Profil użytkownika

Xynthia ♀
Zamieszcza historie od: | 30 sierpnia 2017 - 21:03 |
Ostatnio: | 25 kwietnia 2025 - 13:57 |
- Historii na głównej: 158 z 171
- Punktów za historie: 20338
- Komentarzy: 706
- Punktów za komentarze: 5247
Pracuję jako opiekunka osób starszych w Domu Pomocy Społecznej.
Naprawdę lubię moją pracę i lubię moich podopiecznych, mimo że często są marudni, upie*dliwi, albo po prostu wredni - lubię ich i mam do nich cierpliwość. Jednak czasem są takie sytuacje, że "nóż się w kieszeni otwiera", no i dzisiaj się otworzył...
Krótki rys "architektoniczny" potrzebny do zobrazowania sytuacji - DPS, w którym pracuję, był tyle razy rozbudowywany i przebudowywany, że w jego strukturze ciężko jest doszukać się jakiejkolwiek logiki. Rzecz działa się w jednym z bocznych korytarzyków, gdzie znajdują się cztery pokoje - trzy bez łazienki, a raczej ze wspólną łazienką na korytarzu, oraz jeden trzyosobowy, ze swoją łazienką, do której wejście jest z pokoju, nie z korytarza. Łazienkę na korytarzu od dawien dawna uznawał za swoją prywatną pan Piekielny, może dlatego, że jego pokój był najbliżej, może dlatego, że przez długi czas tylko on z niej korzystał (w pozostałych pokojach były osoby "pampersowane"), a może dlatego, że tak i już!
Jednak teraz z "jego" łazienki korzysta również pani Zosia - nie w pełni samodzielnie, bo wymaga pomocy opiekunki, należy ją przesadzić z wózka inwalidzkiego na toaletę, a po wszystkim z powrotem na wózek. No i nie ma co ukrywać, pani Zosia preferuje długie "nasiadówki", więc wysadzając ją na "dwójeczkę", nikt nie czeka pod drzwiami, aż skończy, tylko idziemy robić coś innego, pani Zosia zadzwoni, kiedy skończy (w każdym pomieszczeniu jest dzwonek, w dyżurce jest tablica, na której wyświetla się nr pomieszczenia, z którego ktoś dzwoni).
Wysadziłam panią Zosię na toaletę, po czym przeszłam się po pozostałych pokojach w korytarzyku, aby sprawdzić, czy ktoś czegoś nie potrzebuje.
Od razu wpadło mi w oko, że pan Mieciu pilnie potrzebuje golenia. Już wyglądał jak menel, jeszcze trochę i wyglądałby jak Mikołaj, biorąc pod uwagę datę, na tę fuchę nie miał już szans, no to golimy. To był akurat ten pokój z łazienką, do której go grzecznie zaprosiłam, nawet wyjątkowo nie protestował (ja nie wiem, czemu oni tak nie lubią się golić...), chwilę potrwało znalezienie pianki do golenia, jednorazówki, płynu po goleniu, a, jeszcze papierosa musiał dopalić... Byłam w połowie golenia, gdy spod "prywatnej łazienki pana Piekielnego" zaczęły dobiegać ciekawe odgłosy.
Pan Piekielny:
- No nie, ona znowu tu siedzi! Ileż można babo, kończ już! Dzwoń na opiekunki, niech cię stąd zabiorą, no słyszysz, dzwoń!!!
Chwila ciszy (pani Zosia chyba zadzwoniła, chociaż nie jestem pewna, dzwonek słychać w dyżurce, a nie w całym budynku), po czym pan Piekielny stanął w drzwiach pokoju, w którym byłam (nie widział mnie, bo z progu pokoju nie widać wnętrza łazienki) i zwrócił się do jednego z mieszkańców:
- No słyszysz? Zadzwoniła, a żadna kurtyzana* nie przyszła!
Szlag mnie trafił. Pomijając już absurd oczekiwania, że w parę sekund po dzwonku ktoś się zjawi (teleportować się jeszcze nie umiemy), to chamstwo jego wypowiedzi i fakt, że wydzierał się na panią Zosię sprawiły, że nie zdzierżyłam. Zostawiłam w połowie ogolonego pana Miecia, zrobiłam dwa kroki z łazienki do pokoju, po czym powiedziałam spokojnie (no dobra, mam nadzieję, że spokojnie, chociaż na pewno głośno i dobitnie):
- Panie Piekielny, jeżeli żadna kurtyzana nie przyszła, to zapewne żadnej kurtyzany nie ma w dyżurce, więc nie słyszą dzwonka. Przypuszczam, że wszystkie kurtyzany są gdzieś w innych rejonach budynku, zajmując się tym, za co nam płacą, a mianowicie opieką nad pensjonariuszami. Jak skończę golić pana Miecia, to zabiorę panią Zosię z łazienki.
Spodziewałam się pyskówki, ale o dziwo, pan Piekielny po prostu się zaczerwienił, zrobił "w tył zwrot" i pospiesznie ewakuował się do swojego pokoju, chociaż coś tam mało życzliwego mamrotał pod nosem.
Ech, ci nasi podopieczni...
*oczywiście nie użył słowa "kurtyzana", tylko krótszego i bardziej dobitnego, tak samo jak ja odpowiadając mu
Naprawdę lubię moją pracę i lubię moich podopiecznych, mimo że często są marudni, upie*dliwi, albo po prostu wredni - lubię ich i mam do nich cierpliwość. Jednak czasem są takie sytuacje, że "nóż się w kieszeni otwiera", no i dzisiaj się otworzył...
Krótki rys "architektoniczny" potrzebny do zobrazowania sytuacji - DPS, w którym pracuję, był tyle razy rozbudowywany i przebudowywany, że w jego strukturze ciężko jest doszukać się jakiejkolwiek logiki. Rzecz działa się w jednym z bocznych korytarzyków, gdzie znajdują się cztery pokoje - trzy bez łazienki, a raczej ze wspólną łazienką na korytarzu, oraz jeden trzyosobowy, ze swoją łazienką, do której wejście jest z pokoju, nie z korytarza. Łazienkę na korytarzu od dawien dawna uznawał za swoją prywatną pan Piekielny, może dlatego, że jego pokój był najbliżej, może dlatego, że przez długi czas tylko on z niej korzystał (w pozostałych pokojach były osoby "pampersowane"), a może dlatego, że tak i już!
Jednak teraz z "jego" łazienki korzysta również pani Zosia - nie w pełni samodzielnie, bo wymaga pomocy opiekunki, należy ją przesadzić z wózka inwalidzkiego na toaletę, a po wszystkim z powrotem na wózek. No i nie ma co ukrywać, pani Zosia preferuje długie "nasiadówki", więc wysadzając ją na "dwójeczkę", nikt nie czeka pod drzwiami, aż skończy, tylko idziemy robić coś innego, pani Zosia zadzwoni, kiedy skończy (w każdym pomieszczeniu jest dzwonek, w dyżurce jest tablica, na której wyświetla się nr pomieszczenia, z którego ktoś dzwoni).
Wysadziłam panią Zosię na toaletę, po czym przeszłam się po pozostałych pokojach w korytarzyku, aby sprawdzić, czy ktoś czegoś nie potrzebuje.
Od razu wpadło mi w oko, że pan Mieciu pilnie potrzebuje golenia. Już wyglądał jak menel, jeszcze trochę i wyglądałby jak Mikołaj, biorąc pod uwagę datę, na tę fuchę nie miał już szans, no to golimy. To był akurat ten pokój z łazienką, do której go grzecznie zaprosiłam, nawet wyjątkowo nie protestował (ja nie wiem, czemu oni tak nie lubią się golić...), chwilę potrwało znalezienie pianki do golenia, jednorazówki, płynu po goleniu, a, jeszcze papierosa musiał dopalić... Byłam w połowie golenia, gdy spod "prywatnej łazienki pana Piekielnego" zaczęły dobiegać ciekawe odgłosy.
Pan Piekielny:
- No nie, ona znowu tu siedzi! Ileż można babo, kończ już! Dzwoń na opiekunki, niech cię stąd zabiorą, no słyszysz, dzwoń!!!
Chwila ciszy (pani Zosia chyba zadzwoniła, chociaż nie jestem pewna, dzwonek słychać w dyżurce, a nie w całym budynku), po czym pan Piekielny stanął w drzwiach pokoju, w którym byłam (nie widział mnie, bo z progu pokoju nie widać wnętrza łazienki) i zwrócił się do jednego z mieszkańców:
- No słyszysz? Zadzwoniła, a żadna kurtyzana* nie przyszła!
Szlag mnie trafił. Pomijając już absurd oczekiwania, że w parę sekund po dzwonku ktoś się zjawi (teleportować się jeszcze nie umiemy), to chamstwo jego wypowiedzi i fakt, że wydzierał się na panią Zosię sprawiły, że nie zdzierżyłam. Zostawiłam w połowie ogolonego pana Miecia, zrobiłam dwa kroki z łazienki do pokoju, po czym powiedziałam spokojnie (no dobra, mam nadzieję, że spokojnie, chociaż na pewno głośno i dobitnie):
- Panie Piekielny, jeżeli żadna kurtyzana nie przyszła, to zapewne żadnej kurtyzany nie ma w dyżurce, więc nie słyszą dzwonka. Przypuszczam, że wszystkie kurtyzany są gdzieś w innych rejonach budynku, zajmując się tym, za co nam płacą, a mianowicie opieką nad pensjonariuszami. Jak skończę golić pana Miecia, to zabiorę panią Zosię z łazienki.
Spodziewałam się pyskówki, ale o dziwo, pan Piekielny po prostu się zaczerwienił, zrobił "w tył zwrot" i pospiesznie ewakuował się do swojego pokoju, chociaż coś tam mało życzliwego mamrotał pod nosem.
Ech, ci nasi podopieczni...
*oczywiście nie użył słowa "kurtyzana", tylko krótszego i bardziej dobitnego, tak samo jak ja odpowiadając mu
dom_pomocy_społecznej
Ocena:
118
(134)
Na fali historii "spadkowych" sobie popłynę, bo mi się przypomniało.
Spadkobiercy (uwaga, będzie długo!):
W pewnej biednej wioseczce na kielecczyźnie była sobie rodzina, najbogatsza we wsi. Na obecne czasy żaden powód do dumy i chwały, bo "najbogatsi we wsi" w realiach kielecczyzny oznaczało tylko tyle, że oni akurat na przednówku głodem nie przymierali. Trójka synów tam była, no i pierworodny (Henryk) zakochał się nie tak, jak by rodzice chcieli... Każdą pannę we wsi mógł mieć, a kogo wybrał? Mariannę z największej biedoty, sierotę w dodatku!
