Profil użytkownika
Xynthia ♀
Zamieszcza historie od: | 30 sierpnia 2017 - 21:03 |
Ostatnio: | 3 grudnia 2024 - 22:04 |
- Historii na głównej: 149 z 159
- Punktów za historie: 19185
- Komentarzy: 635
- Punktów za komentarze: 4757
Historia, która przeczytałam tu wczoraj lub przedwczoraj przypomniała mi czas, kiedy nie piłam alkoholu na imprezach. Nie, w odróżnieniu od tamtej historii nie zamierzam narzekać na namawianie mnie do picia, bo nic takiego nie miało miejsca, chodzi mi raczej o mocno wkurzające podejście "ty to załatw, bo ty jesteś trzeźwa".
Tytułem wyjaśnienia - moi ówcześni znajomi to osoby używające alkoholu z umiarem, nikt na imprezach nie upijał się do nieprzytomności (no dobra, z jednym wyjątkiem, o którym za chwilę), po prostu kulturalnie spożywali sobie alkohol "na humorek" i tyle. Ale to ja byłam ta niepijąca i w związku z tym:
Marek z Krzyśkiem pokłócili się i skoczyli sobie do gardeł - za pomocą słów, nie rękoczynów. "Xynthia, weź z nimi pogadaj, bo ty trzeźwa jesteś!" Kurczę, między chłopakami od dawna było jakieś "ale", po dwóch-trzech piwkach któryś z nich nie wytrzymał i zaczęła się kłótnia. Mam rozwiązywać zadawniony konflikt, bo ja akurat w tym momencie jestem trzeźwa?
Magda faktycznie napruła się jak messerschmitt i zasnęła przy stoliku, w dodatku integrując się z owym stolikiem na amen, czyli po prostu z całych sił obejmując i ściskając blat. Za nic nie dało jej się dobudzić ani oderwać od blatu, a planowaliśmy już opuścić lokal i nie było opcji, aby ją tam zostawić, razem przyszliśmy, razem wychodzimy. "Xynthia, ty trzeźwa jesteś, weź coś zrób". Taaak, fakt niespożywania alkoholu dodał mi nadludzkiej siły, na pewno bez problemów poradzę sobie z pijackim uściskiem i oderwę Magdę od blatu...
Asia źle obliczyła swoją wytrzymałość na zmęczenie, po intensywnie przepracowanym tygodniu poszła z nami na imprezę i po wypiciu jednego piwa zasnęła, najzwyczajniej w świecie ze zmęczenia. Dało się ją dobudzić, podkreślam, nie była pijana tylko trochę "pod wpływem", oprócz tego nieprzytomna ze zmęczenia, nie było dobrym pomysłem, żeby w takim stanie wracała sama do domu. "Xynthia, odprowadzisz ją? Bo ty trzeźwa jesteś...". No kurczę, akurat ja mieszkałam najdalej od Aśki, były osoby, które niewiele by musiały zboczyć z drogi do swojego domu, aby Aśkę odstawić pod jej, no ale to ja byłam trzeźwa.
Część naszej grupki miała jakąś drobną scysję z kelnerką? Barmanką? Już nie pamiętam. Nie było mnie przy tym, totalnie nie wiedziałam o co chodzi, o co poszło, czyja racja tak naprawdę, ale "Xynthia, no weź tam idź i to załatw, bo ty trzeźwa jesteś".
Tego typu sytuacji było na tyle dużo, że w pewnym momencie takie wypady ze znajomymi przestały być dla mnie przyjemnością, zamiast się rozerwać i zrelaksować, zastanawiałam się, co tym razem będę musiała załatwiać "bo ty trzeźwa jesteś".
Dobrze, że nigdy samochodu ani nawet prawa jazdy nie miałam, bo pewnie obligatoryjnie robiłabym za kierowcę, tak to wracaliśmy taksówkami albo pieszo. A, no i oczywiście "Xynthia, zadzwoń po taksówkę, bo ty trzeźwa jesteś". Serio.
Tytułem wyjaśnienia - moi ówcześni znajomi to osoby używające alkoholu z umiarem, nikt na imprezach nie upijał się do nieprzytomności (no dobra, z jednym wyjątkiem, o którym za chwilę), po prostu kulturalnie spożywali sobie alkohol "na humorek" i tyle. Ale to ja byłam ta niepijąca i w związku z tym:
Marek z Krzyśkiem pokłócili się i skoczyli sobie do gardeł - za pomocą słów, nie rękoczynów. "Xynthia, weź z nimi pogadaj, bo ty trzeźwa jesteś!" Kurczę, między chłopakami od dawna było jakieś "ale", po dwóch-trzech piwkach któryś z nich nie wytrzymał i zaczęła się kłótnia. Mam rozwiązywać zadawniony konflikt, bo ja akurat w tym momencie jestem trzeźwa?
Magda faktycznie napruła się jak messerschmitt i zasnęła przy stoliku, w dodatku integrując się z owym stolikiem na amen, czyli po prostu z całych sił obejmując i ściskając blat. Za nic nie dało jej się dobudzić ani oderwać od blatu, a planowaliśmy już opuścić lokal i nie było opcji, aby ją tam zostawić, razem przyszliśmy, razem wychodzimy. "Xynthia, ty trzeźwa jesteś, weź coś zrób". Taaak, fakt niespożywania alkoholu dodał mi nadludzkiej siły, na pewno bez problemów poradzę sobie z pijackim uściskiem i oderwę Magdę od blatu...
Asia źle obliczyła swoją wytrzymałość na zmęczenie, po intensywnie przepracowanym tygodniu poszła z nami na imprezę i po wypiciu jednego piwa zasnęła, najzwyczajniej w świecie ze zmęczenia. Dało się ją dobudzić, podkreślam, nie była pijana tylko trochę "pod wpływem", oprócz tego nieprzytomna ze zmęczenia, nie było dobrym pomysłem, żeby w takim stanie wracała sama do domu. "Xynthia, odprowadzisz ją? Bo ty trzeźwa jesteś...". No kurczę, akurat ja mieszkałam najdalej od Aśki, były osoby, które niewiele by musiały zboczyć z drogi do swojego domu, aby Aśkę odstawić pod jej, no ale to ja byłam trzeźwa.
Część naszej grupki miała jakąś drobną scysję z kelnerką? Barmanką? Już nie pamiętam. Nie było mnie przy tym, totalnie nie wiedziałam o co chodzi, o co poszło, czyja racja tak naprawdę, ale "Xynthia, no weź tam idź i to załatw, bo ty trzeźwa jesteś".
Tego typu sytuacji było na tyle dużo, że w pewnym momencie takie wypady ze znajomymi przestały być dla mnie przyjemnością, zamiast się rozerwać i zrelaksować, zastanawiałam się, co tym razem będę musiała załatwiać "bo ty trzeźwa jesteś".
Dobrze, że nigdy samochodu ani nawet prawa jazdy nie miałam, bo pewnie obligatoryjnie robiłabym za kierowcę, tak to wracaliśmy taksówkami albo pieszo. A, no i oczywiście "Xynthia, zadzwoń po taksówkę, bo ty trzeźwa jesteś". Serio.
imprezy
Ocena:
123
(135)
Takie tam ze szkolnego mobidziennika...
Wczoraj o godz. 17.07:
"Szanowni Państwo,
Zapraszam na kolejna zabawę w imieniu Samorządu Uczniowskiego. W czwartek 20.04 odbędzie się Dzień Tęczowy. Zachęcam wszystkich uczniów do ubrania kolorowego stroju-tęczowego. Wszelkie jednorożce również można przynieść-maskotki, pluszaki lub inne elementy odzieży z tym stworzeniem.
Uczniowie, którzy przebiorą się będą zwolnieni z pytania i z niezapowiedzianych kartkówek.
Opiekun SU."
Dzisiaj o 13.37:
"Dzień dobry,
nazwa akcji Samorządu Uczniowskiego zaplanowanej na jutro (20.04.2023 r.) wzbudziła wśród niektórych rodziców naszych uczniów kontrowersje. W związku z tym akcja ta nie odbędzie się. Zachęcam do udziału w kolejnych przedsięwzięciach, które już niebawem.
Opiekun SU."
Krótki przegląd akcji samorządu Uczniowskiego:
- Dzień Misia -> ale super, dzieciaki przynoszą miśki do szkoły, im większy, tym lepszy!
- Dzień Szalonej Fryzury -> milion warkoczyków, wymyślnego koka czy po prostu "artystyczny nieład" na głowie?
- Dzień Maski -> kurczę, nawet z papieru dziecku wytnę, żeby tylko była!
- Dzień Piżamy -> hmmm, czy mamy jakąś taką piżamę, w której można by iść do szkoły?
- Dzień Tęczowy -> ale jak to tęczowy??? absolutnie się nie zgadzam, szkoła jest od nauki, nie od głupot, co to za jakieś "tęczowe" ubieranie się! piszę skargę!!!
Oczywiście ja też napisałam skargę. Po otrzymaniu dzisiaj drugiej wiadomości i brzmiała ona tak (skarga, nie wiadomość):
"Dzień dobry.
Odwołanie akcji "Dzień Tęczowy" uważam za niewystarczającą reakcję na tę wstrętną, paskudną tęczę. Nie wiem, czy ktoś zauważył, że występuje ona również (o zgrozo!) z przyczyn naturalnych. W związku z tym zalecam podjęcie przez Szkołę zdecydowanych działań, mających uchronić przed nią nasze dzieci, typu:
- zasłanianie okien po deszczu, kiedy istnieje możliwość pojawienia się tęczy;
- wystawianie negatywnych uwag dzieciom, które ośmieliły się ujrzeć tęczę na niebie;
- odpowiednie okrojenie materiału z przyrody i geografii (tam, gdzie mowa o powstawaniu tęczy);
- zrezygnowanie z zajęć plastyki, ewentualnie pozwolenie na używanie w pracach plastycznych max. dwóch kolorów;
Więcej propozycji na razie nie mam, liczę jednak na kreatywność Szkoły w tym zakresie.
