Profil użytkownika
Xynthia ♀
Zamieszcza historie od: | 30 sierpnia 2017 - 21:03 |
Ostatnio: | 13 grudnia 2024 - 18:13 |
- Historii na głównej: 149 z 159
- Punktów za historie: 19204
- Komentarzy: 640
- Punktów za komentarze: 4792
Miałam już nic więcej nie dodawać w "psim" temacie, ale po dzisiejszym spacerze po prostu MUSZĘ.
Przed chwilą byłam na wieczornym spacerze z Kruszyną - ale ona akurat w tej historii nie zagrała żadnej roli, boi się psów większych od siebie (czyli prawie wszystkich) i trzyma się od nich z daleka. Nie, główne postacie tej historii to psy Czarny i Rudy, tak je nazwałam sobie dla ułatwienia opisu sytuacji.
Idzie sobie Czarny z panią na spacer - luzem, bez smyczy, ale nie oddala się od pani. Pani też bacznie obserwuje, co pies robi. Z za zakrętu wyłania się Rudy na smyczy, na widok Czarnego szarpie smycz z całej siły, warczy, ujada, wścieka się. Czarny owszem, postawił "szczotę" na grzbiecie i warknął, ale na krótkie "nie wolno!" swojej pani zaczął udawać, że Rudego nie widzi. Pani Rudego krzyczy:
- Proszę wziąć psa na smycz!
Następna krótka komenda "do nogi!" i Czarny grzecznie siedzi przy swej pani, nadal udając, że Rudego wcale tam nie ma. Rudy szczeka i wyrywa się tak, że chyba tylko cudem nie udusił się obrożą, jego pani wrzeszczy jeszcze głośniej:
- No weź pani tego psa na smycz!
Właścicielka Czarnego wzruszyła ramionami, po czym nachyliła się i przypięła psu smycz, co w niczym nie zmieniło sytuacji - Czarny nadal siedział jak przymurowany przy jej nodze, Rudy ciągle wyrywał się i szczekał, a w sumie to już prawie charczał z tej zajadłości, prawie że pianę toczył z pyska.
Właścicielka Rudego:
- Ja zaraz na Straż Miejską zadzwonię, że pani psa bez smyczy puszcza!
Taaa, ja mam tylko jedno pytanie - który z tych psów był pod kontrolą?
Przed chwilą byłam na wieczornym spacerze z Kruszyną - ale ona akurat w tej historii nie zagrała żadnej roli, boi się psów większych od siebie (czyli prawie wszystkich) i trzyma się od nich z daleka. Nie, główne postacie tej historii to psy Czarny i Rudy, tak je nazwałam sobie dla ułatwienia opisu sytuacji.
Idzie sobie Czarny z panią na spacer - luzem, bez smyczy, ale nie oddala się od pani. Pani też bacznie obserwuje, co pies robi. Z za zakrętu wyłania się Rudy na smyczy, na widok Czarnego szarpie smycz z całej siły, warczy, ujada, wścieka się. Czarny owszem, postawił "szczotę" na grzbiecie i warknął, ale na krótkie "nie wolno!" swojej pani zaczął udawać, że Rudego nie widzi. Pani Rudego krzyczy:
- Proszę wziąć psa na smycz!
Następna krótka komenda "do nogi!" i Czarny grzecznie siedzi przy swej pani, nadal udając, że Rudego wcale tam nie ma. Rudy szczeka i wyrywa się tak, że chyba tylko cudem nie udusił się obrożą, jego pani wrzeszczy jeszcze głośniej:
- No weź pani tego psa na smycz!
Właścicielka Czarnego wzruszyła ramionami, po czym nachyliła się i przypięła psu smycz, co w niczym nie zmieniło sytuacji - Czarny nadal siedział jak przymurowany przy jej nodze, Rudy ciągle wyrywał się i szczekał, a w sumie to już prawie charczał z tej zajadłości, prawie że pianę toczył z pyska.
Właścicielka Rudego:
- Ja zaraz na Straż Miejską zadzwonię, że pani psa bez smyczy puszcza!
Taaa, ja mam tylko jedno pytanie - który z tych psów był pod kontrolą?
wieczorny_spacer
Ocena:
157
(175)
Dwa razy w życiu ugryzł mnie pies. No dobra, "ugryzł" to za dużo powiedziane, po prostu złapał zębami za dłoń, bez zaciśnięcia szczęk. I pierwszy z tych przypadków będzie kanwą mojej dzisiejszej historii.
Było to duuużo lat temu, byłam wtedy dzieckiem +/- 10-cioletnim, wracałam do domu? szłam gdzieś? Bez znaczenia dla historii. Idąc, zauważyłam trzech chłopców nieco młodszych ode mnie, których szalenie bawiło rzucanie kamieniami w psa schowanego pod ławką. Krzywdy mu chyba nie zrobili, ławka chroniła go przed kamieniami, podbiegłam i przegoniłam ich. Od razu wyjaśniam - żadne bohaterstwo z mojej strony, mimo że było ich trzech, to były takie czasy, że hasło "wszystko powiem waszym rodzicom" działało jak magiczne zaklęcie. Chłopcy uciekli, ja poszłam dalej, niestety gdy przechodziłam tuż koło ławki, pod którą był schowany pies, coś mi upadło. Klucze, chusteczka, cokolwiek, nie pamiętam już dziś. Schyliłam się aby to podnieść, pies doskoczył i ugryzł.
Rozpętało się coś w rodzaju piekła. Przed chwilą okolica była jak wymarła, tylko pies, chłopcy rzucający w niego kamieniami i ja, teraz nagle okazało się, że wokół jest mnóstwo ludzi - całkiem obcych, dalszych znajomych, bliższych znajomych, sąsiadów... Każdy krzyczał, że łolaboga, pies ugryzł dziecko, rodzice, gdzie rodzice??? Nie wiem, kto zawiadomił moich rodziców, zjawili się dosyć szybko i chyba jako jedyni wykazali się w tym wszystkim rozsądkiem - może dlatego, że od razu obejrzeli moją rękę (dłoń), na której owszem, widniały piękne ślady psich zębów, ale tylko odciśnięte na skórze, bez najmniejszego draśnięcia, przebicia, zadrapania skóry. Pies w zamieszaniu uciekł.
Wyjaśnienie dla osób nie znających się na psach (ci, którzy maja choć trochę pojęcia, mogą sobie darować ten akapit) - wina była ewidentnie moja. Sytuacja z punktu widzenia psa - kilku agresorów (głośnych, hałaśliwych), atakuje, schyla się po coś, podnosi, rzuca (jeśli trafili choć raz, dodatkowe skojarzenie z bólem). Zjawia się następna osoba, jeszcze głośniejsza (no, wydarłam się porządnie na tych gówniarzy), tamci uciekają, ona zostaje. Idzie, jest blisko, coraz bliżej, schyla się jak tamci... Nie dziwię się, pies zapędzony w kozi róg jako jedyne wyjście z sytuacji wybrał atak. Mogłam pomyśleć, a nie uznać, ze jak JA WIEM, że pies już bezpieczny, to on uważa tak samo.
Dlaczego piszę o tym dzisiaj, teraz? Mam wolny dzień i buszuje po necie, na jednym z portali natknęłam się na rzewną historyjkę o tym, jak to ktoś spotkał w deszczowy dzień zmokniętego, bezpańskiego szczeniaczka, chciał być tym cudownym, wspaniałomyślnym wybawcą, przygarnąć biedactwo, zaopiekować się, a szczeniak go UGRYZŁ!!!! I teraz biedny/a autor/ka wyznania musi brać zastrzyki przeciwko wściekliźnie, no taki ten los okrutny. I nikt, ku*wa, nie pomyślał (poczytałam też komentarze), dlaczego szczeniak zwierzęcia od dawna udomowionego zareagował agresją na próbę kontaktu? To nie był mały wilczek, lisek, czy inne dzikie zwierzę. To był pies. Szczeniak. Co go musiało spotkać w jego krótkim życiu, że wyciągnięta w jego kierunku ludzka ręka kojarzy mu się z zagrożeniem?