Marianna miała kruczoczarne warkocze i ogromne, błękitne oczy, no dobra, robotna też była, ale kto ciężko pracować nie umiał, to po prostu z głodu zdychał, więc żadna zasługa. Awantury były, ale Henryk charakterek miał i na swoim umiał postawić, ożenił się ze swoją ukochaną. Szybko okazało się, że Marianna oprócz urody posiada wiele innych zalet, bo w tempie wręcz ekspresowym z "bidoty i przybłędy" awansowała na "kochaną Marianeczkę", ulubienicę całej rodziny i oczko w głowie teściów. Żyli sobie spokojnie ok. 10-ciu lat, aż Henrykowi się zmarło, Marianna została sama z dwiema córkami.
Nie, nie sama! Rodzina już ją dawno pokochała, uznała za swoją, więc zebrali się zdecydować, jak jej pomóc. Henryk miał jeszcze dwóch braci, obaj skwapliwie wyrazili chęć poślubienia Marianny (hm, czyżby przez tyle lat podkochiwali się w przepięknej bratowej?), a ona zgodziła się na ten pomysł, wybrała starszego z braci, Wojciecha, z którym potem miała jeszcze syna i córkę. Miłości wielkiej może i nie było miedzy nimi, ale było to bardzo zgodne małżeństwo, całą czwórkę dzieci wychowali, wykształcili (w międzyczasie za namową Marianny przenieśli się ze wsi do pobliskiego miasteczka, w sumie na gospodarce został najmłodszy syn). Wojciech różnicy między dziećmi swoimi a swojego brata nie robił żadnej, tak samo jak później między wnukami. Tyle na razie wystarczy.
Spadek:
Rodzina "najbogatsza we wsi", to i pola trochę miała. No ale ziemię dostał Jakub, najmłodszy, który na gospodarce został. W posiadanym "majątku" był jeszcze las, który już nie Jakubowi przypadł, a wszystkim trzem synom do podziału. Las... Ten las to największe rozczarowanie mojego dzieciństwa. Pamiętam, jak ktoś z dalszej rodziny naopowiadał mi, że mam kawałek lasu na własność, wyobraziłam sobie piękną, szumiącą, bezkresną knieję, męczyłam rodziców, że ja chcę pojechać obejrzeć mój las i nie rozumiałam, dlaczego tak się śmieją. Zabrali mnie tam w końcu - zagajniczek paru brzózek, który nawet mnie, kilkuletniej dziewczynce, wydawał się śmiesznie mały. Teraz prosta matematyka - trzech spadkobierców, sześcioro dzieci tychże spadkobierców (Jakub miał dwoje), dziewięcioro wnucząt. Dalszych pokoleń nie liczę, bo na etapie wnuków Marianny i Henryka rozgrywa się historia.
Jestem wnuczką Marianny i Henryka, ale moim dziadkiem był Wojciech - innego nigdy nie miałam i nie znałam. Ba, nawet moja mama nie bardzo pamiętała swego ojca, chyba cztery lata miała, jak zmarł. Marianna była siłą scalająca rodzinę - dopóki żyła, każde święta, rodzinne uroczystości, wakacje były okazją do "zjazdu" wszystkich dzieci i wnuków. Potem Marianna zmarła, jej rolę próbowała przejąć ciotka Zośka (starsza siostra mojej mamy), ale po Mariannie odziedziczyła tylko twardość i niezłomność charakteru, jej ciepła już w sobie nie miała...
Potem zmarła moja mama i moje relacje z rodziną uległy znacznemu pogorszeniu. Nie jeździłam tam, nie wiedziałam, co u nich słychać, oni nie wiedzieli co u mnie. Poprzez dalszą rodzinę czasem dochodziły mnie jakieś wieści, które (szczerze mówiąc) nie bardzo mnie interesowały, za dużo żalu do nich miałam. Dziadek podobno przed śmiercią sporządził testament, w którym mnie nie uwzględnił, i z tego powodu było mi bardzo, ale to bardzo wszystko jedno.
Parę lat po śmierci dziadka skontaktowała się ze mną jedna z moich kuzynek - wnuczka Marianny i Wojciecha. Zaczęła mnie namawiać do podważenia testamentu Wojciecha, bo przecież zachówek mi się należy!
Od razu mówię, że jeśli wyłapiecie jakieś nieścisłości, to jak najbardziej możecie mieć rację, temat mnie absolutnie nie interesował, rozmawiałam z nią na zasadzie "daj mi spokój kobieto" i nie wchodziłam w szczegóły. Jedną nieścisłość widzę ja sama - jaki zachówek, nie byłam wnuczką Wojciecha, jestem córką jego brata, bardzo wątpię, czy mam prawo dziedziczyć po nim. Oczywiście kuzynka nie z dobroci serca namawiała mnie na uzyskanie praw do choćby części spadku po Wojciechu - niestety dziadek tuż przed śmiercią narobił jakichś długów, które teraz spadkobiercy muszą spłacać. Oczywiście zanim doszło do opcji ujawnienia tego faktu, 3/4 rozmowy było na zasadzie "no ale czemu nie chcesz spadku???".
Bo nie chcę. Dziadka kochałam i szanowałam, miał prawo dysponować swoim dorobkiem tak, jak chciał. Wychował i wykształcił moją mamę, mnie dał dużo miłości i beztroskie chwile w wakacje spędzone u niego (dla dzieci dość surowy, wnuki rozpieszczał). Jakie ja mam prawo podważać jego testament? I mówię tu o "prawie moralnym", bo formalnych podstaw raczej bym nie miała, nie byłam jego wnuczką.
Kuzynka widząc, że nie "połasiłam się" na spadek, użyła koronnego (w swoim mniemaniu) argumentu - "no ale jak uzyskasz prawa do części spadku, to część lasu będzie twoja!". Tu już nie wytrzymałam i parsknęłam śmiechem. Najpierw zapytałam, czy widziała ten "las". Potem, czy ma jakieś pomysły na to, co mam zrobić z dwoma-trzema brzózkami (bo tyle by mi przypadło po podziale). Następnie uświadomiłam jej, że las, to mi się należy po Henryku, po Wojciechu inny kawałek lasu dziedziczy ona i dzieci syna Wojciecha. A na koniec zaproponowałam, że jak zorganizuje notariusza, to ja się zrzeknę również tego "lasu" bo na cholerę mi on, będę mieli te dwie-trzy brzózki więcej do podziału.
Jedno, czego nie mogę odmówić kuzynce, to inteligencja, i dlatego końcówka naszej rozmowy zabrzmiała jak skecz "Sęk" kabaretu Dudek (no, za późno się zorientowała, w jaki dialog zabrnęła):
- Xynthia, na pewno nie chcesz tego spadku?
- Daj mi spokój, nie chcę!
- No ale las...
- Wiesz co? Ty sobie weź ten las za darmo!
"Zajarzyła", na takich kabaretach obie byłyśmy wychowane, dlatego chyba z rozpędu zapytała:
- A tartak?
- A tartak ty sobie też weź za darmo!
- Dobra, nie zapytam o psa...
- No i dobrze, bo pies ci mo*dę lizał!
To rozładowało sytuację, ale kontaktów nadal nie utrzymujemy. A las nadal stoi... chyba...
Spadkobiercy (uwaga, będzie długo!):
W pewnej biednej wioseczce na kielecczyźnie była sobie rodzina, najbogatsza we wsi. Na obecne czasy żaden powód do dumy i chwały, bo "najbogatsi we wsi" w realiach kielecczyzny oznaczało tylko tyle, że oni akurat na przednówku głodem nie przymierali. Trójka synów tam była, no i pierworodny (Henryk) zakochał się nie tak, jak by rodzice chcieli... Każdą pannę we wsi mógł mieć, a kogo wybrał? Mariannę z największej biedoty, sierotę w dodatku!
Marianna miała kruczoczarne warkocze i ogromne, błękitne oczy, no dobra, robotna też była, ale kto ciężko pracować nie umiał, to po prostu z głodu zdychał, więc żadna zasługa. Awantury były, ale Henryk charakterek miał i na swoim umiał postawić, ożenił się ze swoją ukochaną. Szybko okazało się, że Marianna oprócz urody posiada wiele innych zalet, bo w tempie wręcz ekspresowym z "bidoty i przybłędy" awansowała na "kochaną Marianeczkę", ulubienicę całej rodziny i oczko w głowie teściów. Żyli sobie spokojnie ok. 10-ciu lat, aż Henrykowi się zmarło, Marianna została sama z dwiema córkami.
Nie, nie sama! Rodzina już ją dawno pokochała, uznała za swoją, więc zebrali się zdecydować, jak jej pomóc. Henryk miał jeszcze dwóch braci, obaj skwapliwie wyrazili chęć poślubienia Marianny (hm, czyżby przez tyle lat podkochiwali się w przepięknej bratowej?), a ona zgodziła się na ten pomysł, wybrała starszego z braci, Wojciecha, z którym potem miała jeszcze syna i córkę. Miłości wielkiej może i nie było miedzy nimi, ale było to bardzo zgodne małżeństwo, całą czwórkę dzieci wychowali, wykształcili (w międzyczasie za namową Marianny przenieśli się ze wsi do pobliskiego miasteczka, w sumie na gospodarce został najmłodszy syn). Wojciech różnicy między dziećmi swoimi a swojego brata nie robił żadnej, tak samo jak później między wnukami. Tyle na razie wystarczy.
Spadek:
Rodzina "najbogatsza we wsi", to i pola trochę miała. No ale ziemię dostał Jakub, najmłodszy, który na gospodarce został. W posiadanym "majątku" był jeszcze las, który już nie Jakubowi przypadł, a wszystkim trzem synom do podziału. Las... Ten las to największe rozczarowanie mojego dzieciństwa. Pamiętam, jak ktoś z dalszej rodziny naopowiadał mi, że mam kawałek lasu na własność, wyobraziłam sobie piękną, szumiącą, bezkresną knieję, męczyłam rodziców, że ja chcę pojechać obejrzeć mój las i nie rozumiałam, dlaczego tak się śmieją. Zabrali mnie tam w końcu - zagajniczek paru brzózek, który nawet mnie, kilkuletniej dziewczynce, wydawał się śmiesznie mały. Teraz prosta matematyka - trzech spadkobierców, sześcioro dzieci tychże spadkobierców (Jakub miał dwoje), dziewięcioro wnucząt. Dalszych pokoleń nie liczę, bo na etapie wnuków Marianny i Henryka rozgrywa się historia.
