Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

Xynthia

Zamieszcza historie od: 30 sierpnia 2017 - 21:03
Ostatnio: 16 kwietnia 2024 - 9:07
  • Historii na głównej: 126 z 133
  • Punktów za historie: 16682
  • Komentarzy: 509
  • Punktów za komentarze: 3875
 

#85121

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Część trzecia piekielności w pracy opiekunki, czyli "ja wiem lepiej".

Drogie rodziny moich drogich podopiecznych! Ja wiem, że to wy znacie najlepiej mamę/ciocię/babcię, wiecie jakie ma potrzeby, nawyki, przyzwyczajenia itp. I dlatego wysłuchuję was uważnie, stosuję się do waszych wskazówek i w ogóle staram się, aby nasza współpraca przebiegała jak najlepiej i z jak najlepszym efektem dla seniora. Ale to ja mam wiedzę i umiejętności, za które mi zresztą płacicie, więc uszanujcie jeśli już nie mnie i nie mamę/ciocię/babcię, to przynajmniej te pieniądze, które na to poświęcacie.

W opiece nad osobą starszą ważne jest utrzymanie jej jak najdłużej w sprawności fizycznej. I potrzeba tu naprawdę sporo wyczucia, żeby określić, co podopieczny ma robić sam (bo jest w stanie, mimo że czasem nie chce), w czym pomóc, a w czym wyręczyć. "Przegięcie" w każdą stronę jest niewskazane, bo wyręczanie podopiecznego we wszystkim skutkuje bardzo szybką utratą tej reszty sprawności, która mu pozostała, ale upieranie się, że "mamusia sobie z tym radzi" niestety nie przywróci utraconej umiejętności...

Sytuacja nr 1 - pani po wylewie, leżąca, do kompleksowej opieki, ale lewa ręka sprawna. Oprócz normalnej toalety (zmiana pampersa, umycie) podaję jej również posiłki. No właśnie - podaję, nie karmię. Bo pani (powiedzmy) Maria tą lewą ręką sięgnie sobie jedzenie z talerza, zje spokojnie, w swoim tempie i tyle ile chce. Przychodzi jakaś kuzynka (potem mi zostało wyjaśnione, że "to taka daleka rodzina, co blisko mieszka"), przysuwa sobie krzesełko, siada koło pani Marii i ładuje jej te kawałki kanapek do ust... Na moją delikatną uwagę, że pani Maria umie sama jeść, dostaję odpowiedź: "No ale ta bidulka tak się z tym męczy, ja pomogę". Męczyła się raczej z przełknięciem tego wszystkiego, co jej kuzynka ładowała do ust, no ale ugryzłam się w język, kuzynka na szczęście więcej nie przyszła - w sensie wtedy, gdy ja tam byłam.

Tak, wiem, chciała dobrze. Biedna, schorowana pani Maria i ta niedobra opiekunka, której się pewnie pracować nie chce, więc każe jej samej jeść, zamiast ją nakarmić. Tylko że jeśli takiej osobie przestaniemy dostarczać bodźców, to bardzo szybko zamieni się w roślinkę. Ona leży całe dnie w jednej pozycji, obracana na boki tylko podczas mycia/zmiany pampersa, w pokoju cichutko gra radio i tyle. Kiedy przychodzę, rozmawiam z nią (a raczej mówię do niej) i tak, motywuję ją do tego, żeby jadła sama, skoro rękę ma sprawną.

Sytuacja nr 2, dokładnie odwrotna - pani ma coraz większe problemy z utrzymaniem moczu, to nie jest już "popuszczanie" paru kropli, potrafi oddać mocz w dowolnym momencie i nie zauważyć tego. "Ale mamusia nie potrzebuje pampersów, ona sobie radzi z chodzeniem do toalety! Jak popuszcza, to wystarczą wkładki/podpaski". Przepraszam bardzo, ale mamusia nie "popuszcza", mamusia już niestety sika w majtki nie zdając sobie z tego sprawy. "Jak mamusia była u mnie miesiąc temu, to przecież widziałam, że nie ma żadnych problemów z kontrolowaniem moczu". Miesiąc to bardzo dużo w przypadku starszej osoby, a regres jest nieunikniony. Pewne zmiany można powstrzymać, spowolnić, ale kiedy już nastąpią, nie da się ich odwrócić. Mamusia nie zacznie nagle z powrotem chodzić na ubikację tylko dlatego, że x razy posikała się w majtki i jest jej mokro. Nie, ona tego albo nie zauważy, albo nie skojarzy jednego z drugim.

