Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

Xynthia

Zamieszcza historie od: 30 sierpnia 2017 - 21:03
Ostatnio: 19 kwietnia 2024 - 23:01
  • Historii na głównej: 126 z 133
  • Punktów za historie: 16682
  • Komentarzy: 509
  • Punktów za komentarze: 3875
 

#88287

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Co należy zrobić, kiedy usłyszysz niepokojące stuknięcie w drzwi? No dobra, może jesteś zmęczona, niewyspana, a wcześniej miałaś niemiłe doświadczenia z dzieciakami sąsiadów walącymi ci w drzwi dla rozrywki... Rozumiem, że wyskakujesz do przedpokoju i otwierasz drzwi na oścież z gotową "przemową", bynajmniej nie powitalną, ale co robisz, gdy widzisz, że owo stuknięcie było spowodowane przez białą laskę kobiety, która usiłuje ogarnąć jakoś najbliższe otoczenie?

No jak to co, drzesz się jeszcze głośniej, a twoim kluczowym argumentem jest to, że "takie ślepe komendy to powinny w domu siedzieć, a nie łazić wszędzie i przeszkadzać normalnym ludziom!". Brawo ty! Kobieta do dzisiaj boi się iść sprawdzić skrzynkę na listy, bo musi przejść koło twoich drzwi, a mieszka w twoim bloku już trzy lata.

Jestem opiekunką osób starszych, a ostatnio pracuję również jako asystent osoby niepełnosprawnej - historia od jednej z moich podopiecznych. Tak, to ja chodzę sprawdzać jej skrzynkę na listy, ona nie pójdzie, chociaż "technicznie" rzecz biorąc, jest to dla niej jak najbardziej wykonalne.

Brawo ty...

relacje _międzyludzkie

Skomentuj (3) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 166 (174)

#88196

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Druga historia o "pogryzieniu" mnie przez psa (no tak, mam za dużo wolnego czasu dzisiaj). A historia (+ druga, zasłyszana przeze mnie bezpośrednio po zdarzeniu), ma na celu uświadomienie ludziom, jak bzdurne jest stwierdzenie, że pies "ma to w genach".

Wspominałam w którejś historii o Dino, psie mojego kolegi Krzyśka. Dino był typowym "wielorasowcem", ale teraz, jak wspominam jego wygląd i zachowanie, myślę że miał sporo genów którejś z ras stróżujących. Oczywiście nigdy nie był szkolony, nigdy nie był niczego uczony, a ojciec Krzyśka (czasem ze mną rozmawiał), wręcz z dumą stwierdzał, że z Dina to taka mądra bestia, nikt go tego nie uczył, a na posesję wpuści każdego, nie wypuści nikogo. Średnio mnie to interesowało, chociaż ze dwa-trzy razy Dino wypuścił mnie bez problemów...

Dobra, do rzeczy. Zima była, kupiłam sobie nowe rękawiczki. Po dwóch dniach stwierdziłam, że mi się nie podobają i zamieniłam się z koleżanką na inne- ona nosiła swoje przez dłuższy czas. Akurat byłam u Krzyśka, wyszłam z jego domu i czekałam na niego, myślałam o niebieskich migdałach głaszcząc przy okazji Dino. Machinalnie wyjęłam rękawiczki z kieszeni i naciągnęłam jedną na dłoń- tuż przed psim pyskiem. Efekt łatwy do przewidzenia- pies (mocno terytorialny), "zaatakowany" nagle obcym zapachem, zareagował agresją na źródło tego zapachu, po prostu złapał mnie zębami za rękę. Nie wiem, kto był bardziej zaskoczony, jak już zorientowaliśmy się w tej sytuacji, ale bardziej zawstydzonego psiego pyszczka nie widziałam chyba już nigdy. Co nie zmienia faktu, że ślady psich zębów mocno się odcisnęły na mojej dłoni...

Sytuacja druga. Mój wujek kochał, uwielbiał podhalany (taka polska rasa psa pasterskiego). Zawsze choć jednego miał "na stanie", mimo że mieszkał w centralnej Polsce. Od razu mówię - psom zapewniał odpowiednią ilość ruchu i bodźców, które zazwyczaj mają przy stróżowaniu owiec (to rasa psów pasterskich), dbał o nie i miały u niego odpowiednie warunki. Psy kupował od hodowców, nie z żadnych pseudo hodowli. Jeden z jego podhalanów, mimo że w pełni rasowy i rodowodowy, przejawiał cechy zazwyczaj obce psom pasterskim- duża doza agresji w stosunku do ludzi. Wujek wydał majątek na odpowiednie szkolenie psa, agresja została opanowana i pies był pod pełną kontrolą (Lindy NIGDY nie zaatakował nikogo), posłuszniejszego psa w życiu nie widziałam, ale i tak to był jedyny pies, którego się naprawdę bałam...