I drugi powód zamieszczenia tutaj tej historii. Komentarze typu "nie mam psa, nie lubię psów i nie zamierzam wgłębiać się w psią psychikę, chcę się czuć bezpiecznie, a nie zastanawiać się, czy pies mnie zaatakuje, czy nie". Z jednej strony rozumiem i mimo, ze jestem "psiarzem" i właścicielka psa - popieram. Nie bronię tekstów typu "Pimpuś nie gryzie", "on się tylko chce pobawić", "no proszę nie przesadzać, co taki mały piesek panu zrobi". Ale z drugiej strony - ludzie, naprawdę nie chcecie wiedzieć, kiedy pies podbiega do was w celu zabawy (tak, jak najbardziej możecie nie mieć na to ochoty), a kiedy w celu ataku?
Ja nie namawiam nikogo do spędzania długich godzin na studiowaniu niuansów psich zachowań, zdobycie wiedzy typu czy to atak/zaproszenie do zabawy/przelotne zainteresowanie nie wymaga wiele wysiłku. Tak po prostu, dla własnego bezpieczeństwa, żeby wiedzieć, jak zareagować, kiedy biegnie w waszym kierunku pies. Tak, właściciel powinien pilnować psa i nie pozwalać na to. Ale nie żyjemy w świecie idealnym i różne Pimpusie, Perełki i inne takie biegają luzem wchodząc w interakcje z ludźmi, którzy sobie tego nie życzą. Pół biedy, jeśli Pimpuś czy Perełka ma 5 kg żywej wagi, gorzej gdy 50. A kto cierpi? Jeśli człowiek zareaguje bardzo nieodpowiednio, no to on, ale zaraz potem pies. Bo nieodpowiedzialnemu właścicielowi nic nie zrobią (no dobra, mandat zapłaci), a pies zostanie uśpiony bo miał debila, a nie właściciela.
Proszę. Bardzo proszę - poświęćcie chwilkę swojego cennego czasu i zorientujcie się, jakie zachowania psa wskazują na agresję, a jakie nie. To naprawdę nie jest żadna "wiedza tajemna".
P.S. Jak najbardziej wzywać Straż Miejską, kiedy tylko uważacie, że biegający luzem, nie słuchający właściciela pies stwarza dla was zagrożenie.
Było to duuużo lat temu, byłam wtedy dzieckiem +/- 10-cioletnim, wracałam do domu? szłam gdzieś? Bez znaczenia dla historii. Idąc, zauważyłam trzech chłopców nieco młodszych ode mnie, których szalenie bawiło rzucanie kamieniami w psa schowanego pod ławką. Krzywdy mu chyba nie zrobili, ławka chroniła go przed kamieniami, podbiegłam i przegoniłam ich. Od razu wyjaśniam - żadne bohaterstwo z mojej strony, mimo że było ich trzech, to były takie czasy, że hasło "wszystko powiem waszym rodzicom" działało jak magiczne zaklęcie. Chłopcy uciekli, ja poszłam dalej, niestety gdy przechodziłam tuż koło ławki, pod którą był schowany pies, coś mi upadło. Klucze, chusteczka, cokolwiek, nie pamiętam już dziś. Schyliłam się aby to podnieść, pies doskoczył i ugryzł.
Rozpętało się coś w rodzaju piekła. Przed chwilą okolica była jak wymarła, tylko pies, chłopcy rzucający w niego kamieniami i ja, teraz nagle okazało się, że wokół jest mnóstwo ludzi - całkiem obcych, dalszych znajomych, bliższych znajomych, sąsiadów... Każdy krzyczał, że łolaboga, pies ugryzł dziecko, rodzice, gdzie rodzice??? Nie wiem, kto zawiadomił moich rodziców, zjawili się dosyć szybko i chyba jako jedyni wykazali się w tym wszystkim rozsądkiem - może dlatego, że od razu obejrzeli moją rękę (dłoń), na której owszem, widniały piękne ślady psich zębów, ale tylko odciśnięte na skórze, bez najmniejszego draśnięcia, przebicia, zadrapania skóry. Pies w zamieszaniu uciekł.
Wyjaśnienie dla osób nie znających się na psach (ci, którzy maja choć trochę pojęcia, mogą sobie darować ten akapit) - wina była ewidentnie moja. Sytuacja z punktu widzenia psa - kilku agresorów (głośnych, hałaśliwych), atakuje, schyla się po coś, podnosi, rzuca (jeśli trafili choć raz, dodatkowe skojarzenie z bólem). Zjawia się następna osoba, jeszcze głośniejsza (no, wydarłam się porządnie na tych gówniarzy), tamci uciekają, ona zostaje. Idzie, jest blisko, coraz bliżej, schyla się jak tamci... Nie dziwię się, pies zapędzony w kozi róg jako jedyne wyjście z sytuacji wybrał atak. Mogłam pomyśleć, a nie uznać, ze jak JA WIEM, że pies już bezpieczny, to on uważa tak samo.
Dlaczego piszę o tym dzisiaj, teraz? Mam wolny dzień i buszuje po necie, na jednym z portali natknęłam się na rzewną historyjkę o tym, jak to ktoś spotkał w deszczowy dzień zmokniętego, bezpańskiego szczeniaczka, chciał być tym cudownym, wspaniałomyślnym wybawcą, przygarnąć biedactwo, zaopiekować się, a szczeniak go UGRYZŁ!!!! I teraz biedny/a autor/ka wyznania musi brać zastrzyki przeciwko wściekliźnie, no taki ten los okrutny. I nikt, ku*wa, nie pomyślał (poczytałam też komentarze), dlaczego szczeniak zwierzęcia od dawna udomowionego zareagował agresją na próbę kontaktu? To nie był mały wilczek, lisek, czy inne dzikie zwierzę. To był pies. Szczeniak. Co go musiało spotkać w jego krótkim życiu, że wyciągnięta w jego kierunku ludzka ręka kojarzy mu się z zagrożeniem?
I drugi powód zamieszczenia tutaj tej historii. Komentarze typu "nie mam psa, nie lubię psów i nie zamierzam wgłębiać się w psią psychikę, chcę się czuć bezpiecznie, a nie zastanawiać się, czy pies mnie zaatakuje, czy nie". Z jednej strony rozumiem i mimo, ze jestem "psiarzem" i właścicielka psa - popieram. Nie bronię tekstów typu "Pimpuś nie gryzie", "on się tylko chce pobawić", "no proszę nie przesadzać, co taki mały piesek panu zrobi". Ale z drugiej strony - ludzie, naprawdę nie chcecie wiedzieć, kiedy pies podbiega do was w celu zabawy (tak, jak najbardziej możecie nie mieć na to ochoty), a kiedy w celu ataku?
Ja nie namawiam nikogo do spędzania długich godzin na studiowaniu niuansów psich zachowań, zdobycie wiedzy typu czy to atak/zaproszenie do zabawy/przelotne zainteresowanie nie wymaga wiele wysiłku. Tak po prostu, dla własnego bezpieczeństwa, żeby wiedzieć, jak zareagować, kiedy biegnie w waszym kierunku pies. Tak, właściciel powinien pilnować psa i nie pozwalać na to. Ale nie żyjemy w świecie idealnym i różne Pimpusie, Perełki i inne takie biegają luzem wchodząc w interakcje z ludźmi, którzy sobie tego nie życzą. Pół biedy, jeśli Pimpuś czy Perełka ma 5 kg żywej wagi, gorzej gdy 50. A kto cierpi? Jeśli człowiek zareaguje bardzo nieodpowiednio, no to on, ale zaraz potem pies. Bo nieodpowiedzialnemu właścicielowi nic nie zrobią (no dobra, mandat zapłaci), a pies zostanie uśpiony bo miał debila, a nie właściciela.
Proszę. Bardzo proszę - poświęćcie chwilkę swojego cennego czasu i zorientujcie się, jakie zachowania psa wskazują na agresję, a jakie nie. To naprawdę nie jest żadna "wiedza tajemna".
P.S. Jak najbardziej wzywać Straż Miejską, kiedy tylko uważacie, że biegający luzem, nie słuchający właściciela pies stwarza dla was zagrożenie.
relacje _międzygatunkowe
Ocena:
117
(149)
Co należy zrobić, kiedy usłyszysz niepokojące stuknięcie w drzwi? No dobra, może jesteś zmęczona, niewyspana, a wcześniej miałaś niemiłe doświadczenia z dzieciakami sąsiadów walącymi ci w drzwi dla rozrywki... Rozumiem, że wyskakujesz do przedpokoju i otwierasz drzwi na oścież z gotową "przemową", bynajmniej nie powitalną, ale co robisz, gdy widzisz, że owo stuknięcie było spowodowane przez białą laskę kobiety, która usiłuje ogarnąć jakoś najbliższe otoczenie?
