Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

ZaZuZa

Zamieszcza historie od: 26 listopada 2015 - 22:42
Ostatnio: 10 stycznia 2018 - 16:50
  • Historii na głównej: 30 z 30
  • Punktów za historie: 8487
  • Komentarzy: 98
  • Punktów za komentarze: 917
 

#76907

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Studenckie mieszkanie - jakaż kopalnia piekielności.

Jak kiedyś wspominałam, mój brat studiuje w "moim" mieście. Po awanturach z pierwszym pokojem udało mu się znaleźć drugi. Wszystko układało się pięknie poza jednym, drobnym szczegółem: K. i jego praniem.

K. to współlokator brata. Chłopak ponoć bezkonfliktowy i bezproblemowy, sprząta, dorzuca się do zakupów itp., poza kwestią prania właśnie. Przede wszystkim już na wstępie poinformował, że on nie będzie robić prania z resztą współlokatorów - nie chce i już. No ok, każdy ma swoje dziwactwa, może się wstydzi, może się brzydzi, jego sprawa - brat i trzeci współlokator nawet nie powiedzieli słowa protestu.

Okazało się, że sprawa jest jednak problemowa. K. robi pranie średnio dwa razy w tygodniu - sam. W pralce ustawionej na długi program wirują sobie trzy koszulki i parę par gaci - a pojemność bębna standardowa, żadna minipraleczka do kawalerek. Powinąwszy już kwestię zajmowania pralki na takie "pierdoły", to po prostu szkoda wody i prądu, bo rachunki dzielone na trzy. Rozmowy z K. nie skutkowały.

Starszy model pralki, bez opisów programów na obudowie + z wężem - to też generowało problemy. Brat i pierwszy współlokator po prostu znaleźli instrukcję w Google, dowiedzieli się od mądrych babek (znaczy ode mnie i jednej koleżanki lokatora), jak się co pierze i czym różni się syntetyk od bawełny i piorą jak bozia przykazała. K. wydrukowaną instrukcję najpierw ignorował, potem z rozpędu wyrzucił. Pierze wszystko tak samo: najdłuższy program (oznaczony ostatnią cyferką, po prostu przekręca pokrętło do końca), czyli dodatkowo generuje koszty. Chłopcy próbowali mu wyjaśnić, jak się pierze, stwierdził, że nie ma sensu się tego uczyć, bo każda pralka inna.

Ostatnio jednak przesadził w tym... ignoranctwie i efekty były opłakane. Standardowo chłopcy trzymali węża od pralki, odprowadzającego wodę, w wannie - wyjmowali, jak się kąpali, a potem wkładali, żeby o nim nie zapomnieć. Jednak ktoś w końcu węża nie wyjął, nie wiadomo nawet, kto i K. się nie zorientował. Włączył pralkę na najdłuższy program i poszedł do pokoju. Gdy brat wrócił do mieszkania, korytarz pływał, klepka pływała, a sąsiad z dołu płakał. K. siedział u siebie w pokoju. Nie zauważył co się stało, a że sąsiad się dobijał do drzwi? On myślał,że to akwizytorzy albo Jehowi, więc nawet słuchawek nie zdjął.

Żeby dopełnić radosnego dzieła, pojawił się niewiele później właściciel - zawiadomiła go spółdzielnia, zawiadomiona przez sąsiada, więc chłopcy nie zdążyli nawet posprzątać. Woda była już zakręcona, ale co się nalało, to się nalało.

K. tłumaczył się, że on w sumie nawet nie wiedział, po co ten wąż, myślał, że do sprzątania (??) i dlatego zawsze w łazience wisi. A do pokoju nic się nie lało, to nie zauważył.

Mieszkanie na szczęście ubezpieczone, w umowie ujęte były różne atrakcje, które mogą spotkać lokatorów, więc zalany sąsiad nie robił większych problemów. Właściciel wykazał na tyle zrozumienia, że kosztami ubezpieczeniem nieobjętymi ma obciążyć tylko K., a pozostałych chłopaków z mieszkania nie wywali.