A, dobra, zapędziłam się w dygresję (ale chyba ważną), a teraz druga historia. Jak wspominałam, wujek rokrocznie wyjeżdżał w Tatry, zawsze z "aktualnym" psem. Podczas któregoś wyjazdu gospodarz, u którego się zatrzymał, zapytał go, czy mógłby wziąć Lindiego na halę, do pilnowania owiec. "No panocku, przeca to padhalan, rasowy, rodowodowy, on ma to w genach". Nie wiem, jakie zaćmienie na wujka spadło, że się zgodził. Rasowy i rodowodowy podhalan zagryzł owcę, która usiłowała się oddalić od stada. Tak, instynkt zadziałał, nie wolno pozwolić oddalić się owcy, efekt chyba niekoniecznie zadowolił ludzi...

Do czego zmierzam - do bezkrytycznej wiary w stwierdzenie "on ma to w genach". Owszem, pewne rasy psów mają w genach PREDYSPOZYCJE do pewnych zachowań. Natomiast UMIEJĘTNOŚCI już zależą od człowieka- jego właściciela. No proste, jeśli czegoś nie nauczymy psa, to nie będzie tego umiał. Fajnie jest, kiedy w wyborze rasy psa kierujemy się predyspozycjami pewnej rasy, ale jeśli nic więcej (poza wyborem rasy) nie zrobimy w tym kierunku, to może nas spotkać wielkie rozczarowanie. Z psem trzeba pracować, jego nic nie olśni, nie oświeci, nie podpowie mu, jak się zachowywać. On co najwyżej instynktownie wie, CO ma zrobić, ale już nie wie JAK. I potem zdziwienie, że pies pasterski zagryzł owcę, pies stróżujący zagryzł intruza, a piesek "rodzinny" gryzie po kostkach wszystkich, jak leci...

P.S. Pekińczyki nie nadają się na "psy rodzinne". Są egocentrykami i muszą być w centrum uwagi, absolutnie nie nadają się do towarzystwa dzieci, zwłaszcza małych.

P.P.S. Najmniej niebezpieczne dla człowieka są psy tzw. "ras niebezpiecznych", czyli rasy hodowane kiedyś do walk psów. Dlaczego? Te psy nie miały prawa okazać nawet cienia agresji w stosunku do człowieka, podczas walk były przez człowieka rozdzielane, osobniki agresywne wobec ludzi były eliminowane z dalszej hodowli.

Może i wyważam otwarte wrota, może piszę "oczywistą oczywistość", ale jak widzę i słyszę opinie ludzi na temat psów - i to zarówno "psiolubów", jak i tych nie lubiących psów, to mi się kałasznikow sam odbezpiecza... Serio... Taki poziom niezrozumienia zachowań gatunku, koegzystującego z nami od baaardzo dawna, po prostu przeraża.

relacje_międzygatunkowe

Skomentuj (11) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 134 (158)

#88235

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historia użytkownika Painkiller spowodowała, że postanowiłam się przyznać do winy. Tak, ja też jestem piekielna. A ściślej rzecz biorąc, piekielnie głupia.

Pracuję jako opiekunka w Domu Pomocy Społecznej. Praca ciężka i niewdzięczna, ale lubię ją. I, tak jak pisał Painkiller, jakiś dziwny kult ciężkiej pracy fizycznej wisi jak widmo i nad nami...

Podopiecznych mamy różnych, niektórzy leżący i wymagający kompleksowej opieki. Kąpiel minimum raz w tygodniu, co robimy, gdy trzeba wykąpać osobę leżącą? No jak to co, dwójka opiekunów i na "trzy-czte-ry" podopieczny wzięty pod ramiona zostaje przesadzony z łóżka na wózek kąpielowy... Kąpiemy, golimy (mężczyzn), podcinamy włosy, obcinamy paznokcie, po czym znowu "trzy-czte-ry" i z powrotem z wózka kąpielowego na łóżko.