No jak to co, drzesz się jeszcze głośniej, a twoim kluczowym argumentem jest to, że "takie ślepe komendy to powinny w domu siedzieć, a nie łazić wszędzie i przeszkadzać normalnym ludziom!". Brawo ty! Kobieta do dzisiaj boi się iść sprawdzić skrzynkę na listy, bo musi przejść koło twoich drzwi, a mieszka w twoim bloku już trzy lata.
Jestem opiekunką osób starszych, a ostatnio pracuję również jako asystent osoby niepełnosprawnej - historia od jednej z moich podopiecznych. Tak, to ja chodzę sprawdzać jej skrzynkę na listy, ona nie pójdzie, chociaż "technicznie" rzecz biorąc, jest to dla niej jak najbardziej wykonalne.
Brawo ty...
No jak to co, drzesz się jeszcze głośniej, a twoim kluczowym argumentem jest to, że "takie ślepe komendy to powinny w domu siedzieć, a nie łazić wszędzie i przeszkadzać normalnym ludziom!". Brawo ty! Kobieta do dzisiaj boi się iść sprawdzić skrzynkę na listy, bo musi przejść koło twoich drzwi, a mieszka w twoim bloku już trzy lata.
Jestem opiekunką osób starszych, a ostatnio pracuję również jako asystent osoby niepełnosprawnej - historia od jednej z moich podopiecznych. Tak, to ja chodzę sprawdzać jej skrzynkę na listy, ona nie pójdzie, chociaż "technicznie" rzecz biorąc, jest to dla niej jak najbardziej wykonalne.
Brawo ty...
relacje _międzyludzkie
Ocena:
168
(176)
Druga historia o "pogryzieniu" mnie przez psa (no tak, mam za dużo wolnego czasu dzisiaj). A historia (+ druga, zasłyszana przeze mnie bezpośrednio po zdarzeniu), ma na celu uświadomienie ludziom, jak bzdurne jest stwierdzenie, że pies "ma to w genach".
Wspominałam w którejś historii o Dino, psie mojego kolegi Krzyśka. Dino był typowym "wielorasowcem", ale teraz, jak wspominam jego wygląd i zachowanie, myślę że miał sporo genów którejś z ras stróżujących. Oczywiście nigdy nie był szkolony, nigdy nie był niczego uczony, a ojciec Krzyśka (czasem ze mną rozmawiał), wręcz z dumą stwierdzał, że z Dina to taka mądra bestia, nikt go tego nie uczył, a na posesję wpuści każdego, nie wypuści nikogo. Średnio mnie to interesowało, chociaż ze dwa-trzy razy Dino wypuścił mnie bez problemów...
Dobra, do rzeczy. Zima była, kupiłam sobie nowe rękawiczki. Po dwóch dniach stwierdziłam, że mi się nie podobają i zamieniłam się z koleżanką na inne- ona nosiła swoje przez dłuższy czas. Akurat byłam u Krzyśka, wyszłam z jego domu i czekałam na niego, myślałam o niebieskich migdałach głaszcząc przy okazji Dino. Machinalnie wyjęłam rękawiczki z kieszeni i naciągnęłam jedną na dłoń- tuż przed psim pyskiem. Efekt łatwy do przewidzenia- pies (mocno terytorialny), "zaatakowany" nagle obcym zapachem, zareagował agresją na źródło tego zapachu, po prostu złapał mnie zębami za rękę. Nie wiem, kto był bardziej zaskoczony, jak już zorientowaliśmy się w tej sytuacji, ale bardziej zawstydzonego psiego pyszczka nie widziałam chyba już nigdy. Co nie zmienia faktu, że ślady psich zębów mocno się odcisnęły na mojej dłoni...
Sytuacja druga. Mój wujek kochał, uwielbiał podhalany (taka polska rasa psa pasterskiego). Zawsze choć jednego miał "na stanie", mimo że mieszkał w centralnej Polsce. Od razu mówię - psom zapewniał odpowiednią ilość ruchu i bodźców, które zazwyczaj mają przy stróżowaniu owiec (to rasa psów pasterskich), dbał o nie i miały u niego odpowiednie warunki. Psy kupował od hodowców, nie z żadnych pseudo hodowli. Jeden z jego podhalanów, mimo że w pełni rasowy i rodowodowy, przejawiał cechy zazwyczaj obce psom pasterskim- duża doza agresji w stosunku do ludzi. Wujek wydał majątek na odpowiednie szkolenie psa, agresja została opanowana i pies był pod pełną kontrolą (Lindy NIGDY nie zaatakował nikogo), posłuszniejszego psa w życiu nie widziałam, ale i tak to był jedyny pies, którego się naprawdę bałam...
A, dobra, zapędziłam się w dygresję (ale chyba ważną), a teraz druga historia. Jak wspominałam, wujek rokrocznie wyjeżdżał w Tatry, zawsze z "aktualnym" psem. Podczas któregoś wyjazdu gospodarz, u którego się zatrzymał, zapytał go, czy mógłby wziąć Lindiego na halę, do pilnowania owiec. "No panocku, przeca to padhalan, rasowy, rodowodowy, on ma to w genach". Nie wiem, jakie zaćmienie na wujka spadło, że się zgodził. Rasowy i rodowodowy podhalan zagryzł owcę, która usiłowała się oddalić od stada. Tak, instynkt zadziałał, nie wolno pozwolić oddalić się owcy, efekt chyba niekoniecznie zadowolił ludzi...
Do czego zmierzam - do bezkrytycznej wiary w stwierdzenie "on ma to w genach". Owszem, pewne rasy psów mają w genach PREDYSPOZYCJE do pewnych zachowań. Natomiast UMIEJĘTNOŚCI już zależą od człowieka- jego właściciela. No proste, jeśli czegoś nie nauczymy psa, to nie będzie tego umiał. Fajnie jest, kiedy w wyborze rasy psa kierujemy się predyspozycjami pewnej rasy, ale jeśli nic więcej (poza wyborem rasy) nie zrobimy w tym kierunku, to może nas spotkać wielkie rozczarowanie. Z psem trzeba pracować, jego nic nie olśni, nie oświeci, nie podpowie mu, jak się zachowywać. On co najwyżej instynktownie wie, CO ma zrobić, ale już nie wie JAK. I potem zdziwienie, że pies pasterski zagryzł owcę, pies stróżujący zagryzł intruza, a piesek "rodzinny" gryzie po kostkach wszystkich, jak leci...
P.S. Pekińczyki nie nadają się na "psy rodzinne". Są egocentrykami i muszą być w centrum uwagi, absolutnie nie nadają się do towarzystwa dzieci, zwłaszcza małych.
P.P.S. Najmniej niebezpieczne dla człowieka są psy tzw. "ras niebezpiecznych", czyli rasy hodowane kiedyś do walk psów. Dlaczego? Te psy nie miały prawa okazać nawet cienia agresji w stosunku do człowieka, podczas walk były przez człowieka rozdzielane, osobniki agresywne wobec ludzi były eliminowane z dalszej hodowli.
Może i wyważam otwarte wrota, może piszę "oczywistą oczywistość", ale jak widzę i słyszę opinie ludzi na temat psów - i to zarówno "psiolubów", jak i tych nie lubiących psów, to mi się kałasznikow sam odbezpiecza... Serio... Taki poziom niezrozumienia zachowań gatunku, koegzystującego z nami od baaardzo dawna, po prostu przeraża.
Wspominałam w którejś historii o Dino, psie mojego kolegi Krzyśka. Dino był typowym "wielorasowcem", ale teraz, jak wspominam jego wygląd i zachowanie, myślę że miał sporo genów którejś z ras stróżujących. Oczywiście nigdy nie był szkolony, nigdy nie był niczego uczony, a ojciec Krzyśka (czasem ze mną rozmawiał), wręcz z dumą stwierdzał, że z Dina to taka mądra bestia, nikt go tego nie uczył, a na posesję wpuści każdego, nie wypuści nikogo. Średnio mnie to interesowało, chociaż ze dwa-trzy razy Dino wypuścił mnie bez problemów...