Nauczka: obsługa pralki to nie tylko "programowanie dla bab" :P

Skomentuj (23) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 216 (294)

#76745

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Moja koleżanka pracuje w bibliotece osiedlowej dla dzieci i młodzieży.

Zapewne wiecie, że można oddawać niechciane książki do bibliotek. Ostatnio znajoma przyniosła na obiad całą pakę piekielności związanych z takimi "przedświątecznymi efektami sprzątania", jak je nazwała.

Pewna pani przyniosła całą siatę książek. Wszystkie w mocno średnim stanie, kilkudziesięcioletnie, woniejące stęchlizną, zapewne wcześniej trzymane w piwnicy czy na strychu. Biblioteka odmówiła przyjęcia podarunku - nie chodziło nawet o to, że takich "Dzieci z Bullerbyn" czy "Winnetou" mają po kilka(naście) egzemplarzy z nowszych wydań, ale o to, że zatęchłe książki często równają się pleśni - która może przenieść się na inne zbiory.

Pani zrobiła awanturę. Najpierw argumentowała, że jechała do biblioteki dwa przystanki i teraz nie będzie wracać. Potem, że biblioteka jest utrzymywana z jej podatków i ma obowiązek przyjąć jej książki. Ostatecznie apelowała, że książek się nie wyrzuca. Gdy mimo to bibliotekarki się nie ugięły - wyszła. Okazało się potem, że zostawiła siatę makulatury za drzwiami.

Sporo było historii o obrazie majestatu po odmowie przyjęcia książek najzwyczajniej w świecie zniszczonych - porwanych, zalanych, pamiętających wczesnego Gierka i rozpadających się w rękach. Po otrzymaniu informacji, że przyjęte książki niekoniecznie trafią na półki (część dubli wędruje do innych bibliotek, czasami do instytucji opiekuńczych, niektóre na kiermasz "taniej książki" dla czytelników, z którego dochód przeznaczany jest na nowości wydawnicze) ludzie potrafili nie tylko zabierać książki z powrotem, ale też wyzywać od złodziei i żebraków, dorabiających cudzym kosztem. Jedna pani nawet zlikwidowała z tego powodu córce kartę biblioteczną.

Cóż, na szczęście nie jest to normą :)

Skomentuj (7) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 134 (188)

#76457

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Generalnie od kilku lat jestem na swego rodzaju diecie.

Moje jelita są nieco... nadwrażliwe. Nie mogę jeść gotowego, kupnego żarcia, niektórych słodyczy, pizzy z części pizzerii, chińczyków, kebabów, unikam gotowych przypraw, części sosów, kostek rosołowych, pieczywa z niektórych miejsc itp., bo zawsze kończy się to dla mnie zwijaniem się z bólu. Reaguję tak na nadmiar sody w takiej żywości, niektórych ulepszaczy, spulchniaczy, innej chemii. Nie jest to wybitnie uciążliwe, bo domowe jedzenie, większość restauracji i pieczywa są nadal ok, na weselach po prostu pytam po cichu obsługę, czy i co jest kupne, żeby wiedzieć co mogę zjeść, teściowa też ostrzega, więc nie przejmuję się tym problemem specjalnie.

Boże Narodzenie. Pierwszy dzień świąt spędzamy u teściów, z nami także szwagier z żoną. Na stół wjeżdża obiad, także dania wigilijne zachowane dla nas, bo nie byliśmy na kolacji. Upewniłam się, że wszystko, czego nie przywiozłam, domowe, teściowa i szwagierka same robiły, barszcz teściowa też gotuje od podstaw, nie z koncentratu, więc pałaszuję do spółki z mężem.

