Profil użytkownika
Xynthia ♀
Zamieszcza historie od: | 30 sierpnia 2017 - 21:03 |
Ostatnio: | 3 grudnia 2024 - 22:04 |
- Historii na głównej: 149 z 159
- Punktów za historie: 19185
- Komentarzy: 635
- Punktów za komentarze: 4757
Piekielna trenerka.
Tak mnie dzisiaj wzięło na pisanie, a o trenerce to chyba cała seria będzie ;)
W jednej czy dwóch historiach wspominałam o tym, że trenerka mojej córki jest piekielna i zawsze były komentarze, że niby dlaczego. Owszem, zapytanie w pełni uzasadnione, bo opisywałam piekielność innych osób i z historii nie to wynikało. Ale przyszedł czas i na trenerkę.
Z tym, że trener ustala pewne zasady, każdy na pewno się zgodzi. Jedną z zasad naszej trenerki jest "nie poprawiamy!!!". Już wyjaśniam:
Czasem nie wyjdzie jakaś figura, no zdarza się. Jeśli jest to jedna z podstawowych, dziewczyny tracą 1 pkt. Jeden "cały", duży punkt, co w sytuacji, kiedy o miejscu decydują dziesiętne, a czasem nawet setne punktu, to jest bardzo dużo. Wyjścia są dwa - albo "poprawiają" (tzn. robią ten element jeszcze raz), albo lecą dalej z układem. Przy "poprawce" można odzyskać 0,5 pkt, ale to i tak nie daje jakiegoś liczącego się miejsca, trenerka kategorycznie zakazuje poprawiania, mówiąc "skiepściłyście, na następnych zawodach ma być lepiej!".
Zawody z maja albo czerwca, nie pamiętam już. Bardzo dobra dwójka dziewcząt, układ wykonany perfekcyjnie i nagle pech - "górnej" nie wyszła najprostsza z możliwych figur, przerzut bokiem (dla niewtajemniczonych - najzwyklejsza "gwiazda"). Po zejściu z planszy obie* zebrały ochrzan od trenerki "trzeba było poprawić!!!". Aha, telepatycznie miały wyczuć, że akurat teraz, wyjątkowo, nie obowiązuje zasada "nie poprawiamy"...
*po wejściu zawodniczek na planszę trenerka nie ma już prawa nic pomagać, podpowiadać, decydować, za jakąkolwiek ingerencję trenera jest dyskwalifikacja, więc to "dolna" rządzi na planszy - czy to pomylone kroki układu, czy cokolwiek innego, "dolna" decyduje, co mają zrobić.
Tak mnie dzisiaj wzięło na pisanie, a o trenerce to chyba cała seria będzie ;)
W jednej czy dwóch historiach wspominałam o tym, że trenerka mojej córki jest piekielna i zawsze były komentarze, że niby dlaczego. Owszem, zapytanie w pełni uzasadnione, bo opisywałam piekielność innych osób i z historii nie to wynikało. Ale przyszedł czas i na trenerkę.
Z tym, że trener ustala pewne zasady, każdy na pewno się zgodzi. Jedną z zasad naszej trenerki jest "nie poprawiamy!!!". Już wyjaśniam:
Czasem nie wyjdzie jakaś figura, no zdarza się. Jeśli jest to jedna z podstawowych, dziewczyny tracą 1 pkt. Jeden "cały", duży punkt, co w sytuacji, kiedy o miejscu decydują dziesiętne, a czasem nawet setne punktu, to jest bardzo dużo. Wyjścia są dwa - albo "poprawiają" (tzn. robią ten element jeszcze raz), albo lecą dalej z układem. Przy "poprawce" można odzyskać 0,5 pkt, ale to i tak nie daje jakiegoś liczącego się miejsca, trenerka kategorycznie zakazuje poprawiania, mówiąc "skiepściłyście, na następnych zawodach ma być lepiej!".
Zawody z maja albo czerwca, nie pamiętam już. Bardzo dobra dwójka dziewcząt, układ wykonany perfekcyjnie i nagle pech - "górnej" nie wyszła najprostsza z możliwych figur, przerzut bokiem (dla niewtajemniczonych - najzwyklejsza "gwiazda"). Po zejściu z planszy obie* zebrały ochrzan od trenerki "trzeba było poprawić!!!". Aha, telepatycznie miały wyczuć, że akurat teraz, wyjątkowo, nie obowiązuje zasada "nie poprawiamy"...
*po wejściu zawodniczek na planszę trenerka nie ma już prawa nic pomagać, podpowiadać, decydować, za jakąkolwiek ingerencję trenera jest dyskwalifikacja, więc to "dolna" rządzi na planszy - czy to pomylone kroki układu, czy cokolwiek innego, "dolna" decyduje, co mają zrobić.
akrobatyka_sportowa
Ocena:
93
(111)
Wrzesień, szkoła, szkolne problemy... Czasem większe, czasem mniejsze, ale wczoraj jednej z nauczycielek udało się podnieść mi ciśnienie do tego stopnia, że przez moment byłam gotowa iść do szkoły w celu zrobienia najzwyklejszej, karczemnej awantury (przed podjęciem "właściwych" działań typu powiadomienie dyrekcji, ewentualnie innej instytucji).
W poniedziałek Młoda wróciła ze szkoły z informacją, że w czwartki zaraz po lekcjach mają kółko biologiczne i że jest ono obowiązkowe. Spokojnie jej wyjaśniłam, że kółka zainteresowań należą do zajęć dodatkowych i nieobowiązkowych, więc pani zapewne się przejęzyczyła albo Młoda coś źle zrozumiała. "Nie, mamo, pani wyraźnie mówiła, że jest obowiązkowe, a przynajmniej pierwsze dwa-trzy razy, mamy przyjść i zobaczyć, czy nam się podoba, potem można zrezygnować". Jeszcze raz tłumaczę (tym razem już podważając autorytet nauczycielki, no cóż, sama sobie winna), że nie, kółko nie jest i nie może być obowiązkowe, pani się myli.
Po dwóch dniach Młoda przynosi świstek do podpisu dotyczący w/w kółka biologicznego. Prosty druczek wyrażam/nie wyrażam zgody. Po upewnieniu się, że Młoda nie chce chodzić, zaznaczam wyraźnie "nie wyrażam zgody" i podpisuję, sprawa załatwiona, prawda? Otóż nie, wczoraj okazało się, że pani zatrzymała na kółku biologicznym całą klasę ("no mówiłam, że jest obowiązkowe!") niezależnie od tego, czy ktoś miał zaznaczone "wyrażam zgodę" czy "nie wyrażam zgody".
Ponieważ Młoda ma naprawdę bardzo napięty grafik różnych zajęć pozalekcyjnych, ta dodatkowa godzina skutkowała tym, że przyszła do domu, zostawiła plecak szkolny, wzięła torbę z rzeczami na trening i poszła tamże niejako "z marszu", nie mając nawet chwili aby usiąść i odpocząć. No cóż, powiedzieć, że się wściekłam, to mało powiedziane. Poza opcją zrobienia nauczycielce koszmarnej awantury przyszły mi do głowy różne inne ciekawe pomysły typu - zgłoszenie porwania ewentualnie przetrzymania dziecka wbrew woli, ograniczenie wolności osobistej itp. Z działań rzeczywistych zamierzam napisać do dyrektora szkoły z prośbą o ustosunkowanie się do tej sytuacji.
