Profil użytkownika
Xynthia ♀
Zamieszcza historie od: | 30 sierpnia 2017 - 21:03 |
Ostatnio: | 9 października 2024 - 23:21 |
- Historii na głównej: 146 z 155
- Punktów za historie: 18820
- Komentarzy: 604
- Punktów za komentarze: 4587
Oczywiście po przeczytaniu historii o obcych ludziach zagadujących na ulicy przypomniało mi się... Ale autentycznie mi się przypomniało, to wydarzenie zagrzebałam mocno gdzieś w zakamarkach pamięci, dla mnie było bardzo nieprzyjemne, chociaż nic się złego nie wydarzyło.
Miałam jakieś 11-12 lat i nie, nie wyglądałam doroślej, dojrzalej. Biust mi zaczynał rosnąć, ale niewielki, ogólnie byłam na etapie "brzydkiego kaczątka" i nikt nie mógłby mnie pomylić ze starszą, dojrzalszą dziewczynką, a tym bardziej z dorosłą osobą.
Byłam na spacerze z psem, ale faktycznie na spacerze, a nie krótkim wyjściem "na siku", więc wybierałam odludne miejsca, gdzie mogłabym psicę spuścić ze smyczy, żeby się wybiegała. Pora - późne popołudnie, miejsce jak pisałam mocno odludne, ja idę chodnikiem między domkami jednorodzinnymi i wręcz pustymi połaciami/polami, sunia biega gdzieś tam daleko (zawsze przybiegała na zawołanie, więc pozwalałam jej odbiegać). Nie wiem skąd się wziął ten facet, ale przyczepił się do mnie i zaczął mnie komplementować. Że piękna jestem, czy nie myślałam o karierze modelki albo aktorki, że on jest zachwycony moją urodą...
No cóż, dla dziewczynki, której lustro mówi codziennie dokładnie co innego, a bliskie osoby raczej dyplomatycznie stwierdzają "no wiesz, kiedyś będziesz piękną kobietą, ale na razie to ci się właśnie rysy twarzy zmieniają...", takie komplementy były balsamem na duszę, ale tylko przez chwilę. Niestety, ta chwila, kiedy go słuchałam uważnie i potakiwałam zarumieniona ze szczęścia, wystarczyła, aby facet nabrał śmiałości, objął mnie ramieniem i zaczął "sterować" w stronę najbliższych krzaków. Kiedyś się tak nie uświadamiało młodzieży, ale jednak zorientowałam się, o co mu chodzi, najpierw mnie sparaliżowało ze strachu, ale zaraz potem głośno wykrzyknęłam imię psa.
Sunia zmaterializowała się przy mnie w pół minuty, facet, którego pierwszą reakcja było pobłażliwe "o, z pieskiem tu jesteś" po obejrzeniu "pieska" przestał mnie obejmować, chociaż jeszcze się nie odczepił, próbował werbalnie przekonać mnie do udania się z nim "tam" - czyli w jakimś bliżej nie określonym kierunku, generalnie mocno "zakrzaczonym", oczywiście po uprzednim wzięciu psa na smycz i (zapewne) przywiązaniu go gdzieś. Przy psie poczułam się już pewniej, ale nadal bałam się tego faceta, więc zrobiłam coś, czego nigdy nie robiłam na spacerach z psem - zdjęłam jej kaganiec. Sunia usiadła przede mną, prezentując w ziewnięciu przepiękne uzębienie, ja ukucnęłam za nią i objęłam ją rękami za szyję - trochę bez sensu, ale tak się czułam bezpieczniej.
Facet był uparty, bo nadal nie odpuszczał, nadal gadał i przekonywał, gdy w tym ferworze swoich "argumentów" za udaniem się z nim "tam" zrobił nieopatrznie krok w moją stronę, usłyszał głuchy, złowieszczy warkot i ponownie zobaczył komplet zębów, tym razem już nie przy ziewnięciu. Usłyszałam tylko, że takie agresywne psy to powinno się usypiać i on to zgłosi, gdzie trzeba. Po czym na szczęście zrezygnował i poszedł sobie.
A w domu dostałam opieprz za zdjęcie psu kagańca. Dobra, nie mam pretensji, bo faktycznie miałam tego nie robić (sunia była przekochana i nawet mnie słuchała, ale kagańca nie dałam rady jej nigdy założyć, tak wykręcała i odwracała pysk, że mnie się to nigdy nie udało), a nie chciałam opowiedzieć, co mi się przydarzyło i dlaczego zdjęłam jej kaganiec. Nie wiem czemu, może się wstydziłam, może się bałam o psa (te słowa faceta, że takie agresywne psy to się powinno usypiać gdzieś mi tam utkwiły w pamięci).
Jakby ktoś był ciekawy rasy psa, to nic takiego. Bokser.
Miałam jakieś 11-12 lat i nie, nie wyglądałam doroślej, dojrzalej. Biust mi zaczynał rosnąć, ale niewielki, ogólnie byłam na etapie "brzydkiego kaczątka" i nikt nie mógłby mnie pomylić ze starszą, dojrzalszą dziewczynką, a tym bardziej z dorosłą osobą.
Byłam na spacerze z psem, ale faktycznie na spacerze, a nie krótkim wyjściem "na siku", więc wybierałam odludne miejsca, gdzie mogłabym psicę spuścić ze smyczy, żeby się wybiegała. Pora - późne popołudnie, miejsce jak pisałam mocno odludne, ja idę chodnikiem między domkami jednorodzinnymi i wręcz pustymi połaciami/polami, sunia biega gdzieś tam daleko (zawsze przybiegała na zawołanie, więc pozwalałam jej odbiegać). Nie wiem skąd się wziął ten facet, ale przyczepił się do mnie i zaczął mnie komplementować. Że piękna jestem, czy nie myślałam o karierze modelki albo aktorki, że on jest zachwycony moją urodą...
No cóż, dla dziewczynki, której lustro mówi codziennie dokładnie co innego, a bliskie osoby raczej dyplomatycznie stwierdzają "no wiesz, kiedyś będziesz piękną kobietą, ale na razie to ci się właśnie rysy twarzy zmieniają...", takie komplementy były balsamem na duszę, ale tylko przez chwilę. Niestety, ta chwila, kiedy go słuchałam uważnie i potakiwałam zarumieniona ze szczęścia, wystarczyła, aby facet nabrał śmiałości, objął mnie ramieniem i zaczął "sterować" w stronę najbliższych krzaków. Kiedyś się tak nie uświadamiało młodzieży, ale jednak zorientowałam się, o co mu chodzi, najpierw mnie sparaliżowało ze strachu, ale zaraz potem głośno wykrzyknęłam imię psa.
Sunia zmaterializowała się przy mnie w pół minuty, facet, którego pierwszą reakcja było pobłażliwe "o, z pieskiem tu jesteś" po obejrzeniu "pieska" przestał mnie obejmować, chociaż jeszcze się nie odczepił, próbował werbalnie przekonać mnie do udania się z nim "tam" - czyli w jakimś bliżej nie określonym kierunku, generalnie mocno "zakrzaczonym", oczywiście po uprzednim wzięciu psa na smycz i (zapewne) przywiązaniu go gdzieś. Przy psie poczułam się już pewniej, ale nadal bałam się tego faceta, więc zrobiłam coś, czego nigdy nie robiłam na spacerach z psem - zdjęłam jej kaganiec. Sunia usiadła przede mną, prezentując w ziewnięciu przepiękne uzębienie, ja ukucnęłam za nią i objęłam ją rękami za szyję - trochę bez sensu, ale tak się czułam bezpieczniej.
Facet był uparty, bo nadal nie odpuszczał, nadal gadał i przekonywał, gdy w tym ferworze swoich "argumentów" za udaniem się z nim "tam" zrobił nieopatrznie krok w moją stronę, usłyszał głuchy, złowieszczy warkot i ponownie zobaczył komplet zębów, tym razem już nie przy ziewnięciu. Usłyszałam tylko, że takie agresywne psy to powinno się usypiać i on to zgłosi, gdzie trzeba. Po czym na szczęście zrezygnował i poszedł sobie.
A w domu dostałam opieprz za zdjęcie psu kagańca. Dobra, nie mam pretensji, bo faktycznie miałam tego nie robić (sunia była przekochana i nawet mnie słuchała, ale kagańca nie dałam rady jej nigdy założyć, tak wykręcała i odwracała pysk, że mnie się to nigdy nie udało), a nie chciałam opowiedzieć, co mi się przydarzyło i dlaczego zdjęłam jej kaganiec. Nie wiem czemu, może się wstydziłam, może się bałam o psa (te słowa faceta, że takie agresywne psy to się powinno usypiać gdzieś mi tam utkwiły w pamięci).
