Profil użytkownika
Xynthia ♀
Zamieszcza historie od: | 30 sierpnia 2017 - 21:03 |
Ostatnio: | 2 października 2024 - 18:54 |
- Historii na głównej: 145 z 155
- Punktów za historie: 18742
- Komentarzy: 603
- Punktów za komentarze: 4580
Pracuję jako opiekunka osób starszych w domu opieki.
Pod moją poprzednią historią pojawiły się spekulacje, jaką matką była Melusia, że jej się dzieci tak odpłacają. Otóż nie wiem, tak po prostu nie wiem. I szczerze mówiąc nie interesuje mnie to. Nie czuję się upoważniona do tego, żeby ich oceniać, osądzać, decydować na co sobie zasłużyli, a na co nie. Wszystkich naszych podopiecznych lubię - jednych bardziej, drugich mniej, ale jednak lubię. I mam (a przynajmniej staram się mieć) do nich dużo cierpliwości i wyrozumiałości. Nie da się inaczej, jeśli choć jeden podopieczny zaczyna cię wkurzać, denerwować, to zaraz się znajdzie drugi, trzeci... i praca stanie się udręką i "usługiwaniem tym cholernym dziadkom". Tu trzeba zrozumieć, że oni są, jacy są, z różnych względów, głównie z powodu mocno postępujących procesów chorobowych. A jacy byli, zanim do nas trafili, to nie powinno nas obchodzić. Ale czasami wiemy, bo rodzina przychodząca w odwiedziny lubi się wyżalić, poopowiadać, nie wiem, może szukają jakiegoś usprawiedliwienia dla siebie, że mamę/tatę, babcię/dziadka, ciocię/wujka oddali do domu opieki?
Jakoś tak latem przyszedł do nas pan Zbigniew. Od razu nazwany przeze mnie "Zbyszko", podopieczny leżący, trudny i problematyczny. Zbyszko był zwolennikiem "twardej ręki" zarówno w stosunku do dzieci, jak i do żony. Dzieci traktował pasem, żonę pięścią. Rozwiązania siłowe wszelkich problemów stosował i u nas, bardzo szybko nauczyłyśmy się, że do Zbyszka wchodzi się w dwie osoby - jedna przebiera/karmi/zmienia pampersa, a druga uważa, żeby Zbyszko znienacka nie przywalił tej pierwszej pięścią w nery czy inną część ciała. I właśnie w stosunku do Zbyszka jeden jedyny raz zachowałam się piekielnie nieprofesjonalnie...
Pan Zbyszek miała jeden "uroczy" zwyczaj - rozpinał (rozszarpywał) sobie pampersa, wyciągał interes i sikał po całym łóżku i obok niego. To nie była złośliwość, on gdzieś tam miał zakodowane, że w majtki się nie sika, nie rozumiał, że ma pampersa, który właśnie do tego służy, więc starał się sikać za łóżko. Oczywiście mu to nie wychodziło, więc po każdej takiej akcji pościel była do zmiany, a Zbyszko do umycia i przebrania. No i któregoś dnia zaglądając po kolei do pokoi, czy wszystko jest OK, trafiłam na moment, kiedy Zbyszko już wyciągnął interes z pampersa i zaczynał zasikiwać wszystko wokół. Doskoczyłam szybko, zakryłam instrument pampersem, poczekałam aż skończy i oceniam "ogrom zniszczeń". Nie jest źle, kołdrę wcześniej skopał z łóżka, więc sucha, do zmiany tylko podkoszulka, w której był, podkład jednorazowy na łóżku, no i pampers. Dobra, to przebieram (nawet mi nie przyszło do głowy, żeby kogoś zawołać do pomocy, pozostałe opiekunki były czymś zajęte w innej części budynku). A pan Zbyszek oczywiście - "zostaw mnie, bo ci przyp***dolę". Nie wiem, czy zmęczona byłam, czy po prostu zła, ale zrobiłam coś, czego absolutnie nie wolno nam robić i nie wiem, jak bym się z tego wytłumaczyła - złapałam za nadgarstki te jego zaciśnięte w pięści i wymachujące koło mnie ręce, przycisnęłam mu je skrzyżowane do klatki piersiowej i nachyliłam się nad nim. Patrząc mu prosto w oczy wycedziłam przez zęby: "Posłuchaj mnie uważnie, Zbyszko. Ty już nigdy w życiu nikomu nie przyp***dolisz! Skończyło się! Zrozumiałeś?"
Patrzył na mnie przez długą chwilę. Potem rozluźnił mięśnie, mruknął: "Ładne masz oczy" i dał się przebrać. Od tego dnia ja nigdy nie miałam problemów z "obsługą" pana Zbyszka. Przebieranie, karmienie, kąpiel, zmiana pampersa - wszystko bezproblemowo. Ale Zbyszko słabł, coraz gorzej z nim było, na jesieni umarł. Dobrą śmierć miał, we śnie.
Jakby to kogoś interesowało - pan Zbyszek miał odwiedziny dzieci i wnuków co dwa-trzy dni. Przychodzili, interesowali się, pytali czego potrzebuje, spełniali wszystkie jego zachcianki. Do naszego domu opieki trafił dlatego, że jego żona również zaniemogła, dzieci (chyba troje ich miał) stwierdziły, że dwójką leżących staruszków nie są w stanie się opiekować. Żona została u jednego z dzieci (reszta pomagała w opiece), Zbyszko trafił do nas.
