Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

Xynthia

Zamieszcza historie od: 30 sierpnia 2017 - 21:03
Ostatnio: 3 grudnia 2024 - 22:04
  • Historii na głównej: 149 z 159
  • Punktów za historie: 19185
  • Komentarzy: 635
  • Punktów za komentarze: 4757
 

#86961

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Od dawna już wkurzają mnie ludzie, którzy nie pilnują swoich dzieci, ale dzisiaj przez jednego niesfornego "bombelka" i jego mamusię o mało nie zeszłam na zawał...

Poszłam z Młodą do parku trampolin trochę poskakać. Tzn. ona skacze, a ja się tam pałętam bez celu - rodzice dzieci do lat 4 wchodzą z dzieckiem na jednym bilecie, rodzice dzieci do 13 lat mogą wejść bez możliwości korzystania z trampolin czy innych atrakcji. Zaraz po przyjściu okazało się, że na pomysł "pójdziemy poskakać" wpadło oprócz nas tak z pół miasta, no ale trudno, przeżyjemy jakoś ten tłok.

Na początku zawsze jest rozgrzewka i krótkie wyjaśnienie zasad tam obowiązujących. A w sumie to jednej, kluczowej zasady - nie wchodzimy na zajętą trampolinę!!! Nieważne, czy to mała, kwadratowa trampolina służąca głównie do podskakiwania góra-dół, czy długa do serii skoków, nie wchodzimy i już. Po rozgrzewce Młoda poskakała gdziekolwiek, czekając na zwolnienie jednej z długich trampolin, które lubi najbardziej. Doczekała się, więc zaczęła skakać swoje ulubione kombinacje. Patrzyłam zarówno na nią, jak i na otoczenie, ze dwa razy zdążyłam ją ostrzec "nie skacz", bo ktoś wbiegł/wskoczył jej na trampolinę, ale w końcu nie zdążyłam zareagować.

Młoda skakała rundak - flik-flac - salto w tył, kiedy wbiegł jej na trampolinę chłopczyk, tak ok. 4-5 lat. Dokładnie w miejsce, gdzie miała wylądować po skoku. Było za późno na jakąkolwiek reakcję, mogłam tylko patrzeć, jak na niego wpada... Na szczęście nie wpadła, wylądowała chyba tuż przed nim, przewrócili się oboje, ale cudem nic poważniejszego się nie stało. Młoda tylko popłakała się ze zdenerwowania i w sumie ze strachu, bo ona doskonale sobie zdaje sprawę z konsekwencji zderzenia wspomożonego impetem skoku. Mamusia chłopca odnalazła się po kilku minutach, ale nie wyglądała na przejętą całą tą sytuacją, no bo przecież nic się nie stało...

Nie, nic się nie stało. Ale mogło się stać. Czy tak trudno zrozumieć, że nie można za bardzo zmienić kierunku lotu w trakcie skoku? Że skaczący rozgląda się PRZED skokiem, czy jest bezpiecznie, ale w trakcie już nie widzi otoczenia, zwłaszcza jak skacze do tyłu? Nie chciałabym widzieć, co będzie, jeśli taki dzieciak wlezie na trampolinę komuś, kto akurat skacze podwójne salto ze śrubą, impet takiego skoku jest ogromny.

Jedynym plusem tej sytuacji był fakt, że Młoda zyskała osobistego "ochroniarza" w osobie jednego z trenerów, stał obok i pilnował, czy nikt nie włazi.

park_trampolin

Skomentuj (17) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 151 (155)

#86706

przez (PW) ·
| Do ulubionych
W temacie psów biegających bez smyczy było już mnóstwo historii. Tak samo jak w temacie ludzi, którym wydaje się, że mogą sobie głaskać czyjegoś psa, bo ładny, bo słodki, bo tak... Ja mam historię "spinającą" oba te tematy.

Wracam sobie z pracy - a więc zmęczona, ale nadal pozytywnie nastawiona do świata - i widzę, ze z naprzeciwka idzie sobie pani z psem. Piękny. Wielki. Czarny (na moje oko, nowofunland). Psies na mój widok energicznie wprawił w ruch swój ogon i obrał kurs zbieżny z moim. Uśmiechnęłam się na ten widok, ale nie zareagowałam. Jako właścicielka psa wiem, że wszelkie interakcje z psem są dozwolone za zgodą jego właściciela, więc moja uwaga była podzielona pomiędzy przepiękne, czarne psisko i jego panią. Co do pani mam mieszane odczucia, bo owszem, uważnie obserwowała swojego psa (bez smyczy), ale tylko na tym poprzestała.

Piękne, czarne psisko podbiegło do mnie, trącając mnie pyskiem w jednoznacznym komunikacie "głaszcz!!!". Oczywiście, że pogłaskałam, wyczochrałam za uszami, opowiadając przy tym dyrdymały typu "no piękny, piękny psies z ciebie, a za uszkiem lubisz? a pod gardziołkiem?" Niestety, sielankę przerwała pani, z wielkim oburzeniem reagując na fakt głaskania jej psa:

- No jak tak można? Co pani się wydaje, że pies to jakieś dobro wspólne, że można go głaskać bez pytania? Ja sobie nie życzę, proszę mi nie demoralizować (???) psa!

Zmęczona po pracy, nie zareagowałam od razu. W sumie to dość długą chwilę wysłuchiwałam, że pies to pies (wstrząsające!), a nie zabawka do głaskania, coś o braku empatii (taaak, bardzo skrzywdziłam psiesa czochrając go za uchem...) i niezrozumieniu potrzeb (nie wiem czyich, bo pani nie sprecyzowała). Kiedy wróciły mi już zdolności logicznego myślenia, zwróciłam pani uwagę, że cała interakcja została zainicjowana przez jej psa, na co uzyskałam nonszalancką odpowiedź:

- No tak, bo on tak reaguje na ludzi, podbiega i domaga się głaskania.