A mnie szlag trafia, bo tu już nie chodzi o moją tzw. "robotę głupiego" - bo na dwie godziny spędzone u pani przebieram ją z mokrych ciuchów kilka razy, a kilkanaście dopytuję się, czy na pewno nie chce iść do toalety. Nie, ja skończę pracę i wyjdę, a pani zostanie z wkładką w majtkach i za chwilę będzie mokra. Jaki w tym sens?

Naprawdę, byłoby miło, gdyby rodziny podopiecznych rozumiały, że to co im sugeruję odnośnie mamy/cioci/babci jest podyktowane zarówno moim doświadczeniem, jak i po prostu troską o podopiecznego. Lubię moją pracę i lubię moich podopiecznych, naprawdę chcę dla nich jak najlepiej i dlatego z lekka absurdalne wydaje mi się, że o to "jak najlepiej" muszę się niemal wykłócać z rodzinami. "Bo ja wiem lepiej!".

opieka

Skomentuj (3) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 122 (128)

#85103

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Mam dzisiaj natchnienie, będzie druga część. W pierwszej było mylenie opiekunki ze sprzątaczką/gosposią, teraz będzie wymaganie od opiekunki zdolności nadprzyrodzonych, a mianowicie umiejętności jasnowidzenia.

Ja wiem, że w domu u swojej mamy/cioci/babci czujecie się jak u siebie. I że dokładnie wiecie, gdzie co jest. Więc jeśli zatrudniacie opiekunkę, to poinformujcie ją o tym, do cholery!

Sytuacja nr 1 - przychodzę do podopiecznej na 4 godziny, zastaję karteczkę: "Przed wyjściem proszę dać mamie kisiel, jeśli nie będzie spała, bo ja będę późno, żeby nie była głodna". Nie ma problemu, tylko gdzie ten kisiel? Duża kuchnia, z milionem szafek i szafeczek, otworzyłam jedną, drugą - nie ma. Po dłuższym wahaniu otworzyłam trzecią, no nadal pudło, nie będę dalej grzebać, tym bardziej że w kuchennych szafkach były bardzo prywatne rzeczy, nie czuję się upoważniona do przeszukiwania czyjegoś mieszkania! Mama na szczęście spała, zostawiłam kartkę wyjaśniającą sytuację, otrzymałam informację zwrotną, gdzie szukać kisielku/budyniu (w szufladzie! nie wpadłabym na to...) i na przyszłość było OK.

Sytuacja nr 2 - tu już sprawa poważniejsza, bo chodziło o leki. Pierwsza wizyta, ustalenia, uzgodnienia, m.in.: "mamie trzeba podać leki". Wszystko rozumiem, pudełeczko z lekami na stole, rozpiska jak je podawać też, jaki może wystąpić problem? Ano taki, że kiedy przychodzę na drugi dzień, nie ma ani leków, ani rozpiski... Ponieważ pani leki wziąć musi, a ja absolutnie nie czuję się upoważniona do myszkowania po całym mieszkaniu w celu znalezienia ich, no to dzwonię/piszę sms-a (teraz już nie pamiętam). Odpowiedź - "No przecież leki są w barku w dużym pokoju, a rozpiska w trzeciej szufladzie od dołu, nie wie pani?". No nie wiem, skąd mam wiedzieć, jeśli nikt mi nie powiedział? "No ale one zawsze tam są!"... Aha...

Sytuacja nr 3 - znowu leki. Tutaj (do czasu) wszystko bez zarzutu, leki na stole, rozpiska tuż obok, przychodzę któregoś dnia i przygotowuję leki do podania. Jeden, drugi, trzeci... ups, nie ma kolejnego! Przeszukuję całe pudełko, no nie ma! "Wygooglałam" sobie ten lek, dosyć ważny, więc co mam robić? Telefon/sms do rodziny - "A nie, lekarz jej ten lek odstawił, nie trzeba go już podawać! No chyba jak go nie ma, to jest oczywiste, że nie trzeba podawać, prawda?". Nie. To nie jest oczywiste. Mogło po prostu skończyć się opakowanie danego leku, a nowe być w jakimkolwiek miejscu mieszkania. Oczywiste dla mnie byłoby wtedy, gdyby lek został wykreślony z rozpiski - a nie był!