Morał? Nie ma żadnego. Piekielna byłam ja, bo mimo że moje zachowanie spowodowało pozytywny skutek, to nie powinnam się tak zachować. A co do Zbyszka - no cóż, jemu w tej chwili już wszystko jedno...
Pod moją poprzednią historią pojawiły się spekulacje, jaką matką była Melusia, że jej się dzieci tak odpłacają. Otóż nie wiem, tak po prostu nie wiem. I szczerze mówiąc nie interesuje mnie to. Nie czuję się upoważniona do tego, żeby ich oceniać, osądzać, decydować na co sobie zasłużyli, a na co nie. Wszystkich naszych podopiecznych lubię - jednych bardziej, drugich mniej, ale jednak lubię. I mam (a przynajmniej staram się mieć) do nich dużo cierpliwości i wyrozumiałości. Nie da się inaczej, jeśli choć jeden podopieczny zaczyna cię wkurzać, denerwować, to zaraz się znajdzie drugi, trzeci... i praca stanie się udręką i "usługiwaniem tym cholernym dziadkom". Tu trzeba zrozumieć, że oni są, jacy są, z różnych względów, głównie z powodu mocno postępujących procesów chorobowych. A jacy byli, zanim do nas trafili, to nie powinno nas obchodzić. Ale czasami wiemy, bo rodzina przychodząca w odwiedziny lubi się wyżalić, poopowiadać, nie wiem, może szukają jakiegoś usprawiedliwienia dla siebie, że mamę/tatę, babcię/dziadka, ciocię/wujka oddali do domu opieki?
Jakoś tak latem przyszedł do nas pan Zbigniew. Od razu nazwany przeze mnie "Zbyszko", podopieczny leżący, trudny i problematyczny. Zbyszko był zwolennikiem "twardej ręki" zarówno w stosunku do dzieci, jak i do żony. Dzieci traktował pasem, żonę pięścią. Rozwiązania siłowe wszelkich problemów stosował i u nas, bardzo szybko nauczyłyśmy się, że do Zbyszka wchodzi się w dwie osoby - jedna przebiera/karmi/zmienia pampersa, a druga uważa, żeby Zbyszko znienacka nie przywalił tej pierwszej pięścią w nery czy inną część ciała. I właśnie w stosunku do Zbyszka jeden jedyny raz zachowałam się piekielnie nieprofesjonalnie...
Pan Zbyszek miała jeden "uroczy" zwyczaj - rozpinał (rozszarpywał) sobie pampersa, wyciągał interes i sikał po całym łóżku i obok niego. To nie była złośliwość, on gdzieś tam miał zakodowane, że w majtki się nie sika, nie rozumiał, że ma pampersa, który właśnie do tego służy, więc starał się sikać za łóżko. Oczywiście mu to nie wychodziło, więc po każdej takiej akcji pościel była do zmiany, a Zbyszko do umycia i przebrania. No i któregoś dnia zaglądając po kolei do pokoi, czy wszystko jest OK, trafiłam na moment, kiedy Zbyszko już wyciągnął interes z pampersa i zaczynał zasikiwać wszystko wokół. Doskoczyłam szybko, zakryłam instrument pampersem, poczekałam aż skończy i oceniam "ogrom zniszczeń". Nie jest źle, kołdrę wcześniej skopał z łóżka, więc sucha, do zmiany tylko podkoszulka, w której był, podkład jednorazowy na łóżku, no i pampers. Dobra, to przebieram (nawet mi nie przyszło do głowy, żeby kogoś zawołać do pomocy, pozostałe opiekunki były czymś zajęte w innej części budynku). A pan Zbyszek oczywiście - "zostaw mnie, bo ci przyp***dolę". Nie wiem, czy zmęczona byłam, czy po prostu zła, ale zrobiłam coś, czego absolutnie nie wolno nam robić i nie wiem, jak bym się z tego wytłumaczyła - złapałam za nadgarstki te jego zaciśnięte w pięści i wymachujące koło mnie ręce, przycisnęłam mu je skrzyżowane do klatki piersiowej i nachyliłam się nad nim. Patrząc mu prosto w oczy wycedziłam przez zęby: "Posłuchaj mnie uważnie, Zbyszko. Ty już nigdy w życiu nikomu nie przyp***dolisz! Skończyło się! Zrozumiałeś?"
Patrzył na mnie przez długą chwilę. Potem rozluźnił mięśnie, mruknął: "Ładne masz oczy" i dał się przebrać. Od tego dnia ja nigdy nie miałam problemów z "obsługą" pana Zbyszka. Przebieranie, karmienie, kąpiel, zmiana pampersa - wszystko bezproblemowo. Ale Zbyszko słabł, coraz gorzej z nim było, na jesieni umarł. Dobrą śmierć miał, we śnie.
Jakby to kogoś interesowało - pan Zbyszek miał odwiedziny dzieci i wnuków co dwa-trzy dni. Przychodzili, interesowali się, pytali czego potrzebuje, spełniali wszystkie jego zachcianki. Do naszego domu opieki trafił dlatego, że jego żona również zaniemogła, dzieci (chyba troje ich miał) stwierdziły, że dwójką leżących staruszków nie są w stanie się opiekować. Żona została u jednego z dzieci (reszta pomagała w opiece), Zbyszko trafił do nas.