Na moją uwagę, że ja z kolei tak reaguję na psy, które domagają się głaskania, pani prychnęła pogardliwie i wypuściła jadowitą (w jej mniemaniu) strzałę:

- Ale pani powinna być mądrzejsza od psa!

Spokojnie odpowiedziałam:

- Może i powinnam, ale nie odczuwam takiej potrzeby. Wystarczy mi, że jestem mądrzejsza od pani, bo ja też mam psa, i jak nie chcę, żeby ktoś ją głaskał, to po prostu nie pozwalam jej podbiegać do obcych ludzi.

Pani przez moment wyglądała, jakby powietrze nagle stało się bardzo trujące, ja musiałam już iść (autobus nie poczeka), psies dostał jeszcze kilka "głasków".

Kto bardziej piekielny?

w_drodze_do_domu

Skomentuj (14) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 133 (141)

#86769

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historia sprzed tygodnia, teraz dopiero miałam czas, aby opisać.

Po długim czasie doczekałam się wreszcie terminu rozprawy o podwyższenie alimentów. Wezwanie dostałam, załatwiłam wolne w pracy, sprawdziłam autobusy, żeby dojechać na czas, oraz poczytałam sobie, jakie to też wymagania ma mój Sąd Rejonowy odnośnie uczestników rozpraw w czasie pandemii. Standardowo, obowiązkowe maseczki, dezynfekcja rąk i pomiar temperatury przed wejściem, no spoko.

Pierwszy zgrzyt był już w autobusie - mimo iż wybrałam sobie taki, którym powinnam być 20 minut przed czasem (taka "zakładka" czasowa wydawała mi się odpowiednia, przybyć o wiele za wcześnie to też bez sensu), bardzo szybko zorientowałam się, że rozkład rozkładem, ale realnie to ja będę z 5-7 minut przed czasem... Wpatrzona w zegarek, zaciskająca zęby ze złości patrzyłam na kolejne rozkopy, korek, dobiegających pasażerów, na których czekał kierowca i w głowie miałam tylko jedno, mało cenzuralne słowo na literę "k". Na "ostatniej prostej" (czyli już dojeżdżałam do upragnionego przystanku) telefon od mojej przyjaciółki, która była świadkiem na tej sprawie:

- Gdzie jesteś? Nie mogę wejść, stoję na schodach, kiedy będziesz?

- Już dojeżdżam, do 5 minut będę, jak to nie możesz wejść, dlaczego?

- No nie wiem, nie wpuszczają, dobra, czekaj, muszę kończyć, mogę wejść, na razie!

Pełna złych przeczuć wysiadłam z autobusu i prawie biegiem podążyłam w stronę sądu (co było o tyle bez sensu, że normalnym krokiem idzie się tam z przystanku 2 minuty, prawie biegnąc "zaoszczędziłam" może niecałą minutę). Drzwi, potem strome schody, potem następne drzwi. Przed samymi drzwiami ze dwie osoby ze zrezygnowanym wyrazem twarzy. Pytam jednej z nich:

- Można wejść?

- A ja nie wiem, mnie kazali czekać do 12.15, pani niech się zapyta.

No to wchodzę i się pytam. To znaczy czekam, aż będę miała kogo się zapytać, bo po wejściu ujrzałam tylko imponujących rozmiarów zad pana ochroniarza, który z wielkim przejęciem grzebał w stosie papierów położonych na krześle. Na moje grzeczne, acz gromkie "dzień dobry!" nie zareagował w żaden sposób, dalej namiętnie wertował papiery na krzesełku. Wiecie co, mogłam w tym momencie sobie po prostu wejść, on był tak zaaferowany tymi papierami, że za plecami (a raczej za jego wielkim zadem) mogło sobie przedefilować stado słoni, a on by tego nie zauważył. Ale nie, ja chciałam wejść praworządnie, legalnie, więc rzuciłam to nieszczęsne "dzień dobry!" i grzecznie czekałam na reakcję. Po jakiejś minucie (a do rozprawy 5 minut!) doczekałam się:

- Pani tu po co?

- Rozprawa o podwyższenie alimentów, na godz. 12.00, sala nr...

- Wezwanie poproszę!

Ups... Przed oczami stanął mi ten moment, kiedy to wspomniana przyjaciółka dzwoniła do mnie, pytając w której sali jest rozprawa. Wyjęłam wezwanie z torebki, podałam jej nr sali, po czym rzuciłam wezwanie na biurko...

- Nie mam przy sobie.

- To sygnaturę akt poproszę.

No tak, oczywiście, że nauczyłam się jej na pamięć!

- Nie pamiętam sygnatury akt. Mogę panu podać godzinę, nr sali, przeciwko komu sprawa i z czyjego powództwa, moje dane i potwierdzić je dowodem osobistym.

- Wezwanie albo sygnatura akt!

- Nie ma pan spisu rozpraw? Nie mam wezwania, nie pamiętam sygnatury akt...

- Mam wydrukowane wokandy, wezwanie albo sygnatura akt!

Ku*wa. Automat czy debil po prostu? Mimo zdenerwowania cały czas byłam miła i grzeczna i usiłowałam temu panu delikatnie wyjaśnić, że wezwanie jest INFORMACJĄ dla mnie, a nie kwitkiem upoważniającym mnie do wejścia, że mogę mu podać wszelkie inne dane odnośnie zaczynającej się za chwilę (!!!) sprawy, że okażę mu dowód osobisty, nie, pan "wielki zad" zaciął się na słowach "wezwanie albo sygnatura akt" i nie pogadasz. Nauczona setkami historii na Piekielnych rzuciłam ostatecznym argumentem:

- Poproszę o rozmowę z pańskim przełożonym.