Jakby ktoś był ciekawy rasy psa, to nic takiego. Bokser.
odludne_miejsce
Ocena:
135
(153)
Upał zabija. Nie, to nie żadna przenośnia, jestem przerażona, zrozpaczona i nie wiem, co mam robić...
Moja sunia, Kruszyna, ma ponad 16 lat. Oprócz tego ma chore serce i nerki, no ogólnie nie jest z nią najlepiej.
Kilka dni temu odebrałam telefon od córki, spanikowanym tonem wykrzyczała mi w słuchawkę, że Kruszyna na spacerze położyła się na trawie, leży, piszczy i nie chce wstać.
Byłam w pracy, ale w drugiej, dodatkowej, więc po sprawdzeniu gdzie i do kogo jeszcze mam się udać wykonałam telefon, że sorry, ale dzisiaj nie przyjdę, przyjechałam do domu w celu udania się z psem do weta (na szczęście wstała, załatwiła się jeszcze i wróciła do domu). Ponieważ byłam po 12 godzinach "nocki" + kilku godzinach pracy dodatkowej, nie poszłam z nią od razu, tylko chwilę odpoczęłam, wychodząc z założenia (jak się potem okazało, bardzo słusznego), że dwie godziny w tą czy w tą to żadna różnica, a nie będę psiesiątka na ten upał ciągnęła.
Kruszyna spacerek powitała z nieodmiennym entuzjazmem, niestety chwilę po wyjściu z domu przewróciła się na środku parkingu, skomlała głośno i żałośnie i mimo, że wcześniej załatwiła się na trawniku, posiusiała się na tym betonowym parkingu. Przerażona i spanikowana wzięłam ją na ręce i zaniosłam do weta (na szczęście mamy blisko).
No cóż, upały są zabójcze dla "sercowców". Dostałam absolutny zakaz wychodzenia z Kruszyną w ciągu dnia, kiedy upał "dobija", tylko rano i wieczorem, ewentualnie jak mi się chce, to mogę w nocy. No mnie nie tyle, że się chce, ale mogę to zrobić, niestety dla Kruszyny noc jest od spania (w sumie teraz to już każda pora jest dla niej "od spania").
No dobra, nie ma sprawy. Tylko, że psu w takie upały bardzo się chce pić, więc pije. Jak wypije, to chce sikać. I piszczy mi, że chce wyjść... I co ja mam zrobić??? Ograniczać jej wodę czy "przetrzymywać" z pełnym pęcherzem do czasu, aż upał zelżeje i można będzie z nią wyjść?
W sumie to pytanie retoryczne, tak się tylko chciałam wyżalić... Na razie zamierzam kupić maty do sikania dla szczeniaków i trudno, niech sika w domu. A prognozy pogody na najbliższe dni nie nastrajają optymistycznie...
P.S. Jakby ktoś miał pomysł, że w takiej sytuacji należy psa już uśpić - ona nie cierpi, nic jej nie boli, jest po prostu słabiutka, ale komfort jej życia niewiele się obniżył, żyje sobie, śpi i JEST. Czy dlatego mam ją zabić, bo jej funkcjonowanie stało się DLA MNIE uciążliwe? Przy każdej wizycie u weta pytam, jak Kruszyna odczuwa swoja chorobę, jeśli mi powie, że boli ją i cierpi, wtedy rozważę uśpienie. Teraz nie.
Moja sunia, Kruszyna, ma ponad 16 lat. Oprócz tego ma chore serce i nerki, no ogólnie nie jest z nią najlepiej.
Kilka dni temu odebrałam telefon od córki, spanikowanym tonem wykrzyczała mi w słuchawkę, że Kruszyna na spacerze położyła się na trawie, leży, piszczy i nie chce wstać.
Byłam w pracy, ale w drugiej, dodatkowej, więc po sprawdzeniu gdzie i do kogo jeszcze mam się udać wykonałam telefon, że sorry, ale dzisiaj nie przyjdę, przyjechałam do domu w celu udania się z psem do weta (na szczęście wstała, załatwiła się jeszcze i wróciła do domu). Ponieważ byłam po 12 godzinach "nocki" + kilku godzinach pracy dodatkowej, nie poszłam z nią od razu, tylko chwilę odpoczęłam, wychodząc z założenia (jak się potem okazało, bardzo słusznego), że dwie godziny w tą czy w tą to żadna różnica, a nie będę psiesiątka na ten upał ciągnęła.
Kruszyna spacerek powitała z nieodmiennym entuzjazmem, niestety chwilę po wyjściu z domu przewróciła się na środku parkingu, skomlała głośno i żałośnie i mimo, że wcześniej załatwiła się na trawniku, posiusiała się na tym betonowym parkingu. Przerażona i spanikowana wzięłam ją na ręce i zaniosłam do weta (na szczęście mamy blisko).
No cóż, upały są zabójcze dla "sercowców". Dostałam absolutny zakaz wychodzenia z Kruszyną w ciągu dnia, kiedy upał "dobija", tylko rano i wieczorem, ewentualnie jak mi się chce, to mogę w nocy. No mnie nie tyle, że się chce, ale mogę to zrobić, niestety dla Kruszyny noc jest od spania (w sumie teraz to już każda pora jest dla niej "od spania").
No dobra, nie ma sprawy. Tylko, że psu w takie upały bardzo się chce pić, więc pije. Jak wypije, to chce sikać. I piszczy mi, że chce wyjść... I co ja mam zrobić??? Ograniczać jej wodę czy "przetrzymywać" z pełnym pęcherzem do czasu, aż upał zelżeje i można będzie z nią wyjść?
W sumie to pytanie retoryczne, tak się tylko chciałam wyżalić... Na razie zamierzam kupić maty do sikania dla szczeniaków i trudno, niech sika w domu. A prognozy pogody na najbliższe dni nie nastrajają optymistycznie...
P.S. Jakby ktoś miał pomysł, że w takiej sytuacji należy psa już uśpić - ona nie cierpi, nic jej nie boli, jest po prostu słabiutka, ale komfort jej życia niewiele się obniżył, żyje sobie, śpi i JEST. Czy dlatego mam ją zabić, bo jej funkcjonowanie stało się DLA MNIE uciążliwe? Przy każdej wizycie u weta pytam, jak Kruszyna odczuwa swoja chorobę, jeśli mi powie, że boli ją i cierpi, wtedy rozważę uśpienie. Teraz nie.
upały
Ocena:
99
(123)
Dobra, znowu mi się przypomniało, tym razem po przeczytaniu pewnej dyskusji na FB.
W sumie to postać głównego "bohatera" tej historii zasługiwała by na kilka wpisów tutaj na Piekielnych, ale nie o to chodzi. Nie lubię go, nie mam ochoty go sobie przypominać, napiszę tylko to, co istotne dla historii.
Moja przyjaciółka ma dwie córki, każda ma inne nazwisko. Obie ma z tym samym indywiduum, tylko starsza ma nazwisko ojca, a młodsza już jej. Dlaczego? Otóż tak ją straszył, tak jej w pewnym momencie "wyprał" umysł, że uwierzyła, że on może jej odebrać dzieci. Niepracujący facet, którego głównym życiowym zajęciem było polegiwanie na kanapie, granie na Play Station i chodzenie na rozmowy o pracę (średnio raz na miesiąc), z których nic nie wynikało, bo "to praca nie dla niego", zdołał wmówić dorosłej, rozsądnej kobiecie, pracującej i zajmującej się domem, dzieckiem i nim, ze w razie czego to JEMU sąd przyzna opiekę nad dzieckiem. Z jednej strony była przekonana, że on ma rację i że gdyby chciał, to by jej zabrał dziecko, z drugiej coraz wyraźniej dostrzegała, że to facet, któremu nie powierzyłaby pod opiekę nawet rybek w akwarium, a co dopiero mówić o dzieciach.
Pod koniec 9-go miesiąca jej drugiej ciąży, Piotruś (imię zmyślone, ale tak mi do niego Piotruś Pan pasuje) postanowił wyjechać do pracy w Holandii. Oczywiście z tej pracy moja przyjaciółka musiała go ściągnąć, bo się "rozchorował" zaraz po przyjeździe, nie miał siły pracować, pieniędzy na powrót niet, więc mu wysłała kasę na powrót. Na szczęście to już była ostatnia rzecz, jaką dla niego zrobiła, bo kiedy go nie było, Agnieszka urodziła drugą córkę, jak najszybciej poszła do USC, gdzie zarejestrowała ją pod swoim nazwiskiem, jako ojca podając NN.