Chyba powinnam zainwestować w szklaną kulę...

opieka

Skomentuj (7) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 147 (153)

#84990

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Mamy następną falę historii o psach/ich właścicielach i znowu sobie na tej fali popłynę...

Co robisz, jeśli twoje dziecko chce psa? Albo tłumaczysz, dlaczego nie jest to możliwe, albo określasz jasne zasady - pies potrzebuje jeść, pić, spacer kilka razy dziennie oraz ogólnie zainteresowania i uwagi. Weźmiemy psa, jeśli jesteś w stanie zaspokajać jego potrzeby. Dziecko szczęśliwe, a ty egzekwujesz to, co określiłeś na początku, o co tu się czepiać?

O to, że dziecko to ok. dziesięcioletnia dziewczynka, a pies to młody (dorosły już, ale młody) bulterier*. Pełen niespożytej energii i agresji w stosunku do innych psów. Spacery wyglądają jak zawody w przeciąganiu liny, gdzie liną jest smycz, a zwycięzca zawsze jest ten sam - zgadnijcie kto?

Widzę tę dziewczynkę codziennie na "spacerach" z psem... I tylko dużą dozą wyrozumiałości ze strony innych "psiarzy" można wytłumaczyć to, że nie doszło do żadnej poważnej psiej awantury. Po prostu, widząc tę parkę na spacerze, skręcam w inną stronę, schodzę im z drogi, ustępuję. Zresztą dziewczynka jest bardzo grzeczna, kiedy mnie widzi z daleka od razu krzyczy: "jest pani z psem?". Jak jestem, to idę w inną stronę, jeśli nie, to informuję ją o tym i idę dalej.

Dzisiaj szłam kilka kroków za tą dziewczynką (bez psa była) i słyszałam jej rozmowę z koleżanką:

- Wiesz co, dzisiaj mój pies ugryzł (tu imię, które mogło być imieniem psa albo zdrobniałym imieniem dziewczynki).

- Jak to ugryzł?

- No normalnie, wyrwał mi się, jak zwykle, a ona tam była, no i ja ugryzł.

- Ale...

Dziewczynka zauważyła mnie parę kroków za nią:

- Ćśśś...

Fajnie, że uczycie swoje dzieci odpowiedzialności. Ale może nie kosztem całkiem pokaźnej grupki właścicieli psów +/- 15 kg, którzy na widok wspomnianej parki "na spacerze" w panice skręcają w inną stronę...

*uznałam, że to bulterier, bo wygląd i zachowanie na to wskazują, chociaż ojciec dziewczynki twierdzi, że to "kundelek ze schroniska", taaa, na pewno...

osiedle

Skomentuj (11) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 109 (121)

#84763

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Miał być komentarz do historii (i dyskusji pod nią) o wychowywaniu dzieci - dawać klapsy czy nie? - ale wyszło za długie, więc niech będzie historia.

Tytułem wstępu - nie jestem zwolenniczką kar cielesnych, ale to nie oznacza, że nie wychowuję swojego dziecka i na wszystko mu pozwalam. Raczej staram się, aby kara była adekwatna do przewinienia, a raczej aby była nie tyle karą, co konsekwencją (niewłaściwego) zachowania dziecka. Tak było i w tej historii.

Młoda, wówczas bardzo młoda (przedział wiekowy 4-5 lat, dokładnie już nie pamiętam), "zbiesiła się" i nie chciała posprzątać bałaganu po swojej zabawie. Upomniana raz i drugi nic sobie z tego nie robiła, więc uprzedziłam, że owszem, ja posprzątam, ale zabawek posprzątanych przeze mnie długo nie zobaczy. Nadal bez reakcji, więc, aby uświadomić jej, że nie żartuję, wzięłam jedną z jej ulubionych zabawek i odłożyłam wysoko na szafę, informując jednocześnie, że za chwilę wyląduje tam cała reszta nieposprzątanych zabawek. Wyszłam na chwilę z pokoju, a po powrocie zastałam widok jak z kreskówki...

Kojarzycie taki śmieszny widoczek, kiedy bohater kreskówki stoi na piramidce różnych sprzętów, sięgając (najczęściej bezskutecznie) po coś, co znajduje się bardzo wysoko? Piramidka chwieje się, wygina na wszystkie strony, a bohater najczęściej ląduje efektownie na ziemi z różnymi komicznymi efektami. Otóż mnie wcale nie było do śmiechu, kiedy zastałam Młodą na piramidce krzesło-stołek-stołeczek-cośtam, z bardzo zaciętą miną, wspinającą się na palce i usiłującą sięgnąć tę nieszczęsną zabawkę z szafy.