Po skwapliwości, z jaką podszedł do mojej prośby, zorientowałam się, że i tak lipa. Miałam rację, pan "kierownik" zmiany również znał tylko słowa "wezwanie albo sygnatura akt", od podwładnego odróżniał się tylko umiejętnością "darcia mordy" w stylu mistrzowskim. Serio, tak jak zazwyczaj nie daję na siebie się wydzierać bez powodu, tak tym razem nie miałam szans, "pan kierownik" przyszedł, wydarł się na mnie, że wezwanie albo sygnatura akt, że takie jest zarządzenie Prezesa i Dyrektora Sądu Rejonowego w ..., że zarządzenie to wisi wydrukowane na zewnątrz, że to moja wina, że go nie znam, po czym nie dając mi dojść do słowa po prostu się zmył.

Wiecie co, zgłupiałam do tego stopnia, że poszłam szukać tej kartki z zarządzeniem, gdzież też ona jest i co dokładnie jest na niej napisane. Na szczęście świeże powietrze otrzeźwiło mnie na tyle, że zdołałam uświadomić sobie, że znalezienie i odczytanie owego zarządzenia nic mi nie da, bo osoby, które mogą mnie wpuścić do sądu, znają tylko słowa "wezwanie lub sygnatura akt". Wezwanie jest w domu, ale sygnatura akt...

Wróciłam. Pan "wielki zad" na mój widok wyraźnie się nastroszył i rzucił:

- A pani gdzie?

- Do informacji, po sygnaturę akt.

- Czekać! Kolejka jest, a pojedynczo można wchodzić!

No to stanęłam sobie w kolejce, dzwoniąc w międzyczasie do przyjaciółki, że gdyby wzywali na sprawę, to ma jakimś cudem ich przekonać, że ja jestem, tylko nie mogę wejść... Po minucie oddzwania mi, rzucając w słuchawkę:

- Przesłałam ci sms-em sygnaturę akt.

Genialne! O tym nie pomyślałam, że ona, będąc już pod salą rozpraw, może sprawdzić sygnaturę akt na wywieszonej wokandzie! Podchodzę znowu do "wielkiego zadu" i z najbardziej jadowitym uśmiechem, na jaki mnie stać, informuję go:

- Sygnatura akt..., proszę mnie wpuścić.

Prychnął, parsknął, sprawdzał milion lat w swoich "magicznych papierkach". Niestety, zgadzało się, więc z miną obrażonej primadonny rzucił "proszę wejść".

Rozprawa na szczęście była opóźniona, więc zdążyłam, jeszcze sporo czekałyśmy. Oczywiście nie omieszkałam zapytać przyjaciółki, jakim cudem ona weszła (bo wezwania też nie miała, po prostu go nie dostała, brawo Poczta Polska!), na co odparła zdziwiona - "normalnie, na dowód". Aha...

Dla tych, którzy zaczną się czepiać, że skoro należało mieć przy sobie wezwanie, aby wejść, to powinnam je mieć - nie, nie należało. Przytoczę kluczowy fragment tego magicznego zarządzenia Prezesa Sądu, na który powoływał się "pan kierownik":

"Na terenie Sądu, oprócz osób w nim pracujących, mogą przebywać wyłącznie osoby:
1)wezwane lub zawiadomione o terminie rozprawy lub posiedzenia oraz te, które wykażą uprawnienia do wzięcia udziału w konkretnej sprawie sądowej, w tym w charakterze publiczności..."

Byłam osobą "wezwaną". Nie musiałam się "legitymować" wezwaniem, moje prawo do wejścia i przebywania w budynku Sądu można było zweryfikować na różne inne sposoby, które zresztą zaproponowałam. Owszem, wezwanie jest najprostszym sposobem zweryfikowania "prawa" wejścia do Sądu, ale nie jedynym. Tak, skarga napisana.

Aha, a temperatury pies z kulawą nogą nam nie zmierzył, mimo, że piękny, wypasiony, elektroniczny termometr leżał na krzesełku obok sterty papierów. Widocznie obsługa tego cuda przerastała możliwości "wielkiego zadu".

sąd

Skomentuj (20) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 149 (171)

#86638

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Dawno, dawno temu, kiedy dzieci jeszcze chodziły do szkoły...

No dobra, kilka miesięcy temu Młoda tuż po wyjściu ze szkoły zadzwoniła do mnie z płaczem. Z nieskładnej opowieści, gęsto przerywanej pochlipywaniem wywnioskowałam, że na WF-ie zdarzył się wypadek i teraz bardzo ją boli ręka. No cóż, zanim dojechała do domu, zdążyłam już zadzwonić do poradni (chciałam umówić ją do lekarza), gdzie uzyskałam informację, że z czymś takim to od razu do Poradni Chirurgicznej, bo roentgen jest tutaj niezbędny.

Młoda wróciła ze szkoły, więc pojechałyśmy, a ja wysłuchałam całej historii tego nieszczęsnego wypadku. Otóż na WF-ie grali w piłkę, a raczej bardziej wygłupiali się w pogoni za piłką, Młoda biegła, ktoś ją podciął, przewróciła się, ktoś jeszcze się przewrócił na nią, obok przebiegał chłopiec, który w tym całym zamieszaniu nadepnął jej na rękę - nie miała jak jej cofnąć, mimo, że go widziała. Ręka (dłoń) spuchnięta i obolała, a rozpacz Młodej miała swoje źródło nie tyle w bólu, co w fakcie, że: "ale ja mam dzisiaj trening!!!". No nie, kochanie, nie masz dzisiaj żadnego treningu, a z następnymi to zobaczymy, co będzie...