Piekielność? Na wyposażeniu DPS-u jest tzw. dźwig, przyrząd przydatny i tak prosty w obsłudze, że orangutan dałby radę. Ale nie, my się będziemy szarpać z podopiecznym, bo przesadzenie na "trzy-czte-ry" to dwie minuty, użycie dźwigu to ok. 10 minut. A tu przecież nie ma czasu, dwóch opiekunów na zmianie, a osób do wykąpania 10-12, szybciej, bo nie zdążymy!

Piekielność konkretna - jedna z opiekunek, Kamila, przez takie "trzy-czte-ry" załatwiła sobie kręgosłup i o mało nie straciła pracy. Proste pytanie ze strony ówczesnej dyrekcji - dlaczego nie użyła pani dźwigu? DPS jest "kryty", odpowiedni sprzęt jest, jedyny plus był taki, że pracownika na L4 nie można zwolnić, całe procesje współpracowników do dyrekcji dały taki efekt, że Kamila pozostała na swoim stanowisku, oczywiście z całą listą rzeczy, których jej nie wolno robić (umiarkowany stopień niepełnosprawności, jakby kto pytał...).

Piekielność końcowa - dźwig nadal jest. I nadal dźwigamy podopiecznych na "trzy-czte-ry", bo nie ma czasu, bo nas tak mało, a tak dużo roboty. A jak ktoś zaproponuje "weźmy dźwig", to najpewniej usłyszy komentarz, że mu się robić nie chce, co to za problem "uszarpać się" z jednym, drugim, piątym podopiecznym...

Przyznaję się - piekielnie głupia jestem ja, bo też robię to na "trzy-czte-ry". No dobra, robiłam, dopóki tego nie odczułam w plecach. Ale po pewnym poranku, kiedy nie mogłam wstać z łóżka, grzecznie ripostuję, że jak wynajdą wymienne kręgosłupy, to będę dźwigać do oporu, ale na razie to idę po dźwig. No i jestem tą, której się "nie chce pracować".

P.S. Mechanizm podnoszący łóżka też wg niektórych jest kompletnie niepotrzebnym gadżetem, no ja tam wolę podnieść sobie to łóżko na odpowiednią wysokość, zanim się wezmę za toaletę podopiecznego... Ktoś, kto tego nie zrobi, zaoszczędzi całą minutę - ja tam wolę zaoszczędzić swój kręgosłup.

P.P.S. Tak, wiem, że nie dźwiga się niczego "z pleców" tylko "z nóg", ale to nic nie daje, plecy i tak bolą. Nie ma pozycji nieobciążającej kręgosłupa, są tylko takie, które go obciążają mniej.

DPS

Skomentuj (11) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 173 (187)

#88119

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Pewnie zaraz zbiorę mnóstwo komentarzy "jak można zapomnieć o kupoworkach, idąc z psem na spacer", no ale zapomniałam. Po prostu wzięłam pierwszą-lepszą bluzę z wieszaka, kupoworki były w kieszeni tej drugiej. Zorientowałam się już w sporej odległości od domu, przez chwilę zastanawiałam się, czy opłaca się wracać, bo Kruszyna "dwójeczkę" załatwia zazwyczaj o innej porze dnia, miałam nadzieję, że tak będzie i tym razem. Niestety, nadzieja prysnęła jak bańka mydlana w momencie kiedy psica zaczęła kręcić charakterystyczne kółeczka na trawniku...

Stoję zrezygnowana, beznadziejnie przeszukuję kieszenie i intensywnie myślę, co robić??? Opcję "za chwilę wrócę i posprzątam" zostawiłam sobie jako rozwiązanie ostateczne, rozglądam się rozpaczliwie w poszukiwaniu czegokolwiek, co mogłoby mi posłużyć do uprzątnięcia produktów przemiany materii i jest! Śmieć, no niejeden na trawniku, ale jeden nadawał się idealnie - mała, zmięta torebka foliowa. Super, Kruszyna akurat skończyła, więc ruszam dziarskim krokiem w kierunku śmietka, czyli kierunku odwrotnym od psiej kupy. Wtedy za plecami słyszę karcący głos:

- Halo, proszę pani, proszę posprzątać po psie!

Bardzo grzecznie, no bo kobieta ma rację (skąd mogła wiedzieć, że idę po śmietek, a nie oddalam się beztrosko) odpowiadam:

- Oczywiście, że posprzątam.

- No co za ludzie! Jak nie przypilnujesz, to nie posprzątają! Zas*rane te trawniki jak nie wiem. Brud i syf na tym osiedlu!