Mija trochę czasu. Czuję pewien dyskomfort. Myślę sobie - może okres się odezwał, to w końcu pora? Nie reaguję. Ale boli coraz bardziej. Zaczynam się martwić, mąż też, dostaję termofor dla rozluźnienia, potem tabletki, nie mija. Teściowa się martwi, mąż też. Pytam, czy na pewno nic z tego, co jadłam nie było ze sklepu, bo w sumie boli podobnie. Nie, nic, barszcz, sałatka, rybka od teściowej, uszka, kapusta, inne sałatki szwagierki, a resztę robiłam ja.

Boli coraz bardziej, z bólu mam zimne poty, mroczki przed oczami, ponoć jestem blada jak śmierć. Decyzja - chrzanić święta, dzwonimy po karetkę. Mąż wybiera 112, ja już nie mogę mówić, tylko jęczę zwinięta na kanapie. Teściowie przerażeni, szwagier wyszedł zapalić z nerwów, bo to jednak mało sympatyczna sytuacja. Po chwili słyszę awanturę w kuchni.

Karetka podjechała, mąż wyjaśnił ratownikom sytuację i pojechał za nami z moimi rzeczami i piżamą od teściowej. Na oddziale z miejsca prześwietlenia, badania, same atrakcje. Wszystko bez przeciwbólowych, bo jeśli by był wyrostek lub inne cudo - to nie wolno wcześniej nic brać, żeby nie było problemu z narkozą. Mnie nadal zwija. Badania nic nie wykazały, objawów więcej nie ma, lekarz uznał, że może to przez moje "uczulenie" pokarmowe, więc miałam przyjemność otrzymać lewatywę, kroplówkę i rozkurczowe. Mąż posiedział potem trochę ze mną wieczorem, potem wrócił do rodziców. Dzisiaj już wszystko przeszło, wyprosiłam wypis do domu, dodatkowo jeszcze teraz głodówka, na najbliższe dni dieta jak na żołądkówkę, czyli chleb, woda i kleik. Cudowne święta.

Ominęła mnie za to wielka awantura w świąteczny wieczór. Otóż: sałatka jarzynowa była z Biedronki, a uszka i pierogi z kapustą mrożone, kupione miesiąc wcześniej w innym markecie. Szwagierka zna mnie od lat. Nie robię tajemnicy z mojego problemu właśnie po to, żeby przy rodzinnych posiedzeniach uniknąć atrakcji. Uznała to za fanaberię, bo przecież nigdy nic mnie nie bolało - a chciała dobrze wypaść w święta, więc nie mówiła, że najbardziej upierdliwe do robienia jedzenie wzięła z Biedronki czy innego Tesco. No ale resztę już sama robiła i w sumie mogłam tyle nie jeść, to bym nie skończyła na SORze - tak ponoć argumentowała. Mój mąż mało jej nie eksmitował za drzwi, teściowa też. Gdy dziś wróciłam, już szwagrostwa nie było.

A niektórzy zastanawiają się, dlaczego się z nią nie lubimy.

Skomentuj (44) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 330 (362)

#76360

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Ponoć jestem osobą, która w sytuacjach "nerwowych" najpierw działa, potem się stresuje. Dzisiaj udowodniłam to sobie ponownie po jednym z bardziej nieprzyjemnych autobusowych spotkań, jakie dane mi było zaliczyć.

Co może niektórych zaskoczyć, autobusy o 6 rano są zwykle dość pełne. Wsiadłam na jednym z "główniejszych" przystanków, więc ludzi dużo, autobus z tych mniejszych, nieprzegubowych, miejscami ścisk. Stoję sobie przy rurce, wokół ludzi tłum. Co chwila ktoś się o mnie ociera. W pewnym momencie jednak orientuję się, że to ocieranie nie jest specjalnie przypadkowe - czuję wyraźnie, że kogoś chyba ciągnie w okolice mojego siedzenia.