Teraz piszę o tym już bez emocji, ale wtedy naprawdę byłam przejęta i zdenerwowana, dlatego też ledwie zarejestrowałam fakt, że Młoda dała mi jakieś druczki z informacją: "To ze szkoły, jak będziemy u lekarza, to ma to wypełnić". Wcisnęłam świstki do torebki (mam tam taki specjalny zeszyt na przechowywanie "papierków"), siedząc potem w poczekalni przejrzałam je pobieżnie. Aha, zwolnienie ze szkoły i zwolnienie z części lub całości zajęć WF-u. Dobra, zobaczymy co wykaże prześwietlenie i co powie lekarz.

Po odczekaniu w kolejce wyszłyśmy z Poradni Chirurgicznej w dobrych humorach - Młoda ma chyba kości ze stali, bo to nie pierwszy przypadek, kiedy powinna mieć coś złamane albo pęknięte (jednego z tych wydarzeń byłam świadkiem, jako pięciolatka wsadziła palce między drzwi i futrynę i zamknęła te drzwi...), ale jak zwykle - kości całe, nie naruszone, po prostu silne stłuczenie, okładać Altacetem. Jedyny minus tej sytuacji - tego dnia nie poszła na trening.

Tak, wiem, wszyscy się zastanawiają gdzie tutaj piekielność? Ano już mówię - otóż w tych nieszczęsnych druczkach ze szkoły. Dzisiaj właśnie robiłam gruntowne porządki w torebce i dopiero teraz je dokładnie przestudiowałam. Jeden był zwolnieniem ze szkoły na skutek odniesionej kontuzji, drugi zwolnieniem z zajęć WF-u. Oba zawierały sformułowanie (cytuję): "...na skutek wypadku, do którego doszło POZA TERENEM SZKOŁY" (podkreślenie Caps Lockiem moje).

No nie. Do jasnej cholery, nie! Bo nie dość, że na terenie szkoły, to jeszcze w dodatku na lekcji, pod opieką nauczyciela! Żeby nie było niejasności - nie mam pretensji o sam wypadek. To są dzieci i to był WF, przedmiot raczej mocno osadzony w aktywności fizycznej i na pewno nie wyobrażam sobie, że np. dzieci stoją w kółeczku i grzecznie rzucają do siebie piłką... "Dobry" WF to taki, gdzie dzieciaki m.in. wariują, szaleją, zmęczą się i ja rozumiem, że jakiś drobny wypadek może się zdarzyć. Ale wciskanie zestresowanemu rodzicowi druczku, że do wypadku doszło "poza terenem szkoły" uważam po prostu za chamstwo. Albo cwaniactwo - bo może nie zauważy, da do wypisania lekarzowi i już mamy problem z głowy.

Najbardziej wkurza mnie to, że teraz już nic z tym nie mogę zrobić. Żaden z tych druczków nie był mi potrzebny, ani zwolnienie ze szkoły, ani zwolnienie z WF-u, a teraz, po takim czasie, dochodzenie tego, dlaczego dostałam świstki o takim, anie innym brzmieniu, byłoby po prostu niepoważne.

P.S. Dopuszczałam opcję, że była to po prostu pomyłka, ale druczki były dwa - jeden dał jej pan od WF-u, drugi wychowawczyni. Jedna osoba mogła się pomylić, ale dwie?

szkoła

Skomentuj (11) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 153 (163)

#86351

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Wzięło mnie na porządki, w tym również w ciuchach treningowych Młodej. Ponieważ "dokopałam się" do sporej ilości rzeczy stanowczo na nią za małych, no to dawaj - opisane, obfotografowane, wrzucone na odpowiednią grupę sprzedażową na fb. Po kliknięciu w "opublikuj" odeszłam od komputera do następnych porządków, od których po dwóch-trzech minutach oderwał mnie sygnał sma-a:

- Cześć Xynthia, ja wezmę te rzeczy dla Agatki, tylko niech się to wszystko uspokoi, spotkamy się na treningu, jak już to wróci do normalności.

Aha, mama jednej z koleżanek Młodej z klubu, spoko, nie zależało mi na szybkiej sprzedaży, a cenę też dałam mocno symboliczną, dobra, zatrzymam to dla niej. Wracam do kompa usunąć post, widzę komentarz "priv" i w wiadomościach informację "biorę wszystko". Grzecznie odpisuję, że ogłoszenie nieaktualne, już ktoś zamówił i niestety wymknęło mi się, że to znajoma i też "bierze wszystko"... Reakcja pozostawiła mnie z opadniętą szczęką i w ogóle z opadniętym wszystkim, co tylko mogło opaść:

- Jak chciałam sprzedawać znajomym, to się trzeba było popytać znajomych, a nie wstawiać post na grupę!

- "Po znajomości" to się załatwiało wszystko w PRL-u, teraz jest wolny rynek!

- Ona na pewno była pierwsza, guano ją obchodzi znajoma czy nie znajoma, mam sprzedać jej, bo tak będzie uczciwie!

Wiedziona jakimś tam poczuciem sprawiedliwości, sprawdziłam czas dodania komentarza od tej pani oraz sms-a od mamy Agatki - no niestety, mama Agatki była pierwsza. Licząc na to, że mam do czynienia z rozsądną osobą, napisałam to tej pani, czym tylko wywołałam dalszy ciąg pretensji i obelg:

- Co to za sprzedawanie "po znajomości"!!!

- Ona chce te ciuszki i już!

- Mam jej sprzedać, bo inaczej ona mnie zgłosi do administratora grupy!

- Ona zostawi takie komentarze pod postem, że nikt już ode mnie nic nie kupi!

Aha, powodzenia, post usunięty zanim wdałam się się w (tak wiem, zupełnie niepotrzebną) dyskusję z tą panią.