Sytuacja ze trzy lata później - Piotruś dziećmi się interesował średnio, np. kilka miesięcy cisza, po czym nagle przychodził, odwiedzał, zabierał na spacery i w ogóle kochający tatuś. Oczywiście przychodził, kiedy jemu pasowało, Agnieszka coraz mocniej zgrzytała zębami podczas jego wzmożonej "ojcowskiej" aktywności, ale w sumie godziła się na coś takiego tylko dla starszej córki, która w tamtym czasie w ojca była wpatrzona jak w obrazek (młodsza mało "tatusia" kojarzyła). Alimentów nie płacił (nadal nie pracował), więc Agnieszka częściowo z potrzeby podratowania finansów, a częściowo z chęci pomocy dawnemu koledze wynajęła mu jeden z dwóch pokoi w swoim mieszkaniu.
To był strzał w dziesiątkę, dawna luźna znajomość przekształciła się w solidną przyjaźń trwająca do dziś (nie, bez żadnych erotycznych czy romantycznych podtekstów, to była i jest autentyczna damsko-męska przyjaźń), ona mu wynajęła ten pokój dosłownie za grosze (które jednak mocno ja ratowały), on zagubiony i dopiero "wychodzący na prostą" po różnych życiowych zawirowaniach w razie potrzeby pomagał jej przy dzieciach i w różnych innych sprawach.
I teraz sytuacja, której nie widziałam, została mi opowiedziana i bardzo żałuje, ze mnie tam nie było.
Agnieszka była w pracy, dzieci w domu z przyjacielem (dobra, dajmy mu Marek na imię), kochający tatuś wysłał sms-a, że on zabiera dzieci na spacer. Musiał go chyba pisać idąc już po schodach, bo Agnieszka nie zdążyła zawiadomić Marka (gdyby zdążyła, pewnie by powiedziała, że Piotruś może wziąć dzieci). Niestety, kiedy jaśnie pan i władca zjawił się z informacją "biorę dzieci", Marek grzecznie mu odpowiedział, że sorry, ale on o tym nic nie wie, dzieci są pod jego opieką i może je wydać dopiero, jak dostanie takie info od Agnieszki. Piotruś wpadł w szał, ma być tak jak on chce, no i spróbował swojej najprostszej metody, czyli rozwiązania siłowego. Kurczę, tylko tym razem miał przed sobą nie kobietę, a sprawnego, wysportowanego faceta, który w dodatku właśnie zaczął się interesować różnymi sztukami walki (zostało mu to do tej pory, amatorsko bo amatorsko ale ma sukcesy na tym polu). Wymachiwanie łapkami przez Piotrusia nie zrobiło na Marku żadnego wrażenia, przez chwilę przytrzymywał go po prostu na odległość ramienia, potem znudzony tym wymachiwaniem i stekiem wyzwisk (z których "popychacz" było najdelikatniejszym), za pomocą celnego ciosu posłał go w róg przedpokoju.
Co zrobił wtedy Piotruś? No oczywiście jak typowy przedstawiciel ideologii CHwDP, zadzwonił po Policję, bo mnie tu biją i dzieci nie pozwalają wziąć! MOICH dzieci!!!
Patrol zjawił się dosyć szybko i wykazał się dużym rozsądkiem. Widząc ciskającego się, bluźniącego i ogólnie mocno niestabilnego "poszkodowanego" oraz spokojnego "agresora", kwestię "pobicia" zostawili na później, chcieli dojść o co w ogóle chodzi. No jak to o co, dzieci mi nie pozwala wziąć!
Na pytające spojrzenie policjantów Marek wyjaśnił, że Piotrusia pierwszy raz w życiu widzi na oczy, że na chwile obecną dzieci są pod jego opieką, owszem, zapewne to ojciec, bo starsza dziewczynka przywitała go okrzykiem "tata", ale i tak nie wyda dzieci bez potwierdzenia od ich matki, że ma to zrobić. Poza tym, wg jego informacji, córką Piotrusia jest tylko starsza dziewczynka.
Pytające spojrzenie policjantów zwróciło się teraz na Piotrusia. "To pana dzieci?" "Tak, to moje córki, chciałem je wziąć na spacer, a ten..." "Pytam, czy to pana dzieci?" "No tak" "Obie?" "No oficjalnie to tylko starsza, ale..." "Proszę pana, ale mnie interesuje tylko to, co jest oficjalnie. Czy obie dziewczynki są wg dokumentów pańskimi córkami?" "No nie, tylko starsza, ale..." "W takim razie sprawa jest prosta - jako ojciec ma pan pełne prawo do kontaktów z dzieckiem, zgłaszał pan trudności w egzekwowaniu tego prawa, jesteśmy tu i może pan zabrać na spacer czy co tam pan zaplanował wyłącznie swoją córkę. Czyli starszą dziewczynkę." "Albo biorę obie, albo żadnej!" "Zwracam panu uwagę, że wg dokumentów nie jest pan nikim bliskim dla młodszej dziewczynki. Na pewno nie pozwolimy panu jej zabrać, bo pan tak chce".
Piotrusiowi w tym momencie przypomniało się, że on przecież jest CHwDP całą gębą, pobluźnił jeszcze trochę w stylu "je*ane psy", ale poszedł, zanim policjanci wkurzyli się na tyle, żeby zacząć z tego wyciągać konsekwencje.
P.S. Agnieszka była na tyle rozsądna, że akty urodzenia dzieci miała w jakimś łatwo dostępnym miejscu, w którymś momencie tej afery Marek poszedł po nie i pokazał policjantom, bo tak na słowo to chyba niekoniecznie by uwierzyli.
A sprawy o "pobicie" Piotrusia Marek jakoś do tej pory się nie doczekał, mimo że ten się mocno tym odgrażał.
W sumie to postać głównego "bohatera" tej historii zasługiwała by na kilka wpisów tutaj na Piekielnych, ale nie o to chodzi. Nie lubię go, nie mam ochoty go sobie przypominać, napiszę tylko to, co istotne dla historii.
Moja przyjaciółka ma dwie córki, każda ma inne nazwisko. Obie ma z tym samym indywiduum, tylko starsza ma nazwisko ojca, a młodsza już jej. Dlaczego? Otóż tak ją straszył, tak jej w pewnym momencie "wyprał" umysł, że uwierzyła, że on może jej odebrać dzieci. Niepracujący facet, którego głównym życiowym zajęciem było polegiwanie na kanapie, granie na Play Station i chodzenie na rozmowy o pracę (średnio raz na miesiąc), z których nic nie wynikało, bo "to praca nie dla niego", zdołał wmówić dorosłej, rozsądnej kobiecie, pracującej i zajmującej się domem, dzieckiem i nim, ze w razie czego to JEMU sąd przyzna opiekę nad dzieckiem. Z jednej strony była przekonana, że on ma rację i że gdyby chciał, to by jej zabrał dziecko, z drugiej coraz wyraźniej dostrzegała, że to facet, któremu nie powierzyłaby pod opiekę nawet rybek w akwarium, a co dopiero mówić o dzieciach.
Pod koniec 9-go miesiąca jej drugiej ciąży, Piotruś (imię zmyślone, ale tak mi do niego Piotruś Pan pasuje) postanowił wyjechać do pracy w Holandii. Oczywiście z tej pracy moja przyjaciółka musiała go ściągnąć, bo się "rozchorował" zaraz po przyjeździe, nie miał siły pracować, pieniędzy na powrót niet, więc mu wysłała kasę na powrót. Na szczęście to już była ostatnia rzecz, jaką dla niego zrobiła, bo kiedy go nie było, Agnieszka urodziła drugą córkę, jak najszybciej poszła do USC, gdzie zarejestrowała ją pod swoim nazwiskiem, jako ojca podając NN.
Sytuacja ze trzy lata później - Piotruś dziećmi się interesował średnio, np. kilka miesięcy cisza, po czym nagle przychodził, odwiedzał, zabierał na spacery i w ogóle kochający tatuś. Oczywiście przychodził, kiedy jemu pasowało, Agnieszka coraz mocniej zgrzytała zębami podczas jego wzmożonej "ojcowskiej" aktywności, ale w sumie godziła się na coś takiego tylko dla starszej córki, która w tamtym czasie w ojca była wpatrzona jak w obrazek (młodsza mało "tatusia" kojarzyła). Alimentów nie płacił (nadal nie pracował), więc Agnieszka częściowo z potrzeby podratowania finansów, a częściowo z chęci pomocy dawnemu koledze wynajęła mu jeden z dwóch pokoi w swoim mieszkaniu.
To był strzał w dziesiątkę, dawna luźna znajomość przekształciła się w solidną przyjaźń trwająca do dziś (nie, bez żadnych erotycznych czy romantycznych podtekstów, to była i jest autentyczna damsko-męska przyjaźń), ona mu wynajęła ten pokój dosłownie za grosze (które jednak mocno ja ratowały), on zagubiony i dopiero "wychodzący na prostą" po różnych życiowych zawirowaniach w razie potrzeby pomagał jej przy dzieciach i w różnych innych sprawach.