To oczywiście ironia. Bardzo gorzka ironia. Nie wchodząc w kwestie ideologiczne, po przeczytaniu informacji o Dniu Tęczowym odniosłam wrażenie, że po prostu ma być wesoło, dziecięco, kolorowo, co podkreślała informacja o jednorożcach i innych pluszakach. Jest mi bardzo przykro, że garstka (hmm, mam nadzieję, że garstka) homofobicznie nastawionych osób jest w stanie wypatrzyć "niebezpieczeństwo" tam, gdzie go nie ma i zablokować fajną inicjatywę Samorządu Uczniowskiego.
Nie wiem, czy mój głos coś da, ale to mój głos i moje zdanie - jeśli ktoś jest przeciwny organizowaniu Dnia Tęczowego, to ja jestem zdecydowanie przeciwna tym sprzeciwom i blokowaniu fajnych inicjatyw!
Życzę powodzenia przy następnych akcjach.
Pozdrawiam."
Otrzymałam krótką odpowiedź z podziękowaniem za słowa wsparcia i informacją, że Dzień Tęczowy został odwołany przez przełożonych pani opiekunki Samorządu Uczniowskiego, którzy z kolei otrzymali takie polecenie od swoich przełożonych...
Bez komentarza.
Wczoraj o godz. 17.07:
"Szanowni Państwo,
Zapraszam na kolejna zabawę w imieniu Samorządu Uczniowskiego. W czwartek 20.04 odbędzie się Dzień Tęczowy. Zachęcam wszystkich uczniów do ubrania kolorowego stroju-tęczowego. Wszelkie jednorożce również można przynieść-maskotki, pluszaki lub inne elementy odzieży z tym stworzeniem.
Uczniowie, którzy przebiorą się będą zwolnieni z pytania i z niezapowiedzianych kartkówek.
Opiekun SU."
Dzisiaj o 13.37:
"Dzień dobry,
nazwa akcji Samorządu Uczniowskiego zaplanowanej na jutro (20.04.2023 r.) wzbudziła wśród niektórych rodziców naszych uczniów kontrowersje. W związku z tym akcja ta nie odbędzie się. Zachęcam do udziału w kolejnych przedsięwzięciach, które już niebawem.
Opiekun SU."
Krótki przegląd akcji samorządu Uczniowskiego:
- Dzień Misia -> ale super, dzieciaki przynoszą miśki do szkoły, im większy, tym lepszy!
- Dzień Szalonej Fryzury -> milion warkoczyków, wymyślnego koka czy po prostu "artystyczny nieład" na głowie?
- Dzień Maski -> kurczę, nawet z papieru dziecku wytnę, żeby tylko była!
- Dzień Piżamy -> hmmm, czy mamy jakąś taką piżamę, w której można by iść do szkoły?
- Dzień Tęczowy -> ale jak to tęczowy??? absolutnie się nie zgadzam, szkoła jest od nauki, nie od głupot, co to za jakieś "tęczowe" ubieranie się! piszę skargę!!!
Oczywiście ja też napisałam skargę. Po otrzymaniu dzisiaj drugiej wiadomości i brzmiała ona tak (skarga, nie wiadomość):
"Dzień dobry.
Odwołanie akcji "Dzień Tęczowy" uważam za niewystarczającą reakcję na tę wstrętną, paskudną tęczę. Nie wiem, czy ktoś zauważył, że występuje ona również (o zgrozo!) z przyczyn naturalnych. W związku z tym zalecam podjęcie przez Szkołę zdecydowanych działań, mających uchronić przed nią nasze dzieci, typu:
- zasłanianie okien po deszczu, kiedy istnieje możliwość pojawienia się tęczy;
- wystawianie negatywnych uwag dzieciom, które ośmieliły się ujrzeć tęczę na niebie;
- odpowiednie okrojenie materiału z przyrody i geografii (tam, gdzie mowa o powstawaniu tęczy);
- zrezygnowanie z zajęć plastyki, ewentualnie pozwolenie na używanie w pracach plastycznych max. dwóch kolorów;
Więcej propozycji na razie nie mam, liczę jednak na kreatywność Szkoły w tym zakresie.
To oczywiście ironia. Bardzo gorzka ironia. Nie wchodząc w kwestie ideologiczne, po przeczytaniu informacji o Dniu Tęczowym odniosłam wrażenie, że po prostu ma być wesoło, dziecięco, kolorowo, co podkreślała informacja o jednorożcach i innych pluszakach. Jest mi bardzo przykro, że garstka (hmm, mam nadzieję, że garstka) homofobicznie nastawionych osób jest w stanie wypatrzyć "niebezpieczeństwo" tam, gdzie go nie ma i zablokować fajną inicjatywę Samorządu Uczniowskiego.
Nie wiem, czy mój głos coś da, ale to mój głos i moje zdanie - jeśli ktoś jest przeciwny organizowaniu Dnia Tęczowego, to ja jestem zdecydowanie przeciwna tym sprzeciwom i blokowaniu fajnych inicjatyw!
Życzę powodzenia przy następnych akcjach.
Pozdrawiam."
Otrzymałam krótką odpowiedź z podziękowaniem za słowa wsparcia i informacją, że Dzień Tęczowy został odwołany przez przełożonych pani opiekunki Samorządu Uczniowskiego, którzy z kolei otrzymali takie polecenie od swoich przełożonych...
Bez komentarza.
szkoła
Ocena:
177
(215)
Po przeczytaniu historii https://piekielni.pl/90249 przypomniało mi się moje doświadczenie z wprowadzania nowego pracownika w obowiązki.
Pracuję jako opiekunka osób starszych w Domu Pomocy Społecznej, Ostatnio cierpimy na niedobór rąk do pracy, co zaowocowało ogłoszeniami na kilku portalach, a w efekcie zaczęły się zgłaszać osoby chętne do pracy. Chociaż wyraźnie było zaznaczone, że poszukujemy opiekunki/opiekuna (czyli NIE osoby do przyuczenia!), zgłoszenia były raczej od osób "a bo ja się babcią/ciocią zajmowałam w domu, jak chora była". No dobra, ponieważ jakoś kolejka się do pracy u nas nie ustawiała, to "bierzemy" takich i patrzymy, co z nich będzie, w sumie praca nie jest jakoś bardzo skomplikowana, no i widać od razu, czy ktoś się nadaje, czy nie.
Przyszła pani, dajmy jej na imię Kasia. Ponieważ ja naprawdę nie lubię kogoś wprowadzać, uczyć, tłumaczyć, poszła pracować razem z Dorotą, dla której taka sytuacja to raj na ziemi i w ogóle cała szczęśliwa, że może komuś coś przekazać, czegoś nauczyć. Nie wiem jak jej szło z Dorotą, nie wtrącałam się, ja robiłam swoje. Jednak już przy końcówce porannych toalet minęłam się z Dorotą na korytarzu, widząc mnie poprosiła "Xynthia, zerknij na Kasię, jak jej idzie, bo ja muszę pilnie do toalety!". No OK, zerknę. Weszłam do pokoju, Kasia właśnie zmieniała pani Bożence pampersa (nawet jej to jakoś szło), skończyła i zapytała mnie, co teraz.
- Teraz musimy posadzić panią Bożenkę na wózek.
Kasia spojrzała na mnie z paniką w oczach, nie dziwię się, pani Bożenka waży ze 100 kg, kto to będzie dźwigał? No nie my, nie my, tylko dźwig*. Poszłam po dźwig, podłożyłam pod panią Bożenkę taką specjalną płachtę, przypięłam płachtę do dźwigu, uniosłam ją nad łóżko i przesunęłam nad wózek inwalidzki - tyle mogłam zrobić sama, do "dalszego ciągu" potrzebowałam pomocy drugiej osoby. Wręczam Kasi pilot od dźwigu, prosząc ją o opuszczanie pani Bożenki w dół, podczas gdy ja będę ją odpowiednio "usadzać" w wózku. Kasia zareagowała tak, jakbym jej wręczyła karabin i kazała strzelać do ludzi:
- Ale ja nie mam szkolenia z obsługi dźwigu! Ja tego nie zrobię!
- Rozumiem, Kasiu, w takim razie szybkie szkolenie - tu są tylko dwa przyciski: "w górę" i "w dół". Naciskasz "w dół", a ja robię resztę, OK?
- Ja nie mam przeszkolenia z obsługi dźwigu! Nie!
Słuchajcie, ja jestem naprawdę spokojną osobą. Rzadko kiedy się wkurzam, większość rzeczy przyjmuję ze stoickim spokojem, a jeśli jakaś bardzo nieprzyjemna sytuacja ma choć minimalny wydźwięk humorystyczny, to raczej ją wyśmieję, niż się nią zdenerwuję. Ale wtedy, w tym momencie, Kasia podniosła mi ciśnienie na maxa i tylko powrót Doroty uchronił mnie przed koniecznością popełnienia morderstwa.
Ostatecznie Kasia u nas nie pracuje. Jednak jest czasem wspominana jako "ta, której udało się zdenerwować Xynthię".
*Tzw. "dźwig" jest najzwyklejszym podnośnikiem hydraulicznym, do jego obsługi nie potrzeba żadnych szkoleń, kursów, certyfikatów itp.