- ONA BYŁA PIERWSZA!!!

No nie, nie była. Poza tym mam prawo sprzedać komu chcę, i chociaż na tego typu grupach stosuje się zasadę "kto pierwszy, ten lepszy", to mogę sprzedać osobie, która zgłosiła się ostatnia. Bo tak.

A wszystko za ciuszki wycenione razem na 50 zł... Ratunku!

Panią musiałam w końcu zablokować.

grupy_sprzedażowe_fb

Skomentuj (3) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 118 (142)

#86319

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Moja znajoma ma jakiegoś pecha...

Dodam, że jest ona osobą, która posiada zarówno dorosłe, jak i "wczesnonastoletnie" dzieci - taka uwaga na wszelki wypadek, gdyby podczas czytania tej historii komuś się pokolenia nie zgadzały.

Sytuacja pierwsza - dzieci marudzą o zwierzątko. Niestety, sytuacja mieszkaniowa nie pozwala na psa ani kota, wybór padł więc na chomika. Wizyta w sklepie zoologicznym i rozmowa ze sprzedawcą:

- A chce pani chłopca czy dziewczynkę?

- Hmm, no nie wiem, ale chyba lepiej chłopca...

- OK, zaraz posprawdzam, już daję pani chłopczyka.

Niestety, "chłopczyk" po pewnym czasie dobitnie udowodnił, że jest dziewczynką, zostając mamusią całkiem sporego miotu...

Sytuacja druga - córka znajomej wyjeżdżała za granicę. Na stałe.

- Mamuś, weźmiesz Kicię? Jak się tam urządzę, to ją zabiorę, teraz mam tyle spraw do ogarnięcia, nie dam rady załatwić pozwolenia na wyjazd kota...

- Dobrze, wezmę ją na jakiś czas.

No cóż, Kicia po jakimś miesiącu powiła trzy prześliczne kocięta, w gorączkowe poszukiwania dla nich domu i ja byłam zaangażowana, na szczęście kociaki znalazły nowe domy (no dobra, dwa z nich, najpiękniejsza - tricolorka została u znajomej).

Sytuacja trzecia (niecały miesiąc temu) - tym razem syn:

- Mamo, bo teściowa nam dała w prezencie dla Małego królika, no weź, gdzie królik dla kilkumiesięcznego dziecka, mamo, weźmiesz go?

Najpierw solidne zgrzytnięcie zębami, a potem:

- Przywieź...

Ja nic nie chcę prorokować, ale królik sporo przytył i zaczyna budować gniazdo...

rodzina

Skomentuj (29) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 157 (179)

#86204

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Piekielna trenerka contra piekielna babcia.

W jednej z moich historii (nie będę linkować, bo nie trzeba jej czytać, aby zrozumieć tą) "wymknęło" mi się, że trenerka mojej Młodej jest jedną z najbardziej piekielnych osób, jakie w życiu spotkałam. W komentarzach pojawiły się głosy, że zapewne jest to spowodowane podejściem rodziców, i tutaj muszę się zgodzić. Chociaż bohaterką (antybohaterką?) tej historii jest akurat babcia.

Całe zdarzenie miało miejsce plus/minus rok temu - przypomniało mi się dlatego, że właśnie płaciłam za przedłużenie licencji sportowej Młodej, a ówczesna akcja była tuż po wyrabianiu/przedłużaniu licencji w zeszłym roku.

Otóż w grupie Młodej było kilku chłopców (dokładnie czterech)*, jednym z nich był (powiedzmy) Pawełek. Z Pawełkiem zawsze na treningi przychodziła babcia i tkwiła twardo przez dwie godziny treningu, obserwując poczynania wnuka - cała reszta rodziców raczej zaprowadzała dziecko i szła gdzieś, wracając po tych dwóch godzinach, rzadko nam się zdarza siedzieć przez cały trening, bo trenerka tego nie lubi, oj nie lubi... Nic nie powie, ale spojrzenie jakim obdarza rodzica obserwującego trening jest nie do opisania.

Przyszłam grzecznie po Młodą tak gdzieś 15 minut przed końcem treningu (dobra, trenerce nie chcę się narażać, ale coś tam chcę zobaczyć) i z marszu trafiłam na ciekawa sytuację. Trenerka właśnie wychodziła po coś z sali do kantorka, babcia Pawełka usiłowała zastąpić jej drogę wymachując jakimś papierkiem, ale odskoczyła w porę, bo trenerka poruszała się w sposób nasuwający nieodparte porównania z lodołamaczem na Morzu Północnym. Rzuciła w przelocie gdzieś w przestrzeń (trenerka, nie babcia): "NIE PODPISZĘ!!!", zniknęła na chwilę w kantorku, po czym przy jej powrocie na salę sytuacja powtórzyła się, tylko teraz już bez słów, zamiast "NIE PODPISZĘ!!!" było coś w rodzaju rozzłoszczonego prychnięcia.

Po krótkiej rozmowie z kilkorgiem obecnych rodziców okazało się, że należało jednak zostać na całym treningu i zaopatrzyć się w popcorn, bo cyrk był jakich mało. Cóż to był za magiczny papierek, kość niezgody? Ano zgoda na przejście Pawełka do innego klubu...