Dobra, do rzeczy. Zima była, kupiłam sobie nowe rękawiczki. Po dwóch dniach stwierdziłam, że mi się nie podobają i zamieniłam się z koleżanką na inne- ona nosiła swoje przez dłuższy czas. Akurat byłam u Krzyśka, wyszłam z jego domu i czekałam na niego, myślałam o niebieskich migdałach głaszcząc przy okazji Dino. Machinalnie wyjęłam rękawiczki z kieszeni i naciągnęłam jedną na dłoń- tuż przed psim pyskiem. Efekt łatwy do przewidzenia- pies (mocno terytorialny), "zaatakowany" nagle obcym zapachem, zareagował agresją na źródło tego zapachu, po prostu złapał mnie zębami za rękę. Nie wiem, kto był bardziej zaskoczony, jak już zorientowaliśmy się w tej sytuacji, ale bardziej zawstydzonego psiego pyszczka nie widziałam chyba już nigdy. Co nie zmienia faktu, że ślady psich zębów mocno się odcisnęły na mojej dłoni...
Sytuacja druga. Mój wujek kochał, uwielbiał podhalany (taka polska rasa psa pasterskiego). Zawsze choć jednego miał "na stanie", mimo że mieszkał w centralnej Polsce. Od razu mówię - psom zapewniał odpowiednią ilość ruchu i bodźców, które zazwyczaj mają przy stróżowaniu owiec (to rasa psów pasterskich), dbał o nie i miały u niego odpowiednie warunki. Psy kupował od hodowców, nie z żadnych pseudo hodowli. Jeden z jego podhalanów, mimo że w pełni rasowy i rodowodowy, przejawiał cechy zazwyczaj obce psom pasterskim- duża doza agresji w stosunku do ludzi. Wujek wydał majątek na odpowiednie szkolenie psa, agresja została opanowana i pies był pod pełną kontrolą (Lindy NIGDY nie zaatakował nikogo), posłuszniejszego psa w życiu nie widziałam, ale i tak to był jedyny pies, którego się naprawdę bałam...
A, dobra, zapędziłam się w dygresję (ale chyba ważną), a teraz druga historia. Jak wspominałam, wujek rokrocznie wyjeżdżał w Tatry, zawsze z "aktualnym" psem. Podczas któregoś wyjazdu gospodarz, u którego się zatrzymał, zapytał go, czy mógłby wziąć Lindiego na halę, do pilnowania owiec. "No panocku, przeca to padhalan, rasowy, rodowodowy, on ma to w genach". Nie wiem, jakie zaćmienie na wujka spadło, że się zgodził. Rasowy i rodowodowy podhalan zagryzł owcę, która usiłowała się oddalić od stada. Tak, instynkt zadziałał, nie wolno pozwolić oddalić się owcy, efekt chyba niekoniecznie zadowolił ludzi...
Do czego zmierzam - do bezkrytycznej wiary w stwierdzenie "on ma to w genach". Owszem, pewne rasy psów mają w genach PREDYSPOZYCJE do pewnych zachowań. Natomiast UMIEJĘTNOŚCI już zależą od człowieka- jego właściciela. No proste, jeśli czegoś nie nauczymy psa, to nie będzie tego umiał. Fajnie jest, kiedy w wyborze rasy psa kierujemy się predyspozycjami pewnej rasy, ale jeśli nic więcej (poza wyborem rasy) nie zrobimy w tym kierunku, to może nas spotkać wielkie rozczarowanie. Z psem trzeba pracować, jego nic nie olśni, nie oświeci, nie podpowie mu, jak się zachowywać. On co najwyżej instynktownie wie, CO ma zrobić, ale już nie wie JAK. I potem zdziwienie, że pies pasterski zagryzł owcę, pies stróżujący zagryzł intruza, a piesek "rodzinny" gryzie po kostkach wszystkich, jak leci...
P.S. Pekińczyki nie nadają się na "psy rodzinne". Są egocentrykami i muszą być w centrum uwagi, absolutnie nie nadają się do towarzystwa dzieci, zwłaszcza małych.
P.P.S. Najmniej niebezpieczne dla człowieka są psy tzw. "ras niebezpiecznych", czyli rasy hodowane kiedyś do walk psów. Dlaczego? Te psy nie miały prawa okazać nawet cienia agresji w stosunku do człowieka, podczas walk były przez człowieka rozdzielane, osobniki agresywne wobec ludzi były eliminowane z dalszej hodowli.
Może i wyważam otwarte wrota, może piszę "oczywistą oczywistość", ale jak widzę i słyszę opinie ludzi na temat psów - i to zarówno "psiolubów", jak i tych nie lubiących psów, to mi się kałasznikow sam odbezpiecza... Serio... Taki poziom niezrozumienia zachowań gatunku, koegzystującego z nami od baaardzo dawna, po prostu przeraża.
relacje_międzygatunkowe
Ocena:
136
(160)
Historia użytkownika Painkiller spowodowała, że postanowiłam się przyznać do winy. Tak, ja też jestem piekielna. A ściślej rzecz biorąc, piekielnie głupia.
Pracuję jako opiekunka w Domu Pomocy Społecznej. Praca ciężka i niewdzięczna, ale lubię ją. I, tak jak pisał Painkiller, jakiś dziwny kult ciężkiej pracy fizycznej wisi jak widmo i nad nami...
Podopiecznych mamy różnych, niektórzy leżący i wymagający kompleksowej opieki. Kąpiel minimum raz w tygodniu, co robimy, gdy trzeba wykąpać osobę leżącą? No jak to co, dwójka opiekunów i na "trzy-czte-ry" podopieczny wzięty pod ramiona zostaje przesadzony z łóżka na wózek kąpielowy... Kąpiemy, golimy (mężczyzn), podcinamy włosy, obcinamy paznokcie, po czym znowu "trzy-czte-ry" i z powrotem z wózka kąpielowego na łóżko.
Piekielność? Na wyposażeniu DPS-u jest tzw. dźwig, przyrząd przydatny i tak prosty w obsłudze, że orangutan dałby radę. Ale nie, my się będziemy szarpać z podopiecznym, bo przesadzenie na "trzy-czte-ry" to dwie minuty, użycie dźwigu to ok. 10 minut. A tu przecież nie ma czasu, dwóch opiekunów na zmianie, a osób do wykąpania 10-12, szybciej, bo nie zdążymy!
Piekielność konkretna - jedna z opiekunek, Kamila, przez takie "trzy-czte-ry" załatwiła sobie kręgosłup i o mało nie straciła pracy. Proste pytanie ze strony ówczesnej dyrekcji - dlaczego nie użyła pani dźwigu? DPS jest "kryty", odpowiedni sprzęt jest, jedyny plus był taki, że pracownika na L4 nie można zwolnić, całe procesje współpracowników do dyrekcji dały taki efekt, że Kamila pozostała na swoim stanowisku, oczywiście z całą listą rzeczy, których jej nie wolno robić (umiarkowany stopień niepełnosprawności, jakby kto pytał...).
Piekielność końcowa - dźwig nadal jest. I nadal dźwigamy podopiecznych na "trzy-czte-ry", bo nie ma czasu, bo nas tak mało, a tak dużo roboty. A jak ktoś zaproponuje "weźmy dźwig", to najpewniej usłyszy komentarz, że mu się robić nie chce, co to za problem "uszarpać się" z jednym, drugim, piątym podopiecznym...
Przyznaję się - piekielnie głupia jestem ja, bo też robię to na "trzy-czte-ry". No dobra, robiłam, dopóki tego nie odczułam w plecach. Ale po pewnym poranku, kiedy nie mogłam wstać z łóżka, grzecznie ripostuję, że jak wynajdą wymienne kręgosłupy, to będę dźwigać do oporu, ale na razie to idę po dźwig. No i jestem tą, której się "nie chce pracować".
P.S. Mechanizm podnoszący łóżka też wg niektórych jest kompletnie niepotrzebnym gadżetem, no ja tam wolę podnieść sobie to łóżko na odpowiednią wysokość, zanim się wezmę za toaletę podopiecznego... Ktoś, kto tego nie zrobi, zaoszczędzi całą minutę - ja tam wolę zaoszczędzić swój kręgosłup.
P.P.S. Tak, wiem, że nie dźwiga się niczego "z pleców" tylko "z nóg", ale to nic nie daje, plecy i tak bolą. Nie ma pozycji nieobciążającej kręgosłupa, są tylko takie, które go obciążają mniej.
Pracuję jako opiekunka w Domu Pomocy Społecznej. Praca ciężka i niewdzięczna, ale lubię ją. I, tak jak pisał Painkiller, jakiś dziwny kult ciężkiej pracy fizycznej wisi jak widmo i nad nami...