Pracuję jako opiekunka osób starszych w Domu Pomocy Społecznej, Ostatnio cierpimy na niedobór rąk do pracy, co zaowocowało ogłoszeniami na kilku portalach, a w efekcie zaczęły się zgłaszać osoby chętne do pracy. Chociaż wyraźnie było zaznaczone, że poszukujemy opiekunki/opiekuna (czyli NIE osoby do przyuczenia!), zgłoszenia były raczej od osób "a bo ja się babcią/ciocią zajmowałam w domu, jak chora była". No dobra, ponieważ jakoś kolejka się do pracy u nas nie ustawiała, to "bierzemy" takich i patrzymy, co z nich będzie, w sumie praca nie jest jakoś bardzo skomplikowana, no i widać od razu, czy ktoś się nadaje, czy nie.
Przyszła pani, dajmy jej na imię Kasia. Ponieważ ja naprawdę nie lubię kogoś wprowadzać, uczyć, tłumaczyć, poszła pracować razem z Dorotą, dla której taka sytuacja to raj na ziemi i w ogóle cała szczęśliwa, że może komuś coś przekazać, czegoś nauczyć. Nie wiem jak jej szło z Dorotą, nie wtrącałam się, ja robiłam swoje. Jednak już przy końcówce porannych toalet minęłam się z Dorotą na korytarzu, widząc mnie poprosiła "Xynthia, zerknij na Kasię, jak jej idzie, bo ja muszę pilnie do toalety!". No OK, zerknę. Weszłam do pokoju, Kasia właśnie zmieniała pani Bożence pampersa (nawet jej to jakoś szło), skończyła i zapytała mnie, co teraz.
- Teraz musimy posadzić panią Bożenkę na wózek.
Kasia spojrzała na mnie z paniką w oczach, nie dziwię się, pani Bożenka waży ze 100 kg, kto to będzie dźwigał? No nie my, nie my, tylko dźwig*. Poszłam po dźwig, podłożyłam pod panią Bożenkę taką specjalną płachtę, przypięłam płachtę do dźwigu, uniosłam ją nad łóżko i przesunęłam nad wózek inwalidzki - tyle mogłam zrobić sama, do "dalszego ciągu" potrzebowałam pomocy drugiej osoby. Wręczam Kasi pilot od dźwigu, prosząc ją o opuszczanie pani Bożenki w dół, podczas gdy ja będę ją odpowiednio "usadzać" w wózku. Kasia zareagowała tak, jakbym jej wręczyła karabin i kazała strzelać do ludzi:
- Ale ja nie mam szkolenia z obsługi dźwigu! Ja tego nie zrobię!
- Rozumiem, Kasiu, w takim razie szybkie szkolenie - tu są tylko dwa przyciski: "w górę" i "w dół". Naciskasz "w dół", a ja robię resztę, OK?
- Ja nie mam przeszkolenia z obsługi dźwigu! Nie!
Słuchajcie, ja jestem naprawdę spokojną osobą. Rzadko kiedy się wkurzam, większość rzeczy przyjmuję ze stoickim spokojem, a jeśli jakaś bardzo nieprzyjemna sytuacja ma choć minimalny wydźwięk humorystyczny, to raczej ją wyśmieję, niż się nią zdenerwuję. Ale wtedy, w tym momencie, Kasia podniosła mi ciśnienie na maxa i tylko powrót Doroty uchronił mnie przed koniecznością popełnienia morderstwa.
Ostatecznie Kasia u nas nie pracuje. Jednak jest czasem wspominana jako "ta, której udało się zdenerwować Xynthię".
*Tzw. "dźwig" jest najzwyklejszym podnośnikiem hydraulicznym, do jego obsługi nie potrzeba żadnych szkoleń, kursów, certyfikatów itp.
dom_opieki
Ocena:
143
(153)
Po przeczytaniu historii i komentarzy https://piekielni.pl/90186#comments.
Jak ja "uwielbiam" ludzi, którzy wiedzą lepiej ode mnie, co mam zrobić z moim życiem, moim dzieckiem i moim zwierzęciem.
Od pewnego czasu mam podejrzenie, ze Młoda może mieć alergię na kocią sierść, od roku mamy kota i pewna dokuczliwa dolegliwość nasiliła się bardzo właśnie od roku. Ponieważ to "świeży" pomysł (że może to być alergia), jesteśmy jeszcze przed jakąkolwiek diagnozą, teraz na dniach zamierzam iść po skierowanie do alergologa dla niej. W takiej luźnej rozmowie z kilkoma znajomymi osobami wspomniałam o tym (chyba akurat tematy zdrowotne były "na tapecie") i oczywiście otrzymałam cały szereg "dobrych rad":
Kota natychmiast wyrzucić/oddać/uśpić! Po co robić testy, pozbądź się kota i zobaczysz, czy jej przejdzie. Tak, oczywiście, już lecę, pędzę do weterynarza zapytać czy uśpi zdrowego, młodego kota, bo tak. Ewentualnie dzwonię do schroniska zapytać, czy po roku przyjmą kota z powrotem, bo mój bombelek ma alergię. Z dziką rozkoszą też wywalę kota po prostu na zewnątrz, no bo domowy kot na pewno sobie poradzi na wolności, przecież to kot, nie?
No dobra, zrób te testy, ale już pomyśl, co zrobisz z kotem, jak Młoda faktycznie ma alergię. Ale dlaczego ja mam coś robić z kotem? Kot nie ma alergii na Młodą, więc raczej z nim (w sumie z nią, bo to nasza Jaśnie Pani) nie trzeba nic robić, to z Młodą trzeba będzie coś zrobić - w sensie podjąć jakieś leczenie, jej też nie zamierzam wyrzucać z domu.
Ale ty chyba nie zamierzasz jej podawać leków na alergię??? To są sterydy, rozwalisz dziecku organizm!!! Wyrzuć kota! Od razu mówię - nie wiem, jakiego rodzaju leki podaje się w celu odczulania, zainteresuję się tym, jeśli będzie potrzeba podawania takowych, ale bardzo wątpię, aby były to leki, które "rozwalają organizm".
Sprawdź jeszcze, czy na psa nie jest też uczulona, bo może i psa będziesz musiała oddać. A w sumie to pies już starszy, weterynarz nie powinien robić problemów z uśpieniem. Ten scyzoryk, który mi się co chwilę otwierał w kieszeni, zdążył już mi nieźle kieszeń podziurawić, ale nadal nikogo nim nie zamordowałam (trochę żałuję).
Grzecznie i stanowczo poinformowałam towarzystwo, że:
Najpierw zamierzam zrobić Młodej testy. Niezależnie od ich wyników kot zostaje. Pies zostaje. Natomiast wy wszyscy wypad. No dobra, tego ostatniego zdania nie powiedziałam, chociaż miałam wielką ochotę.
Jak ja "uwielbiam" ludzi, którzy wiedzą lepiej ode mnie, co mam zrobić z moim życiem, moim dzieckiem i moim zwierzęciem.
Od pewnego czasu mam podejrzenie, ze Młoda może mieć alergię na kocią sierść, od roku mamy kota i pewna dokuczliwa dolegliwość nasiliła się bardzo właśnie od roku. Ponieważ to "świeży" pomysł (że może to być alergia), jesteśmy jeszcze przed jakąkolwiek diagnozą, teraz na dniach zamierzam iść po skierowanie do alergologa dla niej. W takiej luźnej rozmowie z kilkoma znajomymi osobami wspomniałam o tym (chyba akurat tematy zdrowotne były "na tapecie") i oczywiście otrzymałam cały szereg "dobrych rad":
Kota natychmiast wyrzucić/oddać/uśpić! Po co robić testy, pozbądź się kota i zobaczysz, czy jej przejdzie. Tak, oczywiście, już lecę, pędzę do weterynarza zapytać czy uśpi zdrowego, młodego kota, bo tak. Ewentualnie dzwonię do schroniska zapytać, czy po roku przyjmą kota z powrotem, bo mój bombelek ma alergię. Z dziką rozkoszą też wywalę kota po prostu na zewnątrz, no bo domowy kot na pewno sobie poradzi na wolności, przecież to kot, nie?
No dobra, zrób te testy, ale już pomyśl, co zrobisz z kotem, jak Młoda faktycznie ma alergię. Ale dlaczego ja mam coś robić z kotem? Kot nie ma alergii na Młodą, więc raczej z nim (w sumie z nią, bo to nasza Jaśnie Pani) nie trzeba nic robić, to z Młodą trzeba będzie coś zrobić - w sensie podjąć jakieś leczenie, jej też nie zamierzam wyrzucać z domu.
Ale ty chyba nie zamierzasz jej podawać leków na alergię??? To są sterydy, rozwalisz dziecku organizm!!! Wyrzuć kota! Od razu mówię - nie wiem, jakiego rodzaju leki podaje się w celu odczulania, zainteresuję się tym, jeśli będzie potrzeba podawania takowych, ale bardzo wątpię, aby były to leki, które "rozwalają organizm".
Sprawdź jeszcze, czy na psa nie jest też uczulona, bo może i psa będziesz musiała oddać. A w sumie to pies już starszy, weterynarz nie powinien robić problemów z uśpieniem. Ten scyzoryk, który mi się co chwilę otwierał w kieszeni, zdążył już mi nieźle kieszeń podziurawić, ale nadal nikogo nim nie zamordowałam (trochę żałuję).
Grzecznie i stanowczo poinformowałam towarzystwo, że:
Najpierw zamierzam zrobić Młodej testy. Niezależnie od ich wyników kot zostaje. Pies zostaje. Natomiast wy wszyscy wypad. No dobra, tego ostatniego zdania nie powiedziałam, chociaż miałam wielką ochotę.
dobre_rady
Ocena:
146
(176)
Lubicie tzw. "męczydusze"? Ludzi, którzy nie przyjmują do wiadomości pewnych faktów, dat, terminów i uparcie oraz namolnie dopytują co się, czy to na pewno wtedy ma być? A może jednak wcześniej? Jeśli nie lubicie, to niesłusznie, bo to właściwa linia postępowania.