Skoro już jesteśmy w temacie kreskówek, to prędkości i refleksu mógłby mi w tym momencie pozazdrościć sam Struś Pędziwiatr - w momencie byłam przy niej i zgarnęłam ją z tej piramidki (a w sumie to chyba złapałam, bo mam wrażenie, że ona już spadała), usiadłam z nią w ramionach byle gdzie, przełożyłam przez kolano i wlepiłam dwa-trzy solidne klapsy. Młoda w ryk, bo pierwszy (i ostatni) raz dostała klapsa, z oburzeniem krzyczy: "to boli!!!". No cóż, ja byłam tylko w stanie ją poinformować, że złamana ręka czy noga boli bardziej...

Nie, nie uważam że postąpiłam właściwie. Te klapsy to był wyraz mojej bezradności i strachu, ja po prostu w ten sposób odreagowałam mocno stresującą sytuację (uwierzcie mi, widok dziecka będącego sekundy od potłuczenia/połamania się to "niezapomniane" przeżycie), ale, wracając czasem pamięcią do tej sytuacji, nadal nie wiem, co właściwie miałabym zrobić, jak zareagować po ściągnięciu jej z tej piramidki...

dom

Skomentuj (46) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 146 (212)

#84807

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Luźne nawiązanie do mojej historii https://piekielni.pl/84504 - nie trzeba czytać, dodam krótkie wprowadzenie.

Był sobie zakład produkujący coś - dla historii absolutnie nieważne, co. Zakład ten miał również swoją filię w pobliskim miasteczku. Na potrzeby historii ważny jest fakt, że filia była traktowana mocno po macoszemu pod wszystkimi możliwymi względami - wypłaty, normy, sprzęt itp.

I właśnie sprzętu, na którym przyszło mi pracować, będzie dotyczyć ta historia. Plus zachowania kierownika, który ogólnie był całkiem niezłym szefem, ale zdarzały mu się piekielne reakcje (w tym przypadku raczej brak reakcji).

Pisałam we wspomnianej historii, że niektóre z naszych maszyn podejrzewałam o migrację prosto ze złomowiska, w tym maszynę, na której ja przez dłuższy czas pracowałam, a mianowicie foliarkę kątową, zwaną przez wszystkich absolutnie błędnie (i z pełną świadomością popełnianego błędu) zgrzewarką. Cholerstwo psuło się często i namiętnie, na szczęście były to drobne usterki, które w bardzo niedługim czasie nauczyłam się diagnozować (w 90% przypadków) i naprawiać (w 50% przypadków). Jak nie dałam rady naprawić, szłam do kierownika i informowałam o usterce, kierownik szedł i naprawiał.

Dla zdziwionych powyższym faktem - tak, w filii nie było żadnego mechanika, a ja nie pamiętam, aby kiedykolwiek przyjechał jakikolwiek fachowiec do popsutego sprzętu. Od tego był kierownik, on miał naprawić, no i naprawiał. Chyba że mu się nie chciało...

Ruski złom któregoś dnia znowu odmówił mi posłuszeństwa. A nie, zgrzewarka nie była rosyjskiej produkcji, ale ponieważ kierownik nie lubił bluźnienia na hali i za "panią lekkich obyczajów" albo nawet najzwyklejszą "cholerę" potrafił zabrać premię (tak, tę śmieszną premię w wysokości ok. 100 zł na dzisiejsze realia), to trzeba było szukać alternatywnych sposobów wyrażania swojego niezadowolenia, ja wyzywałam sprzęt od ruskiego złomu. Zepsuło się ustrojstwo bardzo dziwnie, bo zgrzewało folię, a jakże, z wyjątkiem odcinka ok. 2 cm - tam po prostu na zgrzewie była dziura, której absolutnie nie mogło być!

Obejrzałam maszynerię bardzo dokładnie, wszystko niby OK. Foliuję następną sztukę - dziura 2 cm na zgrzewie... Poddałam się, idę do kierownika, informuję o problemie. Przyszedł, obejrzał i zawyrokował:
- Ja tu nic nie widzę, zgrzewarka sprawna. Proszę robić dalej, pani Xynthio i nie zawracać mi głowy!

