Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

ZaZuZa

Zamieszcza historie od: 26 listopada 2015 - 22:42
Ostatnio: 10 stycznia 2018 - 16:50
  • Historii na głównej: 30 z 30
  • Punktów za historie: 8487
  • Komentarzy: 98
  • Punktów za komentarze: 917
 

#74311

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Jedna z koleżanek z działu ostatnio awansowała - z naszego wspólnego stanowiska na nieco wyższe. Stanowiska są mniej więcej równoległe. My mamy swoją robotę, oni swoją, jednak w razie czego my - roboczo "asystenci" - pomagamy im - roboczo "decyzyjnym" - w technicznych pierdołach w programie firmowym. Oba stanowiska potrafią te techniczne pierdoły w większości ogarnąć, ale "decyzyjni" nie zawsze mają na to czas, niektórym brak umiejętności. Inna sprawa, że ich na zmianie zawsze jest dwoje (jedno od pracy w ogóle, drugie na nasłuchu i do pomocy peirwszemu), a asystent tylko jeden, więc zazwyczaj pracujemy każde sobie.

Koleżanka, odkąd awansowała, ciągle nam zleca rzeczone pierdoły. Nie to,że nie umie sama ich zrobić, w końcu była na tym stanowisku jeszcze 6 tygodni temu. Nie to też, że nie ma czasu - siedzimy wszyscy razem, widzimy swoje komputery i doskonale widać, że w tym czasie X siedzi na FB, coś czyta, ogląda YouTuba itp. (u nas w pracy to nic zdrożnego samo w sobie - praca jest zadaniowa, jak akurat nie ma co robić, to można krążyć po necie).

Samo w sobie byłoby to jeszcze tylko irytujące, ale do zniesienia, gdyby nie drobne upierdliwości. Często na przykład jestem zarobiona w swoich zadaniach - i nagle dostaję polecenie zrobienia takiej pierdoły, którą X może sama ogarnąć w 30 sekund, dosłownie 3 kliknięcia. Ale tego nie ogarnie, bo twierdzi, że nie pamięta jak. Więc muszę przerywać pracę (nie lubię tego strasznie), zapisywać, wychodzić z programu, wchodzić w nowe zakładki, robić tę pierdołę - w 30 sekund - i wracać do swojego zadania. Po kwadransie sytuacja się powtarza.

W tym samym czasie X siedzi na fejsie, idzie na fajkę. Do tego jest "decyzyjnych" dwoje, każde umie to zrobić (chociaż X twierdzi, że nie potrafi już), ale to drugie zwykle siedzi w słuchawkach i nawet nie słyszy, że była jakaś sprawa.

Co więcej. Na miejsce X przyjęta została nowa osoba, Y. Y jeszcze nie wszystko ogarnia, nie działa też tak szybko, czasem musi zapytać, o co "decyzyjnemu" chodzi dokładnie - jest to normalne, pracuje dopiero miesiąc.

Sytuacja analogiczna do opisanej wygląda na zmianie Y następująco:
Y pracuje. X prosi o zrobienie technicznej pierdoły. Y nie do końca rozumie, o co jej chodzi lub jeszcze tego nie robił i pyta o instrukcję. Wtedy słyszy "Spoko, zrobię to sama" - i X robi to sama, nie wyjaśniając nic Y i olewając go zupełnie. Na dodatek to ta sama pierdoła, której wykonania na moim czy innych asystentów zmianie "nie pamięta" i "nie umie" zrobić.

Sytuacje są nagminne. Na nasze protesty lub "za chwilę, jestem zajęty/zajęta" X reaguje foszkiem (nie obrazą, ale właśnie takim babskim foszkiem). Co ciekawe, inni "decyzyjni" nie mają najmniejszego problemu: jak trzeba, poczekają, aż skończymy swoje, jak trzeba - wyjaśnią Y wszystko, generalnie z pierdołami tego typu nawet się nie odzywają, bo nie ma sensu czekać na nas, skoro sami mają chwilę.