Podopiecznych mamy różnych, niektórzy leżący i wymagający kompleksowej opieki. Kąpiel minimum raz w tygodniu, co robimy, gdy trzeba wykąpać osobę leżącą? No jak to co, dwójka opiekunów i na "trzy-czte-ry" podopieczny wzięty pod ramiona zostaje przesadzony z łóżka na wózek kąpielowy... Kąpiemy, golimy (mężczyzn), podcinamy włosy, obcinamy paznokcie, po czym znowu "trzy-czte-ry" i z powrotem z wózka kąpielowego na łóżko.
Piekielność? Na wyposażeniu DPS-u jest tzw. dźwig, przyrząd przydatny i tak prosty w obsłudze, że orangutan dałby radę. Ale nie, my się będziemy szarpać z podopiecznym, bo przesadzenie na "trzy-czte-ry" to dwie minuty, użycie dźwigu to ok. 10 minut. A tu przecież nie ma czasu, dwóch opiekunów na zmianie, a osób do wykąpania 10-12, szybciej, bo nie zdążymy!
Piekielność konkretna - jedna z opiekunek, Kamila, przez takie "trzy-czte-ry" załatwiła sobie kręgosłup i o mało nie straciła pracy. Proste pytanie ze strony ówczesnej dyrekcji - dlaczego nie użyła pani dźwigu? DPS jest "kryty", odpowiedni sprzęt jest, jedyny plus był taki, że pracownika na L4 nie można zwolnić, całe procesje współpracowników do dyrekcji dały taki efekt, że Kamila pozostała na swoim stanowisku, oczywiście z całą listą rzeczy, których jej nie wolno robić (umiarkowany stopień niepełnosprawności, jakby kto pytał...).
Piekielność końcowa - dźwig nadal jest. I nadal dźwigamy podopiecznych na "trzy-czte-ry", bo nie ma czasu, bo nas tak mało, a tak dużo roboty. A jak ktoś zaproponuje "weźmy dźwig", to najpewniej usłyszy komentarz, że mu się robić nie chce, co to za problem "uszarpać się" z jednym, drugim, piątym podopiecznym...
Przyznaję się - piekielnie głupia jestem ja, bo też robię to na "trzy-czte-ry". No dobra, robiłam, dopóki tego nie odczułam w plecach. Ale po pewnym poranku, kiedy nie mogłam wstać z łóżka, grzecznie ripostuję, że jak wynajdą wymienne kręgosłupy, to będę dźwigać do oporu, ale na razie to idę po dźwig. No i jestem tą, której się "nie chce pracować".
P.S. Mechanizm podnoszący łóżka też wg niektórych jest kompletnie niepotrzebnym gadżetem, no ja tam wolę podnieść sobie to łóżko na odpowiednią wysokość, zanim się wezmę za toaletę podopiecznego... Ktoś, kto tego nie zrobi, zaoszczędzi całą minutę - ja tam wolę zaoszczędzić swój kręgosłup.
P.P.S. Tak, wiem, że nie dźwiga się niczego "z pleców" tylko "z nóg", ale to nic nie daje, plecy i tak bolą. Nie ma pozycji nieobciążającej kręgosłupa, są tylko takie, które go obciążają mniej.
DPS
Ocena:
175
(189)
Pewnie zaraz zbiorę mnóstwo komentarzy "jak można zapomnieć o kupoworkach, idąc z psem na spacer", no ale zapomniałam. Po prostu wzięłam pierwszą-lepszą bluzę z wieszaka, kupoworki były w kieszeni tej drugiej. Zorientowałam się już w sporej odległości od domu, przez chwilę zastanawiałam się, czy opłaca się wracać, bo Kruszyna "dwójeczkę" załatwia zazwyczaj o innej porze dnia, miałam nadzieję, że tak będzie i tym razem. Niestety, nadzieja prysnęła jak bańka mydlana w momencie kiedy psica zaczęła kręcić charakterystyczne kółeczka na trawniku...
Stoję zrezygnowana, beznadziejnie przeszukuję kieszenie i intensywnie myślę, co robić??? Opcję "za chwilę wrócę i posprzątam" zostawiłam sobie jako rozwiązanie ostateczne, rozglądam się rozpaczliwie w poszukiwaniu czegokolwiek, co mogłoby mi posłużyć do uprzątnięcia produktów przemiany materii i jest! Śmieć, no niejeden na trawniku, ale jeden nadawał się idealnie - mała, zmięta torebka foliowa. Super, Kruszyna akurat skończyła, więc ruszam dziarskim krokiem w kierunku śmietka, czyli kierunku odwrotnym od psiej kupy. Wtedy za plecami słyszę karcący głos:
- Halo, proszę pani, proszę posprzątać po psie!
Bardzo grzecznie, no bo kobieta ma rację (skąd mogła wiedzieć, że idę po śmietek, a nie oddalam się beztrosko) odpowiadam:
- Oczywiście, że posprzątam.
- No co za ludzie! Jak nie przypilnujesz, to nie posprzątają! Zas*rane te trawniki jak nie wiem. Brud i syf na tym osiedlu!
Jej perora była dłuższa, ale dokładnie w tym stylu, więc nie będę jej całej przytaczać. Na koniec pani (chyba zmęczona przemową) wyciągnęła z torebki paczkę papierosów, otworzyła ją, po czym pozostałe po tej czynności śmietki rzuciła na trawnik...
Za to też pewnie zbiorę od Piekielnych ochrzan, ale nic nie powiedziałam, naprawdę mnie zatkało. Za duży przeskok od poczucia winy (no bo zapomniałam tych kupoworków) do zderzenia z hipokryzją tej pani. A kosz na śmieci był w zasięgu wzroku.
Stoję zrezygnowana, beznadziejnie przeszukuję kieszenie i intensywnie myślę, co robić??? Opcję "za chwilę wrócę i posprzątam" zostawiłam sobie jako rozwiązanie ostateczne, rozglądam się rozpaczliwie w poszukiwaniu czegokolwiek, co mogłoby mi posłużyć do uprzątnięcia produktów przemiany materii i jest! Śmieć, no niejeden na trawniku, ale jeden nadawał się idealnie - mała, zmięta torebka foliowa. Super, Kruszyna akurat skończyła, więc ruszam dziarskim krokiem w kierunku śmietka, czyli kierunku odwrotnym od psiej kupy. Wtedy za plecami słyszę karcący głos:
- Halo, proszę pani, proszę posprzątać po psie!
Bardzo grzecznie, no bo kobieta ma rację (skąd mogła wiedzieć, że idę po śmietek, a nie oddalam się beztrosko) odpowiadam:
- Oczywiście, że posprzątam.
- No co za ludzie! Jak nie przypilnujesz, to nie posprzątają! Zas*rane te trawniki jak nie wiem. Brud i syf na tym osiedlu!
Jej perora była dłuższa, ale dokładnie w tym stylu, więc nie będę jej całej przytaczać. Na koniec pani (chyba zmęczona przemową) wyciągnęła z torebki paczkę papierosów, otworzyła ją, po czym pozostałe po tej czynności śmietki rzuciła na trawnik...
Za to też pewnie zbiorę od Piekielnych ochrzan, ale nic nie powiedziałam, naprawdę mnie zatkało. Za duży przeskok od poczucia winy (no bo zapomniałam tych kupoworków) do zderzenia z hipokryzją tej pani. A kosz na śmieci był w zasięgu wzroku.
osiedle
Ocena:
126
(150)
Rzucam palenie. Reakcje otoczenia? No zazwyczaj "to super, ale wiesz..." Oto lista tych "ale wiesz":
"Jak rzucasz? A, tabletki bierzesz... Ale wiesz, z tabletkami to się nie liczy." Kurczę, no nie wiedziałam. W ogóle nie pamiętam momentu, w którym zdecydowałam się wziąć udział w konkursie na najbardziej hardcorowe rzucenie palenia, raczej wydawało mi się, że po prostu chcę nie palić.
"A jakie tabletki? ABC? Ale wiesz, one są kiepskie, sąsiadki wujka kolegi brat je brał i nie rzucił, weź kup lepiej XYZ, one są lepsze." Po trzecim takim tekście odechciało mi się tłumaczyć, że tabletki ABC, XYZ i jeszcze parę innych mają dokładnie taki sam skład.
"Tabletki bierzesz??? Łojezusmario, ale ty wiesz, jakie one są szkodliwe?" Hmm... Bardziej niż palenie?
"Długo paliłaś? Ooo, XX lat? Ale wiesz, to ty na pewno nie rzucisz." No dzięki.