Morał? Nie ma żadnego. Piekielna byłam ja, bo mimo że moje zachowanie spowodowało pozytywny skutek, to nie powinnam się tak zachować. A co do Zbyszka - no cóż, jemu w tej chwili już wszystko jedno...
dom opieki
Ocena:
157
(173)
Pracuję jako opiekunka osób starszych w domu opieki.
Dzisiaj historia rodzinna o relacjach matka - syn.
Wśród innych pensjonariuszy jest u nas pani Melania. Malutka, okrąglutka, cieplutka, no, taka nasza kochana Melusia. Nie wiem, jak się Melusi życie udało, ale synowie to nie bardzo... Czterech ich podobno miała, jeden już nie żyje, dwóch jest cholera wie gdzie, no a jeden - Wacek niech mu będzie - nawet mamusię odwiedza. Nie za często, a dokładnie to raz w miesiącu - zaraz po tym, jak Melusia emeryturę dostanie.
Tu krótkie wyjaśnienie, bo nie każdy to musi wiedzieć - na poczet należności za pobyt w naszym domu opieki pensjonariusze oddają 70% swojej renty/emerytury (resztę kwoty dopłaca MOPS/GOPS/gmina), czyli 30% im zostaje. To ich pieniądze i nam nic do tego, w jaki sposób je wydają.
Wacek też wiedział, że 30% skromniutkiej emeryturki Melusi jest do jej dyspozycji. A pieniędzy potrzebował, oj potrzebował, bo co prawda "wino marki wino" jest tanie, ale żeby osiągnąć pożądany "stan nieważkości", to sporo ich trzeba wypić. Więc Wacek przychodził po pieniądze, a Melusia dawała. Bo to syn, bo odwiedza, bo jakiegoś bananka albo sok przyniesie, bo... bo go kochała po prostu. Z tych wizyt dwie pamiętam, o jednej sobie poczytałam w raporcie.
Wizyta 1:
Roznosimy obiad (osoby, które nie są w stanie zejść na jadalnię, jedzą w swoich pokojach, my [opiekunki] im ten obiad zanosimy). Po stwierdzeniu, że u Melusi siedzi Wacek, Dorota (najstarsza stażem) mówi z pewnym wahaniem: "Wiecie co, dziewczyny, poprośmy Wacka, żeby wyszedł na 10 minut, ja mam obawy, że on jej ten obiad zje." Wracamy się do pokoju, prosimy o opuszczenie pomieszczenia na czas obiadu, Wacek zaczyna się awanturować, że jak to tak, od mamusi go wyrzucają, z każdym wypowiedzianym przez niego słowem widać coraz wyraźniej, że jest napruty jak messerschmitt - jak udało mu się wejść w takim stanie, pozostaje do dziś jedną z nierozwiązanych zagadek ludzkości. No cóż, zamiast wyjść z pokoju na 10 minut, musiał opuścić w ogóle budynek, panienki lekkich obyczajów sypały się gęsto, ale poszedł.
Wizyta 2:
Przychodzi lekko żulowaty gość i mówi, że on z pilną sprawą do pani Melanii. Zaprowadzamy go, ale nie zostawiamy samego w pokoju z Melusią, bo coś nam mocno nie pasuje. Żulik widząc, że nie ma szans na rozmowę w cztery oczy, decyduje się jednak na wyjawienie misji, z którą przyszedł. Z jego mocno rozbudowanej opowieści wynika, że jest serdecznym przyjacielem, bratem krwi niemalże, Wacka i w/w przysłał go po pieniądze. Bo Wacek biedny, chory, na lekarstwa potrzebuje, leży w domu i ruszyć się nie może, leki potrzebuje wykupić, mama przecież pomoże? Nie wiem, czy by pomogła, czy nie, czy nabrała się na tę bajeczkę, bo w tym momencie ciśnienie nam mocno skoczyło i bezczelnie wcięłyśmy się w rozmowę, informując "przyjaciela", że pani Melania pieniądze posiada, ale w depozycie, w biurze, biuro czynne do godz. 15.00 (było po 16-tej), więc zapraszamy jutro do południa, najlepiej z receptami na te leki, których potrzebuje Wacek. Żulik się zmył w tempie ekspresowym, ale jeszcze tego samego dnia nastąpił ciąg dalszy, mianowicie "ciężko chory" Wacek próbował dostać się do nas tylnym wejściem od strony ogrodu. Hmm, jeśli stan upojenia alkoholowego jest chorobą, to faktycznie był bardzo chory, ledwie się na nogach trzymał.
Wizyta 3:
Tu akurat nie byłam bezpośrednim świadkiem zdarzenia, więc napiszę to, co sama wyczytałam w raporcie: "U pani Melanii był syn Wacek. Awanturował się, żądał pieniędzy, szukał ich po szafkach i po całym pokoju. Pani Melania bardzo płakała. Został wyproszony przez opiekunki, nie chciał wyjść, odgrażał się."