Jej perora była dłuższa, ale dokładnie w tym stylu, więc nie będę jej całej przytaczać. Na koniec pani (chyba zmęczona przemową) wyciągnęła z torebki paczkę papierosów, otworzyła ją, po czym pozostałe po tej czynności śmietki rzuciła na trawnik...

Za to też pewnie zbiorę od Piekielnych ochrzan, ale nic nie powiedziałam, naprawdę mnie zatkało. Za duży przeskok od poczucia winy (no bo zapomniałam tych kupoworków) do zderzenia z hipokryzją tej pani. A kosz na śmieci był w zasięgu wzroku.

osiedle

Skomentuj (2) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 124 (148)

#88046

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Rzucam palenie. Reakcje otoczenia? No zazwyczaj "to super, ale wiesz..." Oto lista tych "ale wiesz":

"Jak rzucasz? A, tabletki bierzesz... Ale wiesz, z tabletkami to się nie liczy." Kurczę, no nie wiedziałam. W ogóle nie pamiętam momentu, w którym zdecydowałam się wziąć udział w konkursie na najbardziej hardcorowe rzucenie palenia, raczej wydawało mi się, że po prostu chcę nie palić.

"A jakie tabletki? ABC? Ale wiesz, one są kiepskie, sąsiadki wujka kolegi brat je brał i nie rzucił, weź kup lepiej XYZ, one są lepsze." Po trzecim takim tekście odechciało mi się tłumaczyć, że tabletki ABC, XYZ i jeszcze parę innych mają dokładnie taki sam skład.

"Tabletki bierzesz??? Łojezusmario, ale ty wiesz, jakie one są szkodliwe?" Hmm... Bardziej niż palenie?

"Długo paliłaś? Ooo, XX lat? Ale wiesz, to ty na pewno nie rzucisz." No dzięki.

"Dlaczego zdecydowałaś się rzucić? Masz rację, szkoda pieniędzy, ale wiesz że finansowa motywacja jest nic nie warta?" Och, naprawdę? To już lecę wymyślać "ambitniejszą" motywację.

Kurczę, gdybym była memem, to miałabym podpis: "rzucanie palenia- robisz to źle". A ja głupia myślałam, że liczy się efekt...

relacje_międzyludzkie

Skomentuj (17) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 194 (206)

#87774

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Uprzejmie informuję, że celem tej historii nie było wywołanie gó*noburzy pt. "czy zakaz jedzenia w miejscach publicznych jest sensowny". Historia jest o "równych i równiejszych" i nawet nie chodzi w niej o naszych kochanych decydentów (też jestem przeciwna polityce na tym portalu), tylko o najzwyklejszych ludzi, różnie traktowanych.

Byłam wczoraj z Młodą w galerii handlowej (pilnie nowych spodni potrzebowała), po zakupach przycupnęłyśmy na chwilę na murku przy fontannie- takie ogólnie wykorzystywane miejsce na odpoczynek. Ponieważ zaraz obok jest lodziarnia (cukiernia/ kawiarnia? nie wiem, lokal, który głównie słynie z lodów, podobno najlepszych w mieście), murek był w dużej części zajęty przez osoby spożywające lody- lodziarnia jest czynna, ale sprzedaje tylko "na wynos", nie wolno siadać przy stolikach.

Chwilę po tym, jak usiadłyśmy na murku, niedaleko nas usiedli chłopak z dziewczyną z papierową torebką z "zaopatrzeniem" z fast foodu. Usiedli, otworzyli torbę, zaczęli jeść... No właśnie nie zaczęli, bo nagle zmaterializował się przed nimi ochroniarz. Z dużym trudem przytargał tablicę, która zazwyczaj stoi tuż przy wejściu i kazał im przeczytać. Ponieważ byłam blisko, też odruchowo przeczytałam i też nie wiedziałam, o co mu chodzi, ponieważ pierwsze zdanie na owej tablicy oznajmiało o konieczności zachowania odstępu 2m od innych osób.

Chłopak (autentycznie zdziwiony):

- Mnie się wydaje, że my jesteśmy 2m od innych osób...

Ochroniarz (z wyższością):

- Następne zdanie!

No tak... Coś o zakazie spożywania posiłków na terenie galerii... Chłopak popatrzył w prawo, popatrzył w lewo i ze zdziwieniem stwierdził:

- Ale tu wszyscy siedzą i jedzą.

Na co ochroniarz tonem wygłaszania prawdy objawionej:

- Inni jedzą lody!!!