"Dlaczego zdecydowałaś się rzucić? Masz rację, szkoda pieniędzy, ale wiesz że finansowa motywacja jest nic nie warta?" Och, naprawdę? To już lecę wymyślać "ambitniejszą" motywację.
Kurczę, gdybym była memem, to miałabym podpis: "rzucanie palenia- robisz to źle". A ja głupia myślałam, że liczy się efekt...
"Jak rzucasz? A, tabletki bierzesz... Ale wiesz, z tabletkami to się nie liczy." Kurczę, no nie wiedziałam. W ogóle nie pamiętam momentu, w którym zdecydowałam się wziąć udział w konkursie na najbardziej hardcorowe rzucenie palenia, raczej wydawało mi się, że po prostu chcę nie palić.
"A jakie tabletki? ABC? Ale wiesz, one są kiepskie, sąsiadki wujka kolegi brat je brał i nie rzucił, weź kup lepiej XYZ, one są lepsze." Po trzecim takim tekście odechciało mi się tłumaczyć, że tabletki ABC, XYZ i jeszcze parę innych mają dokładnie taki sam skład.
"Tabletki bierzesz??? Łojezusmario, ale ty wiesz, jakie one są szkodliwe?" Hmm... Bardziej niż palenie?
"Długo paliłaś? Ooo, XX lat? Ale wiesz, to ty na pewno nie rzucisz." No dzięki.
"Dlaczego zdecydowałaś się rzucić? Masz rację, szkoda pieniędzy, ale wiesz że finansowa motywacja jest nic nie warta?" Och, naprawdę? To już lecę wymyślać "ambitniejszą" motywację.
Kurczę, gdybym była memem, to miałabym podpis: "rzucanie palenia- robisz to źle". A ja głupia myślałam, że liczy się efekt...
relacje_międzyludzkie
Ocena:
197
(209)
Uprzejmie informuję, że celem tej historii nie było wywołanie gó*noburzy pt. "czy zakaz jedzenia w miejscach publicznych jest sensowny". Historia jest o "równych i równiejszych" i nawet nie chodzi w niej o naszych kochanych decydentów (też jestem przeciwna polityce na tym portalu), tylko o najzwyklejszych ludzi, różnie traktowanych.
Byłam wczoraj z Młodą w galerii handlowej (pilnie nowych spodni potrzebowała), po zakupach przycupnęłyśmy na chwilę na murku przy fontannie- takie ogólnie wykorzystywane miejsce na odpoczynek. Ponieważ zaraz obok jest lodziarnia (cukiernia/ kawiarnia? nie wiem, lokal, który głównie słynie z lodów, podobno najlepszych w mieście), murek był w dużej części zajęty przez osoby spożywające lody- lodziarnia jest czynna, ale sprzedaje tylko "na wynos", nie wolno siadać przy stolikach.
Chwilę po tym, jak usiadłyśmy na murku, niedaleko nas usiedli chłopak z dziewczyną z papierową torebką z "zaopatrzeniem" z fast foodu. Usiedli, otworzyli torbę, zaczęli jeść... No właśnie nie zaczęli, bo nagle zmaterializował się przed nimi ochroniarz. Z dużym trudem przytargał tablicę, która zazwyczaj stoi tuż przy wejściu i kazał im przeczytać. Ponieważ byłam blisko, też odruchowo przeczytałam i też nie wiedziałam, o co mu chodzi, ponieważ pierwsze zdanie na owej tablicy oznajmiało o konieczności zachowania odstępu 2m od innych osób.
Chłopak (autentycznie zdziwiony):
- Mnie się wydaje, że my jesteśmy 2m od innych osób...
Ochroniarz (z wyższością):
- Następne zdanie!
No tak... Coś o zakazie spożywania posiłków na terenie galerii... Chłopak popatrzył w prawo, popatrzył w lewo i ze zdziwieniem stwierdził:
- Ale tu wszyscy siedzą i jedzą.
Na co ochroniarz tonem wygłaszania prawdy objawionej:
- Inni jedzą lody!!!
Chłopaka na chwile zatkało (mnie zresztą też, ale ja nie musiałam brać udziału w tej dyskusji), po kilku głębszych oddechach zapytał grzecznie:
- A przepraszam, to lody je się jakoś inaczej? Bo nie rozumiem?
Niestety, ochroniarz był tylko w stanie wskazywać napis na tablicy zabraniający spożywania posiłków na terenie galerii, chłopak został zmitygowany przez dziewczynę ("chodźmy stąd, nie chcę kłopotów, zjemy na zewnątrz"), ja nie byłam stroną w tym sporze, więc pozostałam z nierozwiązanym dylematem, może Piekielni pomogą:
Czym różni się spożywanie lodów od spożywania hamburgera i frytek? Oprócz oczywistych różnic smakowych?
Byłam wczoraj z Młodą w galerii handlowej (pilnie nowych spodni potrzebowała), po zakupach przycupnęłyśmy na chwilę na murku przy fontannie- takie ogólnie wykorzystywane miejsce na odpoczynek. Ponieważ zaraz obok jest lodziarnia (cukiernia/ kawiarnia? nie wiem, lokal, który głównie słynie z lodów, podobno najlepszych w mieście), murek był w dużej części zajęty przez osoby spożywające lody- lodziarnia jest czynna, ale sprzedaje tylko "na wynos", nie wolno siadać przy stolikach.
Chwilę po tym, jak usiadłyśmy na murku, niedaleko nas usiedli chłopak z dziewczyną z papierową torebką z "zaopatrzeniem" z fast foodu. Usiedli, otworzyli torbę, zaczęli jeść... No właśnie nie zaczęli, bo nagle zmaterializował się przed nimi ochroniarz. Z dużym trudem przytargał tablicę, która zazwyczaj stoi tuż przy wejściu i kazał im przeczytać. Ponieważ byłam blisko, też odruchowo przeczytałam i też nie wiedziałam, o co mu chodzi, ponieważ pierwsze zdanie na owej tablicy oznajmiało o konieczności zachowania odstępu 2m od innych osób.
Chłopak (autentycznie zdziwiony):
- Mnie się wydaje, że my jesteśmy 2m od innych osób...
Ochroniarz (z wyższością):
- Następne zdanie!
No tak... Coś o zakazie spożywania posiłków na terenie galerii... Chłopak popatrzył w prawo, popatrzył w lewo i ze zdziwieniem stwierdził:
- Ale tu wszyscy siedzą i jedzą.
Na co ochroniarz tonem wygłaszania prawdy objawionej:
- Inni jedzą lody!!!
Chłopaka na chwile zatkało (mnie zresztą też, ale ja nie musiałam brać udziału w tej dyskusji), po kilku głębszych oddechach zapytał grzecznie:
- A przepraszam, to lody je się jakoś inaczej? Bo nie rozumiem?
Niestety, ochroniarz był tylko w stanie wskazywać napis na tablicy zabraniający spożywania posiłków na terenie galerii, chłopak został zmitygowany przez dziewczynę ("chodźmy stąd, nie chcę kłopotów, zjemy na zewnątrz"), ja nie byłam stroną w tym sporze, więc pozostałam z nierozwiązanym dylematem, może Piekielni pomogą:
Czym różni się spożywanie lodów od spożywania hamburgera i frytek? Oprócz oczywistych różnic smakowych?
galeria_handlowa
Ocena:
167
(185)
Było ostatnio parę historii o niewłaściwych relacjach rodzinnych na linii rodzice-dziecko, wtedy przypomniała mi się historia mojego kumpla, teraz wrzucam.
Dorośli byliśmy, albo prawie-że-dorośli, ot grupka młodzieży w okolicach 18-go roku życia. Lubiliśmy się, kumplowaliśmy się, spędzaliśmy razem czas, ale nie wnikaliśmy "jak kto ma w domu", chyba ze ktoś chciał się pożalić. Krzysiek nie chciał. Krzysiek po prostu nigdy nie zapraszał nikogo do siebie, co przyjmowaliśmy tak samo naturalnie jak to, że u Maćka można było przesiadywać godzinami, a u Kamili na jej hasło "dobra, wychodzimy" zmywaliśmy się bez pytania o przyczyny.
Ale któregoś dnia Krzysiek zaprosił mnie do siebie. Zaproszenie było podyktowane głównie warunkami atmosferycznymi, po prostu przepotwornie lało, wracaliśmy skądś razem i w połowie drogi do mojego przystanku Krzysiek powiedział:
- Ja tu mieszkam, chodź, osuszysz się trochę i ogrzejesz, może ten deszcz przejdzie, zanim będziesz musiała iść.