Pracuję m.in. jako asystent osoby niepełnosprawnej. Jest to praca na umowę - zlecenie w ramach tzw.. projektu, co generuje różne piekielności, ale ja nie o nich. Dla historii ważne jest to, że projekt trwa rok - zazwyczaj nie cały, bo zanim ruszy, jest już marzec lub kwiecień i trwa do końca roku. Nie ma kontynuacji projektu "z automatu", za każdym razem dana organizacja musi starać się od nowa o środki na organizację projektu.
W zeszłym roku byłam asystentem pewnej kobiety, nazwijmy ją Ela. Ela jest członkiem Polskiego Związku Osób z Pewną Niepełnosprawnością (oczywiście nie jest to właściwa nazwa, w nazwie jest rodzaj niepełnosprawności, ale nie podam jej nie ze względu na pana Piekielnego, tylko na Elę). Przewodniczącym Związku jest pan Piekielny - z pełną premedytacją go tak nazwałam. Ten to Związek w zeszłym roku był organizatorem projektu "asystent osoby niepełnosprawnej". Zapewniał swoich członków i nas, asystentów, że w przyszłym roku (czyli w tym), również będzie się starał o fundusze i organizację projektu.
Koło 10-go stycznia dostaliśmy informację, że na ich stronie dostępne są wnioski o udział w programie, można sobie pobrać, ale jeszcze nie składać, bo nie przyjmują, za wcześnie! Pod koniec stycznia info na maila (dla asystentów), przepisuję maila słowo w słowo: "W związku z otrzymaniem błędnej informacji o projekcie asystenckim, prosimy o wstrzymanie starań do marca br. W odpowiednim czasie przekażemy aktualną informację w tej sprawie. Przepraszam za nieumyślne wprowadzenie w błąd. W imieniu Zarządu Ryszard Piekielny".
Początkiem lutego Ela musiała się wybrać do siedziby Związku celem zapłacenia składek i podstemplowania legitymacji związkowej, napotkawszy tam pana Piekielnego zapytała, co z projektem. "Nie, nie, nie, nic nie wiemy na razie, wstrzymać się do marca, nawet do końca marca, może wtedy będzie nabór! Dam znać!".
W zeszły piątek 17.02 późnym popołudnie telefon od mojej koleżanki, też pracującej jako asystentka w tym projekcie:
- Hej, czemu was nie było na podpisaniu umów?
- Jakich umów?
- No tych na asystenta...
Nie będę przytaczała całej rozmowy, bo padło kilka mało eleganckich słów z mojej strony, ale wspólnie wydedukowałyśmy, że do programu zostały zgłoszone osoby, które codziennie lub prawie codziennie chodziły/dzwoniły do Związku i truły d*pę panu Piekielnemu "kiedy ruszy program?". Całą resztę olał.
Następnym razem, jak usłyszę, że coś jest "w marcu", to od dnia uzyskania informacji będę się dopytywać codziennie, czy to już?
Pracuję m.in. jako asystent osoby niepełnosprawnej. Jest to praca na umowę - zlecenie w ramach tzw.. projektu, co generuje różne piekielności, ale ja nie o nich. Dla historii ważne jest to, że projekt trwa rok - zazwyczaj nie cały, bo zanim ruszy, jest już marzec lub kwiecień i trwa do końca roku. Nie ma kontynuacji projektu "z automatu", za każdym razem dana organizacja musi starać się od nowa o środki na organizację projektu.
W zeszłym roku byłam asystentem pewnej kobiety, nazwijmy ją Ela. Ela jest członkiem Polskiego Związku Osób z Pewną Niepełnosprawnością (oczywiście nie jest to właściwa nazwa, w nazwie jest rodzaj niepełnosprawności, ale nie podam jej nie ze względu na pana Piekielnego, tylko na Elę). Przewodniczącym Związku jest pan Piekielny - z pełną premedytacją go tak nazwałam. Ten to Związek w zeszłym roku był organizatorem projektu "asystent osoby niepełnosprawnej". Zapewniał swoich członków i nas, asystentów, że w przyszłym roku (czyli w tym), również będzie się starał o fundusze i organizację projektu.
Koło 10-go stycznia dostaliśmy informację, że na ich stronie dostępne są wnioski o udział w programie, można sobie pobrać, ale jeszcze nie składać, bo nie przyjmują, za wcześnie! Pod koniec stycznia info na maila (dla asystentów), przepisuję maila słowo w słowo: "W związku z otrzymaniem błędnej informacji o projekcie asystenckim, prosimy o wstrzymanie starań do marca br. W odpowiednim czasie przekażemy aktualną informację w tej sprawie. Przepraszam za nieumyślne wprowadzenie w błąd. W imieniu Zarządu Ryszard Piekielny".
Początkiem lutego Ela musiała się wybrać do siedziby Związku celem zapłacenia składek i podstemplowania legitymacji związkowej, napotkawszy tam pana Piekielnego zapytała, co z projektem. "Nie, nie, nie, nic nie wiemy na razie, wstrzymać się do marca, nawet do końca marca, może wtedy będzie nabór! Dam znać!".
W zeszły piątek 17.02 późnym popołudnie telefon od mojej koleżanki, też pracującej jako asystentka w tym projekcie:
- Hej, czemu was nie było na podpisaniu umów?
- Jakich umów?
- No tych na asystenta...
Nie będę przytaczała całej rozmowy, bo padło kilka mało eleganckich słów z mojej strony, ale wspólnie wydedukowałyśmy, że do programu zostały zgłoszone osoby, które codziennie lub prawie codziennie chodziły/dzwoniły do Związku i truły d*pę panu Piekielnemu "kiedy ruszy program?". Całą resztę olał.
Następnym razem, jak usłyszę, że coś jest "w marcu", to od dnia uzyskania informacji będę się dopytywać codziennie, czy to już?
osoby_niepełnosprawne
Ocena:
166
(176)
Zainspirowana historią https://piekielni.pl/89940.
Młoda ma problemy z kolanami. Dużo ćwiczy (akrobatyka sportowa i taniec), więc na takie rzeczy jestem wyczulona, staram się dojść przyczyny i przeciwdziałać.
Podejście pierwsze, ortopeda (NFZ). Diagnoza - bóle wzrostowe, spotęgowane intensywnymi treningami. Zalecenia - objawowo środki przeciwbólowe, zimne okłady na bolące kolana.
Podejście drugie, fizjoterapeuta (prywatnie, za milion monet). USG kolan robił długo i dokładnie, stwierdził kilka mikrourazów (niegroźnych i do samoistnego wyleczenia), zalecił serię zabiegów oraz pokazał ćwiczenia, które Młoda może wykonywać sama w domu, aby zrelaksować mięśnie po intensywnym wysiłku. Zabiegi o tyle pomogły, że przyniosły ulgę, ból nie ustąpił, ale stał się znośny. Niestety, zabiegi tanie nie były, więc w związku z tym:
Podejście trzecie, ortopeda (nadal na NFZ). Już przy pierwszej wizycie był niemiły, przy drugiej prawie że nakrzyczał "mówiłem, że to bóle wzrostowe, jak ma niski próg bólu, to niech nie uprawia sportu!". Aha...
Podejście czwarte, fizjoterapeuta. No dobra, nie konkretnie o kolana nam chodziło, tylko Młoda na treningu mocno kontuzjowała sobie plecy (ma dosyć słabe "gięcie", a przez wygłupy z koleżanką za mocno się wygięła do tyłu), plecy zostały "naprawione" od strzału plus zalecenia, jakich ćwiczeń przez najbliższe dni unikać. Przy okazji nieśmiało wspomniałam, że kolana nadal bolą, na co otrzymałam sugestię kolejnych zabiegów.
No cóż, mocno zacisnęłam zęby, za to szeroko otworzyłam portfel, bo zabiegi faktycznie pomagały. I tak to funkcjonowało aż do czasu, kiedy Młoda zgłosiła mi inny rodzaj bólu w kolanie (tym razem tylko jednym) - bardziej ostry i dokuczliwy. Do fizjoterapeuty było szybciej - dzwonię, umawiam się, idę za dzień-dwa i płacę, to najpierw było:
Podejście piąte, fizjoterapeuta. Kolejne USG, stwierdzono lekkie pęknięcie rzepki, Młoda dostała cała listę przeciwskazań plus oczywiście propozycję kolejnej serii mocno specjalistycznych zabiegów. Po dwóch tygodniach doczekałam się na ortopedę na NFZ, czyli:
Podejście szóste, ortopeda. Szybkościowe USG kolana, diagnoza - nic tam nie ma. Żadnego urazu, pęknięcia, nic! No sorry, nie ma takiej możliwości, żeby przez dwa tygodnie wyleczyło się na tyle, aby specjalista nie zauważył, że tam BYŁO jakieś pęknięcie. No dobra, z wielką łaską wystawił skierowanie na rezonans magnetyczny, bo "w USG to nie wszystko wychodzi". Termin mamy początkiem stycznia.
A ja się tak zastanawiam - jestem zwykłym, szarym człowiekiem bez żadnej wiedzy medycznej. I jak, do cholery, mam się zorientować, kto ma rację? Jest uraz (pęknięcie rzepki), czy nie ma urazu? No chyba od tego mamy specjalistów! Z jednej strony fizjoterapeuta zarabia na tych zabiegach (pomijając fakt, że i tak Młoda na nie chodziła), więc może "wmawiać chorobę". Ale z drugiej strony dla mnie ból jest sygnałem, że jednak w organizmie dzieje się coś złego.