W sobotę zadzwonił ktoś z dalszej rodziny pani Melanii, prosząc o przekazanie jej, że Wacek nie żyje. Pijany zasnął gdzieś na mrozie i zamarzł. Nie wiem jak wy, ale ja mam mieszane uczucia... Z jednej strony dobrze - pozbyła się pasożyta, który nic jej nie dał oprócz problemów i łez. Z drugiej strony - to był jej syn, którego kochała, jedyny, który ją odwiedzał, z którym na pewno była mocno związana emocjonalnie. Bardzo mi żal. Nie Wacka, ale Melusi - płakała długo, zamówiła wieniec, na pogrzeb niestety nie pojedzie, zdrowie nie pozwala. I co tu jest piekielne? Życie? Śmierć? Czy każda z łez Melusi, których nie powinno być?
Dzisiaj historia rodzinna o relacjach matka - syn.
Wśród innych pensjonariuszy jest u nas pani Melania. Malutka, okrąglutka, cieplutka, no, taka nasza kochana Melusia. Nie wiem, jak się Melusi życie udało, ale synowie to nie bardzo... Czterech ich podobno miała, jeden już nie żyje, dwóch jest cholera wie gdzie, no a jeden - Wacek niech mu będzie - nawet mamusię odwiedza. Nie za często, a dokładnie to raz w miesiącu - zaraz po tym, jak Melusia emeryturę dostanie.
Tu krótkie wyjaśnienie, bo nie każdy to musi wiedzieć - na poczet należności za pobyt w naszym domu opieki pensjonariusze oddają 70% swojej renty/emerytury (resztę kwoty dopłaca MOPS/GOPS/gmina), czyli 30% im zostaje. To ich pieniądze i nam nic do tego, w jaki sposób je wydają.
Wacek też wiedział, że 30% skromniutkiej emeryturki Melusi jest do jej dyspozycji. A pieniędzy potrzebował, oj potrzebował, bo co prawda "wino marki wino" jest tanie, ale żeby osiągnąć pożądany "stan nieważkości", to sporo ich trzeba wypić. Więc Wacek przychodził po pieniądze, a Melusia dawała. Bo to syn, bo odwiedza, bo jakiegoś bananka albo sok przyniesie, bo... bo go kochała po prostu. Z tych wizyt dwie pamiętam, o jednej sobie poczytałam w raporcie.
Wizyta 1:
Roznosimy obiad (osoby, które nie są w stanie zejść na jadalnię, jedzą w swoich pokojach, my [opiekunki] im ten obiad zanosimy). Po stwierdzeniu, że u Melusi siedzi Wacek, Dorota (najstarsza stażem) mówi z pewnym wahaniem: "Wiecie co, dziewczyny, poprośmy Wacka, żeby wyszedł na 10 minut, ja mam obawy, że on jej ten obiad zje." Wracamy się do pokoju, prosimy o opuszczenie pomieszczenia na czas obiadu, Wacek zaczyna się awanturować, że jak to tak, od mamusi go wyrzucają, z każdym wypowiedzianym przez niego słowem widać coraz wyraźniej, że jest napruty jak messerschmitt - jak udało mu się wejść w takim stanie, pozostaje do dziś jedną z nierozwiązanych zagadek ludzkości. No cóż, zamiast wyjść z pokoju na 10 minut, musiał opuścić w ogóle budynek, panienki lekkich obyczajów sypały się gęsto, ale poszedł.
Wizyta 2:
Przychodzi lekko żulowaty gość i mówi, że on z pilną sprawą do pani Melanii. Zaprowadzamy go, ale nie zostawiamy samego w pokoju z Melusią, bo coś nam mocno nie pasuje. Żulik widząc, że nie ma szans na rozmowę w cztery oczy, decyduje się jednak na wyjawienie misji, z którą przyszedł. Z jego mocno rozbudowanej opowieści wynika, że jest serdecznym przyjacielem, bratem krwi niemalże, Wacka i w/w przysłał go po pieniądze. Bo Wacek biedny, chory, na lekarstwa potrzebuje, leży w domu i ruszyć się nie może, leki potrzebuje wykupić, mama przecież pomoże? Nie wiem, czy by pomogła, czy nie, czy nabrała się na tę bajeczkę, bo w tym momencie ciśnienie nam mocno skoczyło i bezczelnie wcięłyśmy się w rozmowę, informując "przyjaciela", że pani Melania pieniądze posiada, ale w depozycie, w biurze, biuro czynne do godz. 15.00 (było po 16-tej), więc zapraszamy jutro do południa, najlepiej z receptami na te leki, których potrzebuje Wacek. Żulik się zmył w tempie ekspresowym, ale jeszcze tego samego dnia nastąpił ciąg dalszy, mianowicie "ciężko chory" Wacek próbował dostać się do nas tylnym wejściem od strony ogrodu. Hmm, jeśli stan upojenia alkoholowego jest chorobą, to faktycznie był bardzo chory, ledwie się na nogach trzymał.
Wizyta 3:
Tu akurat nie byłam bezpośrednim świadkiem zdarzenia, więc napiszę to, co sama wyczytałam w raporcie: "U pani Melanii był syn Wacek. Awanturował się, żądał pieniędzy, szukał ich po szafkach i po całym pokoju. Pani Melania bardzo płakała. Został wyproszony przez opiekunki, nie chciał wyjść, odgrażał się."