Chłopaka na chwile zatkało (mnie zresztą też, ale ja nie musiałam brać udziału w tej dyskusji), po kilku głębszych oddechach zapytał grzecznie:

- A przepraszam, to lody je się jakoś inaczej? Bo nie rozumiem?

Niestety, ochroniarz był tylko w stanie wskazywać napis na tablicy zabraniający spożywania posiłków na terenie galerii, chłopak został zmitygowany przez dziewczynę ("chodźmy stąd, nie chcę kłopotów, zjemy na zewnątrz"), ja nie byłam stroną w tym sporze, więc pozostałam z nierozwiązanym dylematem, może Piekielni pomogą:

Czym różni się spożywanie lodów od spożywania hamburgera i frytek? Oprócz oczywistych różnic smakowych?

galeria_handlowa

Skomentuj (12) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 165 (183)

#87695

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Było ostatnio parę historii o niewłaściwych relacjach rodzinnych na linii rodzice-dziecko, wtedy przypomniała mi się historia mojego kumpla, teraz wrzucam.

Dorośli byliśmy, albo prawie-że-dorośli, ot grupka młodzieży w okolicach 18-go roku życia. Lubiliśmy się, kumplowaliśmy się, spędzaliśmy razem czas, ale nie wnikaliśmy "jak kto ma w domu", chyba ze ktoś chciał się pożalić. Krzysiek nie chciał. Krzysiek po prostu nigdy nie zapraszał nikogo do siebie, co przyjmowaliśmy tak samo naturalnie jak to, że u Maćka można było przesiadywać godzinami, a u Kamili na jej hasło "dobra, wychodzimy" zmywaliśmy się bez pytania o przyczyny.

Ale któregoś dnia Krzysiek zaprosił mnie do siebie. Zaproszenie było podyktowane głównie warunkami atmosferycznymi, po prostu przepotwornie lało, wracaliśmy skądś razem i w połowie drogi do mojego przystanku Krzysiek powiedział:

- Ja tu mieszkam, chodź, osuszysz się trochę i ogrzejesz, może ten deszcz przejdzie, zanim będziesz musiała iść.

Weszłam. Nie pytałam, nie komentowałam, nie okazywałam zdziwienia, może dlatego potem zostałam jeszcze parę razy zaproszona. Moje obserwacje z tych wizyt (pewne rzeczy uświadomiłam sobie dopiero po latach):

Warunki mieszkaniowe - domek jednorodzinny, nie żadna willa, ot normalny dobrobyt bez przepychu. Z wyjątkiem pokoju Krzyśka. Stare, zniszczone, rozwalające się meble, wypłowiały i poprzecierany dywan na podłodze, sprane firanki i wypłowiałe zasłonki w oknach. Ale czyściutko i schludnie. Natomiast pokój jego brata -tak, Krzysiek miał brata tak z 5-6 lat młodszego - to był full wypas. Weszłam tam (weszliśmy) na wyraźne zaproszenie Marka (brata), po prostu Krzysiek brzdąkał coś na starym, rozstrojonym pianinie (stojącym w takim niby-salonie), Marek wychylił się ze swojego pokoju i powiedział:

- Zostaw to pudło, chcesz pograć, to chodź tutaj.

No to weszliśmy, Krzysiek od razu podszedł do keyboardu (na tamte czasy to była super droga nowość), ja usiadłam i słuchałam jak gra. Owszem, zarejestrowałam nowiusieńkie meble (fuj, brzydkie, nie chciałabym takich!), puszysty dywan na podłodze, najnowszy model wieży (phi, mam podobną) i ogromną kolekcje płyt i kaset (co za szajsu on słucha!). Jakby ktoś chciał to skomentować - tak, byłam rozpieszczoną nastolatką, przynajmniej w tym sensie, że z rzeczy materialnych dostawałam to, co chciałam.

Zapytałam Marka, czy często gra na tym keyboardzie, dzieciak zrobił oczy jak pięć złotych i stwierdził:

- No co ty, mnie to w ogóle nie interesuje, ja nie mam słuchu, ale jak starych nie ma w domu, to Krzysiek sobie pogra, on to lubi.

Aha...