Cóż, do awansu X była fajną koleżanką. Teraz chyba woda sodowa uderzyła do głowy, bo nawet na piwo już z nami nie chodzi...

Skomentuj (8) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 215 (235)

#73938

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Czasami kończę pracę w środku nocy. W takich przypadkach, ponieważ nie kursuje już standardowa komunikacja miejska, firma funduje pracownikom taksówki.

Wczoraj wracałam do domu właśnie taksówką. Uznałam, że w sumie zrobię zakupy i od razu w nocy ugotuję obiad, bo i tak się nie położę, skończyłam więc kurs pod całodobowym supermarketem, ok. 15 minut piechotą od domu. Nie pierwszy raz z resztą, od kilku lat tak często robię, żeby ominąć kolejki.

Zakupy zrobiłam, zapłaciłam, wychodzę. Za drzwiami zaczepia mnie młody facet, na oko 25 lat, ze wschodnim akcentem prosząc o pieniądze, bo nie ma na nocleg. Mówię, że sorry, nie mam.
- Jak nie ma, jak taksówką przyjechała pani.
- Nie mam. Poza tym mam tylko kartę.
- To tu jest bankomat.
- Ale można wyjąć tylko 50 zł. Przepraszam, chcę iść.
- To w kasie można rozmienić.
- Kasy są samoobsługowe. Przepraszam, dobranoc.

Poszłam w stronę domu. Po chwili orientuję się, że koleś jednak idzie za mną. Idę dalej, skręcam, koleś parę metrów za mną, mamrocząc coś pod nosem. Myślę: wrócić do sklepu? Ale musiałabym przejść obok niego. Godzina 3 w nocy, pusto, ciemno, nikogo w zasięgu wzroku. No przestraszyłam się. Skręciłam do głównej ulicy, koleś za mną. Przyspieszyłam, nadal pusto, ale wiem, że zaraz obok jest stacja benzynowa.

Weszłam na stację, on na szczęście nie. Chwilę się pokręciłam między półkami, on nadal stoi przy dystrybutorach, jakby na mnie czekał. Podchodzę więc do obsługi i mówię: przepraszam, ale ten mężczyzna idzie za mną od sklepu, zaczepiał mnie i trochę się boję. W obsłudze dziewczyna i cherlawy chłopaczek, młodszy od tego, który za mną szedł. Też nie palą się, żeby wychodzić, nic dziwnego z resztą, ustaliliśmy, że poczekam z nimi, może sobie facet pójdzie. Nie poszedł.

Po kwadransie dziewczyna uznała, że zadzwonią po ochroniarzy, może go pogonią. W tym momencie podjechał klient, zatankował, przyszedł zapłacić. Najwyraźniej jakiś regularny, bo dziewczyna zaraz do niego "Panie Marku, bo jest sprawa". Pan Marek dość duży chłop, wysłuchał, pokiwał głową, wyszedł do gościa nadal czającego się pod stacją. "Bo pan Marek też kiedyś był ochroniarzem i do nas przyjeżdżał" - usłyszałam, co wyjaśniło co nieco. Dyskusja na zewnątrz była dość spokojna, mój "stalker" zwinął się z zasięgu wzroku. Pan Marek wrócił do środka.
- Chciał pieniędzy, ale chyba wyjaśniłem, że nie dostanie nic poza kopem w... no. Na wszelki wypadek podrzucę panią do domu.

Podrzucił pod samą klatkę, podziękowałam. Ale do sklepu w nocy już prędko sama nie pójdę.

Skomentuj (32) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 396 (414)

#73792

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Bardziej refleksja, ale dość piekielna - przynajmniej w moim odczuciu.

Znajoma z pracy, kobieta około 50, ma siedmioletnią siostrzenicę, którą czasami przyprowadza w luźniejsze dni - dzieciak mieszka trzy ulice od siedziby firmy, lubi sobie pooglądać nasze komputery, pochodzić po budynku i porozmawiać z dorosłymi, a nam nie przeszkadza.