W sobotę zadzwonił ktoś z dalszej rodziny pani Melanii, prosząc o przekazanie jej, że Wacek nie żyje. Pijany zasnął gdzieś na mrozie i zamarzł. Nie wiem jak wy, ale ja mam mieszane uczucia... Z jednej strony dobrze - pozbyła się pasożyta, który nic jej nie dał oprócz problemów i łez. Z drugiej strony - to był jej syn, którego kochała, jedyny, który ją odwiedzał, z którym na pewno była mocno związana emocjonalnie. Bardzo mi żal. Nie Wacka, ale Melusi - płakała długo, zamówiła wieniec, na pogrzeb niestety nie pojedzie, zdrowie nie pozwala. I co tu jest piekielne? Życie? Śmierć? Czy każda z łez Melusi, których nie powinno być?
dom opieki
Ocena:
224
(238)
Jak się pozbyć żony z domu - level expert.
Pracuję jako opiekunka osób starszych w domu opieki. Lubię swoją pracę, lubię naszych podopiecznych (chociaż czasem zachowują się tak, że wszystkie historie o moherowych babciach w autobusie to przy nich pikuś), ale czasem zdarza się coś takiego, że karabin maszynowy sam się w kieszeni odbezpiecza (no co, nie mogę mieć dużych kieszeni?).
Jakiś czas temu dostałyśmy informację z biura, że będzie do przyjęcia małżeństwo i w związku z tym należy przygotować podwójny pokój. No cudem akurat był - to nie takie łatwe, bo większość pokoi mamy pojedynczych. Pokój wysprzątany, zaścieliłyśmy łóżka, jedno z nich wyposażyłyśmy w materac przeciwodleżynowy (pani leżąca, pan chodzący i w pełni sprawny), czekamy na ich przybycie.
Przyjechali. Nie było mnie akurat na dniówce, więc relacja z drugiej ręki. Pani faktycznie leżąca i wymagająca kompleksowej opieki, po wylewie, z trudem i przy pomocy innych osób może ewentualnie przemieścić się z łóżka na wózek inwalidzki, na którym zbyt długo jednak nie wysiedzi. Psychicznie w pełni sprawna, jednak kontakt z nią mocno utrudniony z uwagi na bardzo niewyraźną, bełkotliwą mowę. Pan - mężczyzna niewiele po 70., elegancki, zadbany, typ Don Juana. Już od wejścia zaczął sypać żartami i komplementami o erotycznym podtekście, na przemian z rzewnymi opowiastkami jak to on kocha żonę, że tylko dla niej zdecydował się na zamieszkanie w domu opieki, no bo on to przecież mężczyzna w pełni sił w każdym tego słowa znaczeniu, he, he, he. No ale żona leżąca, opiekunki z MOPS-u no cóż, co to jest te parę godzin dziennie, no umyją, przebiorą, pampersa zmienią, ale z nią trzeba siedzieć non stop, on już nie ma siły (hmm, jeszcze dwa zdania wcześniej te siły miał niespożyte...), lepiej im będzie w domu opieki, on tak żonę kocha, dla niej to zrobił, jej tu będzie lepiej, tu panie opiekunki takie miłe i pomocne, on już to widzi, a jakie ładne w dodatku.
Słowotok został mu grzecznie przerwany, zaprezentowano mu pokój, pan zachwycony, ojej, no żonie, to znaczy nam, będzie tu cudownie, to może żona już się położy, bo zmęczona, a my tu załatwimy formalności. Troskliwie, aczkolwiek z dużą pomocą opiekunek, ulokował żonę w łóżku, po czym zszedł do biura. OK, skierowanie z MOPS-u jest, zarówno dla niego, jak i dla żony, można wracać do pokoju i się "zadomawiać".
Pan się lekko zmieszał, ale rezonu nie stracił, wpadł w następny słowotok. Bo on jeszcze dzisiaj to by tu nie został, on ma ważne sprawy urzędowe niedokończone, bo tu mieszkanie, tu konto w banku, jeszcze na poczcie przekierowanie adresu, on nie wiedział, że to tak szybko, on to musi pozałatwiać, no parę dni i będzie z powrotem. Został uświadomiony, że to dom opieki, a nie zakład karny o zaostrzonym rygorze, a on jako osoba w pełni sprawna i odpowiadająca za siebie może wyjść i wrócić, kiedy tylko chce, jedynym wymogiem jest poinformowanie o tym personelu. Natomiast jeśli chce opuścić dom na kilka dni, też nie ma problemu, tylko ponieważ został już przyjęty, zostanie mu wypisana przepustka. A w ogóle to może by został dzień-dwa, zanim zacznie załatwiać te Szalenie Ważne Sprawy, żeby jego żona łatwiej się zaaklimatyzowała? Nie, nie, on nie może, bo mieszkanie, bo konto, bo listonosz, a i jeszcze ta kopalnia diamentów w Zimbabwe...
No dobra, z tą kopalnią diamentów to mnie poniosło, ale podobno mniej więcej tak brzmiały jego wyjaśnienia - świat się zawali, jeśli on tego nie załatwi teraz, zaraz, natychmiast! OK, przepustka wypisana, pan pożegnał serdecznie żonę, obiecał, że za kilka dni wróci i wybył.
Wczoraj miałam dniówkę, około południa telefon z biura: "Pani Xynthio, proszę przenieść panią X do pojedynczego pokoju, mąż dzwonił, że on rezygnuje z pobytu u nas". Noż kur..!!! Poszłyśmy, przeniosłyśmy, z całych sił starając się nie patrzeć na czerwone i zapuchnięte od płaczu oczy tej pani... Chyba ją poinformował wcześniej telefonicznie, bo jak weszłyśmy do jej pokoju, to już wiedziała.