Jestem wnuczką Marianny i Henryka, ale moim dziadkiem był Wojciech - innego nigdy nie miałam i nie znałam. Ba, nawet moja mama nie bardzo pamiętała swego ojca, chyba cztery lata miała, jak zmarł. Marianna była siłą scalająca rodzinę - dopóki żyła, każde święta, rodzinne uroczystości, wakacje były okazją do "zjazdu" wszystkich dzieci i wnuków. Potem Marianna zmarła, jej rolę próbowała przejąć ciotka Zośka (starsza siostra mojej mamy), ale po Mariannie odziedziczyła tylko twardość i niezłomność charakteru, jej ciepła już w sobie nie miała...
Potem zmarła moja mama i moje relacje z rodziną uległy znacznemu pogorszeniu. Nie jeździłam tam, nie wiedziałam, co u nich słychać, oni nie wiedzieli co u mnie. Poprzez dalszą rodzinę czasem dochodziły mnie jakieś wieści, które (szczerze mówiąc) nie bardzo mnie interesowały, za dużo żalu do nich miałam. Dziadek podobno przed śmiercią sporządził testament, w którym mnie nie uwzględnił, i z tego powodu było mi bardzo, ale to bardzo wszystko jedno.
Parę lat po śmierci dziadka skontaktowała się ze mną jedna z moich kuzynek - wnuczka Marianny i Wojciecha. Zaczęła mnie namawiać do podważenia testamentu Wojciecha, bo przecież zachówek mi się należy!
Od razu mówię, że jeśli wyłapiecie jakieś nieścisłości, to jak najbardziej możecie mieć rację, temat mnie absolutnie nie interesował, rozmawiałam z nią na zasadzie "daj mi spokój kobieto" i nie wchodziłam w szczegóły. Jedną nieścisłość widzę ja sama - jaki zachówek, nie byłam wnuczką Wojciecha, jestem córką jego brata, bardzo wątpię, czy mam prawo dziedziczyć po nim. Oczywiście kuzynka nie z dobroci serca namawiała mnie na uzyskanie praw do choćby części spadku po Wojciechu - niestety dziadek tuż przed śmiercią narobił jakichś długów, które teraz spadkobiercy muszą spłacać. Oczywiście zanim doszło do opcji ujawnienia tego faktu, 3/4 rozmowy było na zasadzie "no ale czemu nie chcesz spadku???".
Bo nie chcę. Dziadka kochałam i szanowałam, miał prawo dysponować swoim dorobkiem tak, jak chciał. Wychował i wykształcił moją mamę, mnie dał dużo miłości i beztroskie chwile w wakacje spędzone u niego (dla dzieci dość surowy, wnuki rozpieszczał). Jakie ja mam prawo podważać jego testament? I mówię tu o "prawie moralnym", bo formalnych podstaw raczej bym nie miała, nie byłam jego wnuczką.
Kuzynka widząc, że nie "połasiłam się" na spadek, użyła koronnego (w swoim mniemaniu) argumentu - "no ale jak uzyskasz prawa do części spadku, to część lasu będzie twoja!". Tu już nie wytrzymałam i parsknęłam śmiechem. Najpierw zapytałam, czy widziała ten "las". Potem, czy ma jakieś pomysły na to, co mam zrobić z dwoma-trzema brzózkami (bo tyle by mi przypadło po podziale). Następnie uświadomiłam jej, że las, to mi się należy po Henryku, po Wojciechu inny kawałek lasu dziedziczy ona i dzieci syna Wojciecha. A na koniec zaproponowałam, że jak zorganizuje notariusza, to ja się zrzeknę również tego "lasu" bo na cholerę mi on, będę mieli te dwie-trzy brzózki więcej do podziału.
Jedno, czego nie mogę odmówić kuzynce, to inteligencja, i dlatego końcówka naszej rozmowy zabrzmiała jak skecz "Sęk" kabaretu Dudek (no, za późno się zorientowała, w jaki dialog zabrnęła):
- Xynthia, na pewno nie chcesz tego spadku?
- Daj mi spokój, nie chcę!
- No ale las...
- Wiesz co? Ty sobie weź ten las za darmo!
"Zajarzyła", na takich kabaretach obie byłyśmy wychowane, dlatego chyba z rozpędu zapytała:
- A tartak?
- A tartak ty sobie też weź za darmo!
- Dobra, nie zapytam o psa...
- No i dobrze, bo pies ci mo*dę lizał!
To rozładowało sytuację, ale kontaktów nadal nie utrzymujemy. A las nadal stoi... chyba...
spadek
Ocena:
111
(129)
No dobra, mam natchnienie (a raczej spać mi się nie chce), więc będzie druga historia.
Młoda potrzebuje strój na solówkę, więc wrzuciłam ogłoszenie na odpowiednią grupę na fb, czego szukam. A szukam:
- strój do tańca współczesnego;
- niezdobiony lub skromnie zdobiony;
- jedno lub najwyżej dwukolorowy, preferowane stonowane kolory;
- wykluczone długie, powiewne spódnice (przeszkadzałyby w trudniejszych elementach, może doświadczona tancerka zrobi fiflaka w spódnicy owijającej się wokół kostek, Młoda na pewno nie).
Jakie odpowiedzi dostawałam? Najwięcej było propozycji strojów do gimnastyki artystycznej - wiecie, to tak jak byście wrzucili post, że potrzebujecie buty do biegania, a dostalibyście propozycję kupna butów do tenisa, no o co chodzi, to sport i to sport... Następną co do liczebności grupą były stroje do disco dance - patrz porównanie wyżej. Żeby dobitniej uświadomić bezsens takich propozycji "nieznawcom" tematu, powiem tylko, że akurat stroje do gimnastyki artystycznej i do disco dance są zazwyczaj bardzo bogato zdobione (kamienie Swarovski), a ja potrzebuję stroju bez kamieni.
Aha, podałam też rozmiar, nie wiem po co, bo dostawałam propozycje strojów dwa rozmiary większych lub mniejszych niż potrzebuję. Nie wiem, Młoda ma się wcisnąć w za mały strój? Nie wiem po co mam wydawać na to pieniądze, bo za mały to akurat ma... Albo mam jej kupić za duży "na przyszłość"? Potrzebujemy TERAZ i NA TERAZ!
O kolorystyce już nie wspomnę, dominowały stroje wielokolorowe, w jaskrawych barwach. I oczywiście prawie wszystkie (oprócz wspomnianych wcześniej strojów do gimnastyki artystycznej i do disco dance) miały długie, powiewne spódnice...
Tak się zastanawiam, po co pisać dokładnie, czego się szuka, skoro i tak nikt tego nie czyta? Następnym razem wrzucę po prostu post o treści "Szukam stroju do tańca", i tak w odpowiedzi dostanę WSZYSTKO, co akurat ludzie maja na sprzedaż.
A termin występu coraz bliżej...
Młoda potrzebuje strój na solówkę, więc wrzuciłam ogłoszenie na odpowiednią grupę na fb, czego szukam. A szukam:
- strój do tańca współczesnego;
- niezdobiony lub skromnie zdobiony;
- jedno lub najwyżej dwukolorowy, preferowane stonowane kolory;
- wykluczone długie, powiewne spódnice (przeszkadzałyby w trudniejszych elementach, może doświadczona tancerka zrobi fiflaka w spódnicy owijającej się wokół kostek, Młoda na pewno nie).
Jakie odpowiedzi dostawałam? Najwięcej było propozycji strojów do gimnastyki artystycznej - wiecie, to tak jak byście wrzucili post, że potrzebujecie buty do biegania, a dostalibyście propozycję kupna butów do tenisa, no o co chodzi, to sport i to sport... Następną co do liczebności grupą były stroje do disco dance - patrz porównanie wyżej. Żeby dobitniej uświadomić bezsens takich propozycji "nieznawcom" tematu, powiem tylko, że akurat stroje do gimnastyki artystycznej i do disco dance są zazwyczaj bardzo bogato zdobione (kamienie Swarovski), a ja potrzebuję stroju bez kamieni.
Aha, podałam też rozmiar, nie wiem po co, bo dostawałam propozycje strojów dwa rozmiary większych lub mniejszych niż potrzebuję. Nie wiem, Młoda ma się wcisnąć w za mały strój? Nie wiem po co mam wydawać na to pieniądze, bo za mały to akurat ma... Albo mam jej kupić za duży "na przyszłość"? Potrzebujemy TERAZ i NA TERAZ!
O kolorystyce już nie wspomnę, dominowały stroje wielokolorowe, w jaskrawych barwach. I oczywiście prawie wszystkie (oprócz wspomnianych wcześniej strojów do gimnastyki artystycznej i do disco dance) miały długie, powiewne spódnice...
Tak się zastanawiam, po co pisać dokładnie, czego się szuka, skoro i tak nikt tego nie czyta? Następnym razem wrzucę po prostu post o treści "Szukam stroju do tańca", i tak w odpowiedzi dostanę WSZYSTKO, co akurat ludzie maja na sprzedaż.
A termin występu coraz bliżej...
fb_grupy_sprzedażowe
Ocena:
118
(136)
Pani z grupy sprzedażowej na fb powróciła, co więcej, sama ją "wywołałam" i znowu mi podniosła ciśnienie.
Ponieważ historia, która stanowi "wstęp" do tej obecnej, została zarchiwizowana, nie będę jej linkować, niech spoczywa w spokoju w archiwum, ja tylko krótko przytoczę ważne fakty:
Pani wystawiła na sprzedaż ocieplacze baletowe (w historii określone przeze mnie jako COŚ, bo nie miało to znaczenia, o jaki przedmiot chodziło). "Zaklepałam" je pod postem jako pierwsza, potem w wiadomości prywatnej zapytałam, czy poczeka jeden dzień na przelew, bo ja z kolei czekałam na wypłatę. Jasne, nie ma problemu, pani poczeka, po czy następnego dnia pani poinformowała mnie, że sprzedała ocieplacze komu innemu. Poinformowała mnie ok. godziny dziesiątej, dwie-trzy godziny później miałam już wypłatę na koncie...
No nic, nie był to przedmiot niezbędny mi do życia, raczej "okazja", która przeszła koło nosa, powściekałam się, wrzuciłam historię na Piekielnych, tydzień później już nie pamiętałam, jak się pani nazywała. Aż do dzisiaj, kiedy sama mi się przypomniała.