Jedzenie. Generalnie w domu jedzenie było dla Marka, przynajmniej zawsze, jak Krzysiek próbował coś zjeść, słyszał "zostaw, to dla Marka!". Jako gość (i to gość "gorszej kategorii", o tym za chwilę), po kuchni się raczej nie pałętałam, ale odgłosy stamtąd dochodziły. Z tego co wiem, jeśli Krzysiek nie zdążył na obiad, to go po prostu nie jadł. Zrobienie sobie kanapki na śniadanie/kolację też graniczyło z cudem, bo wtedy materializowała się przy nim matka, wyrywając mu z rąk to, czego jej zdaniem nie powinien brać. Jedna sytuację znam z jego relacji - naprawdę, tak jak wspomniałam wcześniej, Krzysiek nigdy się nie żalił, ale wtedy chyba coś w nim pękło - poszedł do kuchni napić się czegoś, nalał sobie szklankę kompotu, upił z niej może łyk, kiedy weszła jego matka, wyjęła mu tę szklankę z kompotem z ręki, wylała kompot do zlewu, po czym bez słowa wyszła...

Goście. Nie było zakazu przyprowadzania gości, ale goście Krzyśka zawsze byli "gorszej kategorii". No dobra, to delikatnie powiedziane, lepiej wprost - do Krzyśka na pewno przychodzili tylko wykolejeńcy, patologia, narkomani albo alkoholicy, a dziewczyny to puszczalskie albo nawet wręcz zawodowe ku*wy. Najchętniej matka poszczułaby ich psem, no niestety w przepięknym Dino (w typie mocno przerośniętego podhalana) zakochałam się od pierwszej wizyty z wzajemnością, zanim weszłam, parę minut musiałam poświęcić na głaskanie, mizianie, czochranie ogromnego i baaardzo groźnego psiesa... A jedyny gość Marka (chyba kolega z klasy), musiał grzecznie czekać za furtką, aż gdzieś zamkną Dina, bo inaczej by nie wszedł, nie wiem czemu Dino bardzo chciał wypróbować na nim uścisk swojej potężnej szczęki.

Nie wiem, dlaczego matka tak odmiennie traktowała swoje dzieci. Może Krzysiek był "wpadką", popsuł jej jakieś plany życiowe, a dopiero Marek był tym zaplanowanym, upragnionym dzieckiem? Co ciekawe, relacje miedzy braćmi były dobre, pewien dystans wynikał raczej z różnicy wieku, a nie z różnicy traktowania ich przez rodziców.

Puenty nie ma. Taka tam historyjka z dawnych lat...

relacje_rodzinne

Skomentuj (20) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 177 (181)

#87683

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Niewiele brakowało, a byłaby to moja historia, a nie mojej znajomej. Lenistwo jest czasem przydatne.

Jestem opiekunką osób starszych, obecnie pracuję w DPs-ie oraz biorę różne zlecenia (w sensie opieki). Nie chodzę już "prywatnie" (czytaj - na czarno), ale był czas, gdy brałam i takie "fuchy", z tamtego okresu zostało mi ileś tam kontaktów w telefonie. Wczoraj właśnie zadzwonił jeden z takich numerów:

- Pani Xynthio, przyjdzie pani dzisiaj o 13.00 do mamy? Ja jestem chora i nie mogę, a pani wie, co tam u mamy trzeba zrobić, jak się nią zająć.

No w sumie mogłam, miałam wolny dzień i nic do roboty, ale najzwyczajniej w świecie mi się nie chciało. Pomijam już fakt, że tam zawsze były jakieś problemy, pani mocno uciążliwa i upie*dliwa (nie podopieczna, jej córka), a to godziny jej się nie zgadzały, a to "zapomniała", że ja nie pracuję za "co łaska", tylko za określoną stawkę, a to jeszcze coś tam... Ale w tym momencie po prostu jedyną moją myślą było to, że mi się nie chce i już, więc grzecznie odmówiłam.

Pani (powiedzmy) Bożenka była niepocieszona (średnio) i oburzona (bardzo):

- Ale jak to pani nie może??? No to może mi pani chociaż kogoś poleci?

Przypomniałam jej, że gdy kończyłyśmy współpracę, dałam jej nr telefonu do mojej znajomej, również opiekunki i że z tego, co wiem, to korzystała z jej usług przez jakiś czas. Zakończyłam rozmowę, wróciłam do nicnierobienia. Wieczorem zadzwoniła do mnie wspomniana znajoma:

- Ty wiesz, co mi ta Bożenka narobiła?

Średnio zainteresowana zapytałam:

- Nie zapłaciła ci czy przetrzymała do wieczora? (U Bożenki "pani przyjdzie na dwie godzinki" oznaczało czasem siedzenie u jej mamy pół dnia).