Jak to było? "W bogactwie i w biedzie, w zdrowiu i w chorobie... dopóki śmierć nas nie rozłączy"... Ech...
Pracuję jako opiekunka osób starszych w domu opieki. Lubię swoją pracę, lubię naszych podopiecznych (chociaż czasem zachowują się tak, że wszystkie historie o moherowych babciach w autobusie to przy nich pikuś), ale czasem zdarza się coś takiego, że karabin maszynowy sam się w kieszeni odbezpiecza (no co, nie mogę mieć dużych kieszeni?).
Jakiś czas temu dostałyśmy informację z biura, że będzie do przyjęcia małżeństwo i w związku z tym należy przygotować podwójny pokój. No cudem akurat był - to nie takie łatwe, bo większość pokoi mamy pojedynczych. Pokój wysprzątany, zaścieliłyśmy łóżka, jedno z nich wyposażyłyśmy w materac przeciwodleżynowy (pani leżąca, pan chodzący i w pełni sprawny), czekamy na ich przybycie.
Przyjechali. Nie było mnie akurat na dniówce, więc relacja z drugiej ręki. Pani faktycznie leżąca i wymagająca kompleksowej opieki, po wylewie, z trudem i przy pomocy innych osób może ewentualnie przemieścić się z łóżka na wózek inwalidzki, na którym zbyt długo jednak nie wysiedzi. Psychicznie w pełni sprawna, jednak kontakt z nią mocno utrudniony z uwagi na bardzo niewyraźną, bełkotliwą mowę. Pan - mężczyzna niewiele po 70., elegancki, zadbany, typ Don Juana. Już od wejścia zaczął sypać żartami i komplementami o erotycznym podtekście, na przemian z rzewnymi opowiastkami jak to on kocha żonę, że tylko dla niej zdecydował się na zamieszkanie w domu opieki, no bo on to przecież mężczyzna w pełni sił w każdym tego słowa znaczeniu, he, he, he. No ale żona leżąca, opiekunki z MOPS-u no cóż, co to jest te parę godzin dziennie, no umyją, przebiorą, pampersa zmienią, ale z nią trzeba siedzieć non stop, on już nie ma siły (hmm, jeszcze dwa zdania wcześniej te siły miał niespożyte...), lepiej im będzie w domu opieki, on tak żonę kocha, dla niej to zrobił, jej tu będzie lepiej, tu panie opiekunki takie miłe i pomocne, on już to widzi, a jakie ładne w dodatku.
Słowotok został mu grzecznie przerwany, zaprezentowano mu pokój, pan zachwycony, ojej, no żonie, to znaczy nam, będzie tu cudownie, to może żona już się położy, bo zmęczona, a my tu załatwimy formalności. Troskliwie, aczkolwiek z dużą pomocą opiekunek, ulokował żonę w łóżku, po czym zszedł do biura. OK, skierowanie z MOPS-u jest, zarówno dla niego, jak i dla żony, można wracać do pokoju i się "zadomawiać".
Pan się lekko zmieszał, ale rezonu nie stracił, wpadł w następny słowotok. Bo on jeszcze dzisiaj to by tu nie został, on ma ważne sprawy urzędowe niedokończone, bo tu mieszkanie, tu konto w banku, jeszcze na poczcie przekierowanie adresu, on nie wiedział, że to tak szybko, on to musi pozałatwiać, no parę dni i będzie z powrotem. Został uświadomiony, że to dom opieki, a nie zakład karny o zaostrzonym rygorze, a on jako osoba w pełni sprawna i odpowiadająca za siebie może wyjść i wrócić, kiedy tylko chce, jedynym wymogiem jest poinformowanie o tym personelu. Natomiast jeśli chce opuścić dom na kilka dni, też nie ma problemu, tylko ponieważ został już przyjęty, zostanie mu wypisana przepustka. A w ogóle to może by został dzień-dwa, zanim zacznie załatwiać te Szalenie Ważne Sprawy, żeby jego żona łatwiej się zaaklimatyzowała? Nie, nie, on nie może, bo mieszkanie, bo konto, bo listonosz, a i jeszcze ta kopalnia diamentów w Zimbabwe...
No dobra, z tą kopalnią diamentów to mnie poniosło, ale podobno mniej więcej tak brzmiały jego wyjaśnienia - świat się zawali, jeśli on tego nie załatwi teraz, zaraz, natychmiast! OK, przepustka wypisana, pan pożegnał serdecznie żonę, obiecał, że za kilka dni wróci i wybył.
Wczoraj miałam dniówkę, około południa telefon z biura: "Pani Xynthio, proszę przenieść panią X do pojedynczego pokoju, mąż dzwonił, że on rezygnuje z pobytu u nas". Noż kur..!!! Poszłyśmy, przeniosłyśmy, z całych sił starając się nie patrzeć na czerwone i zapuchnięte od płaczu oczy tej pani... Chyba ją poinformował wcześniej telefonicznie, bo jak weszłyśmy do jej pokoju, to już wiedziała.