Propozycji, żeby sam sobie na niej porobił, skoro jest sprawna, nie zdążyłam wygłosić, bo już go nie było. No dobra, wiem, że roboty miał w chu...steczkę, ale lekceważona być nie lubię. Z dostępnych mi opcji zareagowania na sytuację:
a) pójść za nim, przywlec go za szmaty i POKAZAĆ (foliując przy nim jedną sztukę), że jednak nie działa;
b) ostentacyjnie opuścić stanowisko pracy;
c) pożyjemy, zobaczymy... (kto ma rację)
wybrałam opcję c.

Dwa dni pracowałam na niesprawnej zgrzewarce. W każdej sztuce foliowanego towaru musiałam poprawiać ten jeden, nieszczęsny zgrzew, bo dziura w folii na 2 cm była nie do przyjęcia (mogło być ewentualnie małe "oczko" do 0,5 cm). Z każdą upływającą godziną coraz silniej narastały we mnie wątpliwości, czy jednak nie należało zastosować opcji a) lub b), ale czekałam. I doczekałam się.

Otóż kierownik miał zwyczaj robienia wielu rzeczy samemu - np. wchodził nowy asortyment, on sam pakował, oklejał i foliował kilka pierwszych sztuk, a czasem po prostu sam z siebie stawał przy jakimś stanowisku i przez chwilę robił - uczciwie należy przyznać, że umiał WSZYSTKO.

No i z jakimiś paroma sztukami do zafoliowania podszedł do mojego ruskiego złomu (ja akurat miałam przerwę). Ponieważ właśnie na to czatowałam, porzuciłam ledwie napoczęte śniadanie i stanęłam mu za plecami z założonymi rękami i najbardziej wrednym uśmieszkiem, na jaki mnie było stać. Z dziką satysfakcją patrzyłam, jak usiłuje zafoliować swój towar, no niestety, dziura na zgrzewie jemu też wychodziła, jakoś się nie przestraszyła kierownika...

- Pani Xynthio!!! - ryknął na całą halę, zauważył, że stoję tuż za nim i dokończył już ciszej - ta zgrzewarka nie działa!

- Ależ działa, panie kierowniku. Jest w pełni sprawna.

- Co mi tu pani opowiada za głupoty, jaka sprawna?

- Nie głupoty, tylko powtarzam to, co mi pan powiedział dwa dni temu, kierowniku. Ta zgrzewarka jest SPRAWNA.

Energicznym krokiem odszedł, nie zaszczyciwszy mnie spojrzeniem. Wrócił ze skrzyneczką z narzędziami. Rozkręcił ruski złom, znalazł usterkę, naprawił. I chyba gdzieś tam w którymś momencie usłyszałam cichutkie "przepraszam", ale głowy za to nie dam.

produkcja

Skomentuj (4) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 164 (174)

#84882

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Osoby jedzące w tej chwili proszone są o zakończenie konsumpcji, ewentualnie o przeczytanie tej historii później.

Moja psica, Kruszyna, dostała potężnych (choć krótkotrwałych) sensacji żołądkowych. Jako że miłość i sra**ka przychodzą znienacka, biedna zdążyła tylko przybiec do mnie pod łazienkę i krótkim piśnięciem zaalarmować, że coś jest nie tak, ale już w następnej chwili środek przedpokoju został "przyozdobiony" imponującej wielkości psią kupą o półpłynnej konsystencji i powalającym smrodzie.

No cóż, Kruszyna z Młodą na spacer (bo może to jeszcze nie koniec), a ja sprzątam, gratulując sama sobie posiadania w domu jednorazowych rękawiczek, bez tego ciężko by było. Po usunięciu "konkretu" przymierzałam się już do czyszczenia/prania chodniczka w przedpokoju, kiedy olśniło mnie, że co ja do chole*y robię! Chodniczek był stary, nawet (kiedyś) ładny, ale już mocno zniszczony, więc w sumie dobra okazja, aby go wyrzucić. Zwinęłam w ładny, ciasny rulon, związałam, aby się nie rozwalał i wyniosłam do śmietnika.

Po upływie dwóch czy trzech godzin pukanie do drzwi. Sąsiadka. Z moim chodniczkiem. I z pretensjami. Nie przytoczę słowo w słowo, ale postaram się możliwie najwierniej.

Sąsiadka z wojowniczą miną, napastliwym tonem:

- To pani wyrzuciła ten chodniczek?