Weszłam. Nie pytałam, nie komentowałam, nie okazywałam zdziwienia, może dlatego potem zostałam jeszcze parę razy zaproszona. Moje obserwacje z tych wizyt (pewne rzeczy uświadomiłam sobie dopiero po latach):
Warunki mieszkaniowe - domek jednorodzinny, nie żadna willa, ot normalny dobrobyt bez przepychu. Z wyjątkiem pokoju Krzyśka. Stare, zniszczone, rozwalające się meble, wypłowiały i poprzecierany dywan na podłodze, sprane firanki i wypłowiałe zasłonki w oknach. Ale czyściutko i schludnie. Natomiast pokój jego brata -tak, Krzysiek miał brata tak z 5-6 lat młodszego - to był full wypas. Weszłam tam (weszliśmy) na wyraźne zaproszenie Marka (brata), po prostu Krzysiek brzdąkał coś na starym, rozstrojonym pianinie (stojącym w takim niby-salonie), Marek wychylił się ze swojego pokoju i powiedział:
- Zostaw to pudło, chcesz pograć, to chodź tutaj.
No to weszliśmy, Krzysiek od razu podszedł do keyboardu (na tamte czasy to była super droga nowość), ja usiadłam i słuchałam jak gra. Owszem, zarejestrowałam nowiusieńkie meble (fuj, brzydkie, nie chciałabym takich!), puszysty dywan na podłodze, najnowszy model wieży (phi, mam podobną) i ogromną kolekcje płyt i kaset (co za szajsu on słucha!). Jakby ktoś chciał to skomentować - tak, byłam rozpieszczoną nastolatką, przynajmniej w tym sensie, że z rzeczy materialnych dostawałam to, co chciałam.
Zapytałam Marka, czy często gra na tym keyboardzie, dzieciak zrobił oczy jak pięć złotych i stwierdził:
- No co ty, mnie to w ogóle nie interesuje, ja nie mam słuchu, ale jak starych nie ma w domu, to Krzysiek sobie pogra, on to lubi.
Aha...
Jedzenie. Generalnie w domu jedzenie było dla Marka, przynajmniej zawsze, jak Krzysiek próbował coś zjeść, słyszał "zostaw, to dla Marka!". Jako gość (i to gość "gorszej kategorii", o tym za chwilę), po kuchni się raczej nie pałętałam, ale odgłosy stamtąd dochodziły. Z tego co wiem, jeśli Krzysiek nie zdążył na obiad, to go po prostu nie jadł. Zrobienie sobie kanapki na śniadanie/kolację też graniczyło z cudem, bo wtedy materializowała się przy nim matka, wyrywając mu z rąk to, czego jej zdaniem nie powinien brać. Jedna sytuację znam z jego relacji - naprawdę, tak jak wspomniałam wcześniej, Krzysiek nigdy się nie żalił, ale wtedy chyba coś w nim pękło - poszedł do kuchni napić się czegoś, nalał sobie szklankę kompotu, upił z niej może łyk, kiedy weszła jego matka, wyjęła mu tę szklankę z kompotem z ręki, wylała kompot do zlewu, po czym bez słowa wyszła...
Goście. Nie było zakazu przyprowadzania gości, ale goście Krzyśka zawsze byli "gorszej kategorii". No dobra, to delikatnie powiedziane, lepiej wprost - do Krzyśka na pewno przychodzili tylko wykolejeńcy, patologia, narkomani albo alkoholicy, a dziewczyny to puszczalskie albo nawet wręcz zawodowe ku*wy. Najchętniej matka poszczułaby ich psem, no niestety w przepięknym Dino (w typie mocno przerośniętego podhalana) zakochałam się od pierwszej wizyty z wzajemnością, zanim weszłam, parę minut musiałam poświęcić na głaskanie, mizianie, czochranie ogromnego i baaardzo groźnego psiesa... A jedyny gość Marka (chyba kolega z klasy), musiał grzecznie czekać za furtką, aż gdzieś zamkną Dina, bo inaczej by nie wszedł, nie wiem czemu Dino bardzo chciał wypróbować na nim uścisk swojej potężnej szczęki.
Nie wiem, dlaczego matka tak odmiennie traktowała swoje dzieci. Może Krzysiek był "wpadką", popsuł jej jakieś plany życiowe, a dopiero Marek był tym zaplanowanym, upragnionym dzieckiem? Co ciekawe, relacje miedzy braćmi były dobre, pewien dystans wynikał raczej z różnicy wieku, a nie z różnicy traktowania ich przez rodziców.
Puenty nie ma. Taka tam historyjka z dawnych lat...
Dorośli byliśmy, albo prawie-że-dorośli, ot grupka młodzieży w okolicach 18-go roku życia. Lubiliśmy się, kumplowaliśmy się, spędzaliśmy razem czas, ale nie wnikaliśmy "jak kto ma w domu", chyba ze ktoś chciał się pożalić. Krzysiek nie chciał. Krzysiek po prostu nigdy nie zapraszał nikogo do siebie, co przyjmowaliśmy tak samo naturalnie jak to, że u Maćka można było przesiadywać godzinami, a u Kamili na jej hasło "dobra, wychodzimy" zmywaliśmy się bez pytania o przyczyny.
Ale któregoś dnia Krzysiek zaprosił mnie do siebie. Zaproszenie było podyktowane głównie warunkami atmosferycznymi, po prostu przepotwornie lało, wracaliśmy skądś razem i w połowie drogi do mojego przystanku Krzysiek powiedział:
- Ja tu mieszkam, chodź, osuszysz się trochę i ogrzejesz, może ten deszcz przejdzie, zanim będziesz musiała iść.
Weszłam. Nie pytałam, nie komentowałam, nie okazywałam zdziwienia, może dlatego potem zostałam jeszcze parę razy zaproszona. Moje obserwacje z tych wizyt (pewne rzeczy uświadomiłam sobie dopiero po latach):
Warunki mieszkaniowe - domek jednorodzinny, nie żadna willa, ot normalny dobrobyt bez przepychu. Z wyjątkiem pokoju Krzyśka. Stare, zniszczone, rozwalające się meble, wypłowiały i poprzecierany dywan na podłodze, sprane firanki i wypłowiałe zasłonki w oknach. Ale czyściutko i schludnie. Natomiast pokój jego brata -tak, Krzysiek miał brata tak z 5-6 lat młodszego - to był full wypas. Weszłam tam (weszliśmy) na wyraźne zaproszenie Marka (brata), po prostu Krzysiek brzdąkał coś na starym, rozstrojonym pianinie (stojącym w takim niby-salonie), Marek wychylił się ze swojego pokoju i powiedział:
- Zostaw to pudło, chcesz pograć, to chodź tutaj.
No to weszliśmy, Krzysiek od razu podszedł do keyboardu (na tamte czasy to była super droga nowość), ja usiadłam i słuchałam jak gra. Owszem, zarejestrowałam nowiusieńkie meble (fuj, brzydkie, nie chciałabym takich!), puszysty dywan na podłodze, najnowszy model wieży (phi, mam podobną) i ogromną kolekcje płyt i kaset (co za szajsu on słucha!). Jakby ktoś chciał to skomentować - tak, byłam rozpieszczoną nastolatką, przynajmniej w tym sensie, że z rzeczy materialnych dostawałam to, co chciałam.
Zapytałam Marka, czy często gra na tym keyboardzie, dzieciak zrobił oczy jak pięć złotych i stwierdził:
- No co ty, mnie to w ogóle nie interesuje, ja nie mam słuchu, ale jak starych nie ma w domu, to Krzysiek sobie pogra, on to lubi.
Aha...
Jedzenie. Generalnie w domu jedzenie było dla Marka, przynajmniej zawsze, jak Krzysiek próbował coś zjeść, słyszał "zostaw, to dla Marka!". Jako gość (i to gość "gorszej kategorii", o tym za chwilę), po kuchni się raczej nie pałętałam, ale odgłosy stamtąd dochodziły. Z tego co wiem, jeśli Krzysiek nie zdążył na obiad, to go po prostu nie jadł. Zrobienie sobie kanapki na śniadanie/kolację też graniczyło z cudem, bo wtedy materializowała się przy nim matka, wyrywając mu z rąk to, czego jej zdaniem nie powinien brać. Jedna sytuację znam z jego relacji - naprawdę, tak jak wspomniałam wcześniej, Krzysiek nigdy się nie żalił, ale wtedy chyba coś w nim pękło - poszedł do kuchni napić się czegoś, nalał sobie szklankę kompotu, upił z niej może łyk, kiedy weszła jego matka, wyjęła mu tę szklankę z kompotem z ręki, wylała kompot do zlewu, po czym bez słowa wyszła...