Krótkie wyjaśnienie. Tak, to są dzieci. Ale to są również zawodnicy i obowiązują ich pewne zasady, m.in. roczna karencja przy przejściu do innego klubu (no chyba, że jest zgoda klubu, z którego zawodnik przechodzi). Babci Pawełka przestała się podobać dyscyplina sportu, którą uprawiał Pawełek i postanowiła to zmienić. Niestety, wybrała dla niego dyscyplinę pokrewną, nadal podlegającą pod Polski Związek Gimnastyczny. W związku z tym licencja Pawełka nadal obowiązywała i Pawełek jeszcze przez rok nie mógłby brać udziału w jakichkolwiek zawodach sportowych z ramienia swojego nowego klubu. No chyba żeby trenerka podpisała... Ale nie podpisała. Babcia Pawełka warowała twardo przez cztery godziny treningu (po dwie godziny na każdą grupę wiekową) i nic nie wskórała.

Najbardziej rozśmieszyło mnie jej stwierdzenie: "Jak mi nie podpisze, to pójdę do innego trenera, inni nie są tacy wredni!". Absurd tej wypowiedzi postaram się wyjaśnić.

Po pierwsze - nie wiem, czy zgoda na przejście do innego klubu musi być podpisana przez trenera, przez prezesa klubu, czy przez jedna i drugą osobę. Piekielna trenerka jest również prezesem naszego klubu, jeśli prawidłowa jest pierwsza opcja, jej podpis załatwiał wszystko. Po drugie - jeśli jednak wystarczyłby tylko podpis trenera, no cóż, życzę powodzenia, z pozostałej trójki trenerów dwoje jest byłymi wychowankami piekielnej trenerki, trzecia jej serdeczną przyjaciółką, zaś każde z nich prędzej podpisze oświadczenie o oddaniu całego majątku, nerki i pierworodnego, niż jakikolwiek inny świstek niezgodny z wolą trenerki.

Papierek nie został podpisany, ale Pawełek więcej się na treningach nie pojawił. Nie będę zadawać głupiego pytania: "Kto tu był piekielny?", tylko mi Pawełka szkoda, można to było załatwić inaczej... Ale rok już minął. Powodzenia Pawełku na zawodach!

*Po namyśle, bo to jednak ważne - Pawełek odchodząc z klubu w samym środku sezonu, "rozwalił" tym posunięciem dwa zespoły - chłopcy w akrobatyce sportowej startują w konkurencjach dwójki męskie i czwórki męskie, czyli po odejściu Pawełka nie mieli jednej dwójki i jedynej czwórki, jaka była.

sport

Skomentuj (13) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 124 (136)

#85954

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Jestem psychopatką, szkolącą psa na bezwzględnego mordercę.

Tytułem wstępu - moja psica, Kruszyna, jest niewielkich rozmiarów, ale jest całkowitym zaprzeczeniem stereotypu małego, jazgotliwego pieska. Kruszyna prawie w ogóle nie szczeka, swoje potrzeby komunikuje cichutkim popiskiwaniem, radość popiskiwaniem nieco głośniejszym, tylko podczas zabawy wydaje pojedyncze, krótkie szczeknięcia. Warczenia ani psiego ujadania nie słyszałam u niej nigdy (a mam ją już prawie dwa lata).

Druga ważna uwaga (ludzie, którzy się choć odrobinę znają na psach albo po prostu logicznie myślący, mogą sobie odpuścić czytanie tego akapitu) - pies to pies (tak, wiem, bardzo odkrywcze) i nie rozumie ludzkiego języka. Pies rozumie tyle, ile go nauczysz. Słowa są dla niego pustymi dźwiękami bez znaczenia i jeśli np. ktoś ma fantazję nauczyć psa atakować na komendę "spokój!" a uspokajać się na "bierz go!", to pies tak będzie reagował.

No i właśnie dzisiaj dowiedziałam się, że szkolę Kruszynę na psa-mordercę. Dlaczego? Bo bawiąc się z nią używam słowa "ugryź!"... Owszem, bawimy się w gryzienie. Ja ją "gryzę" dłonią, podszczypując palcami, ona delikatnie łapie mnie zębami za rękę. Ja wołam "ugryź!", Kruszyna od czasu do czasu (rzadko...) szczeknie sobie. Potem przynosi jakąś zabawkę, o którą zajadle walczymy, jak widzę że starsza pani* ma dość, daję jej wygrać "bitwę o zabawkę", poobgryza ją chwilę i idzie spać.

Ale nie, nie wolno w zabawie z psem używać słowa "ugryź"! Pies rozumie, co się do niego mówi, wzbudzam w psie agresję i uczę ją atakować ludzi! W dodatku atakować cicho i podstępnie, bo Kruszyna nie szczeka, więc nie ostrzega przed atakiem! Takie psy to są najgorsze, atakują bez ostrzeżenia, od razu do gardła się rzucają... W tym momencie rozmowy wizualizowała mi się Kruszyna, która ma duży problem z doskoczeniem do zabawki trzymanej przeze mnie na wysokości pasa i po prostu parsknęłam śmiechem. Pani sąsiadka, racząca mnie swymi rewelacyjnymi przemyśleniami i zarzutami, chyba poczuła się urażona, ale bardzo mi z tego powodu wszystko jedno.

Tak że ten, teges... Chcesz mieć psa-mordercę? Daj go na szkolenie do mnie, ja wytresuję, sąsiadka podpisze certyfikat. Oferta dotyczy psów poniżej 5 kg ;)

*Kruszyna jest "starszą panią", bo ma ok. 12 lat. W sumie to chciałam młodszego psa, ale jak poszłam do schroniska, to okazało się, że to nie ja poszłam wybierać psa, tylko poszłam po to, żeby pies sobie wybrał mnie...

sąsiedzi

Skomentuj (12) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 128 (146)

#85813

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Bardzo dziękuję wszystkim za komentarze pod moją historią https://piekielni.pl/85754#comments. Dzisiejsza historia ma dwojaki charakter - chciałabym się w niej odnieść nie tyle do konkretnych komentarzy, co raczej do pewnych przekonań komentujących, a poza tym przedstawić piekielne sytuacje z poprzedniej sprawy o podwyższenie alimentów. Tak piekielne, że aż śmieszne, no ale to już pozostawiam waszej ocenie.