Okazało się, że Młoda "na gwałt" potrzebuje stroju do tańca na swoją solówkę - "na gwałt" oznacza początek grudnia, no nie ma szans uszycia, zamówienia czegoś, ratują mnie tylko gotowe stroje, więc wrzuciłam post na grupę, czego szukam. Dla czepialskich - nie, nie "obudziłam się" w ostatniej chwili, że potrzebny będzie strój, Młoda miała, ale z niego wyrosła, o czym nawet nie wiedziała, bo gdy go przymierzała co jakiś czas na zasadzie "założę na chwilę i zaraz zdejmę", to był niby dobry, dopiero jak tknięta jakimś przeczuciem kazałam jej go założyć na trening do solówki i tańczyć w nim, to się okazało, że tu przyciasny i upija, a tam się naciąga i nieładnie układa...
Ogłoszenie wrzucone, odzew był spory, niestety większość odpowiedzi była chyba od ludzi, którzy w ogóle nie czytali, czego ja szukam... (jak będę miała natchnienie, to wrzucę to jako historię). Jedna pani posłała mi (w sensie odpowiedzi pod moim postem) zdjęcia kilku strojów tanecznych, z czego dwa mnie nawet zainteresowały, bo pasowały do charakteru solówki Młodej. Napisałam (nadal pod postem), że proszę o kontakt na priv i pani napisała...
Tak, to była pani od ocieplaczy, o czy dowiedziałam się dopiero, jak do mnie napisała, ponieważ wtedy wyświetliła mi się cała poprzednia konwersacja z nią. A tą dzisiejszą pozwolę sobie przytoczyć w całości (no, prawie):
- Witam, którym strojem jest pani zainteresowana? Wszystkie są w idealnym stanie, założone na jeden lub dwa występy.
Tu brak odpowiedzi z mojej strony, bo naprawdę bardzo intensywnie myślałam, czy mogę tej pani zaufać, stroje były ładne...
- No chyba nie jest pani obrażona o tamtą transakcję? Powinna pani zrozumieć, ze liczy się sprzedaż.
- Rozumiem. I dlatego nie jestem zainteresowana żadnym strojem od pani, skoro przede wszystkim liczy się sprzedaż.
- Nie rozumiem, o co pani chodzi?
- To jest grupa sprzedażowa, a nie Allegro czy inny portal. Kupując od pani nie mam żadnej ochrony czy gwarancji, jeśli dostanę szmatę zamiast stroju, nic z tym nie zrobię. Tego typu grupy działają na zasadzie zaufania, pani moje zaufanie zawiodła.
- Nie rezerwuję rzeczy, kto pierwszy ten lepszy!
- To trzeba to było napisać, kiedy pytałam, czy poczeka pani na przelew, naprawdę nie miałabym pretensji.
- Ale to co innego!
- Bo?
- Nie rezerwuję rzeczy.
- Tak, już to pani pisała. Byłoby miło, gdyby WTEDY mi to pani napisała.
- Więc czemu nie chce pani żadnego z tych strojów?
- Bo mam tylko pani słowo na to, w jakim one są stanie. Naprawdę nie mam ani pieniędzy, ani tym bardziej czasu na to, żeby ryzykować zakup niepełnowartościowej rzeczy.
- One są w świetnym stanie!!!
- Pani tak twierdzi. Tak samo, jak stwierdziła pani, że poczeka na przelew.
- Niech pani nie będzie śmieszna, ma pani zdjęcia.
- Wie pani co, jestem antytalentem fotograficznym, ale nawet ja potrafiłabym zrobić zdjęcia stroju tak, aby nie było widać ewentualnych wad.
- Nie okłamałabym pani w takiej sprawie!
Tu uznałam, że dalsza konwersacja nie ma sensu, więc przestałam odpisywać. Pani napisała jeszcze ze dwa razy, po czym (na szczęście) odpuściła. I nie wiem, kto tu był piekielny - pani, która nie rozumiała, w jaki sposób się traci zaufanie, czy raczej to ja byłam piekielnie głupia, bo przecież okłamała mnie w jednej sprawie, w drugiej już mogła mówić prawdę... Stroje były ładne i dość tanie.
Teraz tak myślę, że w sumie mogłam sobie darować całą tą rozmowę - do pani zapewne nic nie dotarło, a i ja też się nie zmienię, nie zaufam komuś, kto mnie okłamał. I to nie jest historia "dałam babie nauczkę", bo ona i tak nie zrozumiała. A ja nadal nie mam stroju dla Młodej. No nic, mam jeszcze dwa tygodnie.
Ponieważ historia, która stanowi "wstęp" do tej obecnej, została zarchiwizowana, nie będę jej linkować, niech spoczywa w spokoju w archiwum, ja tylko krótko przytoczę ważne fakty:
Pani wystawiła na sprzedaż ocieplacze baletowe (w historii określone przeze mnie jako COŚ, bo nie miało to znaczenia, o jaki przedmiot chodziło). "Zaklepałam" je pod postem jako pierwsza, potem w wiadomości prywatnej zapytałam, czy poczeka jeden dzień na przelew, bo ja z kolei czekałam na wypłatę. Jasne, nie ma problemu, pani poczeka, po czy następnego dnia pani poinformowała mnie, że sprzedała ocieplacze komu innemu. Poinformowała mnie ok. godziny dziesiątej, dwie-trzy godziny później miałam już wypłatę na koncie...
No nic, nie był to przedmiot niezbędny mi do życia, raczej "okazja", która przeszła koło nosa, powściekałam się, wrzuciłam historię na Piekielnych, tydzień później już nie pamiętałam, jak się pani nazywała. Aż do dzisiaj, kiedy sama mi się przypomniała.
Okazało się, że Młoda "na gwałt" potrzebuje stroju do tańca na swoją solówkę - "na gwałt" oznacza początek grudnia, no nie ma szans uszycia, zamówienia czegoś, ratują mnie tylko gotowe stroje, więc wrzuciłam post na grupę, czego szukam. Dla czepialskich - nie, nie "obudziłam się" w ostatniej chwili, że potrzebny będzie strój, Młoda miała, ale z niego wyrosła, o czym nawet nie wiedziała, bo gdy go przymierzała co jakiś czas na zasadzie "założę na chwilę i zaraz zdejmę", to był niby dobry, dopiero jak tknięta jakimś przeczuciem kazałam jej go założyć na trening do solówki i tańczyć w nim, to się okazało, że tu przyciasny i upija, a tam się naciąga i nieładnie układa...
Ogłoszenie wrzucone, odzew był spory, niestety większość odpowiedzi była chyba od ludzi, którzy w ogóle nie czytali, czego ja szukam... (jak będę miała natchnienie, to wrzucę to jako historię). Jedna pani posłała mi (w sensie odpowiedzi pod moim postem) zdjęcia kilku strojów tanecznych, z czego dwa mnie nawet zainteresowały, bo pasowały do charakteru solówki Młodej. Napisałam (nadal pod postem), że proszę o kontakt na priv i pani napisała...
Tak, to była pani od ocieplaczy, o czy dowiedziałam się dopiero, jak do mnie napisała, ponieważ wtedy wyświetliła mi się cała poprzednia konwersacja z nią. A tą dzisiejszą pozwolę sobie przytoczyć w całości (no, prawie):
- Witam, którym strojem jest pani zainteresowana? Wszystkie są w idealnym stanie, założone na jeden lub dwa występy.
Tu brak odpowiedzi z mojej strony, bo naprawdę bardzo intensywnie myślałam, czy mogę tej pani zaufać, stroje były ładne...
- No chyba nie jest pani obrażona o tamtą transakcję? Powinna pani zrozumieć, ze liczy się sprzedaż.
- Rozumiem. I dlatego nie jestem zainteresowana żadnym strojem od pani, skoro przede wszystkim liczy się sprzedaż.
- Nie rozumiem, o co pani chodzi?
- To jest grupa sprzedażowa, a nie Allegro czy inny portal. Kupując od pani nie mam żadnej ochrony czy gwarancji, jeśli dostanę szmatę zamiast stroju, nic z tym nie zrobię. Tego typu grupy działają na zasadzie zaufania, pani moje zaufanie zawiodła.
- Nie rezerwuję rzeczy, kto pierwszy ten lepszy!
- To trzeba to było napisać, kiedy pytałam, czy poczeka pani na przelew, naprawdę nie miałabym pretensji.
- Ale to co innego!
- Bo?
- Nie rezerwuję rzeczy.
- Tak, już to pani pisała. Byłoby miło, gdyby WTEDY mi to pani napisała.
- Więc czemu nie chce pani żadnego z tych strojów?
- Bo mam tylko pani słowo na to, w jakim one są stanie. Naprawdę nie mam ani pieniędzy, ani tym bardziej czasu na to, żeby ryzykować zakup niepełnowartościowej rzeczy.
- One są w świetnym stanie!!!
- Pani tak twierdzi. Tak samo, jak stwierdziła pani, że poczeka na przelew.
- Niech pani nie będzie śmieszna, ma pani zdjęcia.
- Wie pani co, jestem antytalentem fotograficznym, ale nawet ja potrafiłabym zrobić zdjęcia stroju tak, aby nie było widać ewentualnych wad.
- Nie okłamałabym pani w takiej sprawie!
Tu uznałam, że dalsza konwersacja nie ma sensu, więc przestałam odpisywać. Pani napisała jeszcze ze dwa razy, po czym (na szczęście) odpuściła. I nie wiem, kto tu był piekielny - pani, która nie rozumiała, w jaki sposób się traci zaufanie, czy raczej to ja byłam piekielnie głupia, bo przecież okłamała mnie w jednej sprawie, w drugiej już mogła mówić prawdę... Stroje były ładne i dość tanie.
Teraz tak myślę, że w sumie mogłam sobie darować całą tą rozmowę - do pani zapewne nic nie dotarło, a i ja też się nie zmienię, nie zaufam komuś, kto mnie okłamał. I to nie jest historia "dałam babie nauczkę", bo ona i tak nie zrozumiała. A ja nadal nie mam stroju dla Młodej. No nic, mam jeszcze dwa tygodnie.
fb_grupy_sprzedażowe
Ocena:
94
(138)
Historia Crannberry przypomniała mi moją...
Zacznę od tego, że nie umiem robić zdjęć. No nie umiem i tyle, zawsze wychodzą brzydkie, bez wyrazu, w najlepszym razie przeciętne. Oczywiście i tak je czasami robię, jak większość z nas - jako pamiątkę, uwiecznienie jakiejś chwili. Ale podobno, jeśli by dać małpie aparat fotograficzny i pozwolić jej zrobić dużą ilość zdjęć, to niewielki procent z nich wyjdzie dobrze. I właśnie chyba na zasadzie tej małpy jedno zdjęcie mi się udało.