- Tak, ja... - moja odpowiedź była lekko niepewna, bo już zastanawiałam się, jakiż to straszliwy błąd popełniłam, do niewłaściwego pojemnika wyrzuciłam czy co?

- No jak tak można!?! Przecież on śmierdzi! I środek jest cały w g*wnie!

- Właśnie dlatego go wyrzuciłam...

- Ale on się do niczego już nie nadaje!

- ???

- Bo ja go chciałam sobie do domu wziąć! Kawałek odwinęłam, ładny był, to zabrałam, a w domu co się okazało! Zniszczony! I śmierdzi! Jak ja ten smród wywietrzę?

No cóż, ja wywietrzyłam w parę minut, nie wiem jakie pani sąsiadka stosuje metody wietrzenia, bo jeśli poprzez uchylenie jednego okna na parę milimetrów, to faktycznie może być problem. Tego jednak już nie powiedziałam (udało mi się odpowiednio wcześniej ugryźć w język), zamiast tego zapytałam grzecznie:

- Ale ja nadal nie rozumiem, o co pani ma do mnie pretensje i czego pani oczekuje?

- No jak to? Śmierdzi mi w domu! I myślałam, że chodniczek do przedpokoju będę miała, bo potrzebuję, a tu co? On zniszczony...

Ponieważ sytuacje o takim natężeniu absurdu raczej mnie śmieszą, niż wkurzają, gdzieś od połowy tej konwersacji miałam coraz lepszy humor. W odpowiedzi na wyczekujące spojrzenie sąsiadki po jej ostatnim zdaniu rzuciłam "proszę poczekać" i weszłam na chwilę do mieszkania. Szybko zlokalizowałam potrzebne mi rzeczy, po czym wręczyłam jej: ulotkę o likwidacji hurtowni dywanów w okolicy (ceny do -70%), kupiony kiedyś tam odświeżacz powietrza o nie pasującym mi zapachu oraz kilka jednorazowych rękawiczek (w razie gdyby jednak zdecydowała się czyścić ten chodniczek). Głośno powiedziałam "do widzenia" i zamknęłam drzwi, specjalnie głośno przekręcając klucz w zamku od wewnątrz.

Na koniec apel - bo wiem, że Piekielni uwielbiają apele. Otóż nie wyrzucajmy do śmietnika zniszczonych, nie nadających się do użytku rzeczy! Wyrzucajmy tylko takie, które ktoś jeszcze może sobie wziąć, użyć, skorzystać! Nie bądźmy egoistami.

P.S. Kruszyna już zdrowa.

blok_mieszkalny

Skomentuj (7) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 166 (172)

#84585

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Maj. Sezon "komunijny". I u (niektórych) dzieci sezon na "licytacje" - ja dostałem/am lepszy prezent!

Młoda nie jest materialistą, staram się jej wpajać inne wartości niż kult rzeczy i pieniądza, ale jest też dzieckiem i czasem daje się nakręcać na wyliczanki "ja mam lepiej".

Od razu w niedzielę poinformowała mnie (chociaż bez szczególnej zazdrości), że Kasia/Basia/Janek/Franek dostali to i to (czytaj - wypasione prezenty).

Po wytłumaczeniu, że w Pierwszej Komunii nie prezenty są ważne, zeszłam na poziom "dziecko" i zadałam jej dwa pytania:

- A ty dostałaś to, o czym marzyłaś?

- Tak.

- I jesteś zadowolona ze swoich prezentów?

- Tak, bardzo!

- No to o co chodzi?

Okazało się, że już o nic. Ale nadszedł poniedziałek, Młoda wróciła ze szkoły z informacjami, że Kasia/Basia/Janek/Franek twierdzą, że ich prezenty są lepsze, droższe i Młoda nie ma tego, co oni mają. Może powinnam po raz kolejny wytłumaczyć to, co powyżej. Ale się z lekka zdenerwowałam tą całą "licytacją" i postanowiłam ją uciąć:

- Ale ty dostałaś prezent taki, jakiego żadne dziecko nie dostało. Nikt inny tego nie ma.

- ???

- W dodatku sama sobie zrobiłaś ten prezent. Dzień przed komunią zdobyłaś brązowy medal na ogólnopolskich zawodach, czy ktoś ma taki "prezent"?