I teraz sytuacja, której nie widziałam, została mi opowiedziana i bardzo żałuje, ze mnie tam nie było.
Agnieszka była w pracy, dzieci w domu z przyjacielem (dobra, dajmy mu Marek na imię), kochający tatuś wysłał sms-a, że on zabiera dzieci na spacer. Musiał go chyba pisać idąc już po schodach, bo Agnieszka nie zdążyła zawiadomić Marka (gdyby zdążyła, pewnie by powiedziała, że Piotruś może wziąć dzieci). Niestety, kiedy jaśnie pan i władca zjawił się z informacją "biorę dzieci", Marek grzecznie mu odpowiedział, że sorry, ale on o tym nic nie wie, dzieci są pod jego opieką i może je wydać dopiero, jak dostanie takie info od Agnieszki. Piotruś wpadł w szał, ma być tak jak on chce, no i spróbował swojej najprostszej metody, czyli rozwiązania siłowego. Kurczę, tylko tym razem miał przed sobą nie kobietę, a sprawnego, wysportowanego faceta, który w dodatku właśnie zaczął się interesować różnymi sztukami walki (zostało mu to do tej pory, amatorsko bo amatorsko ale ma sukcesy na tym polu). Wymachiwanie łapkami przez Piotrusia nie zrobiło na Marku żadnego wrażenia, przez chwilę przytrzymywał go po prostu na odległość ramienia, potem znudzony tym wymachiwaniem i stekiem wyzwisk (z których "popychacz" było najdelikatniejszym), za pomocą celnego ciosu posłał go w róg przedpokoju.
Co zrobił wtedy Piotruś? No oczywiście jak typowy przedstawiciel ideologii CHwDP, zadzwonił po Policję, bo mnie tu biją i dzieci nie pozwalają wziąć! MOICH dzieci!!!
Patrol zjawił się dosyć szybko i wykazał się dużym rozsądkiem. Widząc ciskającego się, bluźniącego i ogólnie mocno niestabilnego "poszkodowanego" oraz spokojnego "agresora", kwestię "pobicia" zostawili na później, chcieli dojść o co w ogóle chodzi. No jak to o co, dzieci mi nie pozwala wziąć!
Na pytające spojrzenie policjantów Marek wyjaśnił, że Piotrusia pierwszy raz w życiu widzi na oczy, że na chwile obecną dzieci są pod jego opieką, owszem, zapewne to ojciec, bo starsza dziewczynka przywitała go okrzykiem "tata", ale i tak nie wyda dzieci bez potwierdzenia od ich matki, że ma to zrobić. Poza tym, wg jego informacji, córką Piotrusia jest tylko starsza dziewczynka.
Pytające spojrzenie policjantów zwróciło się teraz na Piotrusia. "To pana dzieci?" "Tak, to moje córki, chciałem je wziąć na spacer, a ten..." "Pytam, czy to pana dzieci?" "No tak" "Obie?" "No oficjalnie to tylko starsza, ale..." "Proszę pana, ale mnie interesuje tylko to, co jest oficjalnie. Czy obie dziewczynki są wg dokumentów pańskimi córkami?" "No nie, tylko starsza, ale..." "W takim razie sprawa jest prosta - jako ojciec ma pan pełne prawo do kontaktów z dzieckiem, zgłaszał pan trudności w egzekwowaniu tego prawa, jesteśmy tu i może pan zabrać na spacer czy co tam pan zaplanował wyłącznie swoją córkę. Czyli starszą dziewczynkę." "Albo biorę obie, albo żadnej!" "Zwracam panu uwagę, że wg dokumentów nie jest pan nikim bliskim dla młodszej dziewczynki. Na pewno nie pozwolimy panu jej zabrać, bo pan tak chce".
Piotrusiowi w tym momencie przypomniało się, że on przecież jest CHwDP całą gębą, pobluźnił jeszcze trochę w stylu "je*ane psy", ale poszedł, zanim policjanci wkurzyli się na tyle, żeby zacząć z tego wyciągać konsekwencje.
P.S. Agnieszka była na tyle rozsądna, że akty urodzenia dzieci miała w jakimś łatwo dostępnym miejscu, w którymś momencie tej afery Marek poszedł po nie i pokazał policjantom, bo tak na słowo to chyba niekoniecznie by uwierzyli.
A sprawy o "pobicie" Piotrusia Marek jakoś do tej pory się nie doczekał, mimo że ten się mocno tym odgrażał.
dom
Ocena:
95
(103)
Piekielne "nieogarnięcie", tylko nie wiem czyje - matki czy córki?
Matka - lat niewiele ponad 80, ale o nadal bystrym umyśle, nie powtarza co chwilę "a za moich czasów..." (w sumie to nigdy tego od niej nie słyszałam), orientuje się w kwestiach politycznych, społecznych, ogarnia social media, ogólnie żyje w tej, a nie poprzedniej epoce, z jednym wyjątkiem - kwestie finansowe. Jak pieniądze, to tylko gotówka, do żadnego banku ani konta bankowego nie ma zaufania.
Córka - dziarska 60-latka, świeżo na emeryturze, ale nadal pracująca i z całych sił "matkująca" swojej własnej matce, z uporem maniaka próbując ją czasem traktować jak zniedołężniałą staruszkę.
Rozmowa córki z matką (przez telefon):
- Mamo, proszę cię, bądź ostrożna, czytałam, że teraz namnożyło się tych różnych oszustw, boje się, żeby ci konta w banku nie wyczyścili.
- Kochanie ale ja nie mam konta w banku...
- No jak to nie masz? A na co wpływa twoja emerytura?
- Na twoje konto.
Tu krótkie wyjaśnienie - matka ma konto, założone przez córkę i przez nią obsługiwane, pojechały razem do banku, matka złożyła podpis i to był jej cały udział w otwarciu konta. Wpływa tam emerytura, córka płaci z niej to, czego nie da się opłacić gotówką na poczcie czy gdziekolwiek indziej, resztę podejmuje i przynosi matce.
- Mamo, to twoje konto, nie moje, ty taka nierozsądna jesteś, coraz bardziej się boję, że ci to konto okradną.
- Dziecko drogie, w jaki sposób mogą mi okraść konto, o którym ja nic prawie nie wiem? Tak szczerze mówiąc, to nie bardzo pamiętam, w jakim banku mi je zakładałaś...
- No właśnie mamo, nic nie wiesz, nic nie kojarzysz, oszuści tylko czekają na takie osoby, które się za bardzo nie orientują, okradną ci kiedyś to konto!!!
- Kochanie, na tych kontach to ja się za bardzo nie znam, ale głupia nie jestem, żeby komuś okraść konto, to trzeba znać jakieś dane, mieć jakieś informacje, ode mnie ich nie uzyskają, bo ja ich nie znam!
- No właśnie mamo, nic nie wiesz, łatwo cię oszukać, nie no, okradną ci kiedyś to konto, zobaczysz!
No cóż, matka jest osobą posiadającą wiele zalet, ale cierpliwość do nich nie należy, rozłączyła się...
Nadopiekuńczość jest wkurzająca.
Matka - lat niewiele ponad 80, ale o nadal bystrym umyśle, nie powtarza co chwilę "a za moich czasów..." (w sumie to nigdy tego od niej nie słyszałam), orientuje się w kwestiach politycznych, społecznych, ogarnia social media, ogólnie żyje w tej, a nie poprzedniej epoce, z jednym wyjątkiem - kwestie finansowe. Jak pieniądze, to tylko gotówka, do żadnego banku ani konta bankowego nie ma zaufania.
Córka - dziarska 60-latka, świeżo na emeryturze, ale nadal pracująca i z całych sił "matkująca" swojej własnej matce, z uporem maniaka próbując ją czasem traktować jak zniedołężniałą staruszkę.
Rozmowa córki z matką (przez telefon):
- Mamo, proszę cię, bądź ostrożna, czytałam, że teraz namnożyło się tych różnych oszustw, boje się, żeby ci konta w banku nie wyczyścili.
- Kochanie ale ja nie mam konta w banku...
- No jak to nie masz? A na co wpływa twoja emerytura?
- Na twoje konto.
Tu krótkie wyjaśnienie - matka ma konto, założone przez córkę i przez nią obsługiwane, pojechały razem do banku, matka złożyła podpis i to był jej cały udział w otwarciu konta. Wpływa tam emerytura, córka płaci z niej to, czego nie da się opłacić gotówką na poczcie czy gdziekolwiek indziej, resztę podejmuje i przynosi matce.