Przez chwilę jeszcze się łudziłam, że może to kwestia tłoku, ale nie - dyskretne rozejrzenie się po okolicy wykazało, że wokół nie było aż tak dużo ludzi, żeby do siebie "przylegać", a ktoś za mną po prostu trzymał dyskretnie rękę na moim tyłku. Co w tym dla "macanta" podniecającego, biorąc pod uwagę zimowy, gruby płaszcz tenże tyłek okrywający - nie wiem, ale sytuacja definitywnie nie była dla mnie komfortowa.

Ściągnęłam więc słuchawki i odchyliłam się w jego stronę, nadal trzymając się tej rurki (więc ręka gościa nadal orbitowała w okolicy mojej pupy) i zapytałam głośno:
- Przepraszam, ale może pan zabrać ręce z mojej pupy? To dla mnie bardzo niekomfortowe.
Facet zrobił wielkie oczy, ludzie zwrócili uwagę na okolice mojego zadka: - Ale ja wcale pani nie dotykam! - koleś szarpnął ręką, wyraźni próbując uniknąć oskarżeń czy samosądu.
- Ależ dotykał pan. Proszę się odsunąć albo chociaż trzymać ręce w kieszeniach, własnych, bo to naprawdę dla mnie nieprzyjemne, dziękuję.
Założyłam słuchawki, wracając do audiobooka, facet odsunął się, po czym wyskoczył z autobusu na najbliższym przystanku. Mnie po chwili dopiero ogarnęło zdenerwowanie, aż się czerwona zrobiłam, sądząc po gorącu w policzkach. I pytanie: po co? Myślał, że macana kobieta nie zareaguje?

Piekielność niejako bonusowa: gościa nikt nawet palcem nie wytknął czy nie skomentował jego zachowania, w sumie po tym, gdy założyłam słuchawki, nikt nawet nie popatrzył w naszą stronę. Może nikomu to nie przeszkadza, gdy typ obmacuje kobiety w autobusie?

Skomentuj (28) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 176 (224)

#76009

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Tak dziwne, że aż śmieszne :)

Pochorowałam się. Weekend jeszcze przesiedziałam w domu, ale w poniedziałek rano karnie stawiłam się w przychodni, między innymi chorymi. Przeziębienie mam paskudne, najbardziej dokuczliwy jest kaszel - straszne męczący, aż do wymiotów. No bywa, taka pora roku.

Siedzę więc i kaszlę w poczekalni. Dwa krzesła dalej siedzi kobietka, całkowicie standardowa i niewyróżniająca się, taka koło czterdziestki. Mija kilkanaście minut, w końcu pani wstaje, podchodzi i zaczepia mnie:
- Przepraszam, czy może pani przestać kaszleć?

Ja oczy jak pięć złotych, o co chodzi?
- Czy może pani przestać kaszleć? To przeszkadza i rozsiewa zarazki.
- Erm... Proszę pani, jesteśmy w przychodni. Tu wszyscy są chorzy.
- Ja nie, ja tylko po skierowanie. A nie chcę nic od pani złapać.
- ...to może niech się pani poczeka pod przychodnią?
- Wolałabym, żeby przestała pani tak kaszleć. Bo jeszcze pozaraża pani czymś. No ale w sumie...

Poszła.

Bez przesady powiem, że dziwniejszej konwersacji w życiu nie przeprowadziłam...

Skomentuj (14) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 329 (349)

#75982

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Święta, święta...

No powoli nadchodzą. Kiedyś pisałam, że z mężem raczej ich nie obchodzimy (zwykle po prostu jesteśmy w pracy), a prezenty wybieramy skromne, raczej w ramach upominków. W zeszłym roku mimo zapowiedzi wywołało to sporą konsternację rodziny (jesteśmy niewiele po ślubie), w tym roku chyba niektórzy chcieli nas wziąć z zaskoczenia.