Zdjęcie z jakiegoś spaceru poza miasto, nic szczególnego nie przedstawiało - ot, Młoda leżąca sobie na brzuchu na trawce. Intensywna zieleń trawy, intensywny błękit nieba, jasna sukienka i słomkowy kapelusz Młodej, niby nic takiego, ale tworzyło to kompozycję naprawdę miłą dla oka. Zdjęcie mocno sielskie-anielskie, ale jednocześnie nie przesłodzone, nie "cukierkowe". Powiem nieskromnie, podobało mi się, chociaż zasługa moja żadna - no, po prostu udało się. Ponieważ lubię patrzeć na ładne rzeczy, na krótki czas ustawiłam je sobie na kompie jako tło pulpitu (potem zlikwidowałam, bo wkurzały mnie zasłaniające szczegóły ikonki, a ja bez ikonek na pulpicie nie potrafię funkcjonować).
I właśnie jakoś w tym czasie wpadł do mnie kumpel. Teraz już nie pamiętam, czy wpadł specjalnie po to, aby skorzystać z kompa, czy tez to korzystanie było niejako "przy okazji", fakt faktem, że przy kompie spędził trochę czasu, a ja nie byłam przy tym non stop, bo to kawy zrobić czy herbaty, a to Młoda coś chciała, a to jeszcze coś innego. Państwowych tajemnic w plikach nie przechowuję, wszystkie ważne rzeczy zabezpieczone hasłami, więc nie widzę potrzeby patrzenia gościom na ręce, kiedy korzystają z mojego komputera. Okazało się, że jednak należałoby...
Kumpel zdjęcie pochwalił, ale większego zainteresowania nim nie przejawiał, posiedział trochę, z czego 2/3 czasu przy kompie, po czym poszedł. Jakieś parę dni później (naprawdę zupełnym przypadkiem) wpadła mi w oko reklama nowego "interesu", który postanowił rozkręcić (jego "interesy" to temat na oddzielną, piekielną historię), a mianowicie - gospodarstwo agroturystyczne. Tak, zdjęciem reklamowym było owo zdjęcie Młodej na łące...
Piekło, jakie mu urządziłam przez telefon, spotkało się z totalnym niezrozumieniem na zasadzie "ale o co ci w ogóle chodzi, bo nie rozumiem?", próbował mi wmówić, że zdjęcie nie jest ukradzione z mojego komputera, tylko ściągnął je z neta (chyba upierał się przy fb, NIGDY nie wrzuciłam tego zdjęcia gdziekolwiek do sieci), po udowodnieniu mu kłamstwa skwitował to krótkim "no i cóż takiego się stało, jedno głupie zdjęcie".
No cóż, dzięki temu incydentowi udało mi się zweryfikować jedną znajomość. Zdjęcie musiał usunąć (zresztą "interes" zaraz potem przestał mu się podobać), mam tylko nadzieję, że nikt nie zdążył go sobie ściągnąć.
Kurczę, to naprawdę jest ładne zdjęcie. Nadal mi się podoba.
Zacznę od tego, że nie umiem robić zdjęć. No nie umiem i tyle, zawsze wychodzą brzydkie, bez wyrazu, w najlepszym razie przeciętne. Oczywiście i tak je czasami robię, jak większość z nas - jako pamiątkę, uwiecznienie jakiejś chwili. Ale podobno, jeśli by dać małpie aparat fotograficzny i pozwolić jej zrobić dużą ilość zdjęć, to niewielki procent z nich wyjdzie dobrze. I właśnie chyba na zasadzie tej małpy jedno zdjęcie mi się udało.
Zdjęcie z jakiegoś spaceru poza miasto, nic szczególnego nie przedstawiało - ot, Młoda leżąca sobie na brzuchu na trawce. Intensywna zieleń trawy, intensywny błękit nieba, jasna sukienka i słomkowy kapelusz Młodej, niby nic takiego, ale tworzyło to kompozycję naprawdę miłą dla oka. Zdjęcie mocno sielskie-anielskie, ale jednocześnie nie przesłodzone, nie "cukierkowe". Powiem nieskromnie, podobało mi się, chociaż zasługa moja żadna - no, po prostu udało się. Ponieważ lubię patrzeć na ładne rzeczy, na krótki czas ustawiłam je sobie na kompie jako tło pulpitu (potem zlikwidowałam, bo wkurzały mnie zasłaniające szczegóły ikonki, a ja bez ikonek na pulpicie nie potrafię funkcjonować).
I właśnie jakoś w tym czasie wpadł do mnie kumpel. Teraz już nie pamiętam, czy wpadł specjalnie po to, aby skorzystać z kompa, czy tez to korzystanie było niejako "przy okazji", fakt faktem, że przy kompie spędził trochę czasu, a ja nie byłam przy tym non stop, bo to kawy zrobić czy herbaty, a to Młoda coś chciała, a to jeszcze coś innego. Państwowych tajemnic w plikach nie przechowuję, wszystkie ważne rzeczy zabezpieczone hasłami, więc nie widzę potrzeby patrzenia gościom na ręce, kiedy korzystają z mojego komputera. Okazało się, że jednak należałoby...
Kumpel zdjęcie pochwalił, ale większego zainteresowania nim nie przejawiał, posiedział trochę, z czego 2/3 czasu przy kompie, po czym poszedł. Jakieś parę dni później (naprawdę zupełnym przypadkiem) wpadła mi w oko reklama nowego "interesu", który postanowił rozkręcić (jego "interesy" to temat na oddzielną, piekielną historię), a mianowicie - gospodarstwo agroturystyczne. Tak, zdjęciem reklamowym było owo zdjęcie Młodej na łące...
Piekło, jakie mu urządziłam przez telefon, spotkało się z totalnym niezrozumieniem na zasadzie "ale o co ci w ogóle chodzi, bo nie rozumiem?", próbował mi wmówić, że zdjęcie nie jest ukradzione z mojego komputera, tylko ściągnął je z neta (chyba upierał się przy fb, NIGDY nie wrzuciłam tego zdjęcia gdziekolwiek do sieci), po udowodnieniu mu kłamstwa skwitował to krótkim "no i cóż takiego się stało, jedno głupie zdjęcie".
No cóż, dzięki temu incydentowi udało mi się zweryfikować jedną znajomość. Zdjęcie musiał usunąć (zresztą "interes" zaraz potem przestał mu się podobać), mam tylko nadzieję, że nikt nie zdążył go sobie ściągnąć.
Kurczę, to naprawdę jest ładne zdjęcie. Nadal mi się podoba.
internet
Ocena:
172
(174)
Covidowo będzie, kto nie ma ochoty, niech nie czyta.
Jest sobie pewna placówka (niejedna, ale ja o jednej konkretnej piszę). Ustalone godziny na sen, rekreację, posiłki. Kontrola pomieszczeń kilka razy w ciągu doby. Zakaz opuszczania placówki. Zakaz odwiedzin. Więzienie? Nie, Dom Pomocy Społecznej.
Jestem opiekunką w tym przybytku. Chociaż teraz to już coraz mniej czuję się jak opiekunka, a coraz bardziej jak strażnik w więzieniu. Ja wiem, rozumiem, jaki jest cel tych ograniczeń - to są ludzie starsi, schorowani, zdaję sobie sprawę z tego, że jak wirus tu "wpadnie", to sobie nieźle pohula. Nie narzekam na pracę w cholernie niewygodnych ubraniach ochronnych, nie narzekam na maseczkę noszoną praktycznie przez 12 godzin zmiany i inne, może drobniejsze, ale nie mniej uciążliwe rzeczy. W moim zawodzie empatia jest ważna i potrzebna, nie chcę stanowić potencjalnego zagrożenia dla moich podopiecznych, więc stosuję się do wszystkich zaleceń, które mają ich chronić.
Tylko niech mi ktoś powie, co mam zrobić z tą empatią, kiedy w ostatniej chwili zamykam drzwi przed nosem komuś, kto "wyczaił" moment i już prawie wyszedł? Chowam klucz do kieszeni i widzę tę nienawiść w jego wzroku... Co mam zrobić z moją empatią, kiedy zgrabnym unikiem "uchroniłam" Kasię przed przytuleniem się do mnie? Kasia to takie dziecko w ciele dorosłej kobiety, jak mam jej wytłumaczyć, że teraz już nie wolno się przytulać? Gdzie mam sobie wsadzić tę empatię, kiedy przez telefon mówię rodzinie: "Niestety, nadal nie ma możliwości odwiedzin. Nie, nie wiem kiedy będzie pan mógł odwiedzić ciocię. Tak, wiem, że ciocia jest bardzo słaba..."
To są ludzie starsi, niepełnosprawni, schorowani. Ale tę sprawność, którą mają, my im teraz odbieramy po kawałeczku. Mogli sobie np. wyjść do pobliskiego sklepu czy po prostu na spacer, spotkać się ze znajomymi, porozmawiać. Teraz "kiszą się" w placówce, ich świat został zawężony do murów DPS-u, przy obecnej pogodzie już nawet do ogrodu nie wyjdą. A ja (i inni opiekunowie) muszę być tą wredną, która nie pozwala.
Zaczynam nie lubić mojej pracy...
Jest sobie pewna placówka (niejedna, ale ja o jednej konkretnej piszę). Ustalone godziny na sen, rekreację, posiłki. Kontrola pomieszczeń kilka razy w ciągu doby. Zakaz opuszczania placówki. Zakaz odwiedzin. Więzienie? Nie, Dom Pomocy Społecznej.
Jestem opiekunką w tym przybytku. Chociaż teraz to już coraz mniej czuję się jak opiekunka, a coraz bardziej jak strażnik w więzieniu. Ja wiem, rozumiem, jaki jest cel tych ograniczeń - to są ludzie starsi, schorowani, zdaję sobie sprawę z tego, że jak wirus tu "wpadnie", to sobie nieźle pohula. Nie narzekam na pracę w cholernie niewygodnych ubraniach ochronnych, nie narzekam na maseczkę noszoną praktycznie przez 12 godzin zmiany i inne, może drobniejsze, ale nie mniej uciążliwe rzeczy. W moim zawodzie empatia jest ważna i potrzebna, nie chcę stanowić potencjalnego zagrożenia dla moich podopiecznych, więc stosuję się do wszystkich zaleceń, które mają ich chronić.