Przede wszystkim bardzo dziękuję za troskę o moje finanse oraz usilne wysyłanie mnie do pracy przez co poniektórych komentujących. Wow, praca! No dzięki, ale tę metodę pozyskiwania pieniędzy "odkryłam" już wieeele lat temu i do dzisiaj z powodzeniem stosuję. Ale nie, lepiej napisać "do roboty się weź!", zamiast np. zerknąć na moje poprzednie historie, z których część zaczyna się od słów: "Pracuję jako...". Dokładnie to samo podejście zaprezentował ojciec mojego dziecka na poprzedniej rozprawie o podwyższenie alimentów - zamiast zrobić rozeznanie (ot, chociażby mamy wielu wspólnych znajomych), usiłował twierdzić, że tak naprawdę pieniędzy potrzebuję dla siebie, a nie na dziecko, bo nie chce mi się pracować. No cóż, jedyne, co mu się udało, to przyprawić sędziego o atak kaszlu (będącego czymś pośrednim pomiędzy parsknięciem śmiechem, a pełnym dezaprobaty parsknięciem), kiedy stwierdził (idiota, nie sędzia), że żeruję na nim, nie pracuję i (uwaga, dosłowny cytat!) "żyję rozrzutnie za alimenty!" w wysokości 300 zł/mies. Taaak, oczywiście... nawet biorąc pod uwagę opcję, że udało mi się dziecko przestawić na fotosyntezę, to kto z was zna możliwość "rozrzutnego życia" za 300 PLN? Nawet tych +/- 7 lat temu?

Druga sprawa przewijająca się w komentarzach - kwestia nazwania przeze mnie ojca Młodej "idiotą". "Jak z nim szłaś do łóżka, to nie przeszkadzało ci, że jest idiotą". No cóż, wówczas oznak zidiocenia nie wykazywał... A tak poważnie - serio chcecie wiedzieć, co mi się w nim spodobało, czym mnie zauroczył, jakie zalety wykazywał, co spowodowało, że na tamtą chwilę był tym jednym, jedynym? To jest ważne i interesujące tylko dla mnie, a poza tym ja mu tych ówczesnych zalet nie odmawiam. Mimo że związek się rozpadł, ja pamiętam, co w nim było dobre. Czasem nawet ze zdziwieniem uświadamiam sobie, że idiota ma nadal wiele zalet, że to nie była gra, tylko autentycznie on taki jest i ma wiele plusów - niestety minusy przeważyły (znacznie). Tutaj pozdrawiam użytkowniczkę Crannberry, dziękuję ci bardzo za Twoje historie (głównie za tę o "troskliwym misiu"), ja swoich w tym temacie nie zamieszczę! Ale nazwałam go "idiotą" i tego nazewnictwa będę się trzymać, bo jeśli to nie idiota, to po prostu zwykły /wstaw dowolny epitet/, którego nie obchodzi jego własne dziecko! No sorki, wolę "idiota".

Po trzecie "no co w tym dziwnego, że chciał prawnika". No niby nic, zawsze można zatrudnić (czytaj - zapłacić za usługi) prawnika. Jak cię nie stać, to starasz się o prawnika z urzędu. Tylko że w sprawach o alimenty, czy tam podwyższenie alimentów, prawnik przysługuje tylko w ściśle określonych przypadkach (proszę sobie wygooglać). Dlaczego? Bo to nie są sprawy typu "wygrał(a), bo miał(a) lepszego adwokata". Nie, tu nie ma miejsca na niejasności, niuanse prawne, rozmaite kruczki i wybiegi typu "pomroczność jasna". Tutaj jest tylko prosta matematyka na poziomie szkoły podstawowej i zdrowy rozsądek, do tego naprawdę nie potrzeba prawnika... Postaram się jak najkrócej: żeby uzasadnić podwyższenie alimentów, robi się zestawienie wydatków na dziecko za cały ubiegły rok kalendarzowy - na wyżywienie, na ubrania, na zabawki (tak, o zgrozo, dziecko POTRZEBUJE zabawek!), wydatki na szkołę, na pozostałe zajęcia, na przyjemności (o zgrozo do n-tej potęgi!!!), na leczenie (tak, lekarz za darmo, ale recepty już nie), na wakacje, na ferie, na milion innych rzeczy. Sumuje się te wydatki, dzieli przez 12 i wychodzi miesięczny koszt utrzymania dziecka. I wiecie co? Mnie wyszło, że alimenty pokrywają 1/4 tych kosztów... Ja nie żałuję mojemu dziecku (co nie oznacza, że "gwiazdkę z nieba" jej dam, jak będzie chciała), ale dlaczego ja mam ponosić 3/4 kosztów utrzymania dziecka? Owszem, może i pewne wydatki nie są potrzebne. Jestem matką i nie jestem obiektywna w tym temacie. Ale jeśli ktoś (czytaj - idiota) mnie zapyta, dlaczego dziecko ubiera się w "Smyku", to chętnie odpowiem - sorki, wydawało mi się, że warto, masz rację, jakość niewspółmierna do ceny. Pretensje rozumiałabym począwszy od firmy "Wójcik" i "Cocodrillo" - może i dobra jakość, ale i tak dziecko szybciej wyrośnie, niż zniszczy. W sumie nie opłaca się.