Większość upominków mam już kupionych lub zamówionych. Są to drobiazgi, ale zwykle przydatne lub takie, które wiem, że spodobają się obdarowanemu: dobre herbaty, fajne rękawiczki, ręcznie wykonane zakładki do książek i książki same w sobie itp. Trochę zaszaleliśmy tylko w przypadku jedynej bratanicy męża, w końcu to dzieciak jeszcze - chcieliśmy jej kupić jedną z dwóch fajnych zabawek. Dzwonimy więc do szwagra zapytać, którą lepiej. Od słowa do słowa okazało się, że rodzice też już nam kupili prezent na święta i pochwalił się szwagrowi, prosząc, żeby nie mówił nam, bo to niespodzianka i chcą nas zaskoczyć. Otrzymać mieliśmy bowiem ekspres do kawy i to ponoć taki nawet wypaśmy.

Pominę milczeniem, że nikt nas o to, czy go chcemy, nie zapytał. Oraz o to, czy przypadkiem już nie mamy (ano mamy, kupiliśmy 3 miesiące temu). Dzwonimy więc do rodziców wyjaśnić sprawę i nakłonić do oddania sprzętu do sklepu. Początkowo udawali, że nie wiedzą, o co chodzi. Dopiero informacja, że od kilku miesięcy mamy już w czym parzyć kawę, zadziałała.

Teść się nieco zacietrzewił, że ich zapewne jest lepszy, bo kosztował XXX zł. Tłumaczymy, że tym bardziej niech odda do sklepu, nam wystarczy, jeśli w takim razie kupią nam kawę. Teściowa włącza się do dyskusji, że to nie wypada, święta są raz do roku i trzeba zaszaleć, no nie wypada nie. Więc może zamiast ekspresu kupią nam żelazko? "Mamo, mamy żelazko". To może takie fajne patelnie, co je widziała ostatnio? "Mamo, mamy naczynia". Nowy odkurzacz? Może pościel? Stolik do salonu?

Nie dogadaliśmy się, musieliśmy ściągnąć na pomoc szwagra (któremu nasze podejście do sprawy akurat bardzo się spodobało i mimo zeszłorocznej konsternacji zaczął wprowadzać je w życie u siebie w domu). Dopiero wspólnymi siłami udało się rodzicom wyperswadować ekspres do kawy, stoliki, odkurzacze i inne sprzęty za miliony monet.

Teraz planujemy wizytę u babci i wybadanie, co nas czeka. Znając życie - powtórka z rozrywki.
_____
Edit: nie dodałam, ponieważ opisywałam to rok temu i wypadło z głowy - nie dość, że rodzinnie usiłuje się nam wcisnąć niepotrzebny i drogi prezent, to w myśl rodzinnych, niepisanych zasad oczekiwana jest niejako wzajemność: "Ja ci kupuję za 100 zł, ty mi musisz kupić za 100 zł". To dodaje uroczego tła całej sprawie, nieprawdaż?

Skomentuj (22) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 187 (253)

#75515

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Początek października - pora na historię studencką.

Mam młodszego brata. Chłopak 21 lat, skończył technikum, zrobił przerwę i właśnie zaczął studia. Z nami mieszkać nie ma jak, więc znalazł sobie pokój. Mieszkanie spoko, nawet odmalowane, umeblowane, ba, mikrofalówka jest na stanie, a to w realiach rynku najemców jest już luksus. Trzy pokoje, G. złapał maleńką jedynkę, taką z łóżkiem, stolikiem, szafką i komodą - i jeszcze miejscem, żeby usiąść po turecku na podłodze. Pasuje? No to super.

Przeprowadził się koło 20 września, pomagaliśmy mu się przeprowadzać. Na oko wszystko gra, jeden współlokator (1) już był - też student - właściciel wręczył mu klucze, chwilę porozmawialiśmy, także o opłatach. Nic nie budziło niepokoju.

Po przeprowadzce G. parę razy wpadł na obiad czy po jakieś drobiazgi. Narzekał, że drugi współlokator (2) jest głośny, że nie zmywa - no norma, można rzec.

W sobotę, dzwoni zdenerwowany młody. Czy któreś z nas może przyjechać, bo może on się rzeczywiście nie zna, ale na oko coś się w tym mieszkaniu mocno nie zgadza, a on chce się wyprowadzić. Nie powiedział, co - no to wsiadamy z mężem w autobus i jedziemy. Na miejscu - lekki opad szczeny.

Godzina 19, środek tygodnia. Z pokoju jednego ze współlokatorów dobiega jazgot nie z tej ziemi - chłopak słucha "muzyki". Mówiąc wprost, napie*dala tak, że szyby chodzą. Drzwi zamknięte. Pod drzwiami drugi współlokator, G. i właściciel. Przekrzykujemy się, żeby móc się zrozumieć, w końcu zamykamy się w najdalszym pokoju.

Okazuje się, że takie koncerty w mieszkaniu są codziennie. Brat i pierwszy lokator nie mogą dojść do porozumienia z (2). Chłopak zamyka się w pokoju i nie reaguje na prośby. Sąsiedzi mają w nosie, zwrócili parę razy uwagę i przestali ingerować. Właściciel przez telefon uznał, że mają sami rozwiązać problem. Po kilkunastu dniach brat i (1) mieli dość. Zadzwonili do właściciela, że chcą, żeby ten natychmiast przyjechał, bo tak się nie da mieszkać. Facet owszem, przyjechał, złapał (2), porozmawiał z nim i pogroził palcem, po czym kazał być grzecznymi i pojechał. Oczywiście nie pomogło, koncerty zaczęły się od nowa.

G. i (1) uznali, że tak się nie bawią - chcą się wyprowadzać. Dzwonią do właściciela, mówią, że taka sprawa, nie da się mieszkać, w umowie są dwa tygodnie wypowiedzenia, więc niech szuka już nowych i przyjedzie się z nimi rozliczyć za niewykorzystane dni października, kiedy by już ich wedle umowy nie było, rachunki za 3 tygodnie i kaucję, oni generalnie choćby jutro się wyniosą. I tu zaczyna się piekielność właściwa: właściciel stanął dęba.

Przyjechał, stwierdził, że skoro chcą się wyprowadzać, to ok, ale raz, że mają zapłacić za cały październik i za ten ostatni tydzień im nie odda, bo kogo on znajdzie na taki tydzień i stratny będzie! No i kaucja też zostanie u niego. Bo mieszkali 3 tygodnie, więc jest brudno, on musi pokoje odnowić, poza tym weźmie sobie z tej kaucji na poczet rachunków już i nic nie zostanie! A kwota niebagatelna, bo po 750 zł na łebka.

Ponoć kłócili się dość długo, trzeci współlokator się nie włączał, zamknięty w swoim pokoju (przy takich decybelach to mógł nawet nie wiedzieć, że coś się dzieje). W końcu młody zadzwonił po nas jako po wsparcie z większym autorytetem, niż dwóch studenciaków ze wsi. Chłopcy przynieśli swoje umowy, właściciel swoją machał przed naszymi twarzami. Czytamy - jak wół stoi, że dwa tygodnie wypowiedzenia od dnia złożenia, nic o opłatach do końca miesiąca. Nic o zatrzymaniu kaucji. Stan mieszkania spisany - przeszliśmy się po kuchni, pokoju młodego, meble całe, ściany czyste, wszystko się zgadza poza nieposprzątanym bajzlem w zlewie i podobnymi okolicznościami przyrody, do usunięcia w godzinkę. Facet nadal się upiera, że musi malować. "A czy przy przeprowadzce nie wspominał pan, że w sierpniu malowanie? Standardowo robi pan remont co dwa miesiące?" - chyba go przekonaliśmy, że robi z siebie idiotę.

Została kwestia rachunków. Właściciel już wyraźnie zszedł z tonu, ale upierał się, że obaj lokatorzy są mu winni za te trzy tygodnie po 200 zł - za wodę, prąd, gaz, ogrzewanie i kablówkę (w umowie o kablówce nic nie powiedziane! Chłopcy nawet nie wiedzieli, że jest jakaś podłączona). Argumentował, pokazując rozliczenie za prąd (dwumiesięczne) i za wodę z wakacji. Rozliczenie za - uwaga - pół roku.

Przepychanki trwały godzinę. W końcu ustąpił. Przy nas zrobił przelewy, patrząc jak na złodziei. Podpisał z chłopakami wypowiedzenie i protokół odbioru mieszkania, na który się uparliśmy. Potem pomogliśmy chłopcom sprzątać, przy czym właściciel chodził za nami i pokazywał palcem, że to i to mamy jeszcze zrobić. Gdy wychodziliśmy, zawrócił młodego w drzwiach, żeby... poodmykał szafki w kuchni. Wszystko przy akompaniamencie jazgotu zza drzwi (2).

G. właśnie szuka pokoju, chwilowo mieszkając u nas w salonie. (1) ponoć mieszka u kolegi. Ale powiem Wam, że całe zajście ciśnienie podniosło mi na ładnych kilka dni.

Skomentuj (16) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 282 (294)

#74886

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Irytacja i 30 zł w plecy.

Wystawiłam na kilku grupach i portalach sporo książek. Sprzedałam jedną, cena - 10 zł, stan - bdb. Napisałam do kupującego z pytaniem o formę wysyłki, danymi do przelewu itp.

Najpierw facet napisał, że nie ma konta w banku. No ok, zdarza się, zwłaszcza w mniejszych miejscowościach. Piszę, że żaden problem, przelew może zrobić na poczcie przecież, podam dane. "A to tak się da? Nie wiedziałem". Po czym uznał, że nie zrobi przelewu, bo nie chce mu się iść na pocztę, a poza tym nie ufa, że jak przeleje pieniądze, to mu cokolwiek wyślę, a przecież 16 zł piechotą nie chodzi. On chce "taką paczkę, co to listonoszowi zapłaci".

Sprawdzam więc, jak wyglądają przesyłki pobraniowe i piszę do niego, że ok, ale taka przesyłka to przynajmniej 15 zł, po zabezpieczeniu książki waga wzrośnie i może być więcej - no nie opłaca mu się. Tak, on wie.

Z czystej chęci pomocy wyszukałam inną opcję dostawy - przez kiosk Ruchu - i mówię, że tu miałby pobraniową taniej, jakieś 10 zł. Tak samo Paczkomat, jeśli ma jakiś w okolicy. Nie, on nie chce, bo nie wie, gdzie w ogóle ma jakiś kiosk w mieście ani co to są Paczkomaty. I nie chce mu się szukać ani wychodzić z domu, on woli, żeby mu przynieśli. To może kurier? niesławny KEX ma tanio pobrania i małe paczki, według cennika circa 13 zł ta przyjemność. Nie, bo kurierzy kradno. Okeeej...

Poszłam na pocztę z zapakowaną paczką, sprawdziłam - wysyłka, pobranie i książka, razem 33 zł. Nowa książka w księgarni 40 zł. Piszę do gościa, czy na pewno jest zdecydowany, bo nie chcę potem problemów i kosztów. Tak, on chce, bo to i tak oszczędność.

Zgadniecie? Oczywiście, że paczka wróciła. Musiałam jeszcze opłacić odbiór. Piszę do gościa, co to ma być, do jasnej ciasnej? "A bo nowa 40 zł, to on sobie kupił w księgarni".

Noż kurrrr...czaki pieczone, a dorosły i czytaty chłop niby.