- Mamo, to twoje konto, nie moje, ty taka nierozsądna jesteś, coraz bardziej się boję, że ci to konto okradną.
- Dziecko drogie, w jaki sposób mogą mi okraść konto, o którym ja nic prawie nie wiem? Tak szczerze mówiąc, to nie bardzo pamiętam, w jakim banku mi je zakładałaś...
- No właśnie mamo, nic nie wiesz, nic nie kojarzysz, oszuści tylko czekają na takie osoby, które się za bardzo nie orientują, okradną ci kiedyś to konto!!!
- Kochanie, na tych kontach to ja się za bardzo nie znam, ale głupia nie jestem, żeby komuś okraść konto, to trzeba znać jakieś dane, mieć jakieś informacje, ode mnie ich nie uzyskają, bo ja ich nie znam!
- No właśnie mamo, nic nie wiesz, łatwo cię oszukać, nie no, okradną ci kiedyś to konto, zobaczysz!
No cóż, matka jest osobą posiadającą wiele zalet, ale cierpliwość do nich nie należy, rozłączyła się...
Nadopiekuńczość jest wkurzająca.
relacje_rodzinne
Ocena:
86
(96)
poczekalnia
Skomentuj
(11)
Pobierz ten tekst w formie obrazka
Dobra, tym razem jednak napiszę historię, bo to, co się dzieje ze stroną, to jednak jest piekielne.
Pisałam w komentarzu pod którąś historią, że ze stroną są problemy, przy próbie wejścia w komentarze czy przy przejściu z poczekalni na główną (lub odwrotnie) wyskakuje komunikat "zła brama" i jest duży problem z ponownym otworzeniem strony. Ale to nie wszystko.
Jadę dzisiaj w autobusie, przeglądam Piekielnych, oczywiście jak chciałam wejść w komentarze pod historią, to "zła brama"... Metodą odświeżania strony milion razy (no dobra, z 10 razy musiałam to zrobić) udało mi się w te komentarze wejść, przeleciałam wzrokiem te, które już czytałam i miałam scrollować dalej, ale coś mi wpadło w oko. Komentarz. Mój. Własny.
Ponieważ nie wymagam, aby każdy użytkownik Piekielnych czytał z zapartym tchem moje komentarze czy nawet uczył się ich na pamięć, przytaczam komentarz:
"Kurczę, moja przyjaciółka "od zawsze" miała w domu koty, ale nie uważała, że jej córki wychowywane razem z kotami w jakiś magiczny sposób posiądą wiedzę, co wolno, a co nie. Ponieważ był to dla mnie jakby drugi dom, często razem z nią tłumaczyłam dziewczynom (w tym mojej Młodej) nawet najbardziej oczywiste rzeczy - nie ciągniemy kota za ogon, bo go to boli; nie przytulamy kota za mocno, bo go dusimy; kot nie zawsze ma ochotę na zabawę, jak ucieka albo prycha, daj mu spokój. I przede wszystkim - każdy kot jest inny, to że jeden z nich uwielbia być wożony w zabawkowym wózeczku, przykrywany kołderką i nawet ubierany w jakieś czapeczki i szaliczki, nie oznacza, że pozostałe będą się na to zgadzać. Dzieci koegzystowały z kotami w pełnej zgodzie, a hasło "mama, kot mnie podrapał!" usłyszałyśmy może ze dwa-trzy razy."
Co w nim dziwnego? Ano w tym komentarzu nic. Natomiast wersja, która przeczytałam po kilkukrotnym odświeżeniu strony brzmiała:
"Kurczę, moja rodzina "od zawsze" została uderzona w domu koty, ale nie jest atakowana, że jej rodzina jest razem z kotami w jakiś magiczny sposób, który jest powiązany z tajemnicą, co wolno, a co nie. Bo był dla mnie drugim domem, często razem z min tłumaczyłam dziewczynom (w tym mojej Młodej) nawet najbardziej oczywiste rzeczy - nie ciągniemy kota za ogon, bo go to boli; nie przytulamy kota za mocno, bo go dusimy; kot nie zawsze ma ochotę na zabawę, jak uciec albo prycha, daj mu spokój. I przede wszystkim - każdy kot jest inny, to że jeden z nich jest wożony w zabawkowym wózeczku, przykrywany kołderką i nawet ubierany w jakieś czapeczki i szaliczki, nie oznacza, że pozostałe będa się na to zgadzać. dzieci koegzystowały z kotami w pełnym zgodzie, a hasło "mama, kot mnie podrapał" usłyszeliśmy może ze dwa-trzy razy."
Przytomnie zrobiłam screena (jakby ktoś był ciekaw, mogę wysłać, jeśli się da na PW), teraz właśnie pracowicie przepisywałam tekst z tego screena. Innych komentarzy nie zdążyłam przeczytać, wysiadałam już, więc nie wiem, czy zawierały taki sam bełkot. Ale przypomniała mi się sytuacja, kiedy skrytykowałam historię wg mnie koszmarnie napisaną, teraz przeczytałam ją jeszcze raz i to jest normalnie napisana historia, chyba musiałam po prostu trafić na jej "wersję alternatywną". @Daro7777, sorry. Odszczekuję.
Spotkaliście się też z tym?
Pisałam w komentarzu pod którąś historią, że ze stroną są problemy, przy próbie wejścia w komentarze czy przy przejściu z poczekalni na główną (lub odwrotnie) wyskakuje komunikat "zła brama" i jest duży problem z ponownym otworzeniem strony. Ale to nie wszystko.
Jadę dzisiaj w autobusie, przeglądam Piekielnych, oczywiście jak chciałam wejść w komentarze pod historią, to "zła brama"... Metodą odświeżania strony milion razy (no dobra, z 10 razy musiałam to zrobić) udało mi się w te komentarze wejść, przeleciałam wzrokiem te, które już czytałam i miałam scrollować dalej, ale coś mi wpadło w oko. Komentarz. Mój. Własny.
Ponieważ nie wymagam, aby każdy użytkownik Piekielnych czytał z zapartym tchem moje komentarze czy nawet uczył się ich na pamięć, przytaczam komentarz:
"Kurczę, moja przyjaciółka "od zawsze" miała w domu koty, ale nie uważała, że jej córki wychowywane razem z kotami w jakiś magiczny sposób posiądą wiedzę, co wolno, a co nie. Ponieważ był to dla mnie jakby drugi dom, często razem z nią tłumaczyłam dziewczynom (w tym mojej Młodej) nawet najbardziej oczywiste rzeczy - nie ciągniemy kota za ogon, bo go to boli; nie przytulamy kota za mocno, bo go dusimy; kot nie zawsze ma ochotę na zabawę, jak ucieka albo prycha, daj mu spokój. I przede wszystkim - każdy kot jest inny, to że jeden z nich uwielbia być wożony w zabawkowym wózeczku, przykrywany kołderką i nawet ubierany w jakieś czapeczki i szaliczki, nie oznacza, że pozostałe będą się na to zgadzać. Dzieci koegzystowały z kotami w pełnej zgodzie, a hasło "mama, kot mnie podrapał!" usłyszałyśmy może ze dwa-trzy razy."
Co w nim dziwnego? Ano w tym komentarzu nic. Natomiast wersja, która przeczytałam po kilkukrotnym odświeżeniu strony brzmiała:
"Kurczę, moja rodzina "od zawsze" została uderzona w domu koty, ale nie jest atakowana, że jej rodzina jest razem z kotami w jakiś magiczny sposób, który jest powiązany z tajemnicą, co wolno, a co nie. Bo był dla mnie drugim domem, często razem z min tłumaczyłam dziewczynom (w tym mojej Młodej) nawet najbardziej oczywiste rzeczy - nie ciągniemy kota za ogon, bo go to boli; nie przytulamy kota za mocno, bo go dusimy; kot nie zawsze ma ochotę na zabawę, jak uciec albo prycha, daj mu spokój. I przede wszystkim - każdy kot jest inny, to że jeden z nich jest wożony w zabawkowym wózeczku, przykrywany kołderką i nawet ubierany w jakieś czapeczki i szaliczki, nie oznacza, że pozostałe będa się na to zgadzać. dzieci koegzystowały z kotami w pełnym zgodzie, a hasło "mama, kot mnie podrapał" usłyszeliśmy może ze dwa-trzy razy."
Przytomnie zrobiłam screena (jakby ktoś był ciekaw, mogę wysłać, jeśli się da na PW), teraz właśnie pracowicie przepisywałam tekst z tego screena. Innych komentarzy nie zdążyłam przeczytać, wysiadałam już, więc nie wiem, czy zawierały taki sam bełkot. Ale przypomniała mi się sytuacja, kiedy skrytykowałam historię wg mnie koszmarnie napisaną, teraz przeczytałam ją jeszcze raz i to jest normalnie napisana historia, chyba musiałam po prostu trafić na jej "wersję alternatywną". @Daro7777, sorry. Odszczekuję.