Do dzisiaj cisza. Jakoś już nie słyszę, co dostali Kasia/Basia/Janek/Franek. Co prawda nie wiem, czy uznali, że jednak nie "przelicytują" Młodej, czy też dla niej jest to już nieważne, ale to raczej nie ma znaczenia...

szkoła

Skomentuj (24) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 118 (184)

#84752

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Znajoma ma małe kotki do oddania*, chętnych na nie w najbliższym otoczeniu brak, więc trzeba szukać inaczej. Kociaki sfilmowane, filmik wraz z informacją, że te oto maluchy szukają dobrych domów wrzuciłam na fb. Ponieważ chciałam, aby dotarł do jak największej liczby osób, poprosiłam - jeśli nie chcesz/nie możesz wziąć kotka, to udostępnij. W związku z tym post musiał iść jako publiczny, bo ogólnie to wszystkie ustawienia na fb mam baaardzo prywatne i tylko dla znajomych. Na efekty nie musiałam długo czekać:

- siedem zaproszeń do grona znajomych od kompletnie mi nieznanych facetów (tylko z jednym mam jednego wspólnego znajomego);

- kilkanaście wiadomości w folderze "inne", zaczynające się od słów "witaj aniołku" czy coś w tym stylu;

- zero zainteresowania kotkami...

Co robię nie tak?

*kotka była już w ciąży, kiedy znajoma ją przygarnęła, w odpowiednim czasie oczywiście zostanie wysterylizowana.

facebook

Skomentuj (9) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 80 (106)

#84704

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historia użytkownika Lenerox o parkowaniu w ten sposób, aby młodzi sportowcy i ich mamusie mieli jak najmniej do przejścia, przypomniała mi sytuację z pewnego zebrania.

Zebranie przed obozem letnim. Sportowym. Treningowym. Większość już "obcykana" w temacie, bo to nie pierwszy obóz ich dzieci, więc pytania raczej rozsądne i dotyczące ważnych spraw, aż nagle pada pytanie od jednej z mamuś:

- A czy one muszą tak daleko chodzić na te treningi? Nie można znaleźć czegoś bliżej? Albo może dowozić ich busem?

Zgłupiałam... Miejsce zakwaterowania znajdowało się ok. 5 minut drogi od miejsca treningu... No dobra, licząc, że idzie spora grupka dzieci, może zajmowało im to 7 minut. Przypominam, obóz treningowy! Dla dzieci, które miały po 3 godziny treningu dziennie, a na obozie od 5 do 6 godzin. I taka mamusia się obawia, czy siedmiominutowy spacerek nie jest za bardzo forsowny dla jej dziecka, a jeszcze kilka ją poparło.

Wtedy zabrakło mi słów, aby to jakoś skomentować, więc i teraz pointy nie będzie.

obóz_sportowy

Skomentuj (5) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 135 (143)

#84655

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Dawno nikt nie narzekał na swojego operatora, no to ja się "poskarżę" na pomarańczową sieć.

Cała opisana poniżej akcja toczyła się jakieś dwa-trzy miesiące, a dzisiaj miała swój finał - najprawdopodobniej jest to też finał mojego wieloletniego korzystania z usług "pomarańczowych". Telefon u nich miałam "od zawsze" - najpierw na kartę, potem abonament, potem różne inne usługi np. internet mobilny, no, ogólnie, jak coś potrzebowałam z tego typu usług, no to "pomarańczka", bo tam mam już to, to i to. Kiedy Młoda "dorosła" do własnego telefonu, oczywistym dla mnie było, że wezmę jej abonament w pomarańczowej sieci. Ponieważ tych usług miałam dużo, często zmieniały się ich konfiguracje - "To może to pani połączymy w jeden pakiet, będzie taniej", z podanych sugestii oraz ogólnie z obsługi w salonie (najbliższym mi) byłam zadowolona, no ale do czasu...

Jakieś trzy miesiące temu doszłam do wniosku, że niepotrzebny mi już internet mobilny - stary (choć w dobrym stanie - Młoda szanuje sprzęt) tablet leżał zapomniany gdzieś w kącie, w domu mam światłowód, a do sprawdzenia czegoś "na już" wystarczy (i mnie, i Młodej) to, co mamy w abonamencie. Jak pomyślałam, tak zrobiłam - poszłam do salonu, przedstawiłam sprawę, wspólnie z przemiłą panią konsultantką "stworzyłyśmy" piękne pismo o rezygnacji z usługi, poszło...