Skomentuj (13) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 282 (314)

#74437

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Fisstech poruszyła w ostatniej historii ciekawy temat - zapłaty za pracę intelektualną.

Sama zawód mam zupełnie inny, ale czasami do tekstu siadam - współpracuję z jednym portalem. Współpraca na zasadzie wolontariatu, cała impreza prowadzona przez hobbystów i fanów, robimy to wszystko, bo lubimy i chcemy. Sczytujemy się wzajemnie, redagujemy swoje teksty, uczymy się sami wielu rzeczy i na ogół wychodzi to dobrze.

W związku z tym czasami znajomi poproszą mnie o pomoc - tzw. betowanie jakiegoś tekstu. Na ogół są to niewielkie fragmenty i prośba "zobacz, czy to nie jest głupie", tak w skrócie :)

Ostatnio jednak pewien chłopak trochę przebił poziom absurdu. Poprosił o przeczytanie krótkiego tekstu - no spoko. "Krótki tekst" okazał się mieć 133 strony czcionką 12 i z mikromarginesami. Piszę, że nie mam czasu, to praktycznie cała książka, a ja mam lepsze rzeczy do roboty. Uprosił mnie jednak, przekupując propozycją umycia okien, czego robić nienawidzę. Przeczytałam więc w kilka dni, dopisałam komentarze, co mi się nie zgadza logicznie, źle czyta albo wymaga sporo poprawek - tak jak zawsze.

Po odesłaniu książki przez kilkanaście godzin cisza, a potem pełna pretensji wiadomość - ale czemu nie poprawiłam? Po co mu komentarze, on wie, jak i co chce napisać, ale literówki, błędy, on chciał, żebym poprawiła!

Hę, co?

No błędy, bo on wie, że je robi, chciał poprawek, po to wysłał, a ja nic nie zrobiłam, tylko się czepiam!

Hola hola. Umawialiśmy się na przeczytanie tekstu jak u innych, ergo - betowanie. Za korektę to
a) nie odpowiadam zawodowo,
b) przy takim tekście mogę mu nawet kogoś znaleźć, ale to będzie ładnych parę złotych z naciskiem na okolice 500 po znajomości.

I tu zaczął się najciekawszy wykład o płatnościach ever.

Dowiedziałam się, że praca z tekstem, jakakolwiek, od tłumacza po redakcję, to przyjemność. Wszyscy redaktorzy, korektorzy czy copywriterzy przecież muszą lubić swoją pracę, więc to ona jest nagrodą. Nie powinni żądać aż tyle pieniędzy, a jeśli tekst jest ciekawy, to w ogóle, bo przecież obcują z książką przed wydaniem, co jest super, czytają ciekawe rzeczy, to w sumie nie praca, a wieczór przy winie. Praca intelektualna to sama w sobie nagroda!

Zapytałam, czy jak hydraulik mu kładzie rury, to też każe mu się zadowolić satysfakcją. Odpowiedź?

"Hydraulik ma ciężką pracę i musi się jej uczyć latami. A czytać umie każdy".

Komentarz, podejrzewam, zbędny.

Skomentuj (9) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 349 (357)

#74393

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Znajoma zaprosiła nas właśnie na wesele.

Impreza ma być huczna, bo na ok. 200 osób.

W tę sobotę (za 3 dni).

Zaproszenie otrzymaliśmy z listą prezentów, z których najrozsądniejszy finansowo był chyba zestaw sztućców na 6 osób pewnej nienajtańszej firmy, circa 300 zł, a najmniej rozsądne - bilety lotnicze na Bali.

Jakoś tak wymsknęło się znajomej, że zaprasza nas "tak późno", bo część gości się odwołała, a miejsca opłacone.

Cóż, życzyliśmy najlepszego, zaproszenie oddaliśmy z deklaracją, że chętnie przyjdziemy z kwiatami na ślub. Znajoma jest nieziemsko obrażona :D

Skomentuj (46) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 355 (375)