Uprzedzając pytania - lekarz ortopeda dziecięcy jest w naszym mieście JEDEN. Owszem, mogę iść z Młodą prywatnie, ale nie uważam, żeby lekarzom z chwilą przekroczenia progów swojego prywatnego gabinetu przybywało wiedzy i doświadczenia, czyli prościej rzecz ujmując - do pierwszego-lepszego to mogę się zgodzić na NFZ, no bo wyboru nie mam, ale jak idę i płacę, to chcę DOBREGO lekarza. I też namiary na takiego dobrego, sprawdzonego, zachwalanego dostałam, tylko terminy do niego (podkreślam - prywatnie!) są niebotycznie odległe, pięć razy bym zdążyła na NFZ pójść.
Prywatna klinika, do której chodzę z Młodą do fizjoterapeuty, też nie została wzięta z księżyca, została mi polecona, ma bardzo dobre opinie i milion zadowolonych klientów. Niestety, ortopedy "na stanie" nie mają.
A propozycja, żeby Młoda przez jakiś czas zaprzestała treningów, byłyby przez nią potraktowana jak propozycja, żeby przez jakiś czas przestała oddychać. Tak że tego.
Pointy nie będzie.
Młoda ma problemy z kolanami. Dużo ćwiczy (akrobatyka sportowa i taniec), więc na takie rzeczy jestem wyczulona, staram się dojść przyczyny i przeciwdziałać.
Podejście pierwsze, ortopeda (NFZ). Diagnoza - bóle wzrostowe, spotęgowane intensywnymi treningami. Zalecenia - objawowo środki przeciwbólowe, zimne okłady na bolące kolana.
Podejście drugie, fizjoterapeuta (prywatnie, za milion monet). USG kolan robił długo i dokładnie, stwierdził kilka mikrourazów (niegroźnych i do samoistnego wyleczenia), zalecił serię zabiegów oraz pokazał ćwiczenia, które Młoda może wykonywać sama w domu, aby zrelaksować mięśnie po intensywnym wysiłku. Zabiegi o tyle pomogły, że przyniosły ulgę, ból nie ustąpił, ale stał się znośny. Niestety, zabiegi tanie nie były, więc w związku z tym:
Podejście trzecie, ortopeda (nadal na NFZ). Już przy pierwszej wizycie był niemiły, przy drugiej prawie że nakrzyczał "mówiłem, że to bóle wzrostowe, jak ma niski próg bólu, to niech nie uprawia sportu!". Aha...
Podejście czwarte, fizjoterapeuta. No dobra, nie konkretnie o kolana nam chodziło, tylko Młoda na treningu mocno kontuzjowała sobie plecy (ma dosyć słabe "gięcie", a przez wygłupy z koleżanką za mocno się wygięła do tyłu), plecy zostały "naprawione" od strzału plus zalecenia, jakich ćwiczeń przez najbliższe dni unikać. Przy okazji nieśmiało wspomniałam, że kolana nadal bolą, na co otrzymałam sugestię kolejnych zabiegów.
No cóż, mocno zacisnęłam zęby, za to szeroko otworzyłam portfel, bo zabiegi faktycznie pomagały. I tak to funkcjonowało aż do czasu, kiedy Młoda zgłosiła mi inny rodzaj bólu w kolanie (tym razem tylko jednym) - bardziej ostry i dokuczliwy. Do fizjoterapeuty było szybciej - dzwonię, umawiam się, idę za dzień-dwa i płacę, to najpierw było:
Podejście piąte, fizjoterapeuta. Kolejne USG, stwierdzono lekkie pęknięcie rzepki, Młoda dostała cała listę przeciwskazań plus oczywiście propozycję kolejnej serii mocno specjalistycznych zabiegów. Po dwóch tygodniach doczekałam się na ortopedę na NFZ, czyli:
Podejście szóste, ortopeda. Szybkościowe USG kolana, diagnoza - nic tam nie ma. Żadnego urazu, pęknięcia, nic! No sorry, nie ma takiej możliwości, żeby przez dwa tygodnie wyleczyło się na tyle, aby specjalista nie zauważył, że tam BYŁO jakieś pęknięcie. No dobra, z wielką łaską wystawił skierowanie na rezonans magnetyczny, bo "w USG to nie wszystko wychodzi". Termin mamy początkiem stycznia.
A ja się tak zastanawiam - jestem zwykłym, szarym człowiekiem bez żadnej wiedzy medycznej. I jak, do cholery, mam się zorientować, kto ma rację? Jest uraz (pęknięcie rzepki), czy nie ma urazu? No chyba od tego mamy specjalistów! Z jednej strony fizjoterapeuta zarabia na tych zabiegach (pomijając fakt, że i tak Młoda na nie chodziła), więc może "wmawiać chorobę". Ale z drugiej strony dla mnie ból jest sygnałem, że jednak w organizmie dzieje się coś złego.
Uprzedzając pytania - lekarz ortopeda dziecięcy jest w naszym mieście JEDEN. Owszem, mogę iść z Młodą prywatnie, ale nie uważam, żeby lekarzom z chwilą przekroczenia progów swojego prywatnego gabinetu przybywało wiedzy i doświadczenia, czyli prościej rzecz ujmując - do pierwszego-lepszego to mogę się zgodzić na NFZ, no bo wyboru nie mam, ale jak idę i płacę, to chcę DOBREGO lekarza. I też namiary na takiego dobrego, sprawdzonego, zachwalanego dostałam, tylko terminy do niego (podkreślam - prywatnie!) są niebotycznie odległe, pięć razy bym zdążyła na NFZ pójść.
Prywatna klinika, do której chodzę z Młodą do fizjoterapeuty, też nie została wzięta z księżyca, została mi polecona, ma bardzo dobre opinie i milion zadowolonych klientów. Niestety, ortopedy "na stanie" nie mają.
A propozycja, żeby Młoda przez jakiś czas zaprzestała treningów, byłyby przez nią potraktowana jak propozycja, żeby przez jakiś czas przestała oddychać. Tak że tego.
Pointy nie będzie.
zdrowie
Ocena:
109
(141)
Po przeczytaniu historii https://piekielni.pl/89915#comments.
Kończy mi się umowa u mojego operatora, więc wydzwaniają z ofertą. Mam u nich pakiet abonament komórkowy + światłowód + telewizja + telefon stacjonarny. W sumie to telewizja i telefon stacjonarny stanowi jedność, nie wiem czemu stanowi to nierozerwalną całość, ale rezygnacja z telewizji powoduje odłączenie telefonu stacjonarnego, który (w odróżnieniu od telewizji) jest mi akurat potrzebny. No dobra, to niech sobie będzie to TV, i tak od dawna nie oglądam, czasem Młoda raz na ruski rok coś sobie włączy, ale generalnie nie jest to żadnej z nas do szczęścia potrzebne. Przy poprzedniej umowie ograniczyłam tylko dostępne mi programy do minimum i tyle.
Dzwoni pani z ofertą przedłużenia umowy. Taka super-hiper-extra wypasiona oferta, skrojona dla mnie na miarę! Dodatkowe kanały telewizyjne dostanę! Pani aż zadyszki dostała, usiłując jednym tchem wymienić wszystkie dostępne mi (po podpisaniu nowej umowy) kanały, zachwalała możliwość oglądania ich na telewizorze, na telefonie, na tablecie, na komputerze, w szklanej kuli i bezpośrednio na rozgwieżdżonym niebie. Do tego nowy telefon typu "gorszego szajsu w wyższej cenie nie udało nam się znaleźć" za jedyne 50 zł więcej miesięcznie do abonamentu.
Grzecznie podziękowałam, z dużym naciskiem informując panią, że choćby mi i milion kanałów dołożyła, to taka oferta mi nie odpowiada, bo NIE OGLĄDAM TELEWIZJI. Telefon to też nie pamiętam, kiedy brałam w abonamencie, raczej sama sobie kupuję, bez pośrednictwa sieci. Tak więc ich super-hiper-extra specjalnie dla mnie przygotowana oferta (dobra, wiem że to taki chwyt marketingowy) nie odpowiada mi ani trochę, w związku z czym dziękuję bardzo, ale nie.
Po kilku dniach kolejny telefon, jak ktoś jest zainteresowany przebiegiem rozmowy, to odsyłam do dwóch powyższych akapitów, po kilku dniach znowu, i znowu, i znowu... Trzy dni temu kolejny telefon. Tym razem przerwałam panu już na samym początku wymieniania tych kanałów telewizyjnych, którymi tak koniecznie chcą mnie uszczęśliwić, powtórzyłam informacje, których udzielałam od początku tej kołomyi (tylko tym razem mało grzecznie), a na koniec zapytałam, czy oni sobie nie przekazują tego typu informacji???*
Pan się bardzo przejął, przeprosił, przyznał mi rację, że faktycznie to oferta nie dla mnie, nawet miło zakończyliśmy tę rozmowę. Dzisiaj kolejny telefon, zgadnijcie co mi sieć chciała zaoferować przy przedłużeniu umowy? Tak, milion dodatkowych kanałów telewizyjnych i szajsowaty telefon za 50 zł miesięcznie...
Nie, nie zmienię sieci. Umowa, którą mam teraz, odpowiada mi i jak dla mnie może ona po zakończeniu zmienić status na "na czas nieokreślony", wcale się nie palę do podpisywania nowej. Ale chyba wycofam zgody marketingowe.
*kiedyś - wiele lat temu i bardzo krótko, pracowałam jako telemarketerka w tej właśnie sieci, więc wiem, że mają taka wewnętrzna bazę danych, w której się zapisuje pewne rzeczy - czy ktoś więcej dzwoni, czy też raczej więcej sms-uje (tak, to realia z czasów, kiedy rozmowy i sms-y nie były za darmo), właśnie po to, żeby nie dzwonić "na chama" z byle jaką ofertą, tylko dobrać ją do konkretnego klienta.