Tylko niech mi ktoś powie, co mam zrobić z tą empatią, kiedy w ostatniej chwili zamykam drzwi przed nosem komuś, kto "wyczaił" moment i już prawie wyszedł? Chowam klucz do kieszeni i widzę tę nienawiść w jego wzroku... Co mam zrobić z moją empatią, kiedy zgrabnym unikiem "uchroniłam" Kasię przed przytuleniem się do mnie? Kasia to takie dziecko w ciele dorosłej kobiety, jak mam jej wytłumaczyć, że teraz już nie wolno się przytulać? Gdzie mam sobie wsadzić tę empatię, kiedy przez telefon mówię rodzinie: "Niestety, nadal nie ma możliwości odwiedzin. Nie, nie wiem kiedy będzie pan mógł odwiedzić ciocię. Tak, wiem, że ciocia jest bardzo słaba..."
To są ludzie starsi, niepełnosprawni, schorowani. Ale tę sprawność, którą mają, my im teraz odbieramy po kawałeczku. Mogli sobie np. wyjść do pobliskiego sklepu czy po prostu na spacer, spotkać się ze znajomymi, porozmawiać. Teraz "kiszą się" w placówce, ich świat został zawężony do murów DPS-u, przy obecnej pogodzie już nawet do ogrodu nie wyjdą. A ja (i inni opiekunowie) muszę być tą wredną, która nie pozwala.
Zaczynam nie lubić mojej pracy...
DPS
Ocena:
115
(127)
#86948
Wygląda na to, że saga z tego wyszła, a ja naprawdę miałam nadzieję, że to już koniec... Niestety nie...
Do komornika jednak nie poszłam, głównie dlatego, że poszperałam, poczytałam i wyszło mi, że różnie to może być - skoro spłaca nawet po te 50 zł (a zaczął spłacać), komornik może uznać, że wywiązuje się ze spłaty zadłużenia na tyle, na ile jest w stanie, ogólnie uznałam, że więcej nerwów niż pożytku. Jednak idiota też poczytał co nieco (albo ktoś go uświadomił), i ze zdziwieniem odkrył, że rygor natychmiastowej wykonalności oznacza także to, iż od niespłaconej jeszcze kwoty rosną mu odsetki. Tak na marginesie - w życiu bym się nie upomniała o te odsetki, zresztą co, księgowego mam zatrudnić, żeby mi je wyliczył? No ale ponieważ "każdy sądzi według siebie", postanowił (idiota, nie hipotetyczny księgowy) wykonać mistrzowskie posunięcie.
Otóż złożył apelację. Cytuję: "Wnoszę, aby Sąd zmienił zaskarżony wyrok w ten sposób, aby rygor natychmiastowej wykonalności obejmował jedynie alimenty od daty ogłoszenia wyroku Sądu I instancji, natomiast abym wyrównanie zaległości od 15 lipca 2019r. do 30 czerwca 2020r. mógł spłacać na ręce matki dziecka w comiesięcznych ratach, po 50zł."
Czyli, ogólnie rzecz biorąc, chce, żeby Sąd "przyklepał" to, co ustaliliśmy, a w sumie raczej to, co mi wywrzeszczał przez telefon, a ja nie oponowałam i nie podjęłam żadnych kroków, aby to zmienić. Strzał w kolano tak piękny, że aż pokazowy. Już wyjaśniam dlaczego:
W uzasadnieniu jest przepiękne zdanie, które po prostu muszę zacytować: "Już po ogłoszeniu wyroku próbowałem ustalić z matką dziecka spłacanie powyższej zaległości w ratach, jednak moje próby nawiązania kontaktu pozostały bez odpowiedzi." No cóż, z dziką rozkoszą porobię screeny wszystkich moich wiadomości do niego, gdzie prosiłam o kontakt w celu ustalenia jakiegoś rozsądnego planu spłacania zaległości. Wiadomości konsekwentnie ignorowanych do czasu, aż padło magiczne słowo "komornik".
"Nie miałem również żadnego wpływu na długotrwałość postępowania w sprawie, a zatem na nawarstwianie się zaległości." Nie no, oczywiście, składanie odwołania na każdą decyzję Sądu absolutnie nie wpływa na długotrwałość postępowania. Nie wspomnę już o tym, że co prawda każdy liczy na jak najkorzystniejszy dla siebie wyrok Sądu (bo to moja racja, najmojsza, jak Sąd może jej nie uznać?), ale realnie myślący człowiek powinien wziąć pod uwagę, że jednak może wyjść inaczej, i przygotować się na taką okoliczność.
Argumentów typowo „z d*py” typu: „mam żonę na utrzymaniu” (ożenił się chyba ze trzy lata po naszym rozstaniu) nawet nie chce mi się komentować, bo kobieta nie jest ani chora, ani niepełnosprawna, po prostu wiecznie „szuka pracy”. No fajnie, abstrahując już od NASZEGO dziecka, to ja mam psa. Sunia starsza, schorowana, wymagająca dobrej (czytaj – drogiej) karmy i coraz częstszych wizyt u weterynarza. Weźmie to Sąd pod uwagę?
Ale generalnie rzecz biorąc, to zrobił rzecz genialną. Bo gdyby spłacał mi to zadłużenie po 50 zł, to nic bym nie mogła zrobić. Kwota nieco ponad 2 tys. zł, to dla komornika śmieszna kwota i śmieszny zarobek przy tym, nie chciałoby mu się z tym „bawić”, jeszcze w sytuacji, kiedy zadłużenie jest jednak spłacane. Żądając „przyklepania” tego przez Sąd, idiota spowodował, że:
- mogę się do tego ustosunkować – nie, nie zgadzam się na 50 zł/mies;
- jakąkolwiek decyzję Sąd podejmie, będzie ona miała też rygor natychmiastowej wykonalności – i z tym wyrokiem to już natychmiast wrednie lecę do komornika;
I nie, mimo wszystko nadal nie mam chęci typu: „zniszczę go”, „zapłaci mi za to”, „no teraz to ja mu pokażę!”. Ja po prostu chcę, żeby spłacił zadłużenie w alimentach w ROZSĄDNYCH ratach, i po to tylko pójdę do Sądu (moja obecność nie jest obowiązkowa).
Trzymajcie kciuki, aby nie było następnej części tej sagi...
Wygląda na to, że saga z tego wyszła, a ja naprawdę miałam nadzieję, że to już koniec... Niestety nie...
Do komornika jednak nie poszłam, głównie dlatego, że poszperałam, poczytałam i wyszło mi, że różnie to może być - skoro spłaca nawet po te 50 zł (a zaczął spłacać), komornik może uznać, że wywiązuje się ze spłaty zadłużenia na tyle, na ile jest w stanie, ogólnie uznałam, że więcej nerwów niż pożytku. Jednak idiota też poczytał co nieco (albo ktoś go uświadomił), i ze zdziwieniem odkrył, że rygor natychmiastowej wykonalności oznacza także to, iż od niespłaconej jeszcze kwoty rosną mu odsetki. Tak na marginesie - w życiu bym się nie upomniała o te odsetki, zresztą co, księgowego mam zatrudnić, żeby mi je wyliczył? No ale ponieważ "każdy sądzi według siebie", postanowił (idiota, nie hipotetyczny księgowy) wykonać mistrzowskie posunięcie.
Otóż złożył apelację. Cytuję: "Wnoszę, aby Sąd zmienił zaskarżony wyrok w ten sposób, aby rygor natychmiastowej wykonalności obejmował jedynie alimenty od daty ogłoszenia wyroku Sądu I instancji, natomiast abym wyrównanie zaległości od 15 lipca 2019r. do 30 czerwca 2020r. mógł spłacać na ręce matki dziecka w comiesięcznych ratach, po 50zł."
Czyli, ogólnie rzecz biorąc, chce, żeby Sąd "przyklepał" to, co ustaliliśmy, a w sumie raczej to, co mi wywrzeszczał przez telefon, a ja nie oponowałam i nie podjęłam żadnych kroków, aby to zmienić. Strzał w kolano tak piękny, że aż pokazowy. Już wyjaśniam dlaczego:
W uzasadnieniu jest przepiękne zdanie, które po prostu muszę zacytować: "Już po ogłoszeniu wyroku próbowałem ustalić z matką dziecka spłacanie powyższej zaległości w ratach, jednak moje próby nawiązania kontaktu pozostały bez odpowiedzi." No cóż, z dziką rozkoszą porobię screeny wszystkich moich wiadomości do niego, gdzie prosiłam o kontakt w celu ustalenia jakiegoś rozsądnego planu spłacania zaległości. Wiadomości konsekwentnie ignorowanych do czasu, aż padło magiczne słowo "komornik".
"Nie miałem również żadnego wpływu na długotrwałość postępowania w sprawie, a zatem na nawarstwianie się zaległości." Nie no, oczywiście, składanie odwołania na każdą decyzję Sądu absolutnie nie wpływa na długotrwałość postępowania. Nie wspomnę już o tym, że co prawda każdy liczy na jak najkorzystniejszy dla siebie wyrok Sądu (bo to moja racja, najmojsza, jak Sąd może jej nie uznać?), ale realnie myślący człowiek powinien wziąć pod uwagę, że jednak może wyjść inaczej, i przygotować się na taką okoliczność.
Argumentów typowo „z d*py” typu: „mam żonę na utrzymaniu” (ożenił się chyba ze trzy lata po naszym rozstaniu) nawet nie chce mi się komentować, bo kobieta nie jest ani chora, ani niepełnosprawna, po prostu wiecznie „szuka pracy”. No fajnie, abstrahując już od NASZEGO dziecka, to ja mam psa. Sunia starsza, schorowana, wymagająca dobrej (czytaj – drogiej) karmy i coraz częstszych wizyt u weterynarza. Weźmie to Sąd pod uwagę?
Ale generalnie rzecz biorąc, to zrobił rzecz genialną. Bo gdyby spłacał mi to zadłużenie po 50 zł, to nic bym nie mogła zrobić. Kwota nieco ponad 2 tys. zł, to dla komornika śmieszna kwota i śmieszny zarobek przy tym, nie chciałoby mu się z tym „bawić”, jeszcze w sytuacji, kiedy zadłużenie jest jednak spłacane. Żądając „przyklepania” tego przez Sąd, idiota spowodował, że:
- mogę się do tego ustosunkować – nie, nie zgadzam się na 50 zł/mies;
- jakąkolwiek decyzję Sąd podejmie, będzie ona miała też rygor natychmiastowej wykonalności – i z tym wyrokiem to już natychmiast wrednie lecę do komornika;
I nie, mimo wszystko nadal nie mam chęci typu: „zniszczę go”, „zapłaci mi za to”, „no teraz to ja mu pokażę!”. Ja po prostu chcę, żeby spłacił zadłużenie w alimentach w ROZSĄDNYCH ratach, i po to tylko pójdę do Sądu (moja obecność nie jest obowiązkowa).