- Nie, gorzej!!! Poszłam tam, już z dobrą godzinę tam siedziałam, jak mi zadzwoniła, że zaraz przyjedzie wymazobus i mam ich wpuścić, bo mama prawdopodobnie ma covida!

- Cooo???

- A jak jej powiedziałam, że mogła uprzedzić, to mi prychnęła w słuchawkę i stwierdziła, że jak mi nie pasuje, to sobie mogę iść. No to ja jej na to, że teraz, jak już weszłam, jestem tu z godzinę i cały czas zajmuję się jej mamą, to sobie może w buty wsadzić taką informację, jak już jestem, to zostanę. A Bożenka owszem, jest chora, no właśnie covida ma.

Różne niecenzuralne słowa mi przyszły na myśl, część z nich mi się wymknęła do słuchawki, znajoma dorzuciła swoje, przez chwilę nasza rozmowa przypominała rozmowę dwóch meneli jeśli chodzi o ilość inwektyw w jednym zdaniu. Po wyładowaniu emocji spytałam:

- No i co zrobisz?

- Na razie nic, dziecka jutro do szkoły nie poślę, zakupy mam, Bożenka da mi znać, jaki wynik. Mam nadzieję, że jednak negatywny...

Dzisiaj był wynik testu, no niestety pozytywny. Brak mi słów, aby to skomentować.

opieka

Skomentuj (36) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 213 (215)

#87581

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Dej, mam horom curke...

Wiem, jak ciężko być samotną matką. I dlatego, pomijając ogólną życzliwość i chęć pomocy wszystkim (bo wtedy ten świat jakoś lepiej funkcjonuje...), to takim osobom jakoś chętniej pomagam.

Przyszła do mnie znajoma. Zaprosiłam ja do kuchni, przepraszając za bałagan w pokoju, ale Młoda parę godzin wcześniej robiła porządek w swoich ciuchach, odkładając to, z czego już wyrosła (oczywiście niepotrzebne rzeczy odkładając na sam środek MOJEGO pokoju, nie swojego). Znajoma wykazała pewne zainteresowanie:

- A jaki to rozmiar? Wiesz, mam sąsiadkę, ona ma córkę trochę młodszą od twojej Młodej, a tam u nich dosyć biednie jest, może by im się przydało?

Nie ma sprawy, i tak niepotrzebne rzeczy zamierzałam wrzucić do kontenera na odzież, jeśli się komuś konkretnie przyda, to tym lepiej. Przyniosłam stos ciuszków, posprawdzałyśmy rozmiary i znajoma dzwoni do sąsiadki:

- Hej, słuchaj, mam tu reklamówkę ciuchów dla twojej Kasi, kiedy ci to podrzucić?

- O fajnie, dzięki, możesz jutro, ale po południu, bo rano idę na paznokcie, a potem do fryzjera.

Nosz kur... Popatrzyłyśmy na siebie ze znajomą, po czym powiedziałam z ciężkim westchnieniem:

- No weź jej zanieś te ciuchy...

Pracuję na półtora etatu, żeby Młodej niczego nie brakowało. Kombinuję z godzinami dodatkowej pracy, żeby je "odrobić" wtedy, gdy Młoda ma treningi - no, wiecie, kocham ją i lubię z nią spędzać czas.

I co jakiś czas jak obuchem wali mnie informacja, że można inaczej - "dej, dej, dej, ja mam dzieci, mnie się należy!".

Bez pracy, na zasiłkach, z których starcza na paznokcie i fryzjera. Mnie nie stać. No dobra, może i mnie stać, ale po co?

Paznokcie czyste, schludnie obcięte (i dość krótko, no cóż, taka praca), włosy też raczej bez fryzjera, bo muszę mieć spięte w pracy... Nowy ciuch to nie pamiętam, kiedy sobie kupiłam, bo Młoda rośnie jak szalona, a ja już nie.

Co robię nie tak?

dej

Skomentuj (33) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 184 (254)

#87559

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Pracuję jako opiekunka osób starszych w Domu Pomocy Społecznej.

Naprawdę lubię moją pracę i lubię moich podopiecznych, mimo że często są marudni, upie*dliwi, albo po prostu wredni - lubię ich i mam do nich cierpliwość. Jednak czasem są takie sytuacje, że "nóż się w kieszeni otwiera", no i dzisiaj się otworzył...

