie jestem najgorszą matką świata, a moje dziecko nie jest wcielonym złem, pamiętam do dzisiaj.
Pytacie gdzie piekielność? Bo jak na razie to historia może długa, ale nadal raczej nadająca się na komentarz pod historią singri? Otóż chciałam wskazać dwie, każdą będącą przegięciem w inną stronę:
Pierwsza - "wieszanie psów" na matkach, których dzieci zachowują się niegrzecznie. Jeśli jest to dziecko w okolicy dwóch lat, to nie jest to niewychowane dziecko, tylko dziecko w okresie buntu rozwojowego. Komentarze typu "jakie niegrzeczne dziecko", albo "wzięłabyś się może za wychowywanie tego dziecka" są bez sensu i nie spowodują nic z wyjątkiem poczucia winy i bezsilności u danej matki. No bo jak to, ja moje dziecko wychowuję, reaguję na niewłaściwe zachowania, tłumaczę, stosuję konsekwencje i nic nie działa!!! Działa. Tylko powoli i z opóźnieniem. Nie ma co liczyć na to, że jeśli trzy razy damy odczuć dwulatkowi niestosowność jego danego zachowania, to on tego czwarty raz nie zrobi. Zrobi to czwarty raz. I czternasty. I czterdziesty. Tak, w końcu do niego dotrze, że tak nie wolno się zachowywać, ale serio, nie już za czwartym razem.
I druga piekielność, dokładnie odwrotna - matki, a raczej madki, tłumaczące zachowania dzieci "bo on tak ma, on taki jest". Nie, to nie on taki jest, tylko przegapiłaś, przeoczyłaś pewien etap rozwoju (fakt, dosyć trudny), nie chciało ci się reagować (bo łatwiej dla "świętego spokoju" ustąpić dziecku, zwłaszcza że żądania dziecka zazwyczaj nie są wygórowane), więc dziecko stosuje zachowania, które przynoszą efekty. Serio, jak widzę pięcio- czy sześciolatka, który rzuca się na ziemię i wali rękami i nogami, bo mama nie chce kupić zabawki, to mi się scyzoryk w kieszeni otwiera! To jest zachowanie typowe dla buntu dwulatka, jeśli sześcioletnie dziecko nie wyzbyło się go do tej pory, to oznacza, że to u niego "działa", tzn. powrzeszczę, pokopię i mama ustąpi.
A co do późniejszego buntu czterolatka, to Młoda przeszła ten etap już bardziej "ulgowo", może dlatego, że bardzo ambitnie przepracowała bunt dwulatka (chyba żadnej opcji opisanej w książkach nie ominęła), ale jedną akcję odwaliła taką, że chyba ją tu opiszę. Żeby zostać "zjechaną" w komentarzach ;)
W wieku niecałych dwóch lat w Młodą "diabeł wstąpił". Moje grzeczne, spokojne dziecko w niedługim czasie przeistoczyło się w rozwrzeszczanego, upartego i wiecznie niezadowolonego potworka, moje metody wychowawcze nie przynosiły żadnych efektów (a przynajmniej tak mi się wtedy wydawało), postanowiłam więc szukać pomocy. Wybór był prosty, zadzwoniłam do instytucji, w której zaledwie rok wcześniej odbywałam praktyki studenckie, poprosiłam o rozmowę z dowolnym psychologiem dziecięcym, pani psycholog mnie pamiętała, ja ją również, więc rozmowa przebiegała bez większych problemów.
Poopowiadałam, jak to Młoda się zachowuje, z czym mamy problem i na koniec zadałam pełne rozpaczy pytanie "Co robię źle? Dlaczego Młoda taka jest, gdzie popełniam błędy wychowawcze, co mam robić???". W odpowiedzi usłyszałam cichutki śmiech z słuchawki telefonicznej i wypowiedziane żartobliwym tonem stwierdzenie: "No, pani Xynthio, ja chyba muszę się skontaktować z dr Iksińską, żeby anulowała pani tę ocenę bdb z psychologii rozwojowej...".
Na hasło "psychologia rozwojowa" otworzyła mi się jakaś klapka w mózgu i już wiedziałam, jednak wolałam się upewnić:
- To znaczy... Bunt dwulatka?
- Dokładnie. Klasyczny, podręcznikowy przykład. Pewnie jeszcze...
Te trzy kropeczki oznaczają dłuższą wypowiedź pani psycholog, która zaczęła mi wymieniać inne zachowania Młodej, o których nie zdążyłam jej opowiedzieć, ja mogłam tylko słuchać, przytakiwać, a w tym czasie wszystko układało mi się w logiczną całość. To nie choroba, nie zaburzenia, nie błędy wychowawcze, tylko normalny etap rozwoju, który minie. Oczywiście, należy tego pilnować, kontrolować i odpowiednio reagować (albo i nie, w niektórych sytuacjach najlepszą reakcją jest brak reakcji), ale jednak tę ulgę, że nie jestem najgorszą matką świata, a moje dziecko nie jest wcielonym złem, pamiętam do dzisiaj.
Pytacie gdzie piekielność? Bo jak na razie to historia może długa, ale nadal raczej nadająca się na komentarz pod historią singri? Otóż chciałam wskazać dwie, każdą będącą przegięciem w inną stronę:
Pierwsza - "wieszanie psów" na matkach, których dzieci zachowują się niegrzecznie. Jeśli jest to dziecko w okolicy dwóch lat, to nie jest to niewychowane dziecko, tylko dziecko w okresie buntu rozwojowego. Komentarze typu "jakie niegrzeczne dziecko", albo "wzięłabyś się może za wychowywanie tego dziecka" są bez sensu i nie spowodują nic z wyjątkiem poczucia winy i bezsilności u danej matki. No bo jak to, ja moje dziecko wychowuję, reaguję na niewłaściwe zachowania, tłumaczę, stosuję konsekwencje i nic nie działa!!! Działa. Tylko powoli i z opóźnieniem. Nie ma co liczyć na to, że jeśli trzy razy damy odczuć dwulatkowi niestosowność jego danego zachowania, to on tego czwarty raz nie zrobi. Zrobi to czwarty raz. I czternasty. I czterdziesty. Tak, w końcu do niego dotrze, że tak nie wolno się zachowywać, ale serio, nie już za czwartym razem.
I druga piekielność, dokładnie odwrotna - matki, a raczej madki, tłumaczące zachowania dzieci "bo on tak ma, on taki jest". Nie, to nie on taki jest, tylko przegapiłaś, przeoczyłaś pewien etap rozwoju (fakt, dosyć trudny), nie chciało ci się reagować (bo łatwiej dla "świętego spokoju" ustąpić dziecku, zwłaszcza że żądania dziecka zazwyczaj nie są wygórowane), więc dziecko stosuje zachowania, które przynoszą efekty. Serio, jak widzę pięcio- czy sześciolatka, który rzuca się na ziemię i wali rękami i nogami, bo mama nie chce kupić zabawki, to mi się scyzoryk w kieszeni otwiera! To jest zachowanie typowe dla buntu dwulatka, jeśli sześcioletnie dziecko nie wyzbyło się go do tej pory, to oznacza, że to u niego "działa", tzn. powrzeszczę, pokopię i mama ustąpi.
A co do późniejszego buntu czterolatka, to Młoda przeszła ten etap już bardziej "ulgowo", może dlatego, że bardzo ambitnie przepracowała bunt dwulatka (chyba żadnej opcji opisanej w książkach nie ominęła), ale jedną akcję odwaliła taką, że chyba ją tu opiszę. Żeby zostać "zjechaną" w komentarzach ;)
problemy _wychowawcze
Ocena:
112
(134)