Trzymajcie kciuki, aby nie było następnej części tej sagi...
sąd_rodzinny
Ocena:
114
(134)
Jestem złą matką. A konkretniej rzecz biorąc, usiłuję realizować swoje niespełnione marzenia poprzez swoją córkę. No, chyba tak jest, skoro sporo osób tak uważa... (ironia).
Otóż Młoda w nadchodzącym roku szkolnym postanowiła trzymać dwie sroczki za ogon. Od dwóch lat trenuje akrobatykę sportową, a jakoś tak na początku roku (kalendarzowego) wyraziła wielkie zdziwienie tym, że ja nie wiem, że ona chce zdawać do Szkoły Baletowej...
No nie wiedziałam, owszem Młoda lekkie zainteresowanie ową szkołą przejawiała, ale chęć zdawania do niej "objawiła" mi naprawdę niespodziewanie, jako fakt bezsporny. No dobra, chcesz zdawać, zdawaj. Koniec czerwca, termin egzaminu, poszłyśmy, ja się denerwowałam, Młoda mniej, parę dni oczekiwania na wyniki - zdała!!! Podstawowe pytanie: "No dobrze, ale co teraz z akrobatyką?". "No jak to co, dalej tam chodzę!". Aha...
Ponieważ mam już plan zarówno treningów, jak i zajęć w Szkole Baletowej, pozwolę sobie przedstawić wam, jak będzie wyglądał tydzień Młodej:
Poniedziałek - zajęcia w Szkole Baletowej 16.00 - 19.00;
Wtorek - trening akrobatyka 18.00 - 20.00;
Środa - zajęcia w Szkole Baletowej 16.00 - 19.00;
Czwartek - trening akrobatyka 18.00 - 20.00;
Piątek - trening akrobatyka 18.00 - 20.00;
Sobota - zajęcia w Szkole Baletowej 10.00 - 13.00.
Nie komentuję. Nie ingeruję. Nawet w głębi duszy nie myślę "ona nie da rady!", bo kto ma w nią wierzyć, jak nie ja? Ale boję się, że to za dużo...
Piekielność? Jak w pierwszych zdaniach historii, wg niektórych osób to nie są marzenia Młodej, tylko moja projekcja tego, co ona powinna robić i kim powinna być. Więc uprzejmie informuję, że:
- miałam marzenia, których nie spełniłam - taniec nigdy nie był jednym z nich;
- to, czego nie uzyskałam w sporcie w latach młodości, nadrabiam teraz - jeżdżę na rolkach, na łyżwach, no rowerze - dla przyjemności, nie dla wyników;
- sporty czysto wyczynowe nigdy mnie nie interesowały.
Młoda jest całkiem inna niż ja. Ma wole walki, ma ducha rywalizacji - tej fajnej, zdrowej. Spełnia się w sporcie, myślę że dobrze odnajdzie się też w sztuce (taniec).
Ale wiecie co, sama nie wiem... Co ja mam jej powiedzieć w sobotę, jak ją odbiorę wykończoną po szóstych zajęciach w tygodniu? "Kochanie, dasz radę" czy raczej "Zrezygnuj z czegoś"?
Może i zła matka ze mnie... bo nie wiem...
Otóż Młoda w nadchodzącym roku szkolnym postanowiła trzymać dwie sroczki za ogon. Od dwóch lat trenuje akrobatykę sportową, a jakoś tak na początku roku (kalendarzowego) wyraziła wielkie zdziwienie tym, że ja nie wiem, że ona chce zdawać do Szkoły Baletowej...
No nie wiedziałam, owszem Młoda lekkie zainteresowanie ową szkołą przejawiała, ale chęć zdawania do niej "objawiła" mi naprawdę niespodziewanie, jako fakt bezsporny. No dobra, chcesz zdawać, zdawaj. Koniec czerwca, termin egzaminu, poszłyśmy, ja się denerwowałam, Młoda mniej, parę dni oczekiwania na wyniki - zdała!!! Podstawowe pytanie: "No dobrze, ale co teraz z akrobatyką?". "No jak to co, dalej tam chodzę!". Aha...
Ponieważ mam już plan zarówno treningów, jak i zajęć w Szkole Baletowej, pozwolę sobie przedstawić wam, jak będzie wyglądał tydzień Młodej:
Poniedziałek - zajęcia w Szkole Baletowej 16.00 - 19.00;
Wtorek - trening akrobatyka 18.00 - 20.00;
Środa - zajęcia w Szkole Baletowej 16.00 - 19.00;
Czwartek - trening akrobatyka 18.00 - 20.00;
Piątek - trening akrobatyka 18.00 - 20.00;
Sobota - zajęcia w Szkole Baletowej 10.00 - 13.00.
Nie komentuję. Nie ingeruję. Nawet w głębi duszy nie myślę "ona nie da rady!", bo kto ma w nią wierzyć, jak nie ja? Ale boję się, że to za dużo...
Piekielność? Jak w pierwszych zdaniach historii, wg niektórych osób to nie są marzenia Młodej, tylko moja projekcja tego, co ona powinna robić i kim powinna być. Więc uprzejmie informuję, że:
- miałam marzenia, których nie spełniłam - taniec nigdy nie był jednym z nich;
- to, czego nie uzyskałam w sporcie w latach młodości, nadrabiam teraz - jeżdżę na rolkach, na łyżwach, no rowerze - dla przyjemności, nie dla wyników;
- sporty czysto wyczynowe nigdy mnie nie interesowały.
Młoda jest całkiem inna niż ja. Ma wole walki, ma ducha rywalizacji - tej fajnej, zdrowej. Spełnia się w sporcie, myślę że dobrze odnajdzie się też w sztuce (taniec).
Ale wiecie co, sama nie wiem... Co ja mam jej powiedzieć w sobotę, jak ją odbiorę wykończoną po szóstych zajęciach w tygodniu? "Kochanie, dasz radę" czy raczej "Zrezygnuj z czegoś"?
Może i zła matka ze mnie... bo nie wiem...
relacje_ rodzinne
Ocena:
154
(178)
Będę wredna. Ale już nie mam siły próbować załatwiać tego polubownie...
https://piekielni.pl/85754
https://piekielni.pl/85813
Nie trzeba czytać, wystarczą (chyba...) informacje poniżej:
W lipcu ubiegłego roku złożyłam pozew o podwyższenie alimentów. Terminy są, jakie są, więc rozprawa wyznaczona na grudzień. Odbyła się, ale sprawa nie została rozpatrzona, ponieważ ojciec dziecka (w linkowanych historiach nazwany przeze mnie wdzięcznie "idiotą") upierał się, że należy mu się pełnomocnik z urzędu. Sąd wniosek odrzucił, rozprawę odroczył, idiota miał czas na odwołanie. Czas ten wykorzystał bardzo efektywnie, ponieważ odwołanie złożył w ostatni przysługujący mu na to dzień, sąd do jego odwołania musiał się jakoś ustosunkować, na wszystko są terminy (dłuuugie), a idiota się cieszył, że czas leci. Pandemia mu też pomogła, finalnie sprawa odbyła się dopiero w czerwcu, ogłoszenie wyroku było 3-go lipca.
Od razu mówię, ze nie było mnie na ogłoszeniu wyroku (obecność żadnej ze stron nie była obowiązkowa) - byłam z Młodą nad morzem, wyjazd zaplanowany i opłacony już kilka miesięcy wcześniej, zaraz po powrocie poszłam do Sądu po informacje. Miły pan w okienku "Informacja" po wylegitymowaniu mnie odnalazł w komputerze i przeczytał mi treść wyroku oraz oznajmił, że odpis został wysłany pocztą. Z tego wszystkiego zapamiętałam tylko, ze alimenty zostały podwyższone do kwoty XXX zł od lipca. No dobra, OK, tak jak się spodziewałam - kwota była niższa, niż wnioskowałam, ale wyższa od tego, co idiota zadeklarował, że ewentualnie mógłby płacić.
Po kilku dniach wyrok przyszedł pocztą i tu zaskoczenie - owszem, podwyższenie alimentów zasądzone od lipca, ale od lipca 2019 roku... od złożenia przeze mnie wniosku... To tyle w temacie "genialnego" pomysłu idioty - przeciągnę sprawę najdłużej jak się da, żeby jak najdłużej płacić mniej. Generalnie, na chwile obecną jest mi winien ponad 2 tys. zł zaległych alimentów. Wiecie co, ja naprawdę nie chcę go "udupić". I rozumiem, że może nie mieć jednorazowo takiej kwoty. W związku z tym próbowałam się z nim skontaktować, aby porozmawiać o możliwościach spłacenia tego. Rozsądnych możliwościach. Pomiędzy opcją "płacisz wszystko od razu i ch*j mnie interesuje z czego" a opcją "nie spłacę, bo nie mam z czego" jest cała gama różnych innych kompromisów i ja jakiś chciałam ustalić. Niestety, tylko ja...
Napisałam wiadomość na messengera w naprawdę grzecznym tonie, że wypadałoby porozmawiać i coś ustalić w tej kwestii. Wiadomość odczytana, reakcji brak. Dzwoniłam kilka razy, nie odbiera. Napisałam kolejna wiadomość, w tonie już wręcz błagalnym - cisza. Kolejna próba dodzwonienia się - j/w, nie odbiera. Lekkie (spore...) wkurzenie z mojej strony zaowocowało krótką wiadomością: "Weź wreszcie odbierz telefon, bo nie chce mi się iść do komornika, to daleko". Cud!!! Oddzwonił po dwóch minutach. Niestety tylko po to, żeby:
- poinformować mnie, że on nie chce się ze mną kłócić;
- zapewne w związku z powyższym zaraz po wygłoszeniu tego zdania zaczął po prostu na mnie krzyczeć;
- oznajmił, że zaległości w alimentach będzie spłacał po 50 zł miesięcznie (!?!?!?!);
- także w ramach "niekłócenia się" zaczął się czepiać moich zarobków, przy czym nie wiem do końca, czy wg niego zarabiam za mało, czy za dużo, bo tego nie raczył sprecyzować;
- rozłączył się.
No sorki, ale 50 zł miesięcznie to jest śmiech na sali. Tak, będę wredna i pójdę z tym do komornika. I nawet go już o tym nie poinformuję, bo nie mam ochoty na kolejna "rozmowę", podczas której on się na mnie po prostu wydziera, na koniec rzucając słuchawką.