Kończy mi się umowa u mojego operatora, więc wydzwaniają z ofertą. Mam u nich pakiet abonament komórkowy + światłowód + telewizja + telefon stacjonarny. W sumie to telewizja i telefon stacjonarny stanowi jedność, nie wiem czemu stanowi to nierozerwalną całość, ale rezygnacja z telewizji powoduje odłączenie telefonu stacjonarnego, który (w odróżnieniu od telewizji) jest mi akurat potrzebny. No dobra, to niech sobie będzie to TV, i tak od dawna nie oglądam, czasem Młoda raz na ruski rok coś sobie włączy, ale generalnie nie jest to żadnej z nas do szczęścia potrzebne. Przy poprzedniej umowie ograniczyłam tylko dostępne mi programy do minimum i tyle.
Dzwoni pani z ofertą przedłużenia umowy. Taka super-hiper-extra wypasiona oferta, skrojona dla mnie na miarę! Dodatkowe kanały telewizyjne dostanę! Pani aż zadyszki dostała, usiłując jednym tchem wymienić wszystkie dostępne mi (po podpisaniu nowej umowy) kanały, zachwalała możliwość oglądania ich na telewizorze, na telefonie, na tablecie, na komputerze, w szklanej kuli i bezpośrednio na rozgwieżdżonym niebie. Do tego nowy telefon typu "gorszego szajsu w wyższej cenie nie udało nam się znaleźć" za jedyne 50 zł więcej miesięcznie do abonamentu.
Grzecznie podziękowałam, z dużym naciskiem informując panią, że choćby mi i milion kanałów dołożyła, to taka oferta mi nie odpowiada, bo NIE OGLĄDAM TELEWIZJI. Telefon to też nie pamiętam, kiedy brałam w abonamencie, raczej sama sobie kupuję, bez pośrednictwa sieci. Tak więc ich super-hiper-extra specjalnie dla mnie przygotowana oferta (dobra, wiem że to taki chwyt marketingowy) nie odpowiada mi ani trochę, w związku z czym dziękuję bardzo, ale nie.
Po kilku dniach kolejny telefon, jak ktoś jest zainteresowany przebiegiem rozmowy, to odsyłam do dwóch powyższych akapitów, po kilku dniach znowu, i znowu, i znowu... Trzy dni temu kolejny telefon. Tym razem przerwałam panu już na samym początku wymieniania tych kanałów telewizyjnych, którymi tak koniecznie chcą mnie uszczęśliwić, powtórzyłam informacje, których udzielałam od początku tej kołomyi (tylko tym razem mało grzecznie), a na koniec zapytałam, czy oni sobie nie przekazują tego typu informacji???*
Pan się bardzo przejął, przeprosił, przyznał mi rację, że faktycznie to oferta nie dla mnie, nawet miło zakończyliśmy tę rozmowę. Dzisiaj kolejny telefon, zgadnijcie co mi sieć chciała zaoferować przy przedłużeniu umowy? Tak, milion dodatkowych kanałów telewizyjnych i szajsowaty telefon za 50 zł miesięcznie...
Nie, nie zmienię sieci. Umowa, którą mam teraz, odpowiada mi i jak dla mnie może ona po zakończeniu zmienić status na "na czas nieokreślony", wcale się nie palę do podpisywania nowej. Ale chyba wycofam zgody marketingowe.
*kiedyś - wiele lat temu i bardzo krótko, pracowałam jako telemarketerka w tej właśnie sieci, więc wiem, że mają taka wewnętrzna bazę danych, w której się zapisuje pewne rzeczy - czy ktoś więcej dzwoni, czy też raczej więcej sms-uje (tak, to realia z czasów, kiedy rozmowy i sms-y nie były za darmo), właśnie po to, żeby nie dzwonić "na chama" z byle jaką ofertą, tylko dobrać ją do konkretnego klienta.
call_center
Ocena:
115
(125)
To ja sobie popłynę na fali historii medycznych. Akurat nie NFZ, tylko prywatny pakiet medyczny, który mojej przyjaciółce zafundował pracodawca (innym pracownikom też).
Agnieszka ma dwie córki, młodsza, powiedzmy Kasia, jest w wieku mojej Młodej - 12 lat. Od jakiegoś czasu zaczęła czuć się bardzo osłabiona, miewała częste zawroty głowy, potem do tego doszły krwotoki z nosa. Przy krwotokach Agnieszka już się porządnie wystraszyła, zrobiła Kasi porządny komplet badań (nawet nie wszystkie obejmowało owo prywatne ubezpieczenie, część była w pełni płatna), po czym udała się z nimi do lekarza. Jedyny plus w stosunku do analogicznego lekarza na NFZ był czas oczekiwania, bo praktycznie wizyty z dnia na dzień, natomiast cała reszta jak na NFZ. Czyli - zero leczenia, bo nawet diagnozy nie postawili. W pierwszym momencie było podejrzenie białaczki, zlecono następne badania, Agnieszka przez tydzień chodziła jak zombi, ja też gryzłam palce z nerwów, wyniki na szczęście wykluczyły białaczkę, więc co dalej?
A no nic. Lekarz już nie ma pomysłu, co to może być (anemię już wcześniej wykluczyli) i w ogóle jest bardzo zdziwiony, o co Agnieszce chodzi, zamiast się cieszyć, że to nie białaczka, to ona choroby szuka! No tak, bo osłabienie, zawroty głowy i częste krwotoki z nosa to przecież taki standard wśród dwunastolatek...
Podsumowanie takie trochę ironiczne - nie narzekajmy tak na NFZ, bo prywatnie też guano uzyskamy. Tylko trochę szybciej.
Agnieszka ma dwie córki, młodsza, powiedzmy Kasia, jest w wieku mojej Młodej - 12 lat. Od jakiegoś czasu zaczęła czuć się bardzo osłabiona, miewała częste zawroty głowy, potem do tego doszły krwotoki z nosa. Przy krwotokach Agnieszka już się porządnie wystraszyła, zrobiła Kasi porządny komplet badań (nawet nie wszystkie obejmowało owo prywatne ubezpieczenie, część była w pełni płatna), po czym udała się z nimi do lekarza. Jedyny plus w stosunku do analogicznego lekarza na NFZ był czas oczekiwania, bo praktycznie wizyty z dnia na dzień, natomiast cała reszta jak na NFZ. Czyli - zero leczenia, bo nawet diagnozy nie postawili. W pierwszym momencie było podejrzenie białaczki, zlecono następne badania, Agnieszka przez tydzień chodziła jak zombi, ja też gryzłam palce z nerwów, wyniki na szczęście wykluczyły białaczkę, więc co dalej?
A no nic. Lekarz już nie ma pomysłu, co to może być (anemię już wcześniej wykluczyli) i w ogóle jest bardzo zdziwiony, o co Agnieszce chodzi, zamiast się cieszyć, że to nie białaczka, to ona choroby szuka! No tak, bo osłabienie, zawroty głowy i częste krwotoki z nosa to przecież taki standard wśród dwunastolatek...
Podsumowanie takie trochę ironiczne - nie narzekajmy tak na NFZ, bo prywatnie też guano uzyskamy. Tylko trochę szybciej.
prywatna_opieka_medyczna
Ocena:
128
(148)
Historia Singri o Domu Samotnej Matki przypomniała mi inną placówkę.
Otóż kiedyś był sobie hostel – nie taki zwykły hostel, ale należący do fundacji zajmującej się leczeniem uzależnień u młodzieży. I w założeniu ten hostel miał służyć tejże właśnie młodzieży po ukończeniu leczenia jako miejsce, gdzie mogliby zamieszkać, gdyby z różnych względów nie mogli lub nie chcieli powrócić do swoich domów.
Założenia założeniami, a życie życiem. Dzieciaki po terapii albo wracały do domów, albo „szły w tango”, natomiast wieść o hostelu się rozniosła i pojawili się inni chętni – tacy, którzy usłyszeli, że ktoś, coś, kiedyś mówił, że jest takie miejsce... Miejsce, gdzie można mieszkać, gdzie nie ma pijackich awantur, gdzie można się spokojnie uczyć, gdzie można żyć. I zjeżdżały się dzieciaki, które chciały wyrwać się z patologii, a hostel „przygarniał” wszystkich. Tu od razu wyjaśnienie: piszę „dzieciaki”, ale to były osoby pełnoletnie, chociaż czasem takie ledwo pełnoletnie, jednak jak dla mnie dzieciaki – „olane” przez wszystkich, wzrastające w patologii, a jednak pragnące się z niej wyrwać, tęskniące za innym życiem niż to, które widziały na co dzień. One tylko chciały żyć NORMALNIE, przy czym dla każdego znaczyło to coś innego – były osoby, które studiowały, były takie, które kończyły zawodówkę.
Hostel przyjmował wszystkich, warunków było niewiele. Podstawowy był taki, że należy uczyć się lub pracować (często jedno i drugie). Poza tym utrzymywanie porządku w pokoju, sprzątanie „rejonów” (sprzątaczki nie było, hostel był podzielony na „rejony” do sprzątania, co tydzień następował podział rejonów), pomoc w kuchni, absolutny zakaz spożywania alkoholu i zakaz palenia w budynku (palarnia była na zewnątrz). W zamian za to oferowano zamieszkanie i wyżywienie w cenie 100 zł/mies. No dobra, wyżywienie nie było jakieś oszałamiające, ale było. Codziennie obiad (w niedzielę nawet „lepsiejszy”), chleba pod dostatkiem (niech żyje zaprzyjaźniona piekarnia i darowizny od niej!), do chleba albo pasztetowa, albo serek topiony, albo dżem. Chcesz coś lepszego? Kup sobie, podpisz i włóż do lodówki, nikt ci nie ruszy. Jedyne, czego nie należało zostawiać we wspólnej kuchni, to była kawa, znikała w momencie, a na pełne rozpaczy pytanie poszkodowanego „kto zużył moją kawę???” odpowiadał chórek radosnych głosów: „JA!!!”. No cóż, chcesz mieć kawę na dłużej, to nie zostawiaj jej w kuchni...