Jak to było? "W bogactwie i w biedzie, w zdrowiu i w chorobie... dopóki śmierć nas nie rozłączy"... Ech...
dom_opieki
Ocena:
173
(203)
Poszłam dzisiaj z Młodą na lodowisko. Na łyżwach jeżdżę "od zawsze", a Młoda (8 lat) złapała "lodowego bakcyla" już rok temu. Nie jeździmy trzymając się za rączki, nawet za bardzo nie zwracamy na siebie uwagi, ja po prostu jadę, a Młoda trenuje umiejętności. Przyzwyczaiłam się już, że na tafli rzadko potrzebuje mojego wsparcia, ot, czasem w przelocie rzuci informacyjnie: "mamo, wywróciłam się", po czym jedzie dalej. Dzisiaj było inaczej.
Młoda podjeżdża do mnie i płaczliwym głosikiem informuje, że "ten pan mi przeszkadza!". OK, skarbie, to odjedź dalej od tego pana i tyle. "Mamo, ten pan się ze mnie wyśmiewa!". No to nie zwracaj uwagi. "Mamo! Ten pan we mnie wjechał! Specjalnie!!!". Stanęłam na chwilę (dłuższą) przy bandzie i poobserwowałam "tego pana".
Żaden "pan", tylko gówniarz 16-17 lat. Znajdujący niepojętą uciechę w przeszkadzaniu na lodowisku najmłodszym jego użytkownikom. Zajeżdżał drogę, efektownie hamował tuż przed "wybranym" dzieckiem, dogadywał jadąc tuż obok - głównym przesłaniem jego docinków było: "co się pchasz no lodowisko, jak nie umiesz jeździć!". Oj, chłopczyku kolorowy, tak to my się bawić nie będziemy... Poobserwowałam jeszcze chwilę i już wiedziałam - owszem, jeździł o wiele lepiej od mojego dziecka. Ale o wiele gorzej ode mnie.
Wróciłam do jazdy. Tuż obok "tego pana". A repertuar złośliwości miałam o wiele szerszy od niego. Zajeżdżanie drogi jest tak banalne, że pokusiłam się o nie chyba tylko raz (no może dwa...), oprócz tego było symulowanie ewolucji, które byłyby zbieżne z jego torem jazdy, ale jakoś tak nie zostały jednak wykonane, jazda tuż przed nim z żółwią prędkością, która zadziwiająco wzrastała, gdy usiłował mnie wyprzedzić i kilka innych trików, które chyba go zdenerwowały, bo w końcu zdecydował się wyrazić swoje niezadowolenie słownie.
- Ej! Przeszkadzasz mi jeździć!
- Och, przepraszam, nie zauważyłam że jeździsz. Nie zwracam uwagi na ludzi miotających się bez sensu po lodowisku.
Nie załapał.
- Jak jesteś ślepa, to nie wychodź na taflę! Ja tu próbuję jeździć!
- To może byś popróbował gdzie indziej? Jakaś kałuża przed domem czy coś takiego... Po co się pchasz na lodowisko, jak nie umiesz jeździć?
Tym razem zatrybił, ale to chyba tylko dlatego, że Młoda przejeżdżając obok pomachała mi radośnie. Nadął się, zagulgotał prawie jak indyk i wypalił:
- Mamuśka ty się tu nie wymądrzaj, tylko o dziecko zadbaj!
Uśmiech w stylu jadowita żmija + rekin tuż przed capnięciem zdobyczy. I grzeczna odpowiedź:
- Ależ zajmuję się. W najlepszy możliwy sposób, czyli neutralizując jedyne zagrożenie, z jakim się tutaj spotkała. Czyli ciebie.
Chyba miał dość. Ale ja nie. Tak, byłam wredna i "przylepiłam się" do niego aż do końca rundy na lodowisku. Już nawet nie musiałam nic robić, sama świadomość, że jestem tuż obok spowodowała, że cały entuzjazm do jazdy (hmmm... do przeszkadzania innym w jeździe?) z niego wyparował.
No, wredna i piekielna mamuśka ze mnie...
Młoda podjeżdża do mnie i płaczliwym głosikiem informuje, że "ten pan mi przeszkadza!". OK, skarbie, to odjedź dalej od tego pana i tyle. "Mamo, ten pan się ze mnie wyśmiewa!". No to nie zwracaj uwagi. "Mamo! Ten pan we mnie wjechał! Specjalnie!!!". Stanęłam na chwilę (dłuższą) przy bandzie i poobserwowałam "tego pana".
Żaden "pan", tylko gówniarz 16-17 lat. Znajdujący niepojętą uciechę w przeszkadzaniu na lodowisku najmłodszym jego użytkownikom. Zajeżdżał drogę, efektownie hamował tuż przed "wybranym" dzieckiem, dogadywał jadąc tuż obok - głównym przesłaniem jego docinków było: "co się pchasz no lodowisko, jak nie umiesz jeździć!". Oj, chłopczyku kolorowy, tak to my się bawić nie będziemy... Poobserwowałam jeszcze chwilę i już wiedziałam - owszem, jeździł o wiele lepiej od mojego dziecka. Ale o wiele gorzej ode mnie.
Wróciłam do jazdy. Tuż obok "tego pana". A repertuar złośliwości miałam o wiele szerszy od niego. Zajeżdżanie drogi jest tak banalne, że pokusiłam się o nie chyba tylko raz (no może dwa...), oprócz tego było symulowanie ewolucji, które byłyby zbieżne z jego torem jazdy, ale jakoś tak nie zostały jednak wykonane, jazda tuż przed nim z żółwią prędkością, która zadziwiająco wzrastała, gdy usiłował mnie wyprzedzić i kilka innych trików, które chyba go zdenerwowały, bo w końcu zdecydował się wyrazić swoje niezadowolenie słownie.