A to dopiero pierwszy tydzień szkoły
W poniedziałek Młoda wróciła ze szkoły z informacją, że w czwartki zaraz po lekcjach mają kółko biologiczne i że jest ono obowiązkowe. Spokojnie jej wyjaśniłam, że kółka zainteresowań należą do zajęć dodatkowych i nieobowiązkowych, więc pani zapewne się przejęzyczyła albo Młoda coś źle zrozumiała. "Nie, mamo, pani wyraźnie mówiła, że jest obowiązkowe, a przynajmniej pierwsze dwa-trzy razy, mamy przyjść i zobaczyć, czy nam się podoba, potem można zrezygnować". Jeszcze raz tłumaczę (tym razem już podważając autorytet nauczycielki, no cóż, sama sobie winna), że nie, kółko nie jest i nie może być obowiązkowe, pani się myli.
Po dwóch dniach Młoda przynosi świstek do podpisu dotyczący w/w kółka biologicznego. Prosty druczek wyrażam/nie wyrażam zgody. Po upewnieniu się, że Młoda nie chce chodzić, zaznaczam wyraźnie "nie wyrażam zgody" i podpisuję, sprawa załatwiona, prawda? Otóż nie, wczoraj okazało się, że pani zatrzymała na kółku biologicznym całą klasę ("no mówiłam, że jest obowiązkowe!") niezależnie od tego, czy ktoś miał zaznaczone "wyrażam zgodę" czy "nie wyrażam zgody".
Ponieważ Młoda ma naprawdę bardzo napięty grafik różnych zajęć pozalekcyjnych, ta dodatkowa godzina skutkowała tym, że przyszła do domu, zostawiła plecak szkolny, wzięła torbę z rzeczami na trening i poszła tamże niejako "z marszu", nie mając nawet chwili aby usiąść i odpocząć. No cóż, powiedzieć, że się wściekłam, to mało powiedziane. Poza opcją zrobienia nauczycielce koszmarnej awantury przyszły mi do głowy różne inne ciekawe pomysły typu - zgłoszenie porwania ewentualnie przetrzymania dziecka wbrew woli, ograniczenie wolności osobistej itp. Z działań rzeczywistych zamierzam napisać do dyrektora szkoły z prośbą o ustosunkowanie się do tej sytuacji.
A to dopiero pierwszy tydzień szkoły
szkoła
Ocena:
165
(187)
Możecie nie wierzyć, bo ja też bym nie uwierzyła, jakby mi ktoś opowiedział...
Byłam wczoraj na takiej spontanicznej imprezie, tzn. miałam wpaść do znajomej, po "wpadnięciu" okazało się, że jest tam jeszcze parę osób bardziej lub mniej mi znanych, posiedzieliśmy ze dwie-trzy godzinki i koniec.
Gdzieś w połowie imprezy niejaki Robert odebrał telefon, po którym zaczął się zbierać do domu. Rozbawione towarzystwo nie bardzo chciało go puścić, Robert tłumaczy, że syn do niego dzwonił, że nie ma w domu nic do picia, musi wracać, a po drodze wejść do sklepu po jakiś sok.
Ja akurat nie należę do osób, które by kogokolwiek zatrzymywały na siłę, ale zainteresowało mnie stwierdzenie, że syn zaraz umrze z pragnienia, bo trudno mi wyobrazić sobie taką możliwość, więc zaczęłam się dopytywać. Okazało się, że:
- woda w kranie jest, nie zakręcili;
- dzbanek filtrujący posiada, więc syn nie musi pić "kranówki" ale (uwaga!) bez soku się nie napije;
- herbaty syn sobie sam nie zrobi;
- pieniądze syn ma, ale do sklepu nie pójdzie.
Syn ma 18 lat...
Byłam wczoraj na takiej spontanicznej imprezie, tzn. miałam wpaść do znajomej, po "wpadnięciu" okazało się, że jest tam jeszcze parę osób bardziej lub mniej mi znanych, posiedzieliśmy ze dwie-trzy godzinki i koniec.
Gdzieś w połowie imprezy niejaki Robert odebrał telefon, po którym zaczął się zbierać do domu. Rozbawione towarzystwo nie bardzo chciało go puścić, Robert tłumaczy, że syn do niego dzwonił, że nie ma w domu nic do picia, musi wracać, a po drodze wejść do sklepu po jakiś sok.
Ja akurat nie należę do osób, które by kogokolwiek zatrzymywały na siłę, ale zainteresowało mnie stwierdzenie, że syn zaraz umrze z pragnienia, bo trudno mi wyobrazić sobie taką możliwość, więc zaczęłam się dopytywać. Okazało się, że:
- woda w kranie jest, nie zakręcili;
- dzbanek filtrujący posiada, więc syn nie musi pić "kranówki" ale (uwaga!) bez soku się nie napije;
- herbaty syn sobie sam nie zrobi;
- pieniądze syn ma, ale do sklepu nie pójdzie.
Syn ma 18 lat...
dzieci
Ocena:
201
(209)
Pracuję jako opiekunka osób starszych, w chwili obecnej na umowę-zlecenie, w domach podopiecznych. I tak sobie bezczelnie postanowiłam, że urlop by mi się przydał. A jak postanowiłam, to wykonałam - zgłosiłam pracodawcy, że we wrześniu nie pracuję, a rodzinom moich podopiecznych, że we wrześniu mnie nie ma. To "nie ma mnie" jest poniekąd zgodne z prawdą, gdyż obejmuje też wyjazd, najzwyczajniej w świecie po prostu fizycznie mnie nie ma, no ale nie cały wrzesień, natomiast owszem, cały chcę mieć wolny.
Pracodawca załatwił zastępstwo dla tych, co chcieli. Dwie osoby nie chciały - "my się ten wrzesień jakoś przemęczymy, nie chcemy nikogo innego, poczekamy aż pani Xynthia wróci". Nie twierdzę, że jestem taka cudowna, wspaniała i niezastąpiona, nie, po prostu starsze osoby nie lubią zmian i niektóre rodziny wolą poczekać, obejść się przez ten wrzesień beze mnie, niż miesiąc "męczyć się" z nową opiekunką, która będzie tylko na trochę.
Jedna rodzina bez problemów, OK, wyjeżdżam, damy radę, ale w październiku pani do nas wraca, tak? Tak, oczywiście. Natomiast druga... Najpierw męczenie i jojczenie "ale jak my sobie poradzimy z mamusią bez pani?". Grzecznie przypominam, że mój pracodawca może im dać inną opiekunkę na zastępstwo. "Nie, nie, my nie chcemy nikogo innego! My sobie jakoś we wrześniu poradzimy, tylko ten sierpień, ja pani mówiłam, że w drugiej połowie sierpnia na urlop jedziemy, no mamusia nie może wtedy zostać sama!". Tak, o tym ich urlopie wiem od dawna, od dawna jesteśmy umówieni co do opieki, w czym problem? No problem w tym, czy ja na pewno nie wyjeżdżam wcześniej?
Tak mi truli d..., teges, zawracali gitarę, że nieopatrznie wyrwało mi się, że wyjeżdżam dopiero 6-go września. Błysk w oku i natychmiastowa odpowiedź: "ooo, to świetnie, bo my właśnie chcieliśmy sobie przedłużyć trochę urlop, tak 2-go albo 3-go września wrócić...". No nie. We wrześniu NIE PRACUJĘ, a drugi września w ogóle nie wchodzi w rachubę, to pierwszy dzień szkoły i ten dzień jest zarezerwowany dla Młodej. Wytłumaczyłam, zrozumieli - a przynajmniej tak mi się wydawało. Pojechali na ten urlop, a dzisiaj dostałam sms-a: "Pani Xynthio, my jednak wracamy 2-go września późnym wieczorem, proszę rano przyjść do mamy".