Spotkaliście się też z tym?
internet
Ocena:
58
(70)
Dobra, jak ktoś zaczyna mieć wrażenie, że strach konserwę (tzn. Piekielnych) otworzyć, bo wszędzie Xynthia, to proszę nie czytać, ale nic nie poradzę na to, że kolejne przeczytane historie nasuwają mi skojarzenia, a dodatkowo mam wenę do pisania.
Tym razem historia o chłopcu, który ma talent do piłki nożnej, ale nie ma do tego zamiłowania przypomniała mi Manuelę (imię oczywiście zmyślone, ale prawdziwe równie pretensjonalne).
Manuela miała talent do tańca. Widziałam ją parę razy i serio, jej taniec zapierał dech, odbierał mowę i co tam jeszcze chcecie, był niezapomnianym przeżyciem artystycznym i pozostawiał widzów niemalże w ekstazie. Niestety, Manuela miała talent, ale "serca" do tańca już nie miała. Tzn. trochę inaczej - wychowywana przez matkę w przeświadczeniu, że jest najlepszą z najlepszych, gwiazdą na firmamencie i ósmym cudem świata, bardzo chętnie brała udział w różnych zawodach i konkursach tanecznych, gdzie zgarniała nagrody i należne jej hołdy. Oczywiście sam talent to za mało, więc Manuela naprawdę dużo czasu poświęcała na treningi.
Niestety, najlepszy nawet mistrz zawsze może trafić na kogoś lepszego od siebie, a Manuela trafiła na kilku takich "ktosiów". Na zawodach najwyższej już rangi okazało się, że więcej osób tańczy genialnie i zjawiskowo, nie weszła nawet do finału, co może jeszcze by przełknęła, ale przy okazji jej matka zrobiła koszmarną awanturę trenerce, że jak to tak, dlaczego Manueli tak słabo poszło? Awantura zakończyła się wypisaniem dziewczyny ze szkoły tańca, a ponieważ była to jedna z najlepszych szkół w Polsce, żadna inna nie wchodziła w grę. Manuela już nie tańczy...
Piekielność niech każdy "wydłubie" sobie z historii sam, ja dostrzegam kilka, ale dla mnie największą jest to, że już nigdy nie zobaczę, jak Manuela tańczy. Tak bardzo subiektywnie i pewnie nieadekwatnie do sytuacji, ale to moje odczucie.
Tym razem historia o chłopcu, który ma talent do piłki nożnej, ale nie ma do tego zamiłowania przypomniała mi Manuelę (imię oczywiście zmyślone, ale prawdziwe równie pretensjonalne).
Manuela miała talent do tańca. Widziałam ją parę razy i serio, jej taniec zapierał dech, odbierał mowę i co tam jeszcze chcecie, był niezapomnianym przeżyciem artystycznym i pozostawiał widzów niemalże w ekstazie. Niestety, Manuela miała talent, ale "serca" do tańca już nie miała. Tzn. trochę inaczej - wychowywana przez matkę w przeświadczeniu, że jest najlepszą z najlepszych, gwiazdą na firmamencie i ósmym cudem świata, bardzo chętnie brała udział w różnych zawodach i konkursach tanecznych, gdzie zgarniała nagrody i należne jej hołdy. Oczywiście sam talent to za mało, więc Manuela naprawdę dużo czasu poświęcała na treningi.
Niestety, najlepszy nawet mistrz zawsze może trafić na kogoś lepszego od siebie, a Manuela trafiła na kilku takich "ktosiów". Na zawodach najwyższej już rangi okazało się, że więcej osób tańczy genialnie i zjawiskowo, nie weszła nawet do finału, co może jeszcze by przełknęła, ale przy okazji jej matka zrobiła koszmarną awanturę trenerce, że jak to tak, dlaczego Manueli tak słabo poszło? Awantura zakończyła się wypisaniem dziewczyny ze szkoły tańca, a ponieważ była to jedna z najlepszych szkół w Polsce, żadna inna nie wchodziła w grę. Manuela już nie tańczy...
Piekielność niech każdy "wydłubie" sobie z historii sam, ja dostrzegam kilka, ale dla mnie największą jest to, że już nigdy nie zobaczę, jak Manuela tańczy. Tak bardzo subiektywnie i pewnie nieadekwatnie do sytuacji, ale to moje odczucie.
talent
Ocena:
88
(100)
Dobra, to jak wrzucamy historie z dzieciństwa, to ja też, bo co prawda żadnej traumy do przepracowania z tego powodu nie mam, ale pamiętam do dziś. I uważam to za piekielne.
Jako dziecko miałam dużo zabawek, jedne bardziej ulubione, inne mniej, jak z nich "wyrastałam", rodzice je oddawali? wyrzucali? Nie wiem, nigdy to nie było dla mnie problemem, mimo że nie było to konsultowane ze mną. Z jednym wyjątkiem.
Mój ojciec przywiózł mi z wycieczki do ówczesnego Związku Radzieckiego (wycieczka była z pracy i "w nagrodę", nie było opcji nie jechać) maskotkę - miśka. Skoro "ruski" misiek, no to Miszka. Miszka nie był zabawką, był przytulanką do spania. Już po kilku dniach nie potrafiłam zasnąć bez Miszki, w sumie ja go nawet nie przytulałam, musiał leżeć przy mnie na poduszce i tyle. Robiłam się coraz starsza, a Miszka nadal ze mną spał, aż do dnia, kiedy "zginął"...
Po jakimś czasie zdałam sobie sprawę z tego, że moi rodzice zapewne uznali, że jestem już za duża na spanie z pluszakiem i chcieli Miszkę usunąć. No nie udało się. Przez kilka dni chodziłam jak automat, robiąc tylko jedną rzecz - szukałam Miszki. Skrupulatnie i metodycznie przeszukiwałam wszystkie zakamarki mojego pokoju, kiedy skończyłam, zaczynałam od nowa. Oczywiście popłakiwałam przy tym non stop, a w nocy zapadałam tylko w krótkie, nerwowe drzemki, z których budziłam się z krzykiem, który z kolei budził moich rodziców.
Można by to opisać "psychologicznie" - brak pewności siebie, brak poczucia bezpieczeństwa, rekompensowanie sobie obecności bliskiej osoby pluszakiem itp. Można, ja zdaję sobie sprawę z tego, czym spowodowane było moje przywiązanie do Miszki i nie były to kwestie, z powodu których musiałam potem chodzić na terapię. Bardziej mnie interesuje, jak myślicie, ile czasu potrzebują rodzice, aby przyznać się, że decyzja, którą podjęli, była błędna i krzywdziła dziecko?
Tydzień. Po tygodniu Miszka "się znalazł". Mama "pomogła mi" go szukać, mówiąc po chwili "no popatrz, tu jest!" i wyciągając go z miejsca, które przeszukałam milion razy. Tydzień przepłakanych dni i nieprzespanych nocy. Chyba nie mam żalu. Ale pamiętam.
A Miszka zginął mi potem wiele lat później, w "dorosłym" życiu, przy którejś przeprowadzce. Owszem, było mi przykro, ale wtedy już tylko przykro.
Jako dziecko miałam dużo zabawek, jedne bardziej ulubione, inne mniej, jak z nich "wyrastałam", rodzice je oddawali? wyrzucali? Nie wiem, nigdy to nie było dla mnie problemem, mimo że nie było to konsultowane ze mną. Z jednym wyjątkiem.
Mój ojciec przywiózł mi z wycieczki do ówczesnego Związku Radzieckiego (wycieczka była z pracy i "w nagrodę", nie było opcji nie jechać) maskotkę - miśka. Skoro "ruski" misiek, no to Miszka. Miszka nie był zabawką, był przytulanką do spania. Już po kilku dniach nie potrafiłam zasnąć bez Miszki, w sumie ja go nawet nie przytulałam, musiał leżeć przy mnie na poduszce i tyle. Robiłam się coraz starsza, a Miszka nadal ze mną spał, aż do dnia, kiedy "zginął"...
Po jakimś czasie zdałam sobie sprawę z tego, że moi rodzice zapewne uznali, że jestem już za duża na spanie z pluszakiem i chcieli Miszkę usunąć. No nie udało się. Przez kilka dni chodziłam jak automat, robiąc tylko jedną rzecz - szukałam Miszki. Skrupulatnie i metodycznie przeszukiwałam wszystkie zakamarki mojego pokoju, kiedy skończyłam, zaczynałam od nowa. Oczywiście popłakiwałam przy tym non stop, a w nocy zapadałam tylko w krótkie, nerwowe drzemki, z których budziłam się z krzykiem, który z kolei budził moich rodziców.
Można by to opisać "psychologicznie" - brak pewności siebie, brak poczucia bezpieczeństwa, rekompensowanie sobie obecności bliskiej osoby pluszakiem itp. Można, ja zdaję sobie sprawę z tego, czym spowodowane było moje przywiązanie do Miszki i nie były to kwestie, z powodu których musiałam potem chodzić na terapię. Bardziej mnie interesuje, jak myślicie, ile czasu potrzebują rodzice, aby przyznać się, że decyzja, którą podjęli, była błędna i krzywdziła dziecko?
Tydzień. Po tygodniu Miszka "się znalazł". Mama "pomogła mi" go szukać, mówiąc po chwili "no popatrz, tu jest!" i wyciągając go z miejsca, które przeszukałam milion razy. Tydzień przepłakanych dni i nieprzespanych nocy. Chyba nie mam żalu. Ale pamiętam.
A Miszka zginął mi potem wiele lat później, w "dorosłym" życiu, przy którejś przeprowadzce. Owszem, było mi przykro, ale wtedy już tylko przykro.
rodzina
Ocena:
128
(136)
Gdy pisałam poprzednią historie, przypomniała mi się sytuacja z zeszłego miesiąca. Mnie tam akurat to rozśmieszyło, ale owszem, to jest piekielne.
Jestem zatrudniona przez MOPS na umowę-zlecenie jako asystent osoby niepełnosprawnej. Wypłata przychodzi z MOPS-u i tak też skrótowo to określamy razem ze znajomą, która również pracuje jako asystent - kasa z MOPS-u. Informujemy się nawzajem, czy pieniądze już wpłynęły, tzn. częściej ja ją, niż ona mnie - mój bank szybciej księguje ten wpływ, zazwyczaj mam pieniądze tak z pół godziny do godziny wcześniej niż ona.
Jadę autobusem komunikacji miejskiej, telefon mi zabrzęczał, o, jest kasa. Na razie zwrot za taksówki, wypłata będzie albo trochę później, albo jutro (to są dwa oddzielne przelewy). Ponieważ nie bardzo miałam jak napisać wiadomości (tłok w autobusie i jedna ręka była mi potrzebna do utrzymania równowagi), a mam gdzieś zakodowane "zawiadomić Magdę o kasie", to dzwonię i rzucam w słuchawkę:
- No cześć Magda, przyszła kasa z MOPS-u, na razie zwrot kosztów za taksówki, jadę to wydać.
Po czym nasłuchałam się kąśliwych komentarzy o patologii żyjącej z zasiłków mopsowskich "no patrz pani, nawet już im za taksówki płacą!".
Nie wiesz, nie znasz sytuacji - nie oceniaj.
Jestem zatrudniona przez MOPS na umowę-zlecenie jako asystent osoby niepełnosprawnej. Wypłata przychodzi z MOPS-u i tak też skrótowo to określamy razem ze znajomą, która również pracuje jako asystent - kasa z MOPS-u. Informujemy się nawzajem, czy pieniądze już wpłynęły, tzn. częściej ja ją, niż ona mnie - mój bank szybciej księguje ten wpływ, zazwyczaj mam pieniądze tak z pół godziny do godziny wcześniej niż ona.
Jadę autobusem komunikacji miejskiej, telefon mi zabrzęczał, o, jest kasa. Na razie zwrot za taksówki, wypłata będzie albo trochę później, albo jutro (to są dwa oddzielne przelewy). Ponieważ nie bardzo miałam jak napisać wiadomości (tłok w autobusie i jedna ręka była mi potrzebna do utrzymania równowagi), a mam gdzieś zakodowane "zawiadomić Magdę o kasie", to dzwonię i rzucam w słuchawkę:
- No cześć Magda, przyszła kasa z MOPS-u, na razie zwrot kosztów za taksówki, jadę to wydać.
Po czym nasłuchałam się kąśliwych komentarzy o patologii żyjącej z zasiłków mopsowskich "no patrz pani, nawet już im za taksówki płacą!".
Nie wiesz, nie znasz sytuacji - nie oceniaj.
relacje_miedzyludzkie
Ocena:
119
(161)
No teraz to już się wkurzyłam... To było tak chamskie, tak bezczelne, ze w pierwszym momencie nie uwierzyłam i zaczęłam podejrzewać, ze to mnie się coś pomyliło. Dobra, do rzeczy:
Jak wspominałam, pracuję jako opiekunka osób starszych w DPS-ie oraz jako asystent osoby niepełnosprawnej na umowę-zlecenie (zlecenie z MOPS-u). Oprócz tego mam jeszcze umowę-zlecenie z pewną fundacją, która oferuje właśnie usługi asystenckie, to już taki drobiażdżek na niewielką ilość godzin miesięcznie (moja doba, tak jak każdego, też ma tylko 24 godziny), nawet się zastanawiałam, czy z tego już nie zrezygnować, ale te parę złotych miesięcznie więcej zawsze się przydaje. Umowę podpisałam ostatniego lutego, najpierw ja, potem miał podpisać ją prezes fundacji, trochę im się to przeciągnęło, wczoraj ją dostałam z powrotem.
Dostałam, odłożyłam na biurko z zamiarem schowania do dokumentów, dzisiaj tak bezmyślnie zaczęłam ja przeglądać i coś mi się nie zgadzało. Tutaj zaznaczę, że mimo że podpisywanie odbywało się na zasadzie "szybko, szybko, tutaj pani podpisze", to nie dałam się poganiać i PRZECZYTAŁAM umowę. Dobra, może szybko i bez zagłębiania się w niuanse, ale też żadnych "niuansów" tam nie było, standardowa umowa-zlecenie, jakich już sporo podpisywałam. Sklerozy jeszcze nie mam, ale to nie oznacza, że pamiętam dokładnie każdy punkt umowy, więc w pierwszym momencie zwątpiłam w siebie, że niby ja to podpisałam?
Otóż nie. Szwindel tak bezczelny, że serio przez chwilę się zastanawiałam, czy to nie moje przeoczenie, gdyby nie jedna sprawa - umowa zawierała się na dwóch kartkach, były tego trzy strony. Mam głęboko zakodowane, ze jeśli podpisuję coś, co ma więcej niż jedną stronę, to oprócz podpisu na samym końcu, wcześniejsze strony parafuję. Serio, nie muszę się zastanawiać, czy tym razem to zrobiłam, czy nie, bo to odruch, obudzona w środku nocy celem podpisania jakiejś umowy najpierw ją przeczytam, a potem zaparafuję każda stronę.
Umowa, którą otrzymałam, ma trzy kartki. Pięć stron. Nie muszę chyba dodawać, że pierwsze cztery strony nie mają mojej parafki? Tylko mój podpis widniejący dumnie na ostatniej stronie?
Jeśli ktoś jest ciekaw, cóż tam takiego ciekawego "dołożyli", to już mówię - kary finansowe. 200 zł za nieprzekazanie lub nieterminowe przekazanie dokumentacji - bez sensu, wszyscy wiedzą, ze im szybciej się odda karty pracy, tym szybciej wypłacą pieniądze. 500 zł za świadczenie usług asystenckich pod wpływem alkoholu - bez komentarza. 200 zł za brak świadczenia usług asystenckich zgodnie z ustalonym harmonogramem - nie ma czegoś takiego, jak "harmonogram usług", z każdym podopiecznym asystent umawia się indywidualnie na terminy wizyt, kiedy im najbardziej pasuje. W przypadku kradzieży - trzykrotność zawłaszczonych środków pieniężnych. Hmmm, od tego chyba jest Kodeks Karny.
Niby mogę to olać. Nie chodzę do podopiecznych po alkoholu, nie kradnę, wywiązuję się z terminów ustalonych wizyt i staram się dostarczać dokumentację jak najszybciej. Ale bezczelny numer z podłożeniem innej wersji umowy podniósł mi ciśnienie na maxa, naprawdę.
Nie wiem co mam robić. Poza wypowiedzeniem umowy, oczywiście.
Jak wspominałam, pracuję jako opiekunka osób starszych w DPS-ie oraz jako asystent osoby niepełnosprawnej na umowę-zlecenie (zlecenie z MOPS-u). Oprócz tego mam jeszcze umowę-zlecenie z pewną fundacją, która oferuje właśnie usługi asystenckie, to już taki drobiażdżek na niewielką ilość godzin miesięcznie (moja doba, tak jak każdego, też ma tylko 24 godziny), nawet się zastanawiałam, czy z tego już nie zrezygnować, ale te parę złotych miesięcznie więcej zawsze się przydaje. Umowę podpisałam ostatniego lutego, najpierw ja, potem miał podpisać ją prezes fundacji, trochę im się to przeciągnęło, wczoraj ją dostałam z powrotem.