A tak na marginesie - parę dni temu Młoda miała imieniny. No miała... tatuś nawet nie zadzwonił...
https://piekielni.pl/85754
https://piekielni.pl/85813
Nie trzeba czytać, wystarczą (chyba...) informacje poniżej:
W lipcu ubiegłego roku złożyłam pozew o podwyższenie alimentów. Terminy są, jakie są, więc rozprawa wyznaczona na grudzień. Odbyła się, ale sprawa nie została rozpatrzona, ponieważ ojciec dziecka (w linkowanych historiach nazwany przeze mnie wdzięcznie "idiotą") upierał się, że należy mu się pełnomocnik z urzędu. Sąd wniosek odrzucił, rozprawę odroczył, idiota miał czas na odwołanie. Czas ten wykorzystał bardzo efektywnie, ponieważ odwołanie złożył w ostatni przysługujący mu na to dzień, sąd do jego odwołania musiał się jakoś ustosunkować, na wszystko są terminy (dłuuugie), a idiota się cieszył, że czas leci. Pandemia mu też pomogła, finalnie sprawa odbyła się dopiero w czerwcu, ogłoszenie wyroku było 3-go lipca.
Od razu mówię, ze nie było mnie na ogłoszeniu wyroku (obecność żadnej ze stron nie była obowiązkowa) - byłam z Młodą nad morzem, wyjazd zaplanowany i opłacony już kilka miesięcy wcześniej, zaraz po powrocie poszłam do Sądu po informacje. Miły pan w okienku "Informacja" po wylegitymowaniu mnie odnalazł w komputerze i przeczytał mi treść wyroku oraz oznajmił, że odpis został wysłany pocztą. Z tego wszystkiego zapamiętałam tylko, ze alimenty zostały podwyższone do kwoty XXX zł od lipca. No dobra, OK, tak jak się spodziewałam - kwota była niższa, niż wnioskowałam, ale wyższa od tego, co idiota zadeklarował, że ewentualnie mógłby płacić.
Po kilku dniach wyrok przyszedł pocztą i tu zaskoczenie - owszem, podwyższenie alimentów zasądzone od lipca, ale od lipca 2019 roku... od złożenia przeze mnie wniosku... To tyle w temacie "genialnego" pomysłu idioty - przeciągnę sprawę najdłużej jak się da, żeby jak najdłużej płacić mniej. Generalnie, na chwile obecną jest mi winien ponad 2 tys. zł zaległych alimentów. Wiecie co, ja naprawdę nie chcę go "udupić". I rozumiem, że może nie mieć jednorazowo takiej kwoty. W związku z tym próbowałam się z nim skontaktować, aby porozmawiać o możliwościach spłacenia tego. Rozsądnych możliwościach. Pomiędzy opcją "płacisz wszystko od razu i ch*j mnie interesuje z czego" a opcją "nie spłacę, bo nie mam z czego" jest cała gama różnych innych kompromisów i ja jakiś chciałam ustalić. Niestety, tylko ja...
Napisałam wiadomość na messengera w naprawdę grzecznym tonie, że wypadałoby porozmawiać i coś ustalić w tej kwestii. Wiadomość odczytana, reakcji brak. Dzwoniłam kilka razy, nie odbiera. Napisałam kolejna wiadomość, w tonie już wręcz błagalnym - cisza. Kolejna próba dodzwonienia się - j/w, nie odbiera. Lekkie (spore...) wkurzenie z mojej strony zaowocowało krótką wiadomością: "Weź wreszcie odbierz telefon, bo nie chce mi się iść do komornika, to daleko". Cud!!! Oddzwonił po dwóch minutach. Niestety tylko po to, żeby:
- poinformować mnie, że on nie chce się ze mną kłócić;
- zapewne w związku z powyższym zaraz po wygłoszeniu tego zdania zaczął po prostu na mnie krzyczeć;
- oznajmił, że zaległości w alimentach będzie spłacał po 50 zł miesięcznie (!?!?!?!);
- także w ramach "niekłócenia się" zaczął się czepiać moich zarobków, przy czym nie wiem do końca, czy wg niego zarabiam za mało, czy za dużo, bo tego nie raczył sprecyzować;
- rozłączył się.
No sorki, ale 50 zł miesięcznie to jest śmiech na sali. Tak, będę wredna i pójdę z tym do komornika. I nawet go już o tym nie poinformuję, bo nie mam ochoty na kolejna "rozmowę", podczas której on się na mnie po prostu wydziera, na koniec rzucając słuchawką.
A tak na marginesie - parę dni temu Młoda miała imieniny. No miała... tatuś nawet nie zadzwonił...
sprawy_rodzinne
Ocena:
158
(192)
Od dawna już wkurzają mnie ludzie, którzy nie pilnują swoich dzieci, ale dzisiaj przez jednego niesfornego "bombelka" i jego mamusię o mało nie zeszłam na zawał...
Poszłam z Młodą do parku trampolin trochę poskakać. Tzn. ona skacze, a ja się tam pałętam bez celu - rodzice dzieci do lat 4 wchodzą z dzieckiem na jednym bilecie, rodzice dzieci do 13 lat mogą wejść bez możliwości korzystania z trampolin czy innych atrakcji. Zaraz po przyjściu okazało się, że na pomysł "pójdziemy poskakać" wpadło oprócz nas tak z pół miasta, no ale trudno, przeżyjemy jakoś ten tłok.
Na początku zawsze jest rozgrzewka i krótkie wyjaśnienie zasad tam obowiązujących. A w sumie to jednej, kluczowej zasady - nie wchodzimy na zajętą trampolinę!!! Nieważne, czy to mała, kwadratowa trampolina służąca głównie do podskakiwania góra-dół, czy długa do serii skoków, nie wchodzimy i już. Po rozgrzewce Młoda poskakała gdziekolwiek, czekając na zwolnienie jednej z długich trampolin, które lubi najbardziej. Doczekała się, więc zaczęła skakać swoje ulubione kombinacje. Patrzyłam zarówno na nią, jak i na otoczenie, ze dwa razy zdążyłam ją ostrzec "nie skacz", bo ktoś wbiegł/wskoczył jej na trampolinę, ale w końcu nie zdążyłam zareagować.
Młoda skakała rundak - flik-flac - salto w tył, kiedy wbiegł jej na trampolinę chłopczyk, tak ok. 4-5 lat. Dokładnie w miejsce, gdzie miała wylądować po skoku. Było za późno na jakąkolwiek reakcję, mogłam tylko patrzeć, jak na niego wpada... Na szczęście nie wpadła, wylądowała chyba tuż przed nim, przewrócili się oboje, ale cudem nic poważniejszego się nie stało. Młoda tylko popłakała się ze zdenerwowania i w sumie ze strachu, bo ona doskonale sobie zdaje sprawę z konsekwencji zderzenia wspomożonego impetem skoku. Mamusia chłopca odnalazła się po kilku minutach, ale nie wyglądała na przejętą całą tą sytuacją, no bo przecież nic się nie stało...
Nie, nic się nie stało. Ale mogło się stać. Czy tak trudno zrozumieć, że nie można za bardzo zmienić kierunku lotu w trakcie skoku? Że skaczący rozgląda się PRZED skokiem, czy jest bezpiecznie, ale w trakcie już nie widzi otoczenia, zwłaszcza jak skacze do tyłu? Nie chciałabym widzieć, co będzie, jeśli taki dzieciak wlezie na trampolinę komuś, kto akurat skacze podwójne salto ze śrubą, impet takiego skoku jest ogromny.
Jedynym plusem tej sytuacji był fakt, że Młoda zyskała osobistego "ochroniarza" w osobie jednego z trenerów, stał obok i pilnował, czy nikt nie włazi.
Poszłam z Młodą do parku trampolin trochę poskakać. Tzn. ona skacze, a ja się tam pałętam bez celu - rodzice dzieci do lat 4 wchodzą z dzieckiem na jednym bilecie, rodzice dzieci do 13 lat mogą wejść bez możliwości korzystania z trampolin czy innych atrakcji. Zaraz po przyjściu okazało się, że na pomysł "pójdziemy poskakać" wpadło oprócz nas tak z pół miasta, no ale trudno, przeżyjemy jakoś ten tłok.
Na początku zawsze jest rozgrzewka i krótkie wyjaśnienie zasad tam obowiązujących. A w sumie to jednej, kluczowej zasady - nie wchodzimy na zajętą trampolinę!!! Nieważne, czy to mała, kwadratowa trampolina służąca głównie do podskakiwania góra-dół, czy długa do serii skoków, nie wchodzimy i już. Po rozgrzewce Młoda poskakała gdziekolwiek, czekając na zwolnienie jednej z długich trampolin, które lubi najbardziej. Doczekała się, więc zaczęła skakać swoje ulubione kombinacje. Patrzyłam zarówno na nią, jak i na otoczenie, ze dwa razy zdążyłam ją ostrzec "nie skacz", bo ktoś wbiegł/wskoczył jej na trampolinę, ale w końcu nie zdążyłam zareagować.
Młoda skakała rundak - flik-flac - salto w tył, kiedy wbiegł jej na trampolinę chłopczyk, tak ok. 4-5 lat. Dokładnie w miejsce, gdzie miała wylądować po skoku. Było za późno na jakąkolwiek reakcję, mogłam tylko patrzeć, jak na niego wpada... Na szczęście nie wpadła, wylądowała chyba tuż przed nim, przewrócili się oboje, ale cudem nic poważniejszego się nie stało. Młoda tylko popłakała się ze zdenerwowania i w sumie ze strachu, bo ona doskonale sobie zdaje sprawę z konsekwencji zderzenia wspomożonego impetem skoku. Mamusia chłopca odnalazła się po kilku minutach, ale nie wyglądała na przejętą całą tą sytuacją, no bo przecież nic się nie stało...
Nie, nic się nie stało. Ale mogło się stać. Czy tak trudno zrozumieć, że nie można za bardzo zmienić kierunku lotu w trakcie skoku? Że skaczący rozgląda się PRZED skokiem, czy jest bezpiecznie, ale w trakcie już nie widzi otoczenia, zwłaszcza jak skacze do tyłu? Nie chciałabym widzieć, co będzie, jeśli taki dzieciak wlezie na trampolinę komuś, kto akurat skacze podwójne salto ze śrubą, impet takiego skoku jest ogromny.
Jedynym plusem tej sytuacji był fakt, że Młoda zyskała osobistego "ochroniarza" w osobie jednego z trenerów, stał obok i pilnował, czy nikt nie włazi.
park_trampolin
Ocena:
152
(156)