- Ej! Przeszkadzasz mi jeździć!
- Och, przepraszam, nie zauważyłam że jeździsz. Nie zwracam uwagi na ludzi miotających się bez sensu po lodowisku.
Nie załapał.
- Jak jesteś ślepa, to nie wychodź na taflę! Ja tu próbuję jeździć!
- To może byś popróbował gdzie indziej? Jakaś kałuża przed domem czy coś takiego... Po co się pchasz na lodowisko, jak nie umiesz jeździć?
Tym razem zatrybił, ale to chyba tylko dlatego, że Młoda przejeżdżając obok pomachała mi radośnie. Nadął się, zagulgotał prawie jak indyk i wypalił:
- Mamuśka ty się tu nie wymądrzaj, tylko o dziecko zadbaj!
Uśmiech w stylu jadowita żmija + rekin tuż przed capnięciem zdobyczy. I grzeczna odpowiedź:
- Ależ zajmuję się. W najlepszy możliwy sposób, czyli neutralizując jedyne zagrożenie, z jakim się tutaj spotkała. Czyli ciebie.
Chyba miał dość. Ale ja nie. Tak, byłam wredna i "przylepiłam się" do niego aż do końca rundy na lodowisku. Już nawet nie musiałam nic robić, sama świadomość, że jestem tuż obok spowodowała, że cały entuzjazm do jazdy (hmmm... do przeszkadzania innym w jeździe?) z niego wyparował.
No, wredna i piekielna mamuśka ze mnie...
lodowisko
Ocena:
261
(295)
Wczoraj dowiedziałam się, że posiadam nadprzyrodzone zdolności.
Cały dzień zajęło mi załatwianie różnych spraw, w tym (na koniec) zakupy w galerii handlowej. Ponieważ od rana byłam poza domem, w pewnym momencie mój pęcherz dobitnie zakomunikował mi, że dość już ignorowania go, w związku z czym w trybie pilnym udałam się do toalety. Wchodzę, słyszę że parę kroków za mną tupta jakaś pani, ale zajęta własną potrzebą szukam po prostu wolnej toalety. Zaglądam do jednej - no nie, z tej raczej nie skorzystam... Dwie czy trzy następne zajęte, więc zanim doszłam do kolejnej wolnej, pani za mną dotarła akurat do tej, do której uprzednio zaglądałam.
- No nie!!! - pełen oburzenia krzyk pani spowodował, że odruchowo na nią spojrzałam.
- Jak tak można? Nie wstyd pani? - zarówno wyrzut, jak i pytanie skierowane jak najbardziej do mnie. Zazwyczaj nie mam problemów z odpowiednią ripostą w takiej sytuacji, tym razem jednak poziom absurdu oraz przepełniony pęcherz spowodowały, że bez słowa zniknęłam za drzwiami wolnej (i mocno już przeze mnie upragnionej) kabiny.
Ale teraz tak się zastanawiam i dochodzę do wniosku, że jednak mi wstyd. Naprawdę, bardzo się wstydzę tego, że posiadając nadprzyrodzone zdolności używam ich do tak banalnych spraw, jak połamanie deski sedesowej w publicznej toalecie. Siła mojego super niszczycielskiego wzroku powinna zostać użyta do znacznie wyższych celów, tylko na razie nie jestem w stanie zdecydować się, do jakich. Macie jakieś pomysły?
Cały dzień zajęło mi załatwianie różnych spraw, w tym (na koniec) zakupy w galerii handlowej. Ponieważ od rana byłam poza domem, w pewnym momencie mój pęcherz dobitnie zakomunikował mi, że dość już ignorowania go, w związku z czym w trybie pilnym udałam się do toalety. Wchodzę, słyszę że parę kroków za mną tupta jakaś pani, ale zajęta własną potrzebą szukam po prostu wolnej toalety. Zaglądam do jednej - no nie, z tej raczej nie skorzystam... Dwie czy trzy następne zajęte, więc zanim doszłam do kolejnej wolnej, pani za mną dotarła akurat do tej, do której uprzednio zaglądałam.
- No nie!!! - pełen oburzenia krzyk pani spowodował, że odruchowo na nią spojrzałam.
- Jak tak można? Nie wstyd pani? - zarówno wyrzut, jak i pytanie skierowane jak najbardziej do mnie. Zazwyczaj nie mam problemów z odpowiednią ripostą w takiej sytuacji, tym razem jednak poziom absurdu oraz przepełniony pęcherz spowodowały, że bez słowa zniknęłam za drzwiami wolnej (i mocno już przeze mnie upragnionej) kabiny.
Ale teraz tak się zastanawiam i dochodzę do wniosku, że jednak mi wstyd. Naprawdę, bardzo się wstydzę tego, że posiadając nadprzyrodzone zdolności używam ich do tak banalnych spraw, jak połamanie deski sedesowej w publicznej toalecie. Siła mojego super niszczycielskiego wzroku powinna zostać użyta do znacznie wyższych celów, tylko na razie nie jestem w stanie zdecydować się, do jakich. Macie jakieś pomysły?
galeria_handlowa
Ocena:
116
(158)