Dostałam, odłożyłam na biurko z zamiarem schowania do dokumentów, dzisiaj tak bezmyślnie zaczęłam ja przeglądać i coś mi się nie zgadzało. Tutaj zaznaczę, że mimo że podpisywanie odbywało się na zasadzie "szybko, szybko, tutaj pani podpisze", to nie dałam się poganiać i PRZECZYTAŁAM umowę. Dobra, może szybko i bez zagłębiania się w niuanse, ale też żadnych "niuansów" tam nie było, standardowa umowa-zlecenie, jakich już sporo podpisywałam. Sklerozy jeszcze nie mam, ale to nie oznacza, że pamiętam dokładnie każdy punkt umowy, więc w pierwszym momencie zwątpiłam w siebie, że niby ja to podpisałam?
Otóż nie. Szwindel tak bezczelny, że serio przez chwilę się zastanawiałam, czy to nie moje przeoczenie, gdyby nie jedna sprawa - umowa zawierała się na dwóch kartkach, były tego trzy strony. Mam głęboko zakodowane, ze jeśli podpisuję coś, co ma więcej niż jedną stronę, to oprócz podpisu na samym końcu, wcześniejsze strony parafuję. Serio, nie muszę się zastanawiać, czy tym razem to zrobiłam, czy nie, bo to odruch, obudzona w środku nocy celem podpisania jakiejś umowy najpierw ją przeczytam, a potem zaparafuję każda stronę.
Umowa, którą otrzymałam, ma trzy kartki. Pięć stron. Nie muszę chyba dodawać, że pierwsze cztery strony nie mają mojej parafki? Tylko mój podpis widniejący dumnie na ostatniej stronie?
Jeśli ktoś jest ciekaw, cóż tam takiego ciekawego "dołożyli", to już mówię - kary finansowe. 200 zł za nieprzekazanie lub nieterminowe przekazanie dokumentacji - bez sensu, wszyscy wiedzą, ze im szybciej się odda karty pracy, tym szybciej wypłacą pieniądze. 500 zł za świadczenie usług asystenckich pod wpływem alkoholu - bez komentarza. 200 zł za brak świadczenia usług asystenckich zgodnie z ustalonym harmonogramem - nie ma czegoś takiego, jak "harmonogram usług", z każdym podopiecznym asystent umawia się indywidualnie na terminy wizyt, kiedy im najbardziej pasuje. W przypadku kradzieży - trzykrotność zawłaszczonych środków pieniężnych. Hmmm, od tego chyba jest Kodeks Karny.
Niby mogę to olać. Nie chodzę do podopiecznych po alkoholu, nie kradnę, wywiązuję się z terminów ustalonych wizyt i staram się dostarczać dokumentację jak najszybciej. Ale bezczelny numer z podłożeniem innej wersji umowy podniósł mi ciśnienie na maxa, naprawdę.
Nie wiem co mam robić. Poza wypowiedzeniem umowy, oczywiście.
fundacja
Ocena:
152
(158)
Miałam tego nie wrzucać, ponieważ aby historia w pełni ukazała swoją piekielność (a także lekki akcent humorystyczny), należy podać dialog dokładnie tak, jak brzmiał, w tym dane osobowe pewnej pani (nic podobnego i tak samo się kojarzącego nie potrafię wymyślić), ale skoro zdarzenie miało miejsce wiele lat temu, a pani już nie żyje, myślę że nikt się nie oburzy.
Słyszałam ją od osoby biorącej w niej bezpośredni udział, czyli od osoby wykonującej telefon. Zresztą nie tylko od niej, historia jest jedną z anegdotek w naszym DPS-ie i zaręczam, że jest prawdziwa, nic tam nie trzeba "podkoloryzować".
Dodam jeszcze, że zdarzenia są na tyle odległe w czasie, że wtedy panowały inne zasady dotyczące meldunku w DPS-ie - nie było takiego obowiązku, kto chciał to zmieniał adres zameldowania, kto chciał pozostawał przy swoim starym adresie zameldowania. Dlatego też dyspozytor Pogotowia Ratunkowego obok innych danych pytał też o adres zameldowania.
Historia właściwa:
Jedna z podopiecznych DPS-u źle sie poczuła, na tyle źle, że opiekunki postanowiły wezwać Pogotowie Ratunkowe. Jedna z nich dzwoni.
- Pogotowie Ratunkowe, słucham.
- Dzień dobry, Anna Anielska z DPS-u w Piekiełkowie Dolnym, ul. Diabelska 6. Jedna z podopiecznych bardzo źle się czuje (tu krótki opis dolegliwości - dość poważnych), prosimy o przysłanie karetki.
Dyspozytorka zadała kilka pytań odnośnie różnych szczegółów stanu zdrowia, po czym pyta;
- Nazwisko pacjentki?
- Królowa.
- Imię?
- Jadwiga.
- Proszę pani, proszę sobie żartów nie robić, to jest numer alarmowy, może pani właśnie swoimi głupimi dowcipami blokuje telefon osobie naprawdę potrzebującej pomocy!
- Nie robię sobie żartów, proszę o przyjazd karetki do podopiecznej Królowej Jadwigi.
- Wiek?
- XX lat.
- Adres zameldowania?
- Ul. Zamkowa...
Dyspozytorka rozłączyła się... A ja teraz czekam na komentarze, że no przecież miała rację, że każdy na wezwanie karetki do Królowej Jadwigi zameldowanej na ul. Zamkowej ma prawo sobie pomyśleć, że to głupi dowcip, no i w ogóle czego się spodziewała opiekunka podając takie dane przez telefon?
Dla ciekawych zakończenia - wykonano drugi telefon, tym razem z potężną awanturą na wstępie, karetka przyjechała, podopieczną zabrano do szpitala. Chociaż podobno nawet ekipa karetki do końca nie wierzyła, że faktycznie jadą do Królowej Jadwigi z ul. Zamkowej.
P.S. Doprecyzowując - pani miała na nazwisko Królowa, nie Król, przypuszczam że męska forma tego nazwiska to Królowy.
Słyszałam ją od osoby biorącej w niej bezpośredni udział, czyli od osoby wykonującej telefon. Zresztą nie tylko od niej, historia jest jedną z anegdotek w naszym DPS-ie i zaręczam, że jest prawdziwa, nic tam nie trzeba "podkoloryzować".
Dodam jeszcze, że zdarzenia są na tyle odległe w czasie, że wtedy panowały inne zasady dotyczące meldunku w DPS-ie - nie było takiego obowiązku, kto chciał to zmieniał adres zameldowania, kto chciał pozostawał przy swoim starym adresie zameldowania. Dlatego też dyspozytor Pogotowia Ratunkowego obok innych danych pytał też o adres zameldowania.
Historia właściwa:
Jedna z podopiecznych DPS-u źle sie poczuła, na tyle źle, że opiekunki postanowiły wezwać Pogotowie Ratunkowe. Jedna z nich dzwoni.
- Pogotowie Ratunkowe, słucham.
- Dzień dobry, Anna Anielska z DPS-u w Piekiełkowie Dolnym, ul. Diabelska 6. Jedna z podopiecznych bardzo źle się czuje (tu krótki opis dolegliwości - dość poważnych), prosimy o przysłanie karetki.
Dyspozytorka zadała kilka pytań odnośnie różnych szczegółów stanu zdrowia, po czym pyta;
- Nazwisko pacjentki?
- Królowa.
- Imię?
- Jadwiga.
- Proszę pani, proszę sobie żartów nie robić, to jest numer alarmowy, może pani właśnie swoimi głupimi dowcipami blokuje telefon osobie naprawdę potrzebującej pomocy!
- Nie robię sobie żartów, proszę o przyjazd karetki do podopiecznej Królowej Jadwigi.
- Wiek?
- XX lat.
- Adres zameldowania?
- Ul. Zamkowa...
Dyspozytorka rozłączyła się... A ja teraz czekam na komentarze, że no przecież miała rację, że każdy na wezwanie karetki do Królowej Jadwigi zameldowanej na ul. Zamkowej ma prawo sobie pomyśleć, że to głupi dowcip, no i w ogóle czego się spodziewała opiekunka podając takie dane przez telefon?
Dla ciekawych zakończenia - wykonano drugi telefon, tym razem z potężną awanturą na wstępie, karetka przyjechała, podopieczną zabrano do szpitala. Chociaż podobno nawet ekipa karetki do końca nie wierzyła, że faktycznie jadą do Królowej Jadwigi z ul. Zamkowej.
P.S. Doprecyzowując - pani miała na nazwisko Królowa, nie Król, przypuszczam że męska forma tego nazwiska to Królowy.
DPS
Ocena:
106
(112)