Dobra, do rzeczy. Jedną z mieszkanek hostelu była Kasia. Kasia uciekła z domu zaraz po swojej osiemnastce. Uciekła od wiecznie pijanej matki i jej konkubenta, uciekła z „pokojokuchni”, gdzie gnieździło się kilkanaście osób, uciekła, bo nie chciała tak żyć. W hostelu odżyła, spokojnie kończyła sobie jakąś tam zawodówkę, która miała dać jej stabilną pracę, z praktyk zawodowych miała pieniądze na swoje potrzeby, czegóż chcieć więcej? Cóż, człowiek zawsze chce więcej, Kasia też chciała. Chciała zabrać z „domu rodzinnego” również swoje siostry. Te starsze ją nie interesowały, same wybrały (chyba ze dwie mieszkały razem z matka i ze swoimi już dziećmi), chodziło jej o te młodsze. Najbardziej na sercu leżał jej los bliźniaczek (ok. 10-11 lat wtedy miały), podjęła działania, aby stać się dla nich rodziną zastępczą. Sąd Rodzinny, MOPS, kurator, wszyscy starali się ją zniechęcić, ale ona się nie poddawała. Zapraszała dziewczynki na każde ferie, święta, czy nawet długi weekend, ze swoich uciułanych pieniędzy kupowała im bilety na dojazd, dziewczynki wpatrzone w nią jak w obrazek bardzo dobrze się czuły w hostelu, odżywały tam po prostu.
Za pięknie by było, gdyby się udało. Otóż wg Sądu i pań z MOPS-u, hostel nie jest dobrym miejscem dla dzieci (taaak, ale melina pijacka to już jest dla nich dobrym miejscem?), Kasia nie dostanie bliźniaczek pod opiekę, ale ewentualnie mogą jej przekazać pod opiekę inną jej siostrę, Beatę. Ups, to nie był dobry pomysł... Beata miała 17 lat i całkiem inny pomysł na życie niż Kasia. Tak w ogóle, to Beata nie miała żadnego pomysłu na życie, wg niej dobrze było tak, jak jest, a Kasia się czepia. Hostel jej się nie spodobał, wszystko było nie tak, no bo jak to? Trzeba sprzątać? Pomagać w kuchni? Chodzić do szkoły? W domu tego nikt nie wymagał... No i trzeba słuchać Kaśki, o nie, niecały rok starsza, a rządzić się chce! Argumenty, że na chwilę obecną Kasia jest jej opiekunem prawnym, nie docierały. Nie będzie jej słuchać i już!
Beata zawziętość w dążeniu do upragnionego celu miała równie wielką, jak Kasia, tylko cele miały inne. Gdy zauważyła, że „stawianiem się” nic nie wywalczy, przycichła, uspokoiła się, pozornie wszystko było OK. Poczekała do swoich osiemnastych urodzin. Nie, poczekała jeszcze parę dni, do swojej imprezy urodzinowej – bo była (skromna) imprezka, były życzenia i prezenty, tylko na drugi dzień rano Beaty już nie było. Spakowała swoje rzeczy, spakowała prezenty i wróciła do „domu”. Do pijanej matki, do tragicznych warunków bytowych, do biedy, pijackich libacji, ciasnoty i toalety na korytarzu. Bo tam jej lepiej...
Gdzie piekielność? Bo każdy decyduje o sobie, wybrała jak wybrała, jej sprawa. Otóż Beata w ten sposób przekreśliła szanse Kasi na stanie się rodziną zastępczą dla bliźniaczek - „Z jedną sobie pani nie poradziła, więc nie ma opcji, żebyśmy dali pani pod opiekę tamte dwie”.
Nie znam dalszych losów Kasi i bliźniaczek. Wiem, że się nie załamała, że chciała dalej walczyć, ale czy coś wywalczyła, to nie wiem, straciłam kontakt.
A hostel już nie istnieje. Szkoda...
Otóż kiedyś był sobie hostel – nie taki zwykły hostel, ale należący do fundacji zajmującej się leczeniem uzależnień u młodzieży. I w założeniu ten hostel miał służyć tejże właśnie młodzieży po ukończeniu leczenia jako miejsce, gdzie mogliby zamieszkać, gdyby z różnych względów nie mogli lub nie chcieli powrócić do swoich domów.
Założenia założeniami, a życie życiem. Dzieciaki po terapii albo wracały do domów, albo „szły w tango”, natomiast wieść o hostelu się rozniosła i pojawili się inni chętni – tacy, którzy usłyszeli, że ktoś, coś, kiedyś mówił, że jest takie miejsce... Miejsce, gdzie można mieszkać, gdzie nie ma pijackich awantur, gdzie można się spokojnie uczyć, gdzie można żyć. I zjeżdżały się dzieciaki, które chciały wyrwać się z patologii, a hostel „przygarniał” wszystkich. Tu od razu wyjaśnienie: piszę „dzieciaki”, ale to były osoby pełnoletnie, chociaż czasem takie ledwo pełnoletnie, jednak jak dla mnie dzieciaki – „olane” przez wszystkich, wzrastające w patologii, a jednak pragnące się z niej wyrwać, tęskniące za innym życiem niż to, które widziały na co dzień. One tylko chciały żyć NORMALNIE, przy czym dla każdego znaczyło to coś innego – były osoby, które studiowały, były takie, które kończyły zawodówkę.
Hostel przyjmował wszystkich, warunków było niewiele. Podstawowy był taki, że należy uczyć się lub pracować (często jedno i drugie). Poza tym utrzymywanie porządku w pokoju, sprzątanie „rejonów” (sprzątaczki nie było, hostel był podzielony na „rejony” do sprzątania, co tydzień następował podział rejonów), pomoc w kuchni, absolutny zakaz spożywania alkoholu i zakaz palenia w budynku (palarnia była na zewnątrz). W zamian za to oferowano zamieszkanie i wyżywienie w cenie 100 zł/mies. No dobra, wyżywienie nie było jakieś oszałamiające, ale było. Codziennie obiad (w niedzielę nawet „lepsiejszy”), chleba pod dostatkiem (niech żyje zaprzyjaźniona piekarnia i darowizny od niej!), do chleba albo pasztetowa, albo serek topiony, albo dżem. Chcesz coś lepszego? Kup sobie, podpisz i włóż do lodówki, nikt ci nie ruszy. Jedyne, czego nie należało zostawiać we wspólnej kuchni, to była kawa, znikała w momencie, a na pełne rozpaczy pytanie poszkodowanego „kto zużył moją kawę???” odpowiadał chórek radosnych głosów: „JA!!!”. No cóż, chcesz mieć kawę na dłużej, to nie zostawiaj jej w kuchni...
Dobra, do rzeczy. Jedną z mieszkanek hostelu była Kasia. Kasia uciekła z domu zaraz po swojej osiemnastce. Uciekła od wiecznie pijanej matki i jej konkubenta, uciekła z „pokojokuchni”, gdzie gnieździło się kilkanaście osób, uciekła, bo nie chciała tak żyć. W hostelu odżyła, spokojnie kończyła sobie jakąś tam zawodówkę, która miała dać jej stabilną pracę, z praktyk zawodowych miała pieniądze na swoje potrzeby, czegóż chcieć więcej? Cóż, człowiek zawsze chce więcej, Kasia też chciała. Chciała zabrać z „domu rodzinnego” również swoje siostry. Te starsze ją nie interesowały, same wybrały (chyba ze dwie mieszkały razem z matka i ze swoimi już dziećmi), chodziło jej o te młodsze. Najbardziej na sercu leżał jej los bliźniaczek (ok. 10-11 lat wtedy miały), podjęła działania, aby stać się dla nich rodziną zastępczą. Sąd Rodzinny, MOPS, kurator, wszyscy starali się ją zniechęcić, ale ona się nie poddawała. Zapraszała dziewczynki na każde ferie, święta, czy nawet długi weekend, ze swoich uciułanych pieniędzy kupowała im bilety na dojazd, dziewczynki wpatrzone w nią jak w obrazek bardzo dobrze się czuły w hostelu, odżywały tam po prostu.
Za pięknie by było, gdyby się udało. Otóż wg Sądu i pań z MOPS-u, hostel nie jest dobrym miejscem dla dzieci (taaak, ale melina pijacka to już jest dla nich dobrym miejscem?), Kasia nie dostanie bliźniaczek pod opiekę, ale ewentualnie mogą jej przekazać pod opiekę inną jej siostrę, Beatę. Ups, to nie był dobry pomysł... Beata miała 17 lat i całkiem inny pomysł na życie niż Kasia. Tak w ogóle, to Beata nie miała żadnego pomysłu na życie, wg niej dobrze było tak, jak jest, a Kasia się czepia. Hostel jej się nie spodobał, wszystko było nie tak, no bo jak to? Trzeba sprzątać? Pomagać w kuchni? Chodzić do szkoły? W domu tego nikt nie wymagał... No i trzeba słuchać Kaśki, o nie, niecały rok starsza, a rządzić się chce! Argumenty, że na chwilę obecną Kasia jest jej opiekunem prawnym, nie docierały. Nie będzie jej słuchać i już!