Goście. Nie było zakazu przyprowadzania gości, ale goście Krzyśka zawsze byli "gorszej kategorii". No dobra, to delikatnie powiedziane, lepiej wprost - do Krzyśka na pewno przychodzili tylko wykolejeńcy, patologia, narkomani albo alkoholicy, a dziewczyny to puszczalskie albo nawet wręcz zawodowe ku*wy. Najchętniej matka poszczułaby ich psem, no niestety w przepięknym Dino (w typie mocno przerośniętego podhalana) zakochałam się od pierwszej wizyty z wzajemnością, zanim weszłam, parę minut musiałam poświęcić na głaskanie, mizianie, czochranie ogromnego i baaardzo groźnego psiesa... A jedyny gość Marka (chyba kolega z klasy), musiał grzecznie czekać za furtką, aż gdzieś zamkną Dina, bo inaczej by nie wszedł, nie wiem czemu Dino bardzo chciał wypróbować na nim uścisk swojej potężnej szczęki.
Nie wiem, dlaczego matka tak odmiennie traktowała swoje dzieci. Może Krzysiek był "wpadką", popsuł jej jakieś plany życiowe, a dopiero Marek był tym zaplanowanym, upragnionym dzieckiem? Co ciekawe, relacje miedzy braćmi były dobre, pewien dystans wynikał raczej z różnicy wieku, a nie z różnicy traktowania ich przez rodziców.
Puenty nie ma. Taka tam historyjka z dawnych lat...
relacje_rodzinne
Ocena:
179
(183)
Niewiele brakowało, a byłaby to moja historia, a nie mojej znajomej. Lenistwo jest czasem przydatne.
Jestem opiekunką osób starszych, obecnie pracuję w DPs-ie oraz biorę różne zlecenia (w sensie opieki). Nie chodzę już "prywatnie" (czytaj - na czarno), ale był czas, gdy brałam i takie "fuchy", z tamtego okresu zostało mi ileś tam kontaktów w telefonie. Wczoraj właśnie zadzwonił jeden z takich numerów:
- Pani Xynthio, przyjdzie pani dzisiaj o 13.00 do mamy? Ja jestem chora i nie mogę, a pani wie, co tam u mamy trzeba zrobić, jak się nią zająć.
No w sumie mogłam, miałam wolny dzień i nic do roboty, ale najzwyczajniej w świecie mi się nie chciało. Pomijam już fakt, że tam zawsze były jakieś problemy, pani mocno uciążliwa i upie*dliwa (nie podopieczna, jej córka), a to godziny jej się nie zgadzały, a to "zapomniała", że ja nie pracuję za "co łaska", tylko za określoną stawkę, a to jeszcze coś tam... Ale w tym momencie po prostu jedyną moją myślą było to, że mi się nie chce i już, więc grzecznie odmówiłam.
Pani (powiedzmy) Bożenka była niepocieszona (średnio) i oburzona (bardzo):
- Ale jak to pani nie może??? No to może mi pani chociaż kogoś poleci?
Przypomniałam jej, że gdy kończyłyśmy współpracę, dałam jej nr telefonu do mojej znajomej, również opiekunki i że z tego, co wiem, to korzystała z jej usług przez jakiś czas. Zakończyłam rozmowę, wróciłam do nicnierobienia. Wieczorem zadzwoniła do mnie wspomniana znajoma:
- Ty wiesz, co mi ta Bożenka narobiła?
Średnio zainteresowana zapytałam:
- Nie zapłaciła ci czy przetrzymała do wieczora? (U Bożenki "pani przyjdzie na dwie godzinki" oznaczało czasem siedzenie u jej mamy pół dnia).
- Nie, gorzej!!! Poszłam tam, już z dobrą godzinę tam siedziałam, jak mi zadzwoniła, że zaraz przyjedzie wymazobus i mam ich wpuścić, bo mama prawdopodobnie ma covida!
- Cooo???
- A jak jej powiedziałam, że mogła uprzedzić, to mi prychnęła w słuchawkę i stwierdziła, że jak mi nie pasuje, to sobie mogę iść. No to ja jej na to, że teraz, jak już weszłam, jestem tu z godzinę i cały czas zajmuję się jej mamą, to sobie może w buty wsadzić taką informację, jak już jestem, to zostanę. A Bożenka owszem, jest chora, no właśnie covida ma.
Różne niecenzuralne słowa mi przyszły na myśl, część z nich mi się wymknęła do słuchawki, znajoma dorzuciła swoje, przez chwilę nasza rozmowa przypominała rozmowę dwóch meneli jeśli chodzi o ilość inwektyw w jednym zdaniu. Po wyładowaniu emocji spytałam:
- No i co zrobisz?
- Na razie nic, dziecka jutro do szkoły nie poślę, zakupy mam, Bożenka da mi znać, jaki wynik. Mam nadzieję, że jednak negatywny...
Dzisiaj był wynik testu, no niestety pozytywny. Brak mi słów, aby to skomentować.
Jestem opiekunką osób starszych, obecnie pracuję w DPs-ie oraz biorę różne zlecenia (w sensie opieki). Nie chodzę już "prywatnie" (czytaj - na czarno), ale był czas, gdy brałam i takie "fuchy", z tamtego okresu zostało mi ileś tam kontaktów w telefonie. Wczoraj właśnie zadzwonił jeden z takich numerów:
- Pani Xynthio, przyjdzie pani dzisiaj o 13.00 do mamy? Ja jestem chora i nie mogę, a pani wie, co tam u mamy trzeba zrobić, jak się nią zająć.
No w sumie mogłam, miałam wolny dzień i nic do roboty, ale najzwyczajniej w świecie mi się nie chciało. Pomijam już fakt, że tam zawsze były jakieś problemy, pani mocno uciążliwa i upie*dliwa (nie podopieczna, jej córka), a to godziny jej się nie zgadzały, a to "zapomniała", że ja nie pracuję za "co łaska", tylko za określoną stawkę, a to jeszcze coś tam... Ale w tym momencie po prostu jedyną moją myślą było to, że mi się nie chce i już, więc grzecznie odmówiłam.
Pani (powiedzmy) Bożenka była niepocieszona (średnio) i oburzona (bardzo):
- Ale jak to pani nie może??? No to może mi pani chociaż kogoś poleci?
Przypomniałam jej, że gdy kończyłyśmy współpracę, dałam jej nr telefonu do mojej znajomej, również opiekunki i że z tego, co wiem, to korzystała z jej usług przez jakiś czas. Zakończyłam rozmowę, wróciłam do nicnierobienia. Wieczorem zadzwoniła do mnie wspomniana znajoma:
- Ty wiesz, co mi ta Bożenka narobiła?
Średnio zainteresowana zapytałam:
- Nie zapłaciła ci czy przetrzymała do wieczora? (U Bożenki "pani przyjdzie na dwie godzinki" oznaczało czasem siedzenie u jej mamy pół dnia).
- Nie, gorzej!!! Poszłam tam, już z dobrą godzinę tam siedziałam, jak mi zadzwoniła, że zaraz przyjedzie wymazobus i mam ich wpuścić, bo mama prawdopodobnie ma covida!
- Cooo???
- A jak jej powiedziałam, że mogła uprzedzić, to mi prychnęła w słuchawkę i stwierdziła, że jak mi nie pasuje, to sobie mogę iść. No to ja jej na to, że teraz, jak już weszłam, jestem tu z godzinę i cały czas zajmuję się jej mamą, to sobie może w buty wsadzić taką informację, jak już jestem, to zostanę. A Bożenka owszem, jest chora, no właśnie covida ma.
Różne niecenzuralne słowa mi przyszły na myśl, część z nich mi się wymknęła do słuchawki, znajoma dorzuciła swoje, przez chwilę nasza rozmowa przypominała rozmowę dwóch meneli jeśli chodzi o ilość inwektyw w jednym zdaniu. Po wyładowaniu emocji spytałam:
- No i co zrobisz?
- Na razie nic, dziecka jutro do szkoły nie poślę, zakupy mam, Bożenka da mi znać, jaki wynik. Mam nadzieję, że jednak negatywny...
Dzisiaj był wynik testu, no niestety pozytywny. Brak mi słów, aby to skomentować.
opieka
Ocena:
216
(218)