No lecę, pędzę, mało nóg nie połamię! Prawie godzinę zajęło mi odpisanie na tego sms-a, bo wrodzona złośliwość coraz to lepsze teksty mi podsuwała, ale ostatecznie stanęło na mało zjadliwym, za to bardzo oficjalnym: "Z przykrością informuję, że MOJE plany urlopowe nie uległy zmianie, we wrześniu jestem niedostępna, jeśli jest potrzeba opieki nad państwa mamą również we wrześniu, zostanie przydzielone zastępstwo".
Zastępstwo i tak będzie potrzebne, bo jakoś nie widzę dalszej współpracy z rodziną tej podopiecznej...
Pracodawca załatwił zastępstwo dla tych, co chcieli. Dwie osoby nie chciały - "my się ten wrzesień jakoś przemęczymy, nie chcemy nikogo innego, poczekamy aż pani Xynthia wróci". Nie twierdzę, że jestem taka cudowna, wspaniała i niezastąpiona, nie, po prostu starsze osoby nie lubią zmian i niektóre rodziny wolą poczekać, obejść się przez ten wrzesień beze mnie, niż miesiąc "męczyć się" z nową opiekunką, która będzie tylko na trochę.
Jedna rodzina bez problemów, OK, wyjeżdżam, damy radę, ale w październiku pani do nas wraca, tak? Tak, oczywiście. Natomiast druga... Najpierw męczenie i jojczenie "ale jak my sobie poradzimy z mamusią bez pani?". Grzecznie przypominam, że mój pracodawca może im dać inną opiekunkę na zastępstwo. "Nie, nie, my nie chcemy nikogo innego! My sobie jakoś we wrześniu poradzimy, tylko ten sierpień, ja pani mówiłam, że w drugiej połowie sierpnia na urlop jedziemy, no mamusia nie może wtedy zostać sama!". Tak, o tym ich urlopie wiem od dawna, od dawna jesteśmy umówieni co do opieki, w czym problem? No problem w tym, czy ja na pewno nie wyjeżdżam wcześniej?
Tak mi truli d..., teges, zawracali gitarę, że nieopatrznie wyrwało mi się, że wyjeżdżam dopiero 6-go września. Błysk w oku i natychmiastowa odpowiedź: "ooo, to świetnie, bo my właśnie chcieliśmy sobie przedłużyć trochę urlop, tak 2-go albo 3-go września wrócić...". No nie. We wrześniu NIE PRACUJĘ, a drugi września w ogóle nie wchodzi w rachubę, to pierwszy dzień szkoły i ten dzień jest zarezerwowany dla Młodej. Wytłumaczyłam, zrozumieli - a przynajmniej tak mi się wydawało. Pojechali na ten urlop, a dzisiaj dostałam sms-a: "Pani Xynthio, my jednak wracamy 2-go września późnym wieczorem, proszę rano przyjść do mamy".
No lecę, pędzę, mało nóg nie połamię! Prawie godzinę zajęło mi odpisanie na tego sms-a, bo wrodzona złośliwość coraz to lepsze teksty mi podsuwała, ale ostatecznie stanęło na mało zjadliwym, za to bardzo oficjalnym: "Z przykrością informuję, że MOJE plany urlopowe nie uległy zmianie, we wrześniu jestem niedostępna, jeśli jest potrzeba opieki nad państwa mamą również we wrześniu, zostanie przydzielone zastępstwo".
Zastępstwo i tak będzie potrzebne, bo jakoś nie widzę dalszej współpracy z rodziną tej podopiecznej...
opieka
Ocena:
182
(190)
W trakcie pisania komentarza do historii https://piekielni.pl/89440 zdałam sobie sprawę, że:
- po pierwsze będzie on bardzo długi;
- po drugie ciąg zdarzeń w nich jest na tyle piekielny, że zasługuje na własną historię.
W takim razie:
Gdzieś tak pod koniec maja jechałyśmy z Młodą do Raszyna. O ile podróż "tam" przebiegła bez problemów, o tyle już "z powrotem" to wręcz nieprawdopodobna mieszanka pecha, niekompetencji i ogólnie bur..., no, znaczy agencji towarzyskiej w PKP Intercity. Sama utrudniłam sobie życie na tyle, że operowałam gotówką, a nie płatnościami przez internet czy kartą, ale to akurat nie ma znaczenia dla historii, może w wyjątkiem momentu, o który moglibyście zapytać: "A po co stałaś w tej kolejce?". (Tytułem wyjaśnienia dla dociekliwych - mój telefon wtedy "umierał" w sensie, że wieszały się wszystkie możliwe aplikacje, łącznie z tą bankową, postanowiłam jechać z żywą gotówką tak na wszelki wypadek, na koncie też coś tam miałam, ale to raczej na wydatki typu "żarcie i picie na podróż").
Z drogą powrotną był od samego początku taki problem, że do ostatniej chwili nie wiadomo było, kiedy wracamy. Możliwe opcje to:
- niedziela do południa;
- niedziela po południu lub pod wieczór;
- poniedziałek koło południa/wczesnym popołudniem.
W związku z tym nie miałyśmy biletów na powrót, w grę wchodziły tylko pociągi objęte całkowitą rezerwacją miejsc, więc musiałyśmy nabyć bilet na ten jeden, konkretny pociąg. Dobra, kupimy przed odjazdem.
W niedzielę do południa okazało się, że możemy już wracać. Trasa obadana, dokładnie tak jak tu dojechałyśmy, więc parę minut spacerku na przystanek PKS na autobus relacji Raszyn - Warszawa Zachodnia. Tabliczka na przystanku poinformowała nas, że najbliższy autobus za 7 minut (tak, kursował w niedziele i święta, jakby ktoś pytał). 10, 15, 20 min... nie przyjeżdża. Młoda zmęczona i wkurzona, ja tylko wkurzona, chociaż na razie lekko, rozważam opcje:
- jedziemy jakimkolwiek autobusem podmiejskim, byle do Warszawy, i tam kombinujemy, jak się dostać na dworzec;
- dzwonię po taksówkę, za którą zapewne zapłacę jak za zboże.
Dodając do tego, że NIC nie dałam rady sprawdzić w internecie, bo mój telefon wywalał mnie z każdej możliwej strony, sytuacja nieciekawa. Na szczęście przyjechał PKS, nie ten spóźniony, tylko następny wg rozkładu. Hurra!
No, za dobrze by było... W autobusie mój telefon ulitował się nade mną na tyle, że pozwolił mi sprawdzić rozkład jazdy pociągów i okazało się, że spóźnimy się dosłownie kilka minut na pociąg relacji Warszawa - Katowice. No cóż, trudno, następny za ok 3 godziny, to nim pojedziemy. Po dotarciu na dworzec stanęłam w kilometrowej kolejce do kasy (dobra, nie narzekam, gdyby nie mój telefon, mogłabym kupić przez internet, a tak to - masz zdychający sprzęt, stój w kolejce). Nad głową rozbrzmiewały mi różne komunikaty, w tym ten o opóźnieniu pociągu, na który się "spóźniłyśmy". Super! Ucieszona, jakbym wygrała milion w totka, po dotarciu do kasy proszę o bilety na ten pociąg. Nie, nie, nie, nie da się! On jest opóźniony, czyli zgodnie z rozkładem już odjechał, czyli system go nie widzi, nie da się sprzedać, wydrukować biletów na niego...
Pani w okienku widząc moje spojrzenie będące mieszanką rozpaczy i chęci mordu, zaproponowała, żebym spytała konduktora (gdy pociąg już dotrze), czy mogę wsiąść i kupić bilet w pociągu, coś mnie powstrzymało przed tym krokiem, poprosiłam o bilety na następny pociąg. Niestety nie było dwóch miejsc koło siebie, co więcej, każde miejsce było w innym wagonie, ale 12-latka raczej nie potrzebuje siedzieć przy mamie i trzymać ją za rękę, więc uznałam, że to nie problem.
Opóźniony pociąg przyjechał dużo po czasie, w sumie my już byłyśmy na peronie czekając na "nasz", więc widziałam jak ludzie pytali konduktora, czy mogą wsiąść i kupić bilet u niego. "Absolutnie nie, pociąg jest objęty całkowitą rezerwacją miejsc, bez biletu nie wpuszczam!". Aha...
Gratulując sobie przezorności (a raczej łutu szczęścia, bo tak coś po prostu mnie tknęło, żeby nie próbować z tym opóźnionym), czekam spokojnie na "nasz". 10 minut przed planowanym odjazdem informacja wyskrzeczana przez głośnik, że... tak, oczywiście, że pociąg jest opóźniony. Tak od razu z grubej rury, bo jakieś 90 minut (finalnie zwiększyło się to chyba do 110-115 minut). Co można robić 2 godziny na peronie? Dobra, to było retoryczne pytanie...
Przyjechał. W związku z opóźnieniem wiadomo było, że stanie dosłownie na chwilę, wypuścić i wpuścić ludzi, więc wsiadłyśmy w pierwsze-lepsze drzwi, właściwego wagonu zamierzając szukać od środka. Zdziwili mnie ludzie siedzący z bagażami na korytarzach, bo ten pociąg też był objęty całkowitą rezerwacją miejsc, ale naiwnie uznałam, że jakiś bardziej "ludzki" konduktor pozwolił im wsiąść i przeliczył się z ilością dostępnych miejsc. Miejscówki miałyśmy w kolejnych wagonach, więc po dotarciu do wagonu (powiedzmy) 123 zapytałam Młodą, czy siada tutaj, czy idzie do kolejnego, gdzie miałyśmy drugą miejscówkę. Zadecydowała, że idzie do kolejnego wagonu. Ufff, wreszcie jedziemy!
Nie ma tak dobrze. Po kilku minutach przychodzi Młoda i komunikuje mi, że musi siedzieć na podłodze na korytarzu, bo jej miejsce jest zajęte. Dobra, idziemy to wyjaśniać. Grzecznie pytam pani siedzącej na miejscu Młodej, czy na pewno ma bilet na to miejsce, pani twierdzi, że tak, sięga po bilet, po czym przytomnie pyta, jaki nr wagonu. No 124, poprzedni wagon to 123, czyli tu jest 124, tak? A nie, proszę pani, to jest wagon 127, oni gdzieś po drodze odłączyli kilka wagonów. Nosz kur...tyna wodna, czyli został nam sprzedany bilet na miejsce w odłączonym wagonie??? Zrozumiałam, o co chodziło z tymi ludźmi siedzącymi z bagażami na korytarzu... Na szczęście ludzie wokół, słyszący mimo woli naszą rozmowę, wykazali się dużą empatią i wskazali nam wolne miejsce (zwolniło się właśnie w Warszawie, nikt potem już go nie zajął) i Młoda mogła usiąść.
Wysiadamy w Katowicach i cud!!! Na tym samym peronie, na torze obok, stoi pociąg jadący przez nasze miasto! Podbiegamy zmęczonym truchcikiem, wsiadamy, dobra, bilety kupię u konduktora. Już prawie w domu! Niestety, to był kolejny złośliwy chichot losu, który tego dnia wyraźnie się na nas uparł. Zgadniecie? Tak, pociąg miał opóźnienie też w granicach 100 minut. Do domu dojechałyśmy koło 2 w nocy.
I jak tu nie kochać podróżowania koleją, jaki inny środek transportu potrafi dostarczyć tylu wrażeń?
- po pierwsze będzie on bardzo długi;
- po drugie ciąg zdarzeń w nich jest na tyle piekielny, że zasługuje na własną historię.
W takim razie:
Gdzieś tak pod koniec maja jechałyśmy z Młodą do Raszyna. O ile podróż "tam" przebiegła bez problemów, o tyle już "z powrotem" to wręcz nieprawdopodobna mieszanka pecha, niekompetencji i ogólnie bur..., no, znaczy agencji towarzyskiej w PKP Intercity. Sama utrudniłam sobie życie na tyle, że operowałam gotówką, a nie płatnościami przez internet czy kartą, ale to akurat nie ma znaczenia dla historii, może w wyjątkiem momentu, o który moglibyście zapytać: "A po co stałaś w tej kolejce?". (Tytułem wyjaśnienia dla dociekliwych - mój telefon wtedy "umierał" w sensie, że wieszały się wszystkie możliwe aplikacje, łącznie z tą bankową, postanowiłam jechać z żywą gotówką tak na wszelki wypadek, na koncie też coś tam miałam, ale to raczej na wydatki typu "żarcie i picie na podróż").
Z drogą powrotną był od samego początku taki problem, że do ostatniej chwili nie wiadomo było, kiedy wracamy. Możliwe opcje to:
- niedziela do południa;
- niedziela po południu lub pod wieczór;
- poniedziałek koło południa/wczesnym popołudniem.
W związku z tym nie miałyśmy biletów na powrót, w grę wchodziły tylko pociągi objęte całkowitą rezerwacją miejsc, więc musiałyśmy nabyć bilet na ten jeden, konkretny pociąg. Dobra, kupimy przed odjazdem.
W niedzielę do południa okazało się, że możemy już wracać. Trasa obadana, dokładnie tak jak tu dojechałyśmy, więc parę minut spacerku na przystanek PKS na autobus relacji Raszyn - Warszawa Zachodnia. Tabliczka na przystanku poinformowała nas, że najbliższy autobus za 7 minut (tak, kursował w niedziele i święta, jakby ktoś pytał). 10, 15, 20 min... nie przyjeżdża. Młoda zmęczona i wkurzona, ja tylko wkurzona, chociaż na razie lekko, rozważam opcje:
- jedziemy jakimkolwiek autobusem podmiejskim, byle do Warszawy, i tam kombinujemy, jak się dostać na dworzec;
- dzwonię po taksówkę, za którą zapewne zapłacę jak za zboże.
Dodając do tego, że NIC nie dałam rady sprawdzić w internecie, bo mój telefon wywalał mnie z każdej możliwej strony, sytuacja nieciekawa. Na szczęście przyjechał PKS, nie ten spóźniony, tylko następny wg rozkładu. Hurra!
No, za dobrze by było... W autobusie mój telefon ulitował się nade mną na tyle, że pozwolił mi sprawdzić rozkład jazdy pociągów i okazało się, że spóźnimy się dosłownie kilka minut na pociąg relacji Warszawa - Katowice. No cóż, trudno, następny za ok 3 godziny, to nim pojedziemy. Po dotarciu na dworzec stanęłam w kilometrowej kolejce do kasy (dobra, nie narzekam, gdyby nie mój telefon, mogłabym kupić przez internet, a tak to - masz zdychający sprzęt, stój w kolejce). Nad głową rozbrzmiewały mi różne komunikaty, w tym ten o opóźnieniu pociągu, na który się "spóźniłyśmy". Super! Ucieszona, jakbym wygrała milion w totka, po dotarciu do kasy proszę o bilety na ten pociąg. Nie, nie, nie, nie da się! On jest opóźniony, czyli zgodnie z rozkładem już odjechał, czyli system go nie widzi, nie da się sprzedać, wydrukować biletów na niego...
Pani w okienku widząc moje spojrzenie będące mieszanką rozpaczy i chęci mordu, zaproponowała, żebym spytała konduktora (gdy pociąg już dotrze), czy mogę wsiąść i kupić bilet w pociągu, coś mnie powstrzymało przed tym krokiem, poprosiłam o bilety na następny pociąg. Niestety nie było dwóch miejsc koło siebie, co więcej, każde miejsce było w innym wagonie, ale 12-latka raczej nie potrzebuje siedzieć przy mamie i trzymać ją za rękę, więc uznałam, że to nie problem.
Opóźniony pociąg przyjechał dużo po czasie, w sumie my już byłyśmy na peronie czekając na "nasz", więc widziałam jak ludzie pytali konduktora, czy mogą wsiąść i kupić bilet u niego. "Absolutnie nie, pociąg jest objęty całkowitą rezerwacją miejsc, bez biletu nie wpuszczam!". Aha...
Gratulując sobie przezorności (a raczej łutu szczęścia, bo tak coś po prostu mnie tknęło, żeby nie próbować z tym opóźnionym), czekam spokojnie na "nasz". 10 minut przed planowanym odjazdem informacja wyskrzeczana przez głośnik, że... tak, oczywiście, że pociąg jest opóźniony. Tak od razu z grubej rury, bo jakieś 90 minut (finalnie zwiększyło się to chyba do 110-115 minut). Co można robić 2 godziny na peronie? Dobra, to było retoryczne pytanie...
Przyjechał. W związku z opóźnieniem wiadomo było, że stanie dosłownie na chwilę, wypuścić i wpuścić ludzi, więc wsiadłyśmy w pierwsze-lepsze drzwi, właściwego wagonu zamierzając szukać od środka. Zdziwili mnie ludzie siedzący z bagażami na korytarzach, bo ten pociąg też był objęty całkowitą rezerwacją miejsc, ale naiwnie uznałam, że jakiś bardziej "ludzki" konduktor pozwolił im wsiąść i przeliczył się z ilością dostępnych miejsc. Miejscówki miałyśmy w kolejnych wagonach, więc po dotarciu do wagonu (powiedzmy) 123 zapytałam Młodą, czy siada tutaj, czy idzie do kolejnego, gdzie miałyśmy drugą miejscówkę. Zadecydowała, że idzie do kolejnego wagonu. Ufff, wreszcie jedziemy!
Nie ma tak dobrze. Po kilku minutach przychodzi Młoda i komunikuje mi, że musi siedzieć na podłodze na korytarzu, bo jej miejsce jest zajęte. Dobra, idziemy to wyjaśniać. Grzecznie pytam pani siedzącej na miejscu Młodej, czy na pewno ma bilet na to miejsce, pani twierdzi, że tak, sięga po bilet, po czym przytomnie pyta, jaki nr wagonu. No 124, poprzedni wagon to 123, czyli tu jest 124, tak? A nie, proszę pani, to jest wagon 127, oni gdzieś po drodze odłączyli kilka wagonów. Nosz kur...tyna wodna, czyli został nam sprzedany bilet na miejsce w odłączonym wagonie??? Zrozumiałam, o co chodziło z tymi ludźmi siedzącymi z bagażami na korytarzu... Na szczęście ludzie wokół, słyszący mimo woli naszą rozmowę, wykazali się dużą empatią i wskazali nam wolne miejsce (zwolniło się właśnie w Warszawie, nikt potem już go nie zajął) i Młoda mogła usiąść.
Wysiadamy w Katowicach i cud!!! Na tym samym peronie, na torze obok, stoi pociąg jadący przez nasze miasto! Podbiegamy zmęczonym truchcikiem, wsiadamy, dobra, bilety kupię u konduktora. Już prawie w domu! Niestety, to był kolejny złośliwy chichot losu, który tego dnia wyraźnie się na nas uparł. Zgadniecie? Tak, pociąg miał opóźnienie też w granicach 100 minut. Do domu dojechałyśmy koło 2 w nocy.
I jak tu nie kochać podróżowania koleją, jaki inny środek transportu potrafi dostarczyć tylu wrażeń?
koleje
Ocena:
154
(166)
I znowu czyjaś historia przypomniała mi moją. Zanim wzięłam Kruszynę ze schroniska, miałyśmy z Młodą jeden "falstart".
Nie wiem jak teraz (bo już nie przeglądam takich ogłoszeń), ale te parę lat temu schronisko w naszym mieście wrzucało ogłoszenia o psach do adopcji. Nie było tego dużo, na kilka stron ogłoszeń dosłownie kilka było "schroniskowych" i te właśnie przeglądałam. Wypatrzyłam Atosa - mały, łaciaty kundelek, taki trochę w typie foksteriera. Poczytałam opis - młody pies (ok. 2 lat), spokojny, nadaje się do mieszkania w bloku, polecany dla osób z dziećmi. Super, jedziemy do schroniska poznać Atosa. Na ten zapoznawczy spacer oprócz Młodej pojechała też córka mojej przyjaciółki, czyli miałam ze sobą dwójkę dzieci w wieku 8 i 10 lat.
Po dotarciu do schroniska poinformowałam panią z biura, że chciałabym wziąć Atosa na spacer*, na co druga pani, przy biurku obok, z wyraźnym zaskoczeniem i niedowierzaniem zapytała:
- Ale jak to Atosa? Z dziećmi???
Pani, do której zwróciłam się z pytaniem, zgromiła ją wzrokiem, po czym z miłym uśmiechem poinformowała mnie, gdzie mam znaleźć wolontariusza, który przygotuje mi psa do spaceru i wytłumaczy, gdzie na ten spacer można się udać. Wolontariuszka znalazła Atosowi obrożę, przypięła smycz, pokazała teren "spacerowy" schroniska i mogliśmy iść i zacząć się zaprzyjaźniać.
Iść może tak, ale zaprzyjaźniać stanowczo nie. Atos bał się dzieci. Nie, źle mówię, nie bał się (nie okazywał strachu ani agresji), po prostu wyraźnie nie lubił dzieci. Przez cały spacer stanowczo i konsekwentnie trzymał się jak najdalej od dziewczyn, uchylał się przed głaskaniem przez nie, ogólnie całym swoim zachowaniem dawał odczuć, że mają go zostawić w spokoju. Do mnie też podchodził z pewną rezerwą, ale nie każdy pies jest "przytulaśny", przynajmniej nie na pierwszym spacerze, ogólnie wydawało mi się, że w miarę się dogadujemy i coś by mogło z tego być, no ale nie. Jego niechęć do dzieci była zbyt wyraźna, zbyt głęboka.
Przypominam, że w ogłoszeniu Atos był "polecany" dla ludzi z dziećmi... Nie wiem, kto te ogłoszenia im pisze, bo jeszcze mogłabym pomyśleć, że może zareagował tak konkretnie na Młodą lub córkę mojej przyjaciółki (zdarza się taka antypatia od pierwszego wejrzenia), gdyby nie reakcja tej drugiej pani z biura. Po jaką cholerę wmawiać ludziom, że pies może zamieszkać wspólnie z dziećmi, skoro nie może?
Za Atosa grzecznie podziękowałam, no cóż, zyskał przynajmniej bardzo długi spacer, za jakiś czas zawitałam do schroniska ponownie, tym razem bez "upatrzonego" wcześniej psa. Też nie wybrałam wtedy psa, to pies wybrał mnie, ale to już zupełnie inna historia. I na szczęście nie piekielna.
*z powodu malej ilości pracowników i nieco większej, ale nadal niewystarczającej ilości wolontariuszy w naszym schronisku w określone dni i godziny można przyjść i wziąć dowolnego psa na spacer - często jest to przez ludzi traktowane jako spacer zapoznawczy przed adopcją, ale też wiele osób raz na jakiś czas przychodzi po prostu po to, aby wyjść z jakimś psem na spacer
Nie wiem jak teraz (bo już nie przeglądam takich ogłoszeń), ale te parę lat temu schronisko w naszym mieście wrzucało ogłoszenia o psach do adopcji. Nie było tego dużo, na kilka stron ogłoszeń dosłownie kilka było "schroniskowych" i te właśnie przeglądałam. Wypatrzyłam Atosa - mały, łaciaty kundelek, taki trochę w typie foksteriera. Poczytałam opis - młody pies (ok. 2 lat), spokojny, nadaje się do mieszkania w bloku, polecany dla osób z dziećmi. Super, jedziemy do schroniska poznać Atosa. Na ten zapoznawczy spacer oprócz Młodej pojechała też córka mojej przyjaciółki, czyli miałam ze sobą dwójkę dzieci w wieku 8 i 10 lat.
Po dotarciu do schroniska poinformowałam panią z biura, że chciałabym wziąć Atosa na spacer*, na co druga pani, przy biurku obok, z wyraźnym zaskoczeniem i niedowierzaniem zapytała:
- Ale jak to Atosa? Z dziećmi???
Pani, do której zwróciłam się z pytaniem, zgromiła ją wzrokiem, po czym z miłym uśmiechem poinformowała mnie, gdzie mam znaleźć wolontariusza, który przygotuje mi psa do spaceru i wytłumaczy, gdzie na ten spacer można się udać. Wolontariuszka znalazła Atosowi obrożę, przypięła smycz, pokazała teren "spacerowy" schroniska i mogliśmy iść i zacząć się zaprzyjaźniać.
Iść może tak, ale zaprzyjaźniać stanowczo nie. Atos bał się dzieci. Nie, źle mówię, nie bał się (nie okazywał strachu ani agresji), po prostu wyraźnie nie lubił dzieci. Przez cały spacer stanowczo i konsekwentnie trzymał się jak najdalej od dziewczyn, uchylał się przed głaskaniem przez nie, ogólnie całym swoim zachowaniem dawał odczuć, że mają go zostawić w spokoju. Do mnie też podchodził z pewną rezerwą, ale nie każdy pies jest "przytulaśny", przynajmniej nie na pierwszym spacerze, ogólnie wydawało mi się, że w miarę się dogadujemy i coś by mogło z tego być, no ale nie. Jego niechęć do dzieci była zbyt wyraźna, zbyt głęboka.
Przypominam, że w ogłoszeniu Atos był "polecany" dla ludzi z dziećmi... Nie wiem, kto te ogłoszenia im pisze, bo jeszcze mogłabym pomyśleć, że może zareagował tak konkretnie na Młodą lub córkę mojej przyjaciółki (zdarza się taka antypatia od pierwszego wejrzenia), gdyby nie reakcja tej drugiej pani z biura. Po jaką cholerę wmawiać ludziom, że pies może zamieszkać wspólnie z dziećmi, skoro nie może?
Za Atosa grzecznie podziękowałam, no cóż, zyskał przynajmniej bardzo długi spacer, za jakiś czas zawitałam do schroniska ponownie, tym razem bez "upatrzonego" wcześniej psa. Też nie wybrałam wtedy psa, to pies wybrał mnie, ale to już zupełnie inna historia. I na szczęście nie piekielna.
*z powodu malej ilości pracowników i nieco większej, ale nadal niewystarczającej ilości wolontariuszy w naszym schronisku w określone dni i godziny można przyjść i wziąć dowolnego psa na spacer - często jest to przez ludzi traktowane jako spacer zapoznawczy przed adopcją, ale też wiele osób raz na jakiś czas przychodzi po prostu po to, aby wyjść z jakimś psem na spacer
schronisko
Ocena:
62
(64)
Niedawno trafiła na główną moja historia o grupach sprzedażowych na fb i chyba to jakaś klątwa, bo znowu mam bardzo podobną sytuację...
Wystawiłam na sprzedaż ocieplacz baletowy za 1/3 ceny. Sama kupiłam go jako używany (za 1/2 ceny), stan oceniłam za warty tej ceny, niestety Młodej jakoś nie podpasował, skończyło się na tym, że przeleżał parę miesięcy w szafie, przy kolejnych porządkach zapytałam Młodej - "będziesz używać czy sprzedać?". Mimo że przez Młodą nie użyty nawet raz, uznałam, że jeszcze obniżę cenę w stosunku do tej, za którą kupiłam, to w końcu już rzecz "z trzeciej ręki".
Na wszystkich trzech grupach, na których wystawiłam ocieplacz, jest opcja zaznaczenia, jaki jest stan danej rzeczy - bodajże jest tam do wyboru:
- nowy;
- używany, jak nowy;
- używany, w dobrym stanie;
- używany, w przeciętnym stanie.
Zaznaczyłam "używany, w dobrym stanie" (bez dziur, przetarć, zmechaceń, "puszczonych" szwów, po prostu po materiale trochę widać, że nie jest to "nówka sztuka, nie śmigana"), oprócz tego w opisie też umieściłam wzmiankę, że ocieplacz jest używany.
I dostałam już ósmą (!!!) wiadomość w sprawie tego ogłoszenia, czy ocieplacz jest nowy, czy używany...
Ludzie! Czytajcie!!!
Wystawiłam na sprzedaż ocieplacz baletowy za 1/3 ceny. Sama kupiłam go jako używany (za 1/2 ceny), stan oceniłam za warty tej ceny, niestety Młodej jakoś nie podpasował, skończyło się na tym, że przeleżał parę miesięcy w szafie, przy kolejnych porządkach zapytałam Młodej - "będziesz używać czy sprzedać?". Mimo że przez Młodą nie użyty nawet raz, uznałam, że jeszcze obniżę cenę w stosunku do tej, za którą kupiłam, to w końcu już rzecz "z trzeciej ręki".
Na wszystkich trzech grupach, na których wystawiłam ocieplacz, jest opcja zaznaczenia, jaki jest stan danej rzeczy - bodajże jest tam do wyboru:
- nowy;
- używany, jak nowy;
- używany, w dobrym stanie;
- używany, w przeciętnym stanie.
Zaznaczyłam "używany, w dobrym stanie" (bez dziur, przetarć, zmechaceń, "puszczonych" szwów, po prostu po materiale trochę widać, że nie jest to "nówka sztuka, nie śmigana"), oprócz tego w opisie też umieściłam wzmiankę, że ocieplacz jest używany.
I dostałam już ósmą (!!!) wiadomość w sprawie tego ogłoszenia, czy ocieplacz jest nowy, czy używany...
Ludzie! Czytajcie!!!
grupy_sprzedażowe
Ocena:
150
(156)
Często spotykam się ze stwierdzeniem, że obecnie ludzie nie potrafią czytać ze zrozumieniem. Otóż chciałam ze wszystkich sił przeciwko temu zaprotestować - nie wiem, czy potrafią, czy nie, ale na pewno NIE CZYTAJĄ. W ogóle nie czytają, tylko oglądają obrazki.
Należę na fb do kilku grup sprzedażowych o konkretnym profilu - stroje startowe i treningowe dla gimnastyczek, akrobatek, tancerek, baletnic. Startowe mało mnie obchodzą (Młodej zapewnia to klub, w którym trenuje), ale treningowe jak najbardziej. Są po prostu drogie, ale że są to rzeczy naprawdę dobrej jakości (moje dwie ulubione firmy na literę M już dawno wyrobiły sobie bardzo dobrą opinię), to dziecko wyrasta z nich wcześniej, niż zdąży zniszczyć, po prostu opłaca się kupić używane za 1/2 czy nawet 1/3 ceny.
Młoda wyrosła z kilku ciuszków (treningowych), więc robię fotki, opisuję i wrzucam post. No i zaczyna się cyrk...
- Czy ogłoszenie aktualne?
Dobra, tu się nie czepiam. To znaczy czepiam się, ale innych użytkowników, którzy nie usuwają nieaktualnych ogłoszeń - ciuszki dawno sprzedane, a ogłoszenie dalej "wisi". Ludzie, tak trudno wykonać trzy kliknięcia? Edytuj post - usuń post - czy na pewno chcesz usunąć post? No chyba trudno...
- Czy legginsy ze pierwszego zdjęcia aktualne?
Tak, aktualne, to co się sprzedało, usuwam z postu na bieżąco.
- A jaki to rozmiar?
Kur...tyna wodna (czy inna), w poście są wszystkie informacje:
-rozmiar;
-cena;
-stan.
- A jaka cena?
Kur... i tak dalej, patrz wyżej.
- A z wysyłką ile?
Tak, w poście jest info, że odbiór osobisty albo + XX zł za wysyłkę...
To pytania od pojedynczych osób, ale pewna pani zaliczyła combo - wszystkie powyższe oraz niezrozumienie tego, co pisałam odnośnie rozmiaru. Otóż rozmiar z metki był (powiedzmy) 134 cm, podałam to w opisie, zaznaczając też, że wg mnie jest to raczej 128 cm, że kto zna stroje z firmy M***, ten powinien wiedzieć, że rozmiarówka jest zaniżona. Pani oczywiście opisu nie czytała, zapytała standardowo, jaki rozmiar, cena i ile za wysyłkę (wrrrr...), w wiadomości prywatnej powtórzyłam info o zaniżonej rozmiarówce. Pani chce, pani kupuje, pani już robi przelew. Pieniądze dostałam, ciuszek wysłałam, pani dostała i zonk:
- Ale to jest za małe!!! To jest rozmiar mniejsze, niż na metce!
Nie no, serio?
Byłoby miło, gdyby ludzie zaczęli czytać, a nie tylko oglądać obrazki (zdjęcia).
Należę na fb do kilku grup sprzedażowych o konkretnym profilu - stroje startowe i treningowe dla gimnastyczek, akrobatek, tancerek, baletnic. Startowe mało mnie obchodzą (Młodej zapewnia to klub, w którym trenuje), ale treningowe jak najbardziej. Są po prostu drogie, ale że są to rzeczy naprawdę dobrej jakości (moje dwie ulubione firmy na literę M już dawno wyrobiły sobie bardzo dobrą opinię), to dziecko wyrasta z nich wcześniej, niż zdąży zniszczyć, po prostu opłaca się kupić używane za 1/2 czy nawet 1/3 ceny.
Młoda wyrosła z kilku ciuszków (treningowych), więc robię fotki, opisuję i wrzucam post. No i zaczyna się cyrk...
- Czy ogłoszenie aktualne?
Dobra, tu się nie czepiam. To znaczy czepiam się, ale innych użytkowników, którzy nie usuwają nieaktualnych ogłoszeń - ciuszki dawno sprzedane, a ogłoszenie dalej "wisi". Ludzie, tak trudno wykonać trzy kliknięcia? Edytuj post - usuń post - czy na pewno chcesz usunąć post? No chyba trudno...
- Czy legginsy ze pierwszego zdjęcia aktualne?
Tak, aktualne, to co się sprzedało, usuwam z postu na bieżąco.
- A jaki to rozmiar?
Kur...tyna wodna (czy inna), w poście są wszystkie informacje:
-rozmiar;
-cena;
-stan.
- A jaka cena?
Kur... i tak dalej, patrz wyżej.
- A z wysyłką ile?
Tak, w poście jest info, że odbiór osobisty albo + XX zł za wysyłkę...
To pytania od pojedynczych osób, ale pewna pani zaliczyła combo - wszystkie powyższe oraz niezrozumienie tego, co pisałam odnośnie rozmiaru. Otóż rozmiar z metki był (powiedzmy) 134 cm, podałam to w opisie, zaznaczając też, że wg mnie jest to raczej 128 cm, że kto zna stroje z firmy M***, ten powinien wiedzieć, że rozmiarówka jest zaniżona. Pani oczywiście opisu nie czytała, zapytała standardowo, jaki rozmiar, cena i ile za wysyłkę (wrrrr...), w wiadomości prywatnej powtórzyłam info o zaniżonej rozmiarówce. Pani chce, pani kupuje, pani już robi przelew. Pieniądze dostałam, ciuszek wysłałam, pani dostała i zonk:
- Ale to jest za małe!!! To jest rozmiar mniejsze, niż na metce!
Nie no, serio?
Byłoby miło, gdyby ludzie zaczęli czytać, a nie tylko oglądać obrazki (zdjęcia).
fb_grupy_sprzedażowe
Ocena:
193
(209)
Kocham moją przyjaciółkę, uwielbiam ją, no w końcu jest moją przyjaciółką. Poglądy na wiele spraw mamy identyczne, na inne zbieżne, o różnice potrafimy się spierać zażarcie, choć kulturalnie i każda z nas szanuje prawo tej drugiej do posiadania własnego zdania w dowolnym temacie. Ale czasem nie rozumiem jej totalnie...
Krótkie wprowadzenie, bo temat dla mnie niemiły, ale ważne dla historii - mam problemy finansowe. Spore, ale do ogarnięcia, jestem na początkowym etapie "ogarniania" ich (tak, widzę światełko w tunelu), w związku z czym żyjemy z Młodą naprawdę oszczędnie. I oczywiście, jak to zwykle bywa, coś się przytrafiło w najmniej spodziewanym momencie. To "coś" jest nawet miłe, bo to duże wyróżnienie dla Młodej, a mianowicie możliwość wyjazdu na duży, ważny, międzynarodowy festiwal (w Polsce, żeby nie było, ale o randze międzynarodowej). Nie biorą "jak leci", trzeba sobie zasłużyć, Młoda widocznie dobrze rokuje, bo może jechać.
Nie no, nie może. Wyjazd czterodniowy w drugi koniec Polski, więc przejazd + noclegi + posiłki + akredytacja = suma poza zasięgiem moich obecnych możliwości. Licząc się z tym, że trzeba by jej dać jakieś dodatkowe kieszonkowe na ten wyjazd, kwota byłaby czterocyfrowa. Jednak cuda się zdarzają i mój ojciec zgłosił chęć opłacenia wyjazdu Młodej. Nad moimi relacjami z ojcem nie będę się rozwodzić, bo i dziesięciu historii byłoby mało, ale jego wnuczka, jego pieniądze, więc jeśli chce, niech zapłaci, Młoda przeszczęśliwa.
Zadzwoniłam dzisiaj z tą informacją do przyjaciółki, m.in. też dlatego, że będę potrzebowała dla Młodej walizkę na wyjazd, ja mam tylko taką dużą, "wakacyjną", na kilkudniowy wyjazd potrzebna raczej mała, zgrabna walizeczka, kojarzyłam że Agnieszka taką ma. Jej reakcja na wyjazd Młodej niemile mnie zaskoczyła:
- A nie szkoda Ci tych pieniędzy?
W pierwszym momencie pomyślałam, że coś jej niedokładnie wytłumaczyłam, byłam podekscytowana, może nie zrozumiała:
- Agnieszka, to nie są moje pieniądze. Mnie nie stać na ten wyjazd, mój ojciec go opłacił.
- No właśnie... Pomyśl, tyle pieniędzy na czterodniowy wyjazd, to śmieszne. Masz teraz kiepską sytuację, te pieniądze mogłabyś wydać na potrzebniejsze rzeczy.
Ku*wa. Wielu rzeczy odmawiam sobie, wielu rzeczy odmawiam Młodej, ale rachunki płacę, na żarcie mnie stać i obdarte też nie chodzimy. Próbowałam jej to wyjaśnić:
- Mój ojciec przesłał mi pieniądze na wyjazd Młodej na festiwal. Takie jest ich przeznaczenie i tak je wydam.
- To niepotrzebny wydatek! Pomyśl, potrzebujesz...
- Nie, Agnieszka. Dużo rzeczy potrzebuję, ale te pieniądze są przeznaczone na konkretny cel.
Nie dogadałyśmy się. Ona uważa, że wyjazd to wybryk i fanaberia, ja uważam, że skoro dostałam pieniądze na ten wyjazd, to je na niego wydam i inna opcja nie wchodzi w grę.
I w sumie nie wiem, kto ma rację...
Krótkie wprowadzenie, bo temat dla mnie niemiły, ale ważne dla historii - mam problemy finansowe. Spore, ale do ogarnięcia, jestem na początkowym etapie "ogarniania" ich (tak, widzę światełko w tunelu), w związku z czym żyjemy z Młodą naprawdę oszczędnie. I oczywiście, jak to zwykle bywa, coś się przytrafiło w najmniej spodziewanym momencie. To "coś" jest nawet miłe, bo to duże wyróżnienie dla Młodej, a mianowicie możliwość wyjazdu na duży, ważny, międzynarodowy festiwal (w Polsce, żeby nie było, ale o randze międzynarodowej). Nie biorą "jak leci", trzeba sobie zasłużyć, Młoda widocznie dobrze rokuje, bo może jechać.
Nie no, nie może. Wyjazd czterodniowy w drugi koniec Polski, więc przejazd + noclegi + posiłki + akredytacja = suma poza zasięgiem moich obecnych możliwości. Licząc się z tym, że trzeba by jej dać jakieś dodatkowe kieszonkowe na ten wyjazd, kwota byłaby czterocyfrowa. Jednak cuda się zdarzają i mój ojciec zgłosił chęć opłacenia wyjazdu Młodej. Nad moimi relacjami z ojcem nie będę się rozwodzić, bo i dziesięciu historii byłoby mało, ale jego wnuczka, jego pieniądze, więc jeśli chce, niech zapłaci, Młoda przeszczęśliwa.
Zadzwoniłam dzisiaj z tą informacją do przyjaciółki, m.in. też dlatego, że będę potrzebowała dla Młodej walizkę na wyjazd, ja mam tylko taką dużą, "wakacyjną", na kilkudniowy wyjazd potrzebna raczej mała, zgrabna walizeczka, kojarzyłam że Agnieszka taką ma. Jej reakcja na wyjazd Młodej niemile mnie zaskoczyła:
- A nie szkoda Ci tych pieniędzy?
W pierwszym momencie pomyślałam, że coś jej niedokładnie wytłumaczyłam, byłam podekscytowana, może nie zrozumiała:
- Agnieszka, to nie są moje pieniądze. Mnie nie stać na ten wyjazd, mój ojciec go opłacił.
- No właśnie... Pomyśl, tyle pieniędzy na czterodniowy wyjazd, to śmieszne. Masz teraz kiepską sytuację, te pieniądze mogłabyś wydać na potrzebniejsze rzeczy.
Ku*wa. Wielu rzeczy odmawiam sobie, wielu rzeczy odmawiam Młodej, ale rachunki płacę, na żarcie mnie stać i obdarte też nie chodzimy. Próbowałam jej to wyjaśnić:
- Mój ojciec przesłał mi pieniądze na wyjazd Młodej na festiwal. Takie jest ich przeznaczenie i tak je wydam.
- To niepotrzebny wydatek! Pomyśl, potrzebujesz...
- Nie, Agnieszka. Dużo rzeczy potrzebuję, ale te pieniądze są przeznaczone na konkretny cel.
Nie dogadałyśmy się. Ona uważa, że wyjazd to wybryk i fanaberia, ja uważam, że skoro dostałam pieniądze na ten wyjazd, to je na niego wydam i inna opcja nie wchodzi w grę.
I w sumie nie wiem, kto ma rację...
relacje_międzyludzkie
Ocena:
175
(207)
Pracuję jako opiekunka w Domu Pomocy Społecznej. Lubię moja pracę, lubię moich podopiecznych, ale czasami ręce opadają...
Idę "na dzwonek" do dwuosobowego pokoju. Od progu wita mnie dziki wrzask pana X, że jego głowa boli, a pan Y ogląda telewizor z dźwiękiem na full, mam coś z tym zrobić! Nawet się nie wysilałam na przypominanie, że dzwonek jest od sytuacji alarmowych, a nie od żądań "zgaś/zapal światło", "zrób mi kawy", "podrap mnie za uchem", tylko zapytałam pana Y, czy przyciszy telewizor. Machnął ręka z rezygnacją i wyłączył go całkiem.
10 minut później - przebieram panią w pokoju sąsiadującym z pokojem panów X i Y i słyszę, że wchodzi tam inna opiekunka (też poszła "na dzwonek"). Coś mnie tknęło, poszłam wrednie podsłuchiwać pod drzwiami, o co chodzi. A no chodziło o to, że pan X poskarżył się, że pan Y wyłączył telewizor...
Duuużo cierpliwości należy mieć w tej pracy...
Idę "na dzwonek" do dwuosobowego pokoju. Od progu wita mnie dziki wrzask pana X, że jego głowa boli, a pan Y ogląda telewizor z dźwiękiem na full, mam coś z tym zrobić! Nawet się nie wysilałam na przypominanie, że dzwonek jest od sytuacji alarmowych, a nie od żądań "zgaś/zapal światło", "zrób mi kawy", "podrap mnie za uchem", tylko zapytałam pana Y, czy przyciszy telewizor. Machnął ręka z rezygnacją i wyłączył go całkiem.
10 minut później - przebieram panią w pokoju sąsiadującym z pokojem panów X i Y i słyszę, że wchodzi tam inna opiekunka (też poszła "na dzwonek"). Coś mnie tknęło, poszłam wrednie podsłuchiwać pod drzwiami, o co chodzi. A no chodziło o to, że pan X poskarżył się, że pan Y wyłączył telewizor...
Duuużo cierpliwości należy mieć w tej pracy...
dom_pomocy_społecznej
Ocena:
155
(165)