Krótki rys "architektoniczny" potrzebny do zobrazowania sytuacji - DPS, w którym pracuję, był tyle razy rozbudowywany i przebudowywany, że w jego strukturze ciężko jest doszukać się jakiejkolwiek logiki. Rzecz działa się w jednym z bocznych korytarzyków, gdzie znajdują się cztery pokoje - trzy bez łazienki, a raczej ze wspólną łazienką na korytarzu, oraz jeden trzyosobowy, ze swoją łazienką, do której wejście jest z pokoju, nie z korytarza. Łazienkę na korytarzu od dawien dawna uznawał za swoją prywatną pan Piekielny, może dlatego, że jego pokój był najbliżej, może dlatego, że przez długi czas tylko on z niej korzystał (w pozostałych pokojach były osoby "pampersowane"), a może dlatego, że tak i już!

Jednak teraz z "jego" łazienki korzysta również pani Zosia - nie w pełni samodzielnie, bo wymaga pomocy opiekunki, należy ją przesadzić z wózka inwalidzkiego na toaletę, a po wszystkim z powrotem na wózek. No i nie ma co ukrywać, pani Zosia preferuje długie "nasiadówki", więc wysadzając ją na "dwójeczkę", nikt nie czeka pod drzwiami, aż skończy, tylko idziemy robić coś innego, pani Zosia zadzwoni, kiedy skończy (w każdym pomieszczeniu jest dzwonek, w dyżurce jest tablica, na której wyświetla się nr pomieszczenia, z którego ktoś dzwoni).

Wysadziłam panią Zosię na toaletę, po czym przeszłam się po pozostałych pokojach w korytarzyku, aby sprawdzić, czy ktoś czegoś nie potrzebuje.

Od razu wpadło mi w oko, że pan Mieciu pilnie potrzebuje golenia. Już wyglądał jak menel, jeszcze trochę i wyglądałby jak Mikołaj, biorąc pod uwagę datę, na tę fuchę nie miał już szans, no to golimy. To był akurat ten pokój z łazienką, do której go grzecznie zaprosiłam, nawet wyjątkowo nie protestował (ja nie wiem, czemu oni tak nie lubią się golić...), chwilę potrwało znalezienie pianki do golenia, jednorazówki, płynu po goleniu, a, jeszcze papierosa musiał dopalić... Byłam w połowie golenia, gdy spod "prywatnej łazienki pana Piekielnego" zaczęły dobiegać ciekawe odgłosy.

Pan Piekielny:

- No nie, ona znowu tu siedzi! Ileż można babo, kończ już! Dzwoń na opiekunki, niech cię stąd zabiorą, no słyszysz, dzwoń!!!

Chwila ciszy (pani Zosia chyba zadzwoniła, chociaż nie jestem pewna, dzwonek słychać w dyżurce, a nie w całym budynku), po czym pan Piekielny stanął w drzwiach pokoju, w którym byłam (nie widział mnie, bo z progu pokoju nie widać wnętrza łazienki) i zwrócił się do jednego z mieszkańców:

- No słyszysz? Zadzwoniła, a żadna kurtyzana* nie przyszła!

Szlag mnie trafił. Pomijając już absurd oczekiwania, że w parę sekund po dzwonku ktoś się zjawi (teleportować się jeszcze nie umiemy), to chamstwo jego wypowiedzi i fakt, że wydzierał się na panią Zosię sprawiły, że nie zdzierżyłam. Zostawiłam w połowie ogolonego pana Miecia, zrobiłam dwa kroki z łazienki do pokoju, po czym powiedziałam spokojnie (no dobra, mam nadzieję, że spokojnie, chociaż na pewno głośno i dobitnie):

- Panie Piekielny, jeżeli żadna kurtyzana nie przyszła, to zapewne żadnej kurtyzany nie ma w dyżurce, więc nie słyszą dzwonka. Przypuszczam, że wszystkie kurtyzany są gdzieś w innych rejonach budynku, zajmując się tym, za co nam płacą, a mianowicie opieką nad pensjonariuszami. Jak skończę golić pana Miecia, to zabiorę panią Zosię z łazienki.

Spodziewałam się pyskówki, ale o dziwo, pan Piekielny po prostu się zaczerwienił, zrobił "w tył zwrot" i pospiesznie ewakuował się do swojego pokoju, chociaż coś tam mało życzliwego mamrotał pod nosem.

Ech, ci nasi podopieczni...

*oczywiście nie użył słowa "kurtyzana", tylko krótszego i bardziej dobitnego, tak samo jak ja odpowiadając mu

dom_pomocy_społecznej

Skomentuj (2) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 115 (131)