Beata zawziętość w dążeniu do upragnionego celu miała równie wielką, jak Kasia, tylko cele miały inne. Gdy zauważyła, że „stawianiem się” nic nie wywalczy, przycichła, uspokoiła się, pozornie wszystko było OK. Poczekała do swoich osiemnastych urodzin. Nie, poczekała jeszcze parę dni, do swojej imprezy urodzinowej – bo była (skromna) imprezka, były życzenia i prezenty, tylko na drugi dzień rano Beaty już nie było. Spakowała swoje rzeczy, spakowała prezenty i wróciła do „domu”. Do pijanej matki, do tragicznych warunków bytowych, do biedy, pijackich libacji, ciasnoty i toalety na korytarzu. Bo tam jej lepiej...
Gdzie piekielność? Bo każdy decyduje o sobie, wybrała jak wybrała, jej sprawa. Otóż Beata w ten sposób przekreśliła szanse Kasi na stanie się rodziną zastępczą dla bliźniaczek - „Z jedną sobie pani nie poradziła, więc nie ma opcji, żebyśmy dali pani pod opiekę tamte dwie”.
Nie znam dalszych losów Kasi i bliźniaczek. Wiem, że się nie załamała, że chciała dalej walczyć, ale czy coś wywalczyła, to nie wiem, straciłam kontakt.
A hostel już nie istnieje. Szkoda...
hostel
Ocena:
212
(226)
Piekielna trenerka część II.
Każdy, kto ma "trenujące" dziecko, zgodzi się z tym, że obecność na treningu to podstawa. Owszem, czasem można odpuścić, dziecko nie robot i potrzebuje odskoczni od rutyny, ale jak za często słyszysz "a mogę dzisiaj nie iść na trening?", to chyba sport to nie jest to, co twoje dziecko chce robić. Ale jest jedna ewentualność, kiedy trening opuszczamy bez dyskusji, mianowicie kiedy dziecko jest chore, to chyba oczywiste, prawda? Otóż nie dla wszystkich, a na pewno nie dla piekielnej trenerki.
Po raz pierwszy spotkałam się z opcją "chora, nie chora, na treningu ma być!", kiedy Młodą dopadło jakieś zatrucie pokarmowe, dokładnie w autobusie, którym jechała na trening. Ledwie zdążyła wyskoczyć na przystanku, unikając "przyozdobienia' autobusu zawartością swojego żołądka, do domu wracała etapami wyznaczanymi aktywnością przewodu pokarmowego (czyli: podróż -> pospieszna "wysiadka" -> wymioty -> dalsza podróż -> czytaj od początku). Młoda zawiadomiła mnie (byłam w pracy), ja zawiadomiłam trenerkę, co usłyszałam? "No przecież powinna przyjść, ja tu mam jakieś kropelki na żołądek, to bym jej dała!".
Druga sytuacja - przychodzę po Młodą odebrać ją z treningu i widzę mamę jednej z jej koleżanek z klubu. Grzecznie się przywitałam, zaglądam na salę treningową (szklane drzwi) i widzę Olę (czyli córkę tej pani), siedzącą w kącie sali, ubraną w dres (dzieciaki ćwiczą w koszulkach i krótkich spodenkach), która najwyraźniej w świecie ma dreszcze i wygląda bardzo nieszczególnie. Z wielkim WTF? na twarzy odwracam się do jej mamy, no co ta z głębokim westchnieniem wyjaśnia, że Ola jest chora, była z nią u lekarza, a ponieważ godzina i trasa powrotu od lekarza zbiegała się z godziną rozpoczęcia treningu, postanowiły od razu wejść i wyjaśnić trenerce, dlaczego Oli nie będzie. Niestety, trenerka kazała Oli zostać. "Zawsze coś tam poćwiczy!"...
Trzecia - znowu przychodzę po Młodą, była wtedy w młodszej grupie, one kończyły trening, starsza grupa zaczynała. Wchodzi dziewczynka ze starszej grupy. O kulach. Z zabandażowaną nogą. Nie, nie złamanie, nie wiem czy skręcenie, czy zwichnięcie, czy inna kontuzja. Reakcja trenerki? Piekielna awantura "co ty sobie myślisz, przez twoją nogę dziewczyny będą teraz minimum miesiąc do tyłu z treningami, jak to nie przyjdziesz, to tylko noga, dasz radę!". To, że zaraz za nią weszła jej matka, w niczym nie pomogło, matka usłyszała dokładnie to samo (wcale nie grzeczniejszym tonem), dziewczyna ma przychodzić na treningi i już!
Nauczona doświadczeniem, kiedy z kolei Młoda miała drobną kontuzję nogi (naprawdę drobiazg, już nawet nie pamiętam teraz, co tam dokładnie było, ale jednak kilka dni mocno kulała), nawet nie próbowałam iść razem z nią na trening "pokazać" trenerce, dlaczego nie może przyjść, tylko napisałam sms-a z wyjaśnieniem. 15 min. po rozpoczęciu treningu telefon od trenerki, dlaczego Młodej nie ma??? Grzecznie wyjaśniam, że z powodu urazu nogi (kolano? kostka? nie pamiętam...) nie jest w stanie ćwiczyć, a poza tym napisałam sms-a. Oj tam, oj tam, jaki uraz! Chodzi? No chodzi, ale mocno kuleje... No to jak chodzi, to na trening! Postawiłam się, nie zgodziłam się, trenerka miała focha na Młodą przez miesiąc.
Od dawna wiadomo, że trening podczas choroby (osłabienie organizmu) przynosi więcej szkody, niż pożytku, trening z kontuzją to w ogóle jakiś absurd. Niestety, piekielna trenerka ma własne zdanie na ten temat.
Każdy, kto ma "trenujące" dziecko, zgodzi się z tym, że obecność na treningu to podstawa. Owszem, czasem można odpuścić, dziecko nie robot i potrzebuje odskoczni od rutyny, ale jak za często słyszysz "a mogę dzisiaj nie iść na trening?", to chyba sport to nie jest to, co twoje dziecko chce robić. Ale jest jedna ewentualność, kiedy trening opuszczamy bez dyskusji, mianowicie kiedy dziecko jest chore, to chyba oczywiste, prawda? Otóż nie dla wszystkich, a na pewno nie dla piekielnej trenerki.
Po raz pierwszy spotkałam się z opcją "chora, nie chora, na treningu ma być!", kiedy Młodą dopadło jakieś zatrucie pokarmowe, dokładnie w autobusie, którym jechała na trening. Ledwie zdążyła wyskoczyć na przystanku, unikając "przyozdobienia' autobusu zawartością swojego żołądka, do domu wracała etapami wyznaczanymi aktywnością przewodu pokarmowego (czyli: podróż -> pospieszna "wysiadka" -> wymioty -> dalsza podróż -> czytaj od początku). Młoda zawiadomiła mnie (byłam w pracy), ja zawiadomiłam trenerkę, co usłyszałam? "No przecież powinna przyjść, ja tu mam jakieś kropelki na żołądek, to bym jej dała!".
Druga sytuacja - przychodzę po Młodą odebrać ją z treningu i widzę mamę jednej z jej koleżanek z klubu. Grzecznie się przywitałam, zaglądam na salę treningową (szklane drzwi) i widzę Olę (czyli córkę tej pani), siedzącą w kącie sali, ubraną w dres (dzieciaki ćwiczą w koszulkach i krótkich spodenkach), która najwyraźniej w świecie ma dreszcze i wygląda bardzo nieszczególnie. Z wielkim WTF? na twarzy odwracam się do jej mamy, no co ta z głębokim westchnieniem wyjaśnia, że Ola jest chora, była z nią u lekarza, a ponieważ godzina i trasa powrotu od lekarza zbiegała się z godziną rozpoczęcia treningu, postanowiły od razu wejść i wyjaśnić trenerce, dlaczego Oli nie będzie. Niestety, trenerka kazała Oli zostać. "Zawsze coś tam poćwiczy!"...
Trzecia - znowu przychodzę po Młodą, była wtedy w młodszej grupie, one kończyły trening, starsza grupa zaczynała. Wchodzi dziewczynka ze starszej grupy. O kulach. Z zabandażowaną nogą. Nie, nie złamanie, nie wiem czy skręcenie, czy zwichnięcie, czy inna kontuzja. Reakcja trenerki? Piekielna awantura "co ty sobie myślisz, przez twoją nogę dziewczyny będą teraz minimum miesiąc do tyłu z treningami, jak to nie przyjdziesz, to tylko noga, dasz radę!". To, że zaraz za nią weszła jej matka, w niczym nie pomogło, matka usłyszała dokładnie to samo (wcale nie grzeczniejszym tonem), dziewczyna ma przychodzić na treningi i już!
Nauczona doświadczeniem, kiedy z kolei Młoda miała drobną kontuzję nogi (naprawdę drobiazg, już nawet nie pamiętam teraz, co tam dokładnie było, ale jednak kilka dni mocno kulała), nawet nie próbowałam iść razem z nią na trening "pokazać" trenerce, dlaczego nie może przyjść, tylko napisałam sms-a z wyjaśnieniem. 15 min. po rozpoczęciu treningu telefon od trenerki, dlaczego Młodej nie ma??? Grzecznie wyjaśniam, że z powodu urazu nogi (kolano? kostka? nie pamiętam...) nie jest w stanie ćwiczyć, a poza tym napisałam sms-a. Oj tam, oj tam, jaki uraz! Chodzi? No chodzi, ale mocno kuleje... No to jak chodzi, to na trening! Postawiłam się, nie zgodziłam się, trenerka miała focha na Młodą przez miesiąc.
Od dawna wiadomo, że trening podczas choroby (osłabienie organizmu) przynosi więcej szkody, niż pożytku, trening z kontuzją to w ogóle jakiś absurd. Niestety, piekielna trenerka ma własne zdanie na ten temat.
akrobatyka_sportowa
Ocena:
125
(133)