Znajoma, gdy Oliwka była młodsza, wiecznie do niej "dziubdziała": "A cio ty tutaj lobiś, maś tu jogurcik" itp. Do pięcioletniej dziewczynki, co już było dość kuriozalne, ale co tam.

Teraz, gdy mała ma 7 lat, sama zaczyna czasami "pieścić": "oj, bo ja zlobiłam", "a w śkole pani..." itp. Znajoma reaguje natychmiast: "Przestań! Jak ty mówisz! Nie wolno tak, jesteś dużą dziewczynką! Buzia ci uschnie!".

Kiedy zwróciłyśmy jej uwagę, że jeszcze półtora roku temu sama tak mówiła, i to mimo naszych uwag, obraziła się. "Bo do dzieci tak można i trzeba, bo lepiej się czują", rzekła.

No cóż ;)

Skomentuj (22) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 270 (294)

#73618

przez (PW) ·
| Do ulubionych
W Warszawie są miejsca, gdzie całkowicie legalnie można przyjść ze znajomymi, przynieść grilla/rozpalić ognisko, usiąść na trawce i wypić piwo. We wtorek udaliśmy się w takim właśnie celu na plażę nad Wisłę. Ludzi nie za dużo, bo środek tygodnia, pogoda dla nas w sam raz, grill się kopci, a na nim kiełbaska, kurczak i chleb do chrupania. Sielanka... do czasu.

Miejsce jest publiczne, sami nie jesteśmy. I w pewnym momencie podbija do nas typek - z piwem w ręku, ale na oko nie pijany, nie żul, nie bezdomny.

- Ej, poczęstowalibyście kolegę!

Noooo nie. Nie poczęstowalibyśmy.

- Ej no, człowiek głodny, a wy tak sympatycznie wyglądacie - kontynuuje w ten deseń. Konsekwentnie odmawiamy wydania mu naszego jedzenia, bo a) mamy go akurat, b) nie znamy gościa i nie mamy ochoty poznać.

W końcu zacietrzewił się i zaczął się do grilla i talerzy pchać z łapami, twierdząc, że "sam sobie weźmie". Chłopcy już mniej delikatnie zaczęli go odpychać od naszej grupki. Więc zdenerwował się bardziej, stwierdził, że jesteśmy "kuta**arze je*ane" i... charknął nam na grilla. Prościutko na jedzenie na nim.

Chłopcy po prostu odciągnęli go od nas (nie doszło do rękoczynów, była tylko lekka przepychanka), zostaliśmy więc w 6 osób z piwem i zaplutym jedzeniem. Atmosfera siadła. Co robić? Spakowaliśmy je do wyrzucenia, piwo dopiliśmy, grill do mycia i do domu.

Nie rozumiem, po cholerę temu typowi to było, chyba dla satysfakcji, że zepsuł ludziom dzień.

Skomentuj (27) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 321 (337)

#72980

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Wczoraj (tak, w piątek) byłam z mężem na ślubie i uroczystym obiedzie. Praktycznie cała impreza udana, mimo przelotnego deszczu, młodzi szczęśliwi, rodzina zadowolona... Był tylko jeden mały szkopuł.

Dziecko.

Jedni z gości przybyli na uroczystość z na oko półtoraroczną córką (strzelam - dziecko bez problemu biegało i gulgotało, ale nie jeszcze nie mówiło). Niby nic takiego, ale żywotność dzieciaka w połączeniu z bezmyślnością rodziców trochę dała wszystkim do wiwatu.

Przede wszystkim rodzice w czasie ślubu, w stosunkowo niedużym kościele, usiedli w pierwszej ławce - generalnie obok państwa młodych, na dodatek "od środka" - może żeby widzieć lepiej sam akt zawarcia małżeństwa? Ale chyba zapomnieli, że żadne - w tym ich - półtoraroczne dziecko nie wysiedzi godzinnej uroczystości.

Co chwila młoda wybiegała z ławki, przemykając obok panny młodej i świadków, i chciała się bawić. Ojciec lub matka za nią, też obok młodych, a że miejsca mało, to i biała suknia nieco ucierpiała. W ciągu całego śluby chyba z sześć razy. Kiedy nie wychodzili po córkę, ta podbiegała do świadków od tyłu i zaczepiała, albo biegała między gośćmi. W końcu przy drzwiach kościoła dzieciaka ktoś przejął, pewnie ciocia/babcia.

Na samym obiedzie dziecko zrobiło niewielkie wejście smoka - gdy goście ustawili się z szampanem wokół młodej pary, żeby wznieść pierwszy, a kamerzysta chodził z "żyroskopem" wokół młodych, dzieciak znowu się wyrwał - podleciał do panny młodej, stanął tuż za nią i zaczął śpiewać (mniej więcej, melodię to miało, słowa nie bardzo). Rodziców w zasięgu wzroku brak, dziewczynkę ściągnął ze "sceny" ktoś inny.

W czasie obiadu dzieciak z rodzicami siedział dość daleko od nas, więc dan mi było tylko zobaczyć, jak od czasu do czasu gania, bez opieki, po sali restauracji, bawiąc się... sztućcami i kwiatami z dekoracji. Rodzinka zebrała się do domu koło 20, bo córka w końcu zaczęła zasypiać pod stołem.

Polityka zapraszania czy niezapraszania na śluby i wesela z małymi dziećmi to temat kontrowersyjny, jednak pewne jest chyba jedno: skoro już zabiera się gnojka na tego typu imprezę, to wypadałoby włączyć pomyślunek i go pilnować.

PS. Określenia "gnojek" nie użyłam tutaj jako "mowy nienawiści" wobec dziecka czy w celu obrażenia go, jak wskazało kilka osób w komentarzach - u nas w domu często mówi się na młodych per "gnojki" w znaczeniu "dzieciarnia", z ironią lub sympatią. Podkreślam też, że "dzieciak" nie jest obrazą, co także zasugerowano.

Skomentuj (55) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 309 (381)

#72358

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Piekielność dnia codziennego.

Pracuję w sporej firmie. Na tyle dużej, że ma własny budynek, razem 3 piętra, spora powierzchnia. Całość zaplanowana na tyle dobrze, że na każdym piętrze są po 3 toalety damskie i męskie, w każdej po 3 kabiny. "Moje" piętro jest niedostępne dla osób z zewnątrz - sama księgowość, informatycy itp., generalnie pracownicy wewnętrzni (strzelam, że jakieś 150 osób, może troszkę więcej), więc w łazienkach jest tym bardziej czysto. Do tego serwis sprzątający zagląda tam dość często. Generalnie higiena aż miło.

Jeśli jednak komuś nadal to nie odpowiada, zawsze może przynosić jednorazowe nakładki podróżne czy "wić" je sobie z papieru. Proste? Niby tak.

A jednak jest jedna, jedyna lasencja - niezidentyfikowana jeszcze - która tego nie ogarnia. I zawsze wchodzi z butami na deskę, zostawiając po sobie brudne odciski podeszew i/lub mokre ślady zbrodni. Właśnie znalazłam kolejne. Dziewczyna nawet po sobie nie sprząta. Zostawia mokro-brudny syf. Nie jest to może wielki problem - kobiet na piętrze może 60, kabin łącznie 9, dajemy radę między jednym a drugim sprzątaniem - ale no kuźwa mać, ile można prosić i pisać kartki do spółki z paniami sprzątającymi...?

Jeśli to czytasz - zacznij po sobie sprzątać, dziewczyno.

Skomentuj (13) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 382 (386)

#71003

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Polacca wspomniała o grupach matek na FB i cudach, które można tam znaleźć - cóż, też subskrybuję dwie. Dzieci nie mam, robię to raczej częściowo dla rozrywki, częściowo w celach edukacyjnych (zaroiło się od ciężarnych i niemowląt wśród moich znajomych). Co jakiś czas powraca tam jak bumerang temat kontrowersyjny - zwolnienie lekarskie w ciąży. Ostatni przykład, przekleję post:

"Dziewczyny, czy lekarz może odmówić wystawienia L4? Trzeci miesiąc ciąży, chcę zacząć na dniach chorować do końca ciąży... Po ostatniej rozmowie z lekarzem wyszło, że musi mnie położyć do szpitala, żeby mieć podkładkę do L4. Co zrobić, by uniknąć szpitala już w tym czasie, a chorować do końca???? Dziękuję za odpowiedzi. Proszę o anonimowość".

Pod pytaniem kilkaset komentarzy i odpowiedzi. Kobiety, które wytykają, że to oszustwo, nieuczciwe podejście i że jeśli nie ma zagrożenia i nie czuje się źle, to powinna pracować - zostają zakrzyczane. Argumenty bywają powalające:
- bo tylko w ciąży kobieta może sobie poleniuchować
- bo ciężarnym należy się odpoczynek
- bo to nie te czasy, gdy rodziło się na polu kapusty przy pracy
- matki noszą w sobie małą bezbronną istotkę i muszą o siebie dbać

Plus rady, jak oszukać lekarza, gdzie iść prywatnie po L4, jak unikać kontroli z ZUS-u itp.

Z dyskusji i posta wynika, że kobieta jest zdrowa (a jedynie "chce zacząć chorować"), nie ma ani słowa o ciężkiej czy niebezpiecznej pracy. Dla mnie to wybitnie piekielne. Nie lubię oszustów, nie lubię kłamania. Do tego zdarzyło mi się kiedyś usłyszeć od pracodawcy, że dwie moje poprzedniczki zrobiły taki numer, jedna tuż po zatrudnieniu, więc nie dostanę umowy o pracę przez X miesięcy. Przyzwolenie społeczne na tego typu akcje jest ogromne. A obrywa się wszystkim kobietom po trochu...

Skomentuj (47) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 425 (447)

#70843

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Mąż i ja mamy kota Ambrożego, odkąd zamieszkaliśmy razem - czyli już 6 lat. Przygarnięty został jako półroczna kupka nieszczęścia: wielki biało-bury kłak z łysym ogonem.

Kiedy zamieszkałam z moim wówczas przyszłym mężem, postanowiliśmy, że kot jest tym, czego potrzeba nam do szczęścia i scementowania związku. Zgodnie uznaliśmy, że nie wymyślamy jakiego chcemy, tylko oglądamy zdjęcia - w którym się zakochamy, tego bierzemy. Chcieliśmy jedynie, żeby nauczony był kuwety i jeśli się da, to wykastrowany/wysterylizowany, ale to akurat nie było warunkiem koniecznym.

Po kilku dniach trafiliśmy na koty, które podbiły nasze serce: śliczna ruda mamusia, na zdjęciach prezentująca kolorowe, futrzaste fasolki, w tym buro-białą. Kotka była urocza, fasolki też, wedle ogłoszenia "zdjęcia trochę stare, koty do wzięcia już dziś". Napisaliśmy, ustaliliśmy termin, pan koty odda "choćby dzisiaj" i "nie, nie trzeba płacić, najwyżej jakąś czekoladę dla wnuków".

Pojechaliśmy, adres zaprowadził nas do domku jednorodzinnego z ogródkiem, jakimiś komórkami. Pan nas wita - trochę ponury, ale nie w gości tu przyjechaliśmy, tylko po kota. Pierwszy zonk - zamiast do domu, prowadzi nas do komórki w ogródku. No OK, może kociaki tam się kotłują?

Drugi zonk - komórka jest składem wszystkiego, od węgla po ziemniaki. Wszędzie brudno - miał, ziemia, jakieś żelastwo, kurz. Między tym wszystkim - wepchnięta w kąt skrzynka. W skrzynce - biało-bury kłak. Kłak okazał się kotem.

Zdziwieni pytamy, gdzie są te kocięta? Pan mówi, że o, tu został ostatni. "Bo te zdjęcia córka robiła, ale kotów nie mogła trzymać w bloku, to przywiozła tutaj i on tak rozdaje". Mocno już zaniepokojeni chcemy tego kociaka jednak obejrzeć. Ten zaczyna prychać, robi się agresywny, ale nie ucieka. Gospodarz bez pardonu wyciąga kota za wszarz. Okazuje się, że kocię to to nie jest - raczej koci nastolatek. Brudny, ze zbitą w kłak sierścią, zaropiałym okiem, zarośniętymi od brudu uszami, prychający, ale słabo coś się broni. Patrzę - a tu cała łapa jak jeden wielki strup.

Zapytany pan odpowiada, że uciekał z komórki i łapa "przytrzasnęła mu się w drzwiach". Rozglądam się, zwracam teraz uwagę, że drzwi nie mają wycięcia dla zwierzaka (jak to czasem bywa, moi teściowie tak robili), okno wygląda na zamknięte na stałe. To on nie wychodził? "No nie, żeby nie uciekł". Cały czas tu siedzi? "No tak, czasem tylko próbuje wyjść jak przychodzę go karmić, ale to rzadko". Rzadko? "No czasem zapominam".

Nie zostawiłabym tego kota w takich warunkach. Mąż (przyszły), mniej przekonany, ale jednak powędrował po koc i transporter, żeby biedaka zapakować. Właściciel (pff...) odłożył kota do pudełka i rzecze w te słowa: 50 zł. Robię wielkie oczy - przecież miało być bez żadnych pieniędzy? "No ale on go już długo trzyma, parę miesięcy, a to żre jak szalone". Facet postawił ultimatum: płacimy albo kota nie dostajemy. Zapłaciliśmy, kot pojechał z nami.

Przez kilka tygodni w domu było piekło - kot nie znosił ludzi (nie dziwne), zmienił środowisko (i w końcu widział światło chociaż), musiał odwiedzać weterynarza (świerzb, pchły, zraniona łapa i lekkie zakażenie, zaczątki kociego kataru), być kąpany, czesany, przyzwyczaić się do karmy, kuwety itp.
Opłaciło się - Ambroży jest dla nas członkiem rodziny :) A tego faceta, gdybym mogła, przegoniłabym na bosaka po tłuczonym szkle...

Skomentuj (12) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 343 (379)

#70841

przez (PW) ·
| Do ulubionych
W pakiecie z mężem dostałam szwagra i szwagierkę wraz z ich progeniturą - mającą aktualnie nieco ponad rok i w sumie nieszkodliwą. Całą trójkę widuję raczej z rzadka - mieszkają kilkadziesiąt kilometrów stąd - ale stosunki nasze są poprawne. Mogłyby być dobre, gdyby nie brak sympatii między mną a szwagierką. Żywimy wobec siebie raczej chłodne uczucia, jakkolwiek naszych mężów nawzajem lubimy - ot, życie.

Sobota, z okazji dni babci i dziadka szwagrostwo miało się wraz z młodocianym pochłaniaczem żywności udać do naszych teściów. Zadzwonili jednak, że już są w mieście, ale dziadkowie dali znać, że zamarudzili u jednej z ciotek i dopiero jadą. Chcieli więc wpaść do nas, przeczekać, może załapać się na obiad, bo taka pora - no problemo. Obiad już planowałam, więc przyspieszyłam wykonywanie czynności przeróżnych w kuchni, mąż rzucił się ogarniać mieszkanie, zastawione praniem i papierami.

Goście przybyli, na powitanie wychodzi nasz trzeci domownik - kocur. I tu pierwszy zgrzyt - P. porwała córkę na ręce i roztrzęsionym głosem każe zabierać "tego dziada", bo jej dziecko podrapie. Zdziwiłam się, ale czort wie, może młoda ma uczulenie, a i fakt, że gdy szarpnie Ambrożego, to może jej oddać. Mąż zamknął kota w sypialni - mieszkanie jest dwupokojowe - goście witani dalej.

Idziemy do salonu, kawusia, herbatka, w końcu obiad wjeżdża na stół.

Zgrzyt drugi: P. już miała sobie nakładać, gdy rozejrzała się i zlokalizowała... kuwetę. Ambroży toleruje wyłącznie otwartą, wstawiliśmy ją więc za zasłonką pod oknem i naprawdę nikomu z naszych gości nie przeszkadzała. Do teraz. Pominę w dialogach naszych mężów.

P: Ale mamy jeść przy TYM? <wskazuje kuwetę>
Ja: Coś nie tak?
P: Jak możecie trzymać kocie gówno w pokoju!
Ja: A gdzie mamy? W sypialni pod łóżkiem czy w kuchni przy gotowaniu?
P: Wynieście to!
Mąż: P., spokojnie, codziennie czyścimy, przecież nic nie czuć.
P: <histerycznie> NIE! Nie będę przy tym jadła! ŻĄDAM, żebyście to wynieśli!

Zacisnęłam zęby, zebrałam kuwetę, zaniosłam Ambrożemu do sypialni, umyłam ręce, wracam jeść. Atmosfera trochę siadła, tylko młoda się nie przejmowała.

Zgrzyt trzeci: na obiad podałam to, co planowałam dla nas - zapiekanka z ryżem i mięsem mielonym, na boku mój ulubiony duszony szpinak i pomidory w śmietanie. Szwagier wcina, mąż wcina, tylko szwagierka dłubie w talerzu.

P: A co to za mięso?
Ja: Mielone.
P: Ale jakie?
Ja: Wołowina. Nie smakuje ci?
P: W sumie mogę zjeść... Chociaż normalnie jem tylko kurczaka. Dietetycznie. A to szpinak? Do wołowiny? To przecież nie może być smaczne!

Ja, w myśli licząc do 10: Spróbuj, wtedy ocenisz.

P: Ale ja czytałam, że wołowina i szpinak do siebie nie pasują! I jeszcze ryż, biały, to tuczące...
Ja: P., wszystkim smakuje. Nie mam nic innego, jeśli nie masz na to ochoty, to pij herbatę.
P: Jesteś dla mnie niemiła!
Ja: Nie, chcę zjeść obiad. Smacznego.

P. walnęła małego focha, wyskubywała z obiadu ryż i te nieszczęsne pomidory. Po kilku chwilach bawiąca się dotąd młoda zaczęła się wiercić i marudzić. P. zgarnęła dziecko, obejrzała i uznała, że trzeba przewinąć. Bez ceregieli położyła ją na stojącym przy stole narożniku i zaczęła rozbierać - a my nadal nad obiadem.

Ja: P., przestań.
P: O co ci chodzi?
Ja: My tu jemy, a ty chcesz wyciągać brudną pieluchę niemal przy stole?
P: A gdzie indziej mogę ją przewinąć?
Ja: Nie wiem, w łazience?
P: Nie będę dziecka na sedesie przebierać!
Ja: To idź do samochodu.
P: Chyba kpisz. Pójdę do sypialni.

We mnie obudził się diabełek:
- Chyba nie. Nie życzę sobie gówna przy jedzeniu. Ani na mojej poduszce. I żądam, żebyś je stąd zabrała.

P. się zapowietrzyła. Zabrała córkę do łazienki, przewinęła ją, wróciła, zakomenderowała natychmiastowy wyjazd, pożegnała się ozięble. Wieczorem odebraliśmy telefon od teściów z pytaniem, o co znowu pokłóciłam się z P., bo całą wizytę narzekała, że traktuję ją jak śmiecia i ona więcej w jednym pomieszczeniu ze mną nie będzie przebywać... ;)

Skomentuj (30) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 386 (412)

#69877

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Jestem dwa lata po ślubie. "Ten dzień" wypada 30 listopada - było skromnie, bez wesela. Praktycznie nie utrzymuję kontaktów z rodziną, tak się życie ułożyło. U męża nieco inaczej: on raczej trzyma się na uboczu, ale rodzina stosunkowo niewielka, wszyscy mieszkają "po sąsiedzku" i, jak się dowiedziałam, wszelkie imieniny, urodziny i Wigilia obchodzone są dość... hucznie. Zwłaszcza w kwestii prezentów. Mój W. nigdy o tym nie wspominał i sam zawsze kupował tylko upominki rodzicom i dziadkom, jak wcześniej zapewniał.

Za czasów narzeczeństwa teściowie dostali ode mnie na Gwiazdkę książki, a ja od nich rękawiczki, wszyscy zadowoleni. W samej Wigilii nie uczestniczyłam (generalnie nie obchodzę, raczej pojawiam się "grzecznościowo"). Tym większym szokiem okazało się, kiedy w sumie już dwa tygodnie po ślubie postawiono mnie i męża przed faktem dokonanym: teściowie kupili nam dość drogi zestaw pościeli (za równowartość tego kupiłabym np. niezgorszy blender), dziadkowie ze strony męża - sztućce, chrzestna zaszalała i dorzuciła do puli zupełnie nam niepotrzebne żelazko drogiej firmy... Do tego szwagier przekazał wiadomość, że kupił już prezent tacie (mieliśmy się podzielić - on teściowi, my teściowej): skórzaną teczkę za niemal 300 zł. Oczywiście wszyscy dali nam do zrozumienia, że oczekują wzajemności, włącznie ze szwagrem, cytuję: "jak ojciec dostanie taki prezent, to nie możecie mamie kupić czegoś za 50 zł".

Do świąt niecałe dwa tygodnie, mąż trochę zdziwiony ("No tak ostro to jeszcze nie było") przyznał, że prezenty często bywały u nich drogie, ale zwykle nie więcej niż kilkadziesiąt złotych, chociaż nie zwracał raczej uwagi. Ręce nam opadły, gdy podliczyliśmy, ile w sumie musimy wydać, żeby ta nasza "wzajemność" jakoś wyglądała - poszliśmy na to, bo przerażona byłam wizją zrażenia do siebie najbliższej rodziny już kilka tygodni po ślubie. Grudzień i styczeń przebiedowaliśmy - żadnego kina, wyjść czy nowych spodni, za to spaliśmy w ekskluzywnej pościeli.

Następnego roku już wcześniej uświadomiliśmy teściów, że prosimy o skromne prezenty. Dziadkom przygotowaliśmy album ze zdjęciami, rodzicom vouchery do kina i tym razem oni zostali postawieni przed faktem dokonanym już w listopadzie: będzie skromnie, bo odkładamy na Sylwestra w Pradze i nas nie stać na święta.

Zapowietrzyli się, był foch teściowej - która, jak się okazało, chciała nam kupić toster i gofrownicę - padło kilka urażonych zdań. Większą kluchę połknął szwagier, do którego coś nie dotarło - bo zadzwonił do nas w połowie grudnia, że kupił ojcu jakieś wykoksane perfumy za 200 zł i co my kupimy matce, bo on widział takie fajne kosmetyki, jedyne 150 zł...? Uświadomiony, co i jak, nie odzywał się do nas miesiąc. Wigilia była dość cicha, Praga była piękna.

W tym roku już nikt nas nie zaczepiał o prezenty. Mąż przekazał, że jeśli chcą coś nam dać, prosimy o świeczki zapachowe lub podobny gadżet. I zasugerował, że na nich czekają śliczne, duże kubki. Było bez komentarza. Rodzina - wychowana ;)

Skomentuj (88) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 378 (612)