Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

Xynthia

Zamieszcza historie od: 30 sierpnia 2017 - 21:03
Ostatnio: 19 kwietnia 2024 - 23:01
  • Historii na głównej: 126 z 133
  • Punktów za historie: 16682
  • Komentarzy: 509
  • Punktów za komentarze: 3875
 

#87415

przez (PW) ·
| Do ulubionych
No dobra, mam natchnienie (a raczej spać mi się nie chce), więc będzie druga historia.

Młoda potrzebuje strój na solówkę, więc wrzuciłam ogłoszenie na odpowiednią grupę na fb, czego szukam. A szukam:

- strój do tańca współczesnego;

- niezdobiony lub skromnie zdobiony;

- jedno lub najwyżej dwukolorowy, preferowane stonowane kolory;

- wykluczone długie, powiewne spódnice (przeszkadzałyby w trudniejszych elementach, może doświadczona tancerka zrobi fiflaka w spódnicy owijającej się wokół kostek, Młoda na pewno nie).

Jakie odpowiedzi dostawałam? Najwięcej było propozycji strojów do gimnastyki artystycznej - wiecie, to tak jak byście wrzucili post, że potrzebujecie buty do biegania, a dostalibyście propozycję kupna butów do tenisa, no o co chodzi, to sport i to sport... Następną co do liczebności grupą były stroje do disco dance - patrz porównanie wyżej. Żeby dobitniej uświadomić bezsens takich propozycji "nieznawcom" tematu, powiem tylko, że akurat stroje do gimnastyki artystycznej i do disco dance są zazwyczaj bardzo bogato zdobione (kamienie Swarovski), a ja potrzebuję stroju bez kamieni.

Aha, podałam też rozmiar, nie wiem po co, bo dostawałam propozycje strojów dwa rozmiary większych lub mniejszych niż potrzebuję. Nie wiem, Młoda ma się wcisnąć w za mały strój? Nie wiem po co mam wydawać na to pieniądze, bo za mały to akurat ma... Albo mam jej kupić za duży "na przyszłość"? Potrzebujemy TERAZ i NA TERAZ!

O kolorystyce już nie wspomnę, dominowały stroje wielokolorowe, w jaskrawych barwach. I oczywiście prawie wszystkie (oprócz wspomnianych wcześniej strojów do gimnastyki artystycznej i do disco dance) miały długie, powiewne spódnice...

Tak się zastanawiam, po co pisać dokładnie, czego się szuka, skoro i tak nikt tego nie czyta? Następnym razem wrzucę po prostu post o treści "Szukam stroju do tańca", i tak w odpowiedzi dostanę WSZYSTKO, co akurat ludzie maja na sprzedaż.

A termin występu coraz bliżej...

fb_grupy_sprzedażowe

Skomentuj (20) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 115 (133)

#87414

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Pani z grupy sprzedażowej na fb powróciła, co więcej, sama ją "wywołałam" i znowu mi podniosła ciśnienie.

Ponieważ historia, która stanowi "wstęp" do tej obecnej, została zarchiwizowana, nie będę jej linkować, niech spoczywa w spokoju w archiwum, ja tylko krótko przytoczę ważne fakty:

Pani wystawiła na sprzedaż ocieplacze baletowe (w historii określone przeze mnie jako COŚ, bo nie miało to znaczenia, o jaki przedmiot chodziło). "Zaklepałam" je pod postem jako pierwsza, potem w wiadomości prywatnej zapytałam, czy poczeka jeden dzień na przelew, bo ja z kolei czekałam na wypłatę. Jasne, nie ma problemu, pani poczeka, po czy następnego dnia pani poinformowała mnie, że sprzedała ocieplacze komu innemu. Poinformowała mnie ok. godziny dziesiątej, dwie-trzy godziny później miałam już wypłatę na koncie...

No nic, nie był to przedmiot niezbędny mi do życia, raczej "okazja", która przeszła koło nosa, powściekałam się, wrzuciłam historię na Piekielnych, tydzień później już nie pamiętałam, jak się pani nazywała. Aż do dzisiaj, kiedy sama mi się przypomniała.

Okazało się, że Młoda "na gwałt" potrzebuje stroju do tańca na swoją solówkę - "na gwałt" oznacza początek grudnia, no nie ma szans uszycia, zamówienia czegoś, ratują mnie tylko gotowe stroje, więc wrzuciłam post na grupę, czego szukam. Dla czepialskich - nie, nie "obudziłam się" w ostatniej chwili, że potrzebny będzie strój, Młoda miała, ale z niego wyrosła, o czym nawet nie wiedziała, bo gdy go przymierzała co jakiś czas na zasadzie "założę na chwilę i zaraz zdejmę", to był niby dobry, dopiero jak tknięta jakimś przeczuciem kazałam jej go założyć na trening do solówki i tańczyć w nim, to się okazało, że tu przyciasny i upija, a tam się naciąga i nieładnie układa...

Ogłoszenie wrzucone, odzew był spory, niestety większość odpowiedzi była chyba od ludzi, którzy w ogóle nie czytali, czego ja szukam... (jak będę miała natchnienie, to wrzucę to jako historię). Jedna pani posłała mi (w sensie odpowiedzi pod moim postem) zdjęcia kilku strojów tanecznych, z czego dwa mnie nawet zainteresowały, bo pasowały do charakteru solówki Młodej. Napisałam (nadal pod postem), że proszę o kontakt na priv i pani napisała...

Tak, to była pani od ocieplaczy, o czy dowiedziałam się dopiero, jak do mnie napisała, ponieważ wtedy wyświetliła mi się cała poprzednia konwersacja z nią. A tą dzisiejszą pozwolę sobie przytoczyć w całości (no, prawie):

- Witam, którym strojem jest pani zainteresowana? Wszystkie są w idealnym stanie, założone na jeden lub dwa występy.

Tu brak odpowiedzi z mojej strony, bo naprawdę bardzo intensywnie myślałam, czy mogę tej pani zaufać, stroje były ładne...

- No chyba nie jest pani obrażona o tamtą transakcję? Powinna pani zrozumieć, ze liczy się sprzedaż.

- Rozumiem. I dlatego nie jestem zainteresowana żadnym strojem od pani, skoro przede wszystkim liczy się sprzedaż.

- Nie rozumiem, o co pani chodzi?

- To jest grupa sprzedażowa, a nie Allegro czy inny portal. Kupując od pani nie mam żadnej ochrony czy gwarancji, jeśli dostanę szmatę zamiast stroju, nic z tym nie zrobię. Tego typu grupy działają na zasadzie zaufania, pani moje zaufanie zawiodła.

- Nie rezerwuję rzeczy, kto pierwszy ten lepszy!

- To trzeba to było napisać, kiedy pytałam, czy poczeka pani na przelew, naprawdę nie miałabym pretensji.

- Ale to co innego!

- Bo?

- Nie rezerwuję rzeczy.

- Tak, już to pani pisała. Byłoby miło, gdyby WTEDY mi to pani napisała.

- Więc czemu nie chce pani żadnego z tych strojów?

- Bo mam tylko pani słowo na to, w jakim one są stanie. Naprawdę nie mam ani pieniędzy, ani tym bardziej czasu na to, żeby ryzykować zakup niepełnowartościowej rzeczy.

- One są w świetnym stanie!!!

- Pani tak twierdzi. Tak samo, jak stwierdziła pani, że poczeka na przelew.

- Niech pani nie będzie śmieszna, ma pani zdjęcia.

- Wie pani co, jestem antytalentem fotograficznym, ale nawet ja potrafiłabym zrobić zdjęcia stroju tak, aby nie było widać ewentualnych wad.

- Nie okłamałabym pani w takiej sprawie!

Tu uznałam, że dalsza konwersacja nie ma sensu, więc przestałam odpisywać. Pani napisała jeszcze ze dwa razy, po czym (na szczęście) odpuściła. I nie wiem, kto tu był piekielny - pani, która nie rozumiała, w jaki sposób się traci zaufanie, czy raczej to ja byłam piekielnie głupia, bo przecież okłamała mnie w jednej sprawie, w drugiej już mogła mówić prawdę... Stroje były ładne i dość tanie.

Teraz tak myślę, że w sumie mogłam sobie darować całą tą rozmowę - do pani zapewne nic nie dotarło, a i ja też się nie zmienię, nie zaufam komuś, kto mnie okłamał. I to nie jest historia "dałam babie nauczkę", bo ona i tak nie zrozumiała. A ja nadal nie mam stroju dla Młodej. No nic, mam jeszcze dwa tygodnie.

fb_grupy_sprzedażowe

Skomentuj (12) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 91 (135)

#87336

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historia Crannberry przypomniała mi moją...

Zacznę od tego, że nie umiem robić zdjęć. No nie umiem i tyle, zawsze wychodzą brzydkie, bez wyrazu, w najlepszym razie przeciętne. Oczywiście i tak je czasami robię, jak większość z nas - jako pamiątkę, uwiecznienie jakiejś chwili. Ale podobno, jeśli by dać małpie aparat fotograficzny i pozwolić jej zrobić dużą ilość zdjęć, to niewielki procent z nich wyjdzie dobrze. I właśnie chyba na zasadzie tej małpy jedno zdjęcie mi się udało.

Zdjęcie z jakiegoś spaceru poza miasto, nic szczególnego nie przedstawiało - ot, Młoda leżąca sobie na brzuchu na trawce. Intensywna zieleń trawy, intensywny błękit nieba, jasna sukienka i słomkowy kapelusz Młodej, niby nic takiego, ale tworzyło to kompozycję naprawdę miłą dla oka. Zdjęcie mocno sielskie-anielskie, ale jednocześnie nie przesłodzone, nie "cukierkowe". Powiem nieskromnie, podobało mi się, chociaż zasługa moja żadna - no, po prostu udało się. Ponieważ lubię patrzeć na ładne rzeczy, na krótki czas ustawiłam je sobie na kompie jako tło pulpitu (potem zlikwidowałam, bo wkurzały mnie zasłaniające szczegóły ikonki, a ja bez ikonek na pulpicie nie potrafię funkcjonować).

I właśnie jakoś w tym czasie wpadł do mnie kumpel. Teraz już nie pamiętam, czy wpadł specjalnie po to, aby skorzystać z kompa, czy tez to korzystanie było niejako "przy okazji", fakt faktem, że przy kompie spędził trochę czasu, a ja nie byłam przy tym non stop, bo to kawy zrobić czy herbaty, a to Młoda coś chciała, a to jeszcze coś innego. Państwowych tajemnic w plikach nie przechowuję, wszystkie ważne rzeczy zabezpieczone hasłami, więc nie widzę potrzeby patrzenia gościom na ręce, kiedy korzystają z mojego komputera. Okazało się, że jednak należałoby...

Kumpel zdjęcie pochwalił, ale większego zainteresowania nim nie przejawiał, posiedział trochę, z czego 2/3 czasu przy kompie, po czym poszedł. Jakieś parę dni później (naprawdę zupełnym przypadkiem) wpadła mi w oko reklama nowego "interesu", który postanowił rozkręcić (jego "interesy" to temat na oddzielną, piekielną historię), a mianowicie - gospodarstwo agroturystyczne. Tak, zdjęciem reklamowym było owo zdjęcie Młodej na łące...

Piekło, jakie mu urządziłam przez telefon, spotkało się z totalnym niezrozumieniem na zasadzie "ale o co ci w ogóle chodzi, bo nie rozumiem?", próbował mi wmówić, że zdjęcie nie jest ukradzione z mojego komputera, tylko ściągnął je z neta (chyba upierał się przy fb, NIGDY nie wrzuciłam tego zdjęcia gdziekolwiek do sieci), po udowodnieniu mu kłamstwa skwitował to krótkim "no i cóż takiego się stało, jedno głupie zdjęcie".

No cóż, dzięki temu incydentowi udało mi się zweryfikować jedną znajomość. Zdjęcie musiał usunąć (zresztą "interes" zaraz potem przestał mu się podobać), mam tylko nadzieję, że nikt nie zdążył go sobie ściągnąć.

Kurczę, to naprawdę jest ładne zdjęcie. Nadal mi się podoba.

internet

Skomentuj (4) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 168 (170)

#87312

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Covidowo będzie, kto nie ma ochoty, niech nie czyta.

Jest sobie pewna placówka (niejedna, ale ja o jednej konkretnej piszę). Ustalone godziny na sen, rekreację, posiłki. Kontrola pomieszczeń kilka razy w ciągu doby. Zakaz opuszczania placówki. Zakaz odwiedzin. Więzienie? Nie, Dom Pomocy Społecznej.

Jestem opiekunką w tym przybytku. Chociaż teraz to już coraz mniej czuję się jak opiekunka, a coraz bardziej jak strażnik w więzieniu. Ja wiem, rozumiem, jaki jest cel tych ograniczeń - to są ludzie starsi, schorowani, zdaję sobie sprawę z tego, że jak wirus tu "wpadnie", to sobie nieźle pohula. Nie narzekam na pracę w cholernie niewygodnych ubraniach ochronnych, nie narzekam na maseczkę noszoną praktycznie przez 12 godzin zmiany i inne, może drobniejsze, ale nie mniej uciążliwe rzeczy. W moim zawodzie empatia jest ważna i potrzebna, nie chcę stanowić potencjalnego zagrożenia dla moich podopiecznych, więc stosuję się do wszystkich zaleceń, które mają ich chronić.

Tylko niech mi ktoś powie, co mam zrobić z tą empatią, kiedy w ostatniej chwili zamykam drzwi przed nosem komuś, kto "wyczaił" moment i już prawie wyszedł? Chowam klucz do kieszeni i widzę tę nienawiść w jego wzroku... Co mam zrobić z moją empatią, kiedy zgrabnym unikiem "uchroniłam" Kasię przed przytuleniem się do mnie? Kasia to takie dziecko w ciele dorosłej kobiety, jak mam jej wytłumaczyć, że teraz już nie wolno się przytulać? Gdzie mam sobie wsadzić tę empatię, kiedy przez telefon mówię rodzinie: "Niestety, nadal nie ma możliwości odwiedzin. Nie, nie wiem kiedy będzie pan mógł odwiedzić ciocię. Tak, wiem, że ciocia jest bardzo słaba..."

To są ludzie starsi, niepełnosprawni, schorowani. Ale tę sprawność, którą mają, my im teraz odbieramy po kawałeczku. Mogli sobie np. wyjść do pobliskiego sklepu czy po prostu na spacer, spotkać się ze znajomymi, porozmawiać. Teraz "kiszą się" w placówce, ich świat został zawężony do murów DPS-u, przy obecnej pogodzie już nawet do ogrodu nie wyjdą. A ja (i inni opiekunowie) muszę być tą wredną, która nie pozwala.

Zaczynam nie lubić mojej pracy...

DPS

Skomentuj (3) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 112 (124)

#87142

przez (PW) ·
| Do ulubionych
#86948

Wygląda na to, że saga z tego wyszła, a ja naprawdę miałam nadzieję, że to już koniec... Niestety nie...

Do komornika jednak nie poszłam, głównie dlatego, że poszperałam, poczytałam i wyszło mi, że różnie to może być - skoro spłaca nawet po te 50 zł (a zaczął spłacać), komornik może uznać, że wywiązuje się ze spłaty zadłużenia na tyle, na ile jest w stanie, ogólnie uznałam, że więcej nerwów niż pożytku. Jednak idiota też poczytał co nieco (albo ktoś go uświadomił), i ze zdziwieniem odkrył, że rygor natychmiastowej wykonalności oznacza także to, iż od niespłaconej jeszcze kwoty rosną mu odsetki. Tak na marginesie - w życiu bym się nie upomniała o te odsetki, zresztą co, księgowego mam zatrudnić, żeby mi je wyliczył? No ale ponieważ "każdy sądzi według siebie", postanowił (idiota, nie hipotetyczny księgowy) wykonać mistrzowskie posunięcie.

Otóż złożył apelację. Cytuję: "Wnoszę, aby Sąd zmienił zaskarżony wyrok w ten sposób, aby rygor natychmiastowej wykonalności obejmował jedynie alimenty od daty ogłoszenia wyroku Sądu I instancji, natomiast abym wyrównanie zaległości od 15 lipca 2019r. do 30 czerwca 2020r. mógł spłacać na ręce matki dziecka w comiesięcznych ratach, po 50zł."

Czyli, ogólnie rzecz biorąc, chce, żeby Sąd "przyklepał" to, co ustaliliśmy, a w sumie raczej to, co mi wywrzeszczał przez telefon, a ja nie oponowałam i nie podjęłam żadnych kroków, aby to zmienić. Strzał w kolano tak piękny, że aż pokazowy. Już wyjaśniam dlaczego:

W uzasadnieniu jest przepiękne zdanie, które po prostu muszę zacytować: "Już po ogłoszeniu wyroku próbowałem ustalić z matką dziecka spłacanie powyższej zaległości w ratach, jednak moje próby nawiązania kontaktu pozostały bez odpowiedzi." No cóż, z dziką rozkoszą porobię screeny wszystkich moich wiadomości do niego, gdzie prosiłam o kontakt w celu ustalenia jakiegoś rozsądnego planu spłacania zaległości. Wiadomości konsekwentnie ignorowanych do czasu, aż padło magiczne słowo "komornik".

"Nie miałem również żadnego wpływu na długotrwałość postępowania w sprawie, a zatem na nawarstwianie się zaległości." Nie no, oczywiście, składanie odwołania na każdą decyzję Sądu absolutnie nie wpływa na długotrwałość postępowania. Nie wspomnę już o tym, że co prawda każdy liczy na jak najkorzystniejszy dla siebie wyrok Sądu (bo to moja racja, najmojsza, jak Sąd może jej nie uznać?), ale realnie myślący człowiek powinien wziąć pod uwagę, że jednak może wyjść inaczej, i przygotować się na taką okoliczność.

Argumentów typowo „z d*py” typu: „mam żonę na utrzymaniu” (ożenił się chyba ze trzy lata po naszym rozstaniu) nawet nie chce mi się komentować, bo kobieta nie jest ani chora, ani niepełnosprawna, po prostu wiecznie „szuka pracy”. No fajnie, abstrahując już od NASZEGO dziecka, to ja mam psa. Sunia starsza, schorowana, wymagająca dobrej (czytaj – drogiej) karmy i coraz częstszych wizyt u weterynarza. Weźmie to Sąd pod uwagę?

Ale generalnie rzecz biorąc, to zrobił rzecz genialną. Bo gdyby spłacał mi to zadłużenie po 50 zł, to nic bym nie mogła zrobić. Kwota nieco ponad 2 tys. zł, to dla komornika śmieszna kwota i śmieszny zarobek przy tym, nie chciałoby mu się z tym „bawić”, jeszcze w sytuacji, kiedy zadłużenie jest jednak spłacane. Żądając „przyklepania” tego przez Sąd, idiota spowodował, że:

- mogę się do tego ustosunkować – nie, nie zgadzam się na 50 zł/mies;
- jakąkolwiek decyzję Sąd podejmie, będzie ona miała też rygor natychmiastowej wykonalności – i z tym wyrokiem to już natychmiast wrednie lecę do komornika;

I nie, mimo wszystko nadal nie mam chęci typu: „zniszczę go”, „zapłaci mi za to”, „no teraz to ja mu pokażę!”. Ja po prostu chcę, żeby spłacił zadłużenie w alimentach w ROZSĄDNYCH ratach, i po to tylko pójdę do Sądu (moja obecność nie jest obowiązkowa).

Trzymajcie kciuki, aby nie było następnej części tej sagi...

sąd_rodzinny

Skomentuj (21) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 110 (130)

#87025

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Jestem złą matką. A konkretniej rzecz biorąc, usiłuję realizować swoje niespełnione marzenia poprzez swoją córkę. No, chyba tak jest, skoro sporo osób tak uważa... (ironia).

Otóż Młoda w nadchodzącym roku szkolnym postanowiła trzymać dwie sroczki za ogon. Od dwóch lat trenuje akrobatykę sportową, a jakoś tak na początku roku (kalendarzowego) wyraziła wielkie zdziwienie tym, że ja nie wiem, że ona chce zdawać do Szkoły Baletowej...

No nie wiedziałam, owszem Młoda lekkie zainteresowanie ową szkołą przejawiała, ale chęć zdawania do niej "objawiła" mi naprawdę niespodziewanie, jako fakt bezsporny. No dobra, chcesz zdawać, zdawaj. Koniec czerwca, termin egzaminu, poszłyśmy, ja się denerwowałam, Młoda mniej, parę dni oczekiwania na wyniki - zdała!!! Podstawowe pytanie: "No dobrze, ale co teraz z akrobatyką?". "No jak to co, dalej tam chodzę!". Aha...

Ponieważ mam już plan zarówno treningów, jak i zajęć w Szkole Baletowej, pozwolę sobie przedstawić wam, jak będzie wyglądał tydzień Młodej:

Poniedziałek - zajęcia w Szkole Baletowej 16.00 - 19.00;
Wtorek - trening akrobatyka 18.00 - 20.00;
Środa - zajęcia w Szkole Baletowej 16.00 - 19.00;
Czwartek - trening akrobatyka 18.00 - 20.00;
Piątek - trening akrobatyka 18.00 - 20.00;
Sobota - zajęcia w Szkole Baletowej 10.00 - 13.00.

Nie komentuję. Nie ingeruję. Nawet w głębi duszy nie myślę "ona nie da rady!", bo kto ma w nią wierzyć, jak nie ja? Ale boję się, że to za dużo...

Piekielność? Jak w pierwszych zdaniach historii, wg niektórych osób to nie są marzenia Młodej, tylko moja projekcja tego, co ona powinna robić i kim powinna być. Więc uprzejmie informuję, że:

- miałam marzenia, których nie spełniłam - taniec nigdy nie był jednym z nich;
- to, czego nie uzyskałam w sporcie w latach młodości, nadrabiam teraz - jeżdżę na rolkach, na łyżwach, no rowerze - dla przyjemności, nie dla wyników;
- sporty czysto wyczynowe nigdy mnie nie interesowały.

Młoda jest całkiem inna niż ja. Ma wole walki, ma ducha rywalizacji - tej fajnej, zdrowej. Spełnia się w sporcie, myślę że dobrze odnajdzie się też w sztuce (taniec).

Ale wiecie co, sama nie wiem... Co ja mam jej powiedzieć w sobotę, jak ją odbiorę wykończoną po szóstych zajęciach w tygodniu? "Kochanie, dasz radę" czy raczej "Zrezygnuj z czegoś"?

Może i zła matka ze mnie... bo nie wiem...

relacje_ rodzinne

Skomentuj (19) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 151 (175)

#86948

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Będę wredna. Ale już nie mam siły próbować załatwiać tego polubownie...

https://piekielni.pl/85754
https://piekielni.pl/85813

Nie trzeba czytać, wystarczą (chyba...) informacje poniżej:

W lipcu ubiegłego roku złożyłam pozew o podwyższenie alimentów. Terminy są, jakie są, więc rozprawa wyznaczona na grudzień. Odbyła się, ale sprawa nie została rozpatrzona, ponieważ ojciec dziecka (w linkowanych historiach nazwany przeze mnie wdzięcznie "idiotą") upierał się, że należy mu się pełnomocnik z urzędu. Sąd wniosek odrzucił, rozprawę odroczył, idiota miał czas na odwołanie. Czas ten wykorzystał bardzo efektywnie, ponieważ odwołanie złożył w ostatni przysługujący mu na to dzień, sąd do jego odwołania musiał się jakoś ustosunkować, na wszystko są terminy (dłuuugie), a idiota się cieszył, że czas leci. Pandemia mu też pomogła, finalnie sprawa odbyła się dopiero w czerwcu, ogłoszenie wyroku było 3-go lipca.

Od razu mówię, ze nie było mnie na ogłoszeniu wyroku (obecność żadnej ze stron nie była obowiązkowa) - byłam z Młodą nad morzem, wyjazd zaplanowany i opłacony już kilka miesięcy wcześniej, zaraz po powrocie poszłam do Sądu po informacje. Miły pan w okienku "Informacja" po wylegitymowaniu mnie odnalazł w komputerze i przeczytał mi treść wyroku oraz oznajmił, że odpis został wysłany pocztą. Z tego wszystkiego zapamiętałam tylko, ze alimenty zostały podwyższone do kwoty XXX zł od lipca. No dobra, OK, tak jak się spodziewałam - kwota była niższa, niż wnioskowałam, ale wyższa od tego, co idiota zadeklarował, że ewentualnie mógłby płacić.

Po kilku dniach wyrok przyszedł pocztą i tu zaskoczenie - owszem, podwyższenie alimentów zasądzone od lipca, ale od lipca 2019 roku... od złożenia przeze mnie wniosku... To tyle w temacie "genialnego" pomysłu idioty - przeciągnę sprawę najdłużej jak się da, żeby jak najdłużej płacić mniej. Generalnie, na chwile obecną jest mi winien ponad 2 tys. zł zaległych alimentów. Wiecie co, ja naprawdę nie chcę go "udupić". I rozumiem, że może nie mieć jednorazowo takiej kwoty. W związku z tym próbowałam się z nim skontaktować, aby porozmawiać o możliwościach spłacenia tego. Rozsądnych możliwościach. Pomiędzy opcją "płacisz wszystko od razu i ch*j mnie interesuje z czego" a opcją "nie spłacę, bo nie mam z czego" jest cała gama różnych innych kompromisów i ja jakiś chciałam ustalić. Niestety, tylko ja...

Napisałam wiadomość na messengera w naprawdę grzecznym tonie, że wypadałoby porozmawiać i coś ustalić w tej kwestii. Wiadomość odczytana, reakcji brak. Dzwoniłam kilka razy, nie odbiera. Napisałam kolejna wiadomość, w tonie już wręcz błagalnym - cisza. Kolejna próba dodzwonienia się - j/w, nie odbiera. Lekkie (spore...) wkurzenie z mojej strony zaowocowało krótką wiadomością: "Weź wreszcie odbierz telefon, bo nie chce mi się iść do komornika, to daleko". Cud!!! Oddzwonił po dwóch minutach. Niestety tylko po to, żeby:

- poinformować mnie, że on nie chce się ze mną kłócić;
- zapewne w związku z powyższym zaraz po wygłoszeniu tego zdania zaczął po prostu na mnie krzyczeć;
- oznajmił, że zaległości w alimentach będzie spłacał po 50 zł miesięcznie (!?!?!?!);
- także w ramach "niekłócenia się" zaczął się czepiać moich zarobków, przy czym nie wiem do końca, czy wg niego zarabiam za mało, czy za dużo, bo tego nie raczył sprecyzować;
- rozłączył się.

No sorki, ale 50 zł miesięcznie to jest śmiech na sali. Tak, będę wredna i pójdę z tym do komornika. I nawet go już o tym nie poinformuję, bo nie mam ochoty na kolejna "rozmowę", podczas której on się na mnie po prostu wydziera, na koniec rzucając słuchawką.

A tak na marginesie - parę dni temu Młoda miała imieniny. No miała... tatuś nawet nie zadzwonił...

sprawy_rodzinne

Skomentuj (29) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 155 (187)

#86961

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Od dawna już wkurzają mnie ludzie, którzy nie pilnują swoich dzieci, ale dzisiaj przez jednego niesfornego "bombelka" i jego mamusię o mało nie zeszłam na zawał...

Poszłam z Młodą do parku trampolin trochę poskakać. Tzn. ona skacze, a ja się tam pałętam bez celu - rodzice dzieci do lat 4 wchodzą z dzieckiem na jednym bilecie, rodzice dzieci do 13 lat mogą wejść bez możliwości korzystania z trampolin czy innych atrakcji. Zaraz po przyjściu okazało się, że na pomysł "pójdziemy poskakać" wpadło oprócz nas tak z pół miasta, no ale trudno, przeżyjemy jakoś ten tłok.

Na początku zawsze jest rozgrzewka i krótkie wyjaśnienie zasad tam obowiązujących. A w sumie to jednej, kluczowej zasady - nie wchodzimy na zajętą trampolinę!!! Nieważne, czy to mała, kwadratowa trampolina służąca głównie do podskakiwania góra-dół, czy długa do serii skoków, nie wchodzimy i już. Po rozgrzewce Młoda poskakała gdziekolwiek, czekając na zwolnienie jednej z długich trampolin, które lubi najbardziej. Doczekała się, więc zaczęła skakać swoje ulubione kombinacje. Patrzyłam zarówno na nią, jak i na otoczenie, ze dwa razy zdążyłam ją ostrzec "nie skacz", bo ktoś wbiegł/wskoczył jej na trampolinę, ale w końcu nie zdążyłam zareagować.

Młoda skakała rundak - flik-flac - salto w tył, kiedy wbiegł jej na trampolinę chłopczyk, tak ok. 4-5 lat. Dokładnie w miejsce, gdzie miała wylądować po skoku. Było za późno na jakąkolwiek reakcję, mogłam tylko patrzeć, jak na niego wpada... Na szczęście nie wpadła, wylądowała chyba tuż przed nim, przewrócili się oboje, ale cudem nic poważniejszego się nie stało. Młoda tylko popłakała się ze zdenerwowania i w sumie ze strachu, bo ona doskonale sobie zdaje sprawę z konsekwencji zderzenia wspomożonego impetem skoku. Mamusia chłopca odnalazła się po kilku minutach, ale nie wyglądała na przejętą całą tą sytuacją, no bo przecież nic się nie stało...

Nie, nic się nie stało. Ale mogło się stać. Czy tak trudno zrozumieć, że nie można za bardzo zmienić kierunku lotu w trakcie skoku? Że skaczący rozgląda się PRZED skokiem, czy jest bezpiecznie, ale w trakcie już nie widzi otoczenia, zwłaszcza jak skacze do tyłu? Nie chciałabym widzieć, co będzie, jeśli taki dzieciak wlezie na trampolinę komuś, kto akurat skacze podwójne salto ze śrubą, impet takiego skoku jest ogromny.

Jedynym plusem tej sytuacji był fakt, że Młoda zyskała osobistego "ochroniarza" w osobie jednego z trenerów, stał obok i pilnował, czy nikt nie włazi.

park_trampolin

Skomentuj (17) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 149 (153)

#86706

przez (PW) ·
| Do ulubionych
W temacie psów biegających bez smyczy było już mnóstwo historii. Tak samo jak w temacie ludzi, którym wydaje się, że mogą sobie głaskać czyjegoś psa, bo ładny, bo słodki, bo tak... Ja mam historię "spinającą" oba te tematy.

Wracam sobie z pracy - a więc zmęczona, ale nadal pozytywnie nastawiona do świata - i widzę, ze z naprzeciwka idzie sobie pani z psem. Piękny. Wielki. Czarny (na moje oko, nowofunland). Psies na mój widok energicznie wprawił w ruch swój ogon i obrał kurs zbieżny z moim. Uśmiechnęłam się na ten widok, ale nie zareagowałam. Jako właścicielka psa wiem, że wszelkie interakcje z psem są dozwolone za zgodą jego właściciela, więc moja uwaga była podzielona pomiędzy przepiękne, czarne psisko i jego panią. Co do pani mam mieszane odczucia, bo owszem, uważnie obserwowała swojego psa (bez smyczy), ale tylko na tym poprzestała.

Piękne, czarne psisko podbiegło do mnie, trącając mnie pyskiem w jednoznacznym komunikacie "głaszcz!!!". Oczywiście, że pogłaskałam, wyczochrałam za uszami, opowiadając przy tym dyrdymały typu "no piękny, piękny psies z ciebie, a za uszkiem lubisz? a pod gardziołkiem?" Niestety, sielankę przerwała pani, z wielkim oburzeniem reagując na fakt głaskania jej psa:

- No jak tak można? Co pani się wydaje, że pies to jakieś dobro wspólne, że można go głaskać bez pytania? Ja sobie nie życzę, proszę mi nie demoralizować (???) psa!

Zmęczona po pracy, nie zareagowałam od razu. W sumie to dość długą chwilę wysłuchiwałam, że pies to pies (wstrząsające!), a nie zabawka do głaskania, coś o braku empatii (taaak, bardzo skrzywdziłam psiesa czochrając go za uchem...) i niezrozumieniu potrzeb (nie wiem czyich, bo pani nie sprecyzowała). Kiedy wróciły mi już zdolności logicznego myślenia, zwróciłam pani uwagę, że cała interakcja została zainicjowana przez jej psa, na co uzyskałam nonszalancką odpowiedź:

- No tak, bo on tak reaguje na ludzi, podbiega i domaga się głaskania.

Na moją uwagę, że ja z kolei tak reaguję na psy, które domagają się głaskania, pani prychnęła pogardliwie i wypuściła jadowitą (w jej mniemaniu) strzałę:

- Ale pani powinna być mądrzejsza od psa!

Spokojnie odpowiedziałam:

- Może i powinnam, ale nie odczuwam takiej potrzeby. Wystarczy mi, że jestem mądrzejsza od pani, bo ja też mam psa, i jak nie chcę, żeby ktoś ją głaskał, to po prostu nie pozwalam jej podbiegać do obcych ludzi.

Pani przez moment wyglądała, jakby powietrze nagle stało się bardzo trujące, ja musiałam już iść (autobus nie poczeka), psies dostał jeszcze kilka "głasków".

Kto bardziej piekielny?

w_drodze_do_domu

Skomentuj (14) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 131 (139)

#86769

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historia sprzed tygodnia, teraz dopiero miałam czas, aby opisać.

Po długim czasie doczekałam się wreszcie terminu rozprawy o podwyższenie alimentów. Wezwanie dostałam, załatwiłam wolne w pracy, sprawdziłam autobusy, żeby dojechać na czas, oraz poczytałam sobie, jakie to też wymagania ma mój Sąd Rejonowy odnośnie uczestników rozpraw w czasie pandemii. Standardowo, obowiązkowe maseczki, dezynfekcja rąk i pomiar temperatury przed wejściem, no spoko.

Pierwszy zgrzyt był już w autobusie - mimo iż wybrałam sobie taki, którym powinnam być 20 minut przed czasem (taka "zakładka" czasowa wydawała mi się odpowiednia, przybyć o wiele za wcześnie to też bez sensu), bardzo szybko zorientowałam się, że rozkład rozkładem, ale realnie to ja będę z 5-7 minut przed czasem... Wpatrzona w zegarek, zaciskająca zęby ze złości patrzyłam na kolejne rozkopy, korek, dobiegających pasażerów, na których czekał kierowca i w głowie miałam tylko jedno, mało cenzuralne słowo na literę "k". Na "ostatniej prostej" (czyli już dojeżdżałam do upragnionego przystanku) telefon od mojej przyjaciółki, która była świadkiem na tej sprawie:

- Gdzie jesteś? Nie mogę wejść, stoję na schodach, kiedy będziesz?

- Już dojeżdżam, do 5 minut będę, jak to nie możesz wejść, dlaczego?

- No nie wiem, nie wpuszczają, dobra, czekaj, muszę kończyć, mogę wejść, na razie!

Pełna złych przeczuć wysiadłam z autobusu i prawie biegiem podążyłam w stronę sądu (co było o tyle bez sensu, że normalnym krokiem idzie się tam z przystanku 2 minuty, prawie biegnąc "zaoszczędziłam" może niecałą minutę). Drzwi, potem strome schody, potem następne drzwi. Przed samymi drzwiami ze dwie osoby ze zrezygnowanym wyrazem twarzy. Pytam jednej z nich:

- Można wejść?

- A ja nie wiem, mnie kazali czekać do 12.15, pani niech się zapyta.

No to wchodzę i się pytam. To znaczy czekam, aż będę miała kogo się zapytać, bo po wejściu ujrzałam tylko imponujących rozmiarów zad pana ochroniarza, który z wielkim przejęciem grzebał w stosie papierów położonych na krześle. Na moje grzeczne, acz gromkie "dzień dobry!" nie zareagował w żaden sposób, dalej namiętnie wertował papiery na krzesełku. Wiecie co, mogłam w tym momencie sobie po prostu wejść, on był tak zaaferowany tymi papierami, że za plecami (a raczej za jego wielkim zadem) mogło sobie przedefilować stado słoni, a on by tego nie zauważył. Ale nie, ja chciałam wejść praworządnie, legalnie, więc rzuciłam to nieszczęsne "dzień dobry!" i grzecznie czekałam na reakcję. Po jakiejś minucie (a do rozprawy 5 minut!) doczekałam się:

- Pani tu po co?

- Rozprawa o podwyższenie alimentów, na godz. 12.00, sala nr...

- Wezwanie poproszę!

Ups... Przed oczami stanął mi ten moment, kiedy to wspomniana przyjaciółka dzwoniła do mnie, pytając w której sali jest rozprawa. Wyjęłam wezwanie z torebki, podałam jej nr sali, po czym rzuciłam wezwanie na biurko...

- Nie mam przy sobie.

- To sygnaturę akt poproszę.

No tak, oczywiście, że nauczyłam się jej na pamięć!

- Nie pamiętam sygnatury akt. Mogę panu podać godzinę, nr sali, przeciwko komu sprawa i z czyjego powództwa, moje dane i potwierdzić je dowodem osobistym.

- Wezwanie albo sygnatura akt!

- Nie ma pan spisu rozpraw? Nie mam wezwania, nie pamiętam sygnatury akt...

- Mam wydrukowane wokandy, wezwanie albo sygnatura akt!

Ku*wa. Automat czy debil po prostu? Mimo zdenerwowania cały czas byłam miła i grzeczna i usiłowałam temu panu delikatnie wyjaśnić, że wezwanie jest INFORMACJĄ dla mnie, a nie kwitkiem upoważniającym mnie do wejścia, że mogę mu podać wszelkie inne dane odnośnie zaczynającej się za chwilę (!!!) sprawy, że okażę mu dowód osobisty, nie, pan "wielki zad" zaciął się na słowach "wezwanie albo sygnatura akt" i nie pogadasz. Nauczona setkami historii na Piekielnych rzuciłam ostatecznym argumentem:

- Poproszę o rozmowę z pańskim przełożonym.

Po skwapliwości, z jaką podszedł do mojej prośby, zorientowałam się, że i tak lipa. Miałam rację, pan "kierownik" zmiany również znał tylko słowa "wezwanie albo sygnatura akt", od podwładnego odróżniał się tylko umiejętnością "darcia mordy" w stylu mistrzowskim. Serio, tak jak zazwyczaj nie daję na siebie się wydzierać bez powodu, tak tym razem nie miałam szans, "pan kierownik" przyszedł, wydarł się na mnie, że wezwanie albo sygnatura akt, że takie jest zarządzenie Prezesa i Dyrektora Sądu Rejonowego w ..., że zarządzenie to wisi wydrukowane na zewnątrz, że to moja wina, że go nie znam, po czym nie dając mi dojść do słowa po prostu się zmył.

Wiecie co, zgłupiałam do tego stopnia, że poszłam szukać tej kartki z zarządzeniem, gdzież też ona jest i co dokładnie jest na niej napisane. Na szczęście świeże powietrze otrzeźwiło mnie na tyle, że zdołałam uświadomić sobie, że znalezienie i odczytanie owego zarządzenia nic mi nie da, bo osoby, które mogą mnie wpuścić do sądu, znają tylko słowa "wezwanie lub sygnatura akt". Wezwanie jest w domu, ale sygnatura akt...

Wróciłam. Pan "wielki zad" na mój widok wyraźnie się nastroszył i rzucił:

- A pani gdzie?

- Do informacji, po sygnaturę akt.

- Czekać! Kolejka jest, a pojedynczo można wchodzić!

No to stanęłam sobie w kolejce, dzwoniąc w międzyczasie do przyjaciółki, że gdyby wzywali na sprawę, to ma jakimś cudem ich przekonać, że ja jestem, tylko nie mogę wejść... Po minucie oddzwania mi, rzucając w słuchawkę:

- Przesłałam ci sms-em sygnaturę akt.

Genialne! O tym nie pomyślałam, że ona, będąc już pod salą rozpraw, może sprawdzić sygnaturę akt na wywieszonej wokandzie! Podchodzę znowu do "wielkiego zadu" i z najbardziej jadowitym uśmiechem, na jaki mnie stać, informuję go:

- Sygnatura akt..., proszę mnie wpuścić.

Prychnął, parsknął, sprawdzał milion lat w swoich "magicznych papierkach". Niestety, zgadzało się, więc z miną obrażonej primadonny rzucił "proszę wejść".

Rozprawa na szczęście była opóźniona, więc zdążyłam, jeszcze sporo czekałyśmy. Oczywiście nie omieszkałam zapytać przyjaciółki, jakim cudem ona weszła (bo wezwania też nie miała, po prostu go nie dostała, brawo Poczta Polska!), na co odparła zdziwiona - "normalnie, na dowód". Aha...

Dla tych, którzy zaczną się czepiać, że skoro należało mieć przy sobie wezwanie, aby wejść, to powinnam je mieć - nie, nie należało. Przytoczę kluczowy fragment tego magicznego zarządzenia Prezesa Sądu, na który powoływał się "pan kierownik":

"Na terenie Sądu, oprócz osób w nim pracujących, mogą przebywać wyłącznie osoby:
1)wezwane lub zawiadomione o terminie rozprawy lub posiedzenia oraz te, które wykażą uprawnienia do wzięcia udziału w konkretnej sprawie sądowej, w tym w charakterze publiczności..."

Byłam osobą "wezwaną". Nie musiałam się "legitymować" wezwaniem, moje prawo do wejścia i przebywania w budynku Sądu można było zweryfikować na różne inne sposoby, które zresztą zaproponowałam. Owszem, wezwanie jest najprostszym sposobem zweryfikowania "prawa" wejścia do Sądu, ale nie jedynym. Tak, skarga napisana.

Aha, a temperatury pies z kulawą nogą nam nie zmierzył, mimo, że piękny, wypasiony, elektroniczny termometr leżał na krzesełku obok sterty papierów. Widocznie obsługa tego cuda przerastała możliwości "wielkiego zadu".

sąd

Skomentuj (20) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 147 (169)