Po kilku dniach dostałam sms-a (cytuję prawie dosłownie): "Pomarańczowa miłość jest ofertą pakietową i nie może być przeniesiona do oferty na kartę. Rezygnacja obejmuje obie usługi (telefon i internet). Potwierdzamy przyjęcie rozwiązania umowy dla numeru 123456789 i 987654321. Odłączenie nastąpi 25-05-2019." Ale zaraz, zaraz. Z tego wszystkiego zgadza się tylko jedno - wymieniony przez nich nr telefonu faktycznie był z pakiecie z internetem mobilnym. Nie sądziłam, że to jakiś problem, bo jak pisałam wcześniej, wszystkie moje usługi u pomarańczowych występowały w różnych konfiguracjach, a panie konsultantki z salony "żonglowały" tymi usługami z wprawą zawodowego ekwilibrysty, aby tylko uzyskać jak najlepszy efekt. Nie było mowy o przenoszeniu nr na kartę, po prostu chciałam zrezygnować z jednej usługi, a drugą zostawić - w abonamencie, nie na kartę!

Oczywiście pognałam do salonu, pani konsultantka po mruknięciu "co za debile" stworzyła nowe pismo, w którym to wszystko wyjaśniła, po czym uspokoiła mnie, że nie ma mowy, żeby mi odłączyli oba numery. "Proszę czekać na odpowiedź, w razie czego proszę przyjść do mnie znowu". Czekałam prawie miesiąc, po czym udałam się do salonu. Nowe pismo oraz "pani Xynthio, jesteśmy w kontakcie, ja będę osobiście monitorować tę sprawę, to nie pierwszy taki przypadek i wiem, że można zrezygnować z jednej części usługi bez odłączania drugiej!"

Na drugie pismo doczekałam się odpowiedzi: "Potwierdzamy przyjęcie zgłoszenia. Większość spraw załatwiamy do 7 dni", a po tygodniu następna informacja: "Wyjaśniamy zgłoszenie. Odpowiemy najpóźniej do 29-05-2019. Przepraszamy za opóźnienia." No cóż, znowu pogalopowałam do salonu, bo termin "najpóźniejszego" rozpatrzenie zgłoszenie był ładnych parę dni późniejszy, niż data planowanego odłączenia numeru! Pani konsultantka zapewniła mnie, że w takim razie termin odłączenia jest przesunięty do dnia rozpatrzenia zgłoszenia, nie mam się czego obawiać, a w ogóle to na 101% nr telefonu zostanie zachowany.

Tak, uwierzyłam. Wiem, głupia ja. Nie posłuchałam głosu gdzieś z tyłu głowy, który od czasu otrzymania pierwszego sms-a powtarzał mi natrętnie: "przenieś numer zanim ci go odłączą, przenieś numer do jakiejkolwiek innej sieci, przenieś numer!!!" Dzisiaj jest 25-05-2019. I co? I nr telefonu Młodej (tak, to był jej numer) jest odłączony... A moje wku*wienie sięga zenitu, tak, na siebie też jestem zła, kto mi kazał wierzyć w zapewnienia konsultantki...

Działania? No cóż, Młoda ma już inny numer w innej sieci, ale to jednak kłopot - nr telefonu służył jej też m.in. do logowania się na messengera i różnych innych "głupotek". Oprócz tego rozważam przeniesienie wszystkich pozostałych usług do innej sieci - mam jeszcze drugi pakiet "pomarańczowa miłość" - światłowód, TV, telefon stacjonarny (o dziwo, mnie się przydaje) i komórkowy (mój numer). Po takiej akcji nie mam ochoty pozostawać dalej u pomarańczowych.

Na koniec mały smaczek - chcąc zrezygnować z internetu mobilnego, sprawdziłam na "Mój Pomarańczowy", jaką karę zapłacę za zerwanie umowy (sporo brakowało do końca umowy). Otóż wyświetliła mi się informacja, że 50 zł*. Parę dni później, gdy składałam pismo z oficjalną rezygnacją, poprosiłam panię konsultantkę, aby mi to jeszcze raz sprawdziła - kara wynosiła wtedy 40 zł*. Natomiast w sms-ie informującym o odłączeniu obu numerów była na samym końcu informacja o karze za zerwanie umowy, wynosiła ona 80 zł*.

Orange Love? Dla mnie to w tej chwili Orange Hate!

*kwoty podane w zaokrągleniu w dół.

orange

Skomentuj (7) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 87 (105)