Na koniec "smaczek" odnośnie kosztów utrzymania dziecka. Ponieważ idiota nie miał się do czego przyczepić (wszystko wyliczone i poparte fakturami lub rachunkami), oczywiście zakwestionował koszty wyżywienia dziecka. Jedyna wartość w moich wyliczeniach podana orientacyjnie (wg mnie raczej zaniżona niż zawyżona), no bo niby jak mam to wyliczyć? Nie biorę faktury za każdy bochenek chleba, masło, wędlinę czy serek... Więc idiota twardo upiera się, że koszty wyżywienia dziecka są bardzo małe, to co ja przedstawiam, to są absurdalne kwoty wzięte z kosmosu. Pod koniec rozprawy sędzia zainteresował się, jak wyglądają kontakty idioty z dzieckiem:

S (sędzia)
I ( idiota)

S - Jak często spotyka się pan z dzieckiem?

I - Jakieś dwa-trzy razy w miesiącu.

S - Na jak długo?

I - Kilka godzin po południu.

S - Tylko? Nie bierze jej pan do siebie na dwa-trzy dni? Chociaż raz w miesiącu?

I - Nie.

S - Dlaczego?

I - Nie stać mnie na utrzymanie (wyżywienie) dziecka przez nawet dwa-trzy dni.

No zaraz, to jak to jest? Koszty wyżywienia dziecka są bardzo małe i ja żądam niebotycznych kwot, nieadekwatnych do rzeczywistości, czy też koszty wyżywienia dziecka są tak duże, że idioty nie stać na dwu-trzydniowy pobyt dziecka u niego? Dodam jeszcze, że jego i moje zarobki były porównywalne (w tych samych widełkach płacowych).

Dostałam podwyższenie alimentów. Z 300 do 400 zł. W 2012 roku. I teraz ja, wredna, zachłanna matka, chcę następne podwyższenie. No jak mi nie wstyd...

sąd_rodzinny

Skomentuj (46) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 211 (265)

#85754

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Ojciec mojego dziecka jest idiotą, bo nie wiem, jak to inaczej nazwać...

Rozprawa o podwyższenie alimentów. Ledwie weszliśmy na salę, a Idiota zgłasza wniosek o odroczenie rozprawy, ponieważ jego obrońca się nie stawił. Ale że co, jaki obrońca? To nie jest sprawa karna... Sędzia (dysponujący nadludzką cierpliwością) usiłuje wyjaśnić, o co Idiocie chodzi. Wybaczcie, ale dla mnie to też sytuacja mocno stresująca była, więc przedstawiam w formie zapamiętanych urywków dialogów:

S-(Sędzia)

I-(Idiota)

J-(Ja)

S - Dlaczego wnosi pan o odroczenie rozprawy?
I - Bo nie stawił się mój adwokat.
S - Zatrudnił pan adwokata?
I - Nie, pisałem o adwokata z urzędu.
S - Tak, widzę pana wniosek o przyznanie panu przedstawiciela ustawowego... Wniosek zostanie teraz rozpatrzony. Proszę mi krótko wyjaśnić, dlaczego potrzebuje pan przedstawiciela ustawowego do tak prostej sprawy?
I - Bo ja nie rozumiem paru rzeczy z pozwu.
S - Jakich rzeczy?
I - Np. dlaczego dziecko ubiera się w "Smyku".

Sędzia nie powinien okazywać emocji, ale jego "co ten facet ku*wa mówi" było widoczne nawet dla mnie. Chwila na ochłonięcie (czyli dyktowanie protokolantce, co ma zapisać), po czym próba powrotu do normalności (ha, ha, ha...).

S - Dlaczego potrzebuje pan przedstawiciela ustawowego do tej sprawy?
I - (nielogiczny ciąg dźwięków)...
S - Czy pan jest trzeźwy?
I - Tak, jestem po prostu chory.
S - Co panu dolega?
I - Jestem przepracowany. To od ciężkiej pracy.
S - Czyli pańska choroba jest spowodowana ciężką pracą?
I - Nooo... Między innymi...
S - (mocno zrozpaczony, do mnie) Jakie jest pani stanowisko w tej sprawie?
J - Pozostawiam to do uznania Wysokiego Sądu, choć nie ukrywam, że wolałabym, aby rozprawa odbyła się dzisiaj.

Krótka przerwa, chyba dla zregenerowania sił umysłowych sędziego. Protokolantka już od dawna tylko przewracała oczami i miała coraz bardziej zdegustowaną minę.

S - A czy na poprzedniej rozprawie o podwyższenie alimentów (ok. 5 lat temu) reprezentował pana prawnik?
I - Nie, ale powołałem świadków, moją matkę i ojczyma.
S - W tego typu sprawach świadkowie maja marginalne znaczenie. Czyli nie miał pan prawnika?
I - Nie.
S - I jakoś dał pan radę? Zrozumiał pan wszystko?
I - Tak.
S - To po co teraz panu przedstawiciel ustawowy?
I - Bo ja chcę.

Ku*wa. Ku*wa. KU*WA!!! A ja chcę wakacje na Wyspach Kanaryjskich, ktoś, coś?

No nic, oddychamy spokojnie i zaczynamy od początku...

S - Oddalam wniosek pozwanego o przyznanie mu przedstawiciela ustawowego. Przysługuje panu złożenie zażalenia na tę decyzję.
I - Oczywiście, składam zażalenie!
S - W związku z tym następuje odroczenie rozprawy w trybie ustawowym. Zostaną państwo powiadomieni o następnym terminie rozprawy.

K. U. R. W. A.

A w dodatku nie rozumie, dlaczego dziecko ubiera się w "Smyku"... Mam zbierać po śmietnikach, czy lumpexy wystarczą?

P.S. Ze "Smyka" była jedna faktura, raczej tam nie kupuję, bo jakość niewspółmierna do ceny... Poza tym "Smyk" raczej nie jest jakąś wyżyną cenową dziecięcych ciuszków, raczej wręcz przeciwnie.

sąd_rodzinny

Skomentuj (104) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 103 (169)