Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

Zlodziej_Zapalniczek

Zamieszcza historie od: 7 grudnia 2014 - 21:36
Ostatnio: 21 grudnia 2015 - 16:37
  • Historii na głównej: 12 z 13
  • Punktów za historie: 5310
  • Komentarzy: 60
  • Punktów za komentarze: 521
 

#68848

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Zmienię trochę temat.

Historia przypomniała mi się dziś gdy znajomy mówił, że córka chce kota na urodziny, a on pierońsko nie znosi kotów.

Gdy lat temu kilka skończyłem studia i dostałem pierwszą pracę, szukaliśmy z dziewczyną kawalerki, ale na duże mieszkania z jedną osobą pracującą lub parą też patrzyliśmy przychylnie.

Generalnie ze znalezieniem lokum mieliśmy problem, bo mamy zwierzaki. Fakt, że klatkowe, ale rozumiemy, że właściciele często sobie nie życzą. Pewnego razu pojechaliśmy do dużego mieszkania w wieżowcu z nadzieją na zwieńczenie poszukiwań gdyż na zdjęciach miejsce prezentowało się doskonale, nikt nic przeciwko zwierzakom nie ma i blisko centrum.

Po wstępnym obejrzeniu, obgadaniu spraw rachunków, internetu itp. przechodzimy do współlokatorki, kobiety po 30-tce z kotem. I teraz właśnie: kot. Dostaliśmy takie wytyczne co do niego:

- Jeśli kot chce wejść do naszego pokoju, trzeba go wpuścić, jak podrapie drzwi to nasza wina.
- Jeśli kot chodząc po meblach w naszym pokoju coś zrzuci - nasza wina, bo on lubi chodzić po meblach i mamy uważać.
- Jeśli kot wypadnie przez balkon - nasza wina bo nie zabezpieczyliśmy balkonu.
- Jeśli przyrządzamy w kuchni mięso, to rzucamy coś kotu bo on lubi i jak mu się nie da to drapie i oczywiście będzie to nasza wina.
- Jak właścicielka kota jest w pracy to trzeba kota wypuszczać, wpuszczać i karmić. Tu trzeba dodać, że wypuszczanie polegało według słów tych ludzi na zabraniu kota windą na parter i puszczeniu na osiedle, a wpuszczenie na wyjście, nawoływanie i przywiezienie go z powrotem.
- Kota trzeba wpuszczać do łazienki jak napuszcza się wodę do wanny bo on lubi wtedy się patrzeć - jak podrapie drzwi to oczywiście nasza wina.

Przy takim wyliczaniu spytałem, czy my tu mamy wynająć kota czy mieszkanie, po czym obecni najemcy spojrzeli na mnie ze zdziwieniem, bo przecież skoro sami mamy zwierzaki to powinniśmy być empatyczni. Dopytałem tylko co jeśli kocur zeżre mi świnkę morską jak jej zrobię wybieg. Odpowiedzi nietrudno się domyśleć. Czym prędzej podziękowaliśmy.

Skomentuj (2) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 141 (149)

#69946

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Będzie o niewykorzystywaniu szans i swoich możliwości. W tej historii dużo ludzi jest piekielnych - ja, część z Was, jakieś 90% ludzi, których uczę lub uczyłem.

Dlaczego zostałem kałamarzem? Bo gdy widzę, że ktoś ma potencjał to uwielbiam pomagać mu go rozwinąć. Niestety, jak dotąd rzadko miałem taką okazję.
Zawsze jak ognia unikałem szkół powszechnych. Ciężko jest znaleźć osoby, które chcą coś robić kiedy wisi nad nimi obowiązek, a ja jestem typem człowieka, który nie lubi nikogo do niczego zmuszać i nikomu narzucać, i pokazywać, że musi coś umieć. Nie potrafię się przejmować, że ktoś tam ma maturę za rok, a jeszcze nie potrafi odmienić czasownika w Present Perfect jeśli widzę, że i tak mu nie zależy na tej maturze. Jego sprawa. Z drugiej strony, jeśli ktoś mi pokaże, że coś chce zrobić, to umożliwię mu to i pomogę mu w tym z całych sił. Ale kluczowe dla mnie jest "chcę" a nie "muszę".

I tak od pewnego czasu tułam się po tych szkołach prywatnych, bo na początku myślałem, że jak już ktoś płaci kasę za kurs, to znaczy, że chce. W końcu szanujemy swoje pieniądze. Tymczasem dziś już wiem, że większość ludzi chodzi na kurs dla zagłuszenia sumienia.
- Bo wypada się uczyć tego języka, to już pójdę
- Bo już czas najwyższy
- Bo pracodawca wymaga
- Bo do egzaminu.

I od kilku lat widzę przed sobą ludzi, którzy nie chcą się nauczyć, którzy oczekują, że ja ich nauczę bo oni mają nad sobą jakiś bat. I opowiadają, że całe życie trafiają na złe metody albo złych lektorów, którzy nie potrafią ich nauczyć, nie widząc jednocześnie, że jedynym co oni robią jest przytoczenie się dwa razy w tygodniu na 60 minut zajęć. Nikt nie jest cudotwórcą, jeśli dla kogoś jedyną motywacją jest bat, to przykro mi bardzo.

I najbardziej przytłacza mnie to, że odkąd uczę miałem trzech uczniów, którzy chcieli i którym się udało.

- Kursant z porażeniem kończyn, który obsługuje wózek jednym palcem, a komputer drugim. Po dwóch latach kursu wyjechał na studia do Szwecji i wiem, że uczy się tam z powodzeniem.
- 65 latek, który mieszkając w Niemczech wiedział, że na emeryturze będzie chciał podróżować i niemiecki i polski nie wystarczą. Również dwa lata kursu i kilkadziesiąt przysłanych pocztówek z różnych miejsc.
- 91 (!) latek, którego rodzina zabrała ze sobą na Wyspy. Znał biegle francuski i niemiecki. Motywacja? Przytoczę słowa, które utkwiły mi głowie po pierwszej lekcji.
"Wie pan co? Ja wiem, że tu jest dużo Polaków, którzy wszystko mi załatwią i to bardzo uprzejme z ich strony. Ale to nie oznacza, że do końca swoich dni mam być jak kilkulatek, który w sklepie szuka mamy gdy przyjdzie jego kolej na płacenie, lub któremu tata musi czytać, bo on nie potrafi". Z tego co wiem uczy się do dziś ciesząc się, że rozumie nagłówki gazet.
91 lat człowiek miał większą motywację i więcej oleju w głowie niż młodzi ludzie, którzy wiedzą, że chcą spędzić tam resztę życia.

I zawsze gdy myślę o tych trzech osobach, o dwóch starszych panach i niepełnosprawnym chłopaku a później słucham wszystkich na około (łącznie ze mną), którzy narzekają, że się nie da, że się nie chce a później marudzą, że mogłoby być lepiej to mi zwyczajnie wstyd. Bo mam łatwiej niż oni, a tylko marudzę.

I tą historią się żegnam, zmieniam powoli branżę, historii o kursantach już nie będzie. Dziękuję wszystkim za plusy, minusy i komentarze pod historiami.
Cześć!

Skomentuj (27) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 355 (421)

#69755

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Szlag jasny mnie trafia.

Są dwie rzeczy, których mimo chęci największej i tak wrodzonej jak i zawodowej tolerancji na ludzkie zachowania nie zniosę. Są to hipokryzja i marnotrawstwo.

Dla przypomnienia: uczę naszych rodaków będących na wyspach angielskiego. Wspominałem już o tym, jakie typy często mam na zajęciach, ale to, co się dzieje od jakiegoś czasu wśród brytyjskiej Polonii przechodzi moje pojęcie.

Jakiś czas temu polska gazeta na Wyspach opisała możliwe konsekwencje wyjścia Wielkiej Brytanii z UE, przy czym wspomniała też oczywiście o zmianach w polityce migracyjnej. I tu podano takie informacje: Jeśli w 2017 roku ludzie zdecydują o odejściu z UE to rząd brytyjski ma w planach deportować wszystkich imigrantów zarabiających poniżej 26.000 funtów rocznie, bo nie przynoszą oni korzyści - nie płacą podatków. Jedyną więc nadzieją na pozostanie na wyspach będzie
a) zarabiać powyżej kwoty wolnej od podatku
b) mieć obywatelstwo

I tu przytoczę kilka tekstów, które usłyszałem od kursantów, którzy skomentowali sytuację.

- Panie, ja tu nie przyjechałem płacić podatków tylko mieszkać!
- I teraz mam lepszej roboty szukać? Do lepszej roboty to tylko z angielskim, ja tu 10 lat angielskiego nie potrzebowałem, a teraz nagle jakieś WIELKIE wymagania!
- To wina (tu niepotrzebne skreślić dop. aut.) Tuska, Merkel, Dudy, Żydów, masonów.

Ale lepsze jaja są z obywatelstwem, bo teraz większość widzi w tym swoją nadzieję. Zdecydowana większość ludzi, z którymi mam zajęcia ma już status rezydenta, który otrzymuje się po pięciu latach pobytu. Po roku takiej rezydentury można już robić obywatelstwo, jednak są dwa warunki dla wielu nie do przeskoczenia - angielski z certyfikatem na poziomie B1 (test z gramatyki, czytania, pisania, słuchania i mówienia), test z wiedzy powszechnej o Wyspach (pytania o święta narodowe, politykę, kulturę, tradycję, historię)

I teraz dalszy ciąg:
- To jest kpina wymagać ode mnie języka! Ja tu xx lat jestem i se dawałem radę, a teraz nagle języki!
- Panie, jak oni tu sami gramatyki nie używają (!) to jakie testy oni ode mnie chcą
- A nauczysz mnie pan tego testu tak żebym go zdał? Ja nie chce się uczyć tej gramatyki czy innych pierdoł, masz mnie nauczyć do testu.
- (od osoby, która trzeci miesiąc nie może zapamiętać poprawnego użycia czasownika "być") Ja to się w roku muszę nauczyć, pan myśli, że dam radę?!

Jeden próbował polemizować mówiąc mi, że oni ten test dali anglikom do zrobienia i oni go oblali albo zdawali bardzo słabo, no to skoro anglik nie potrafi ze swojego języka testu napisać, to co dopiero Polak. Moją odpowiedzią było pokazanie części gramatycznej testu języka polskiego, jako obcego na dowód, że jest to rzeczywiście trudne, jeśli nie zna się teorii języka. Odpowiedź? "A tak, to wszystko i tak jeden wielki pic na wodę". Mocny argument, nie ma co.

I to była część o marnotrawstwie. Bo ogrom tych ludzi wyjeżdżał na Wyspy z postanowieniem osiedlenia się tam na stałe. Jak można do jasnej cholery zmarnować 10 lat życia żeby tylko nie płacić podatków, ciągnąć benefity na dzieci i nie nauczyć się choćby w stopniu kali jeść kali pić języka?! Jak można być tak naiwnym i leniwym żeby całe życie polegać na "orajt, siur siur, senk ju!" i na tym, co załatwi mi kolega, który ma syna, który coś tam umie po angielsku?! Teraz zaczynają bić na alarm i się wszyscy obudzili i marudzą, że to są żarty i że to takie trudne!

I krótko o hipokryzji: Jeden ze słuchaczy, który najbardziej bluzga na rząd Brytyjski za "narzucanie mu płacenia podatków, nauki języka i kultury", to człowiek w stylu "Polska dla Polaków, Anglia dla Anglików... i Polaków". Ostatnią lekcję spędził właściwie całą na marudzeniu o tym jak to on jest teraz pokrzywdzony. Z drugiej strony jest on pierwszą osobą do krzyczenia, że "Pakistańczyki zalewają Europę i ich trzeba wyrzucać, bo oni się nie asymilują"...

Brak słów.

Skomentuj (67) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 482 (548)
zarchiwizowany

#69366

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Będzie o mojej pierwszej szkole w której podjąłem pracę w mojej karierze.
Szkoła mała, słabo znana, przyjmowali głównie studentów i ludzi, którzy nie zdążyli z powodu obrony we wrześniu przez wakacje złapać pracy w dużych szkołach. No i jako że broniłem się we wrześniu a chciałem pracować w zawodzie to poszedłem tam.

W szkole panowała jedna zasada - kursant to twój chlebodawca, masz robić to co on chce. I to trochę utrudniało pracę, bo byli tacy, którzy szli na skargę gdy np. na koniec lekcji zwróciło im się uwagę żeby nieco więcej czasu poświęcili na naukę w domu. I był opierdziel od szefowej, że ja nie jestem od strofowania tylko od nauki i to tak, żeby kursant wychodził z sali zadowolony Czytaj: masz mu lizać tyłek, ładnie go chwalić i się uśmiechać.

Szefowa była (jest do dziś) sknerą tysiąclecia. Stawka 12zł netto. Niektórzy powiedzą, że fajnie. No nie, nie fajnie, bo jak ktoś miał 20 godzin tygodniowo zajęć to był w dobrej sytuacji. Średnio było 15. Spora część lektorów nie dochodziła do 1000 z wypłatą. Jak byliśmy pytać o podwyżki to słuchaliśmy pełną żalu litanię o tym, że znów w kamienicy podniesiono czynsz, że ona by chciała ale nie może. No i cóż. Dwa tygodnie po tym jak byłem pytać po podwyżkę w szkole pojawiły się nowe krzesełka w poczekalni (bujane, każdy ich unikał bo wyglądały na wątłe) i stół do piłkarzyków dla kursantów nudzących się na przerwach. Są przecież priorytety.
Generalnie jedynym powodem dla którego ludzie zapisywali się do tej szkoły było to, że kursy były pół darmo. Szefowa wychodziła z założenia, że jak w innej szkole każą płacić za podręczniki to u niej będą za free. W jaki sposób? Ano pomoce naukowe każdy lektor kserował na swój koszt, a że było tego sporo to już nikogo nie obchodziło.

Kolejny fajny przekręt: Z racji tego, ze szefowa w przetargach na uczenie w jakichś ośrodkach rzucała stawkę tak niską, że po prostu trzeba było to przyjąć, to wygrywała ich dużo. Fajnie powiecie? No nie, nie fajnie. Bo co z tego, że szkoła dostawała dajmy na to 35zł/h za naukę w Urzędzie Miasta, skoro lektor dostawał z tego 12? Reszta szła na piłkarzyki, nowe obrazy do sekretariatu czy inne tego typu rzeczy. A w rozliczeniu, które dostawaliśmy do podpisu i tak widniało, że lektor za te lekcje dostaje 35. Ktoś się buntował? Nie. Dlaczego? Zaraz powiem, czekajcie.
Dokończę Wam o przetargach. Ona wygrywała wszystko co się dało. Raz wygrała przetarg na kurs w jednostce wojskowej w mieście oddalonym o 50km od naszego. Problem w tym, że trzeba było mieć lektora ze specjalnymi uprawnieniami żeby w ogóle zgłosić się do tego przetargu. Myślicie, że miała? No, jasne. Wszystko na lewo. Kumpel został przymusowo wysłany do tej jednostki pod groźbą zwolnienia, nie ważne, że nie miał papierów. Za kilometrówkę też mu nie zwracała. Zwolnił się chwilę przed zajęciami bo już nie wytrzymał.
Tak samo było jak w trakcie ferii zimowych organizowała zimową szkołę. Jako że wielu lektorów miało plany na ferie, nikt nie został do nauki. Kto więc opiekował się dziećmi przez dwa tygodnie? Sekretarka po administracji bez uprawnień pedagogicznych. Ale ona była przyzwyczajona, zdarzało jej się prowadzić zajęcia jak nie było lektorów do uczenia w grupach mniej zaawansowanych. No cóż, podobno wielozadaniowość to dobra cecha.

Co do sekretarek, to jedna z nich była prawą ręką szefowej. Krzywo się na nią spojrzało i już rozmowa dyscyplinarna. Raz wszedłem do sekretariatu przy końcu jakiejś rozmowy rekrutacyjnej i z ust jaśnie wielmożnej padły słowa "O, a oto i Złodziej, nasz najgorszy lektor". Z moich ust padło "Jaka szkoła, tacy lektorzy" i... był to ostatni dzień mojej pracy w szkole bo jak tylko dowiedziałem się, że mam przyjść na dywanik to przyszedłem z wypowiedzeniem.

A teraz słowo o tym dlaczego nikt się nie buntował. Po tym jak szefowa zatrudniała nowego lektora była dla niego tak słodziutka i pomocna, że szok, potrafiła zdobywać zaufanie. Bardzo szybko się to zmieniało, ale wystarczyło jej żeby nazbierać haki. Jakie? W umowie każdy z nas miał zakaz udzielania korków czy pracy w innej szkole pod groźbą dużej kary finansowej, chyba że miał od szefowej zgodę za piśmie. Jak się nie trudno domyślić za 800 złotych na miesiąc nie da się wyżyć, więc każdy prędzej czy później przychodził po pozwolenie na pracę w innym miejscu czy na te korki. W takiej sytuacji szefowa najczęściej mówiła coś w stylu: "przestań, nie będziemy się w papiery bawić, kursantów mi przecież nie ukradniesz, my tu jesteśmy zgranym zespołem, nikt nikomu świń nie będzie podkładał, w umowie jest bo prawnik tak doradził, ale przecież nie będę was pozywać o to że dzieci na korkach uczycie". I uścisk dłoni, wszystko załatwione. A jak się pojawiały bunty to wtedy był tylko tekst: "Ej, a widziałam, że masz ogłoszenie o korki w necie, to jak będzie? Masz ode mnie pozwolenie na piśmie?".
I ze strachu przed karami każdy miękł.

Skomentuj (17) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 107 (195)

#68776

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Piekielności nauczania angielskiego przez internet ciąg dalszy.

W jednej historii wspominałem, że bywa tak, że oprócz nauczania angielskiego muszę czasem nauczać ludzi obsługi komputera lub naszego wewnętrznego oprogramowania. Jeśli ktoś jest ogarnięty, to proszę o udostępnienie pulpitu tak żebym widział co się u niego dzieje i raz-dwa mamy wszystko załatwione. I tak miało być tym razem.

Mam od niedawna nowego kursanta, z którym od początku są problemy. I tu nie chodzi o to, że nie kuma, po prostu dało się wyczuć, że zajmuje się czymś innym niż lekcją, a że nie używamy kamerek na zajęciach to nie wiem czy on ogląda kwejki czy patrzy na to co omawiam, lub ogląda film który podesłałem. Za każdym razem gdy do niego mówiłem, odpowiedzi brzmiały tylko "no, no" "yhm", a gdy prosiłem o powtórzenie tego co mówiłem, odpowiadał, że robił coś na telefonie i nie słyszał. Gdy wysyłałem mu linki na Skype do nagrań czy filmów, leciały teksty "czekaj, czekaj, tylko się tu teraz muszę odnaleźć w tych wszystkich oknach".

No i ostatnio miał problem z otwarciem naszej wewnętrznej platformy learningowej. Poprosiłem więc o udostępnienie pulpitu żebym widział na czym stoimy i... dowiedziałem się co go tak rozpraszało.
Na kilka zakładek tylko ta jedna nie była stroną porno...

Skomentuj (13) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 349 (385)

#68354

przez (PW) ·
| Do ulubionych
O tym, że chyba jestem zbyt wyrozumiały.

Jako lektor w szkole językowej nie mam stałej pensji tzw. podstawy. Zarobię tyle ile przeprowadzę lekcji. Moja szkoła jest o tyle fajna, że jeśli kursant odwoła zajęcia w dniu lekcji, to tak czy siak mam za to płacone i tylko ode mnie zależy czy znajdę czas w innym terminie czy nie. Jako że nie lubię robić ludziom pod górkę, wybieram częściej opcję z odrobieniem zajęć żeby kursant nie stracił kasy, wiadomo wypadki chodzą po ludziach, czasem nie da się przewidzieć czy nie stanie się coś, co poskutkuje nieobecnością.

Mam, a raczej miałem kursantkę, która ostatnie zajęcia miała na początku sierpnia. Wspominała wtedy, że może się zdarzyć, że będzie musiała przekładać zajęcia, bo w sierpniu w jej pracy jest bardzo dużo roboty, ale będzie o tym informowała. Ok, nie ma problemu. I rzeczywiście, pierwsze półtora miesiąca dostawałem informację jeden-dwa dni wcześniej i było dobrze. No ale się zepsuło. Kursantka zaczęła pisać kilka godzin przed zajęciami, że jej nie będzie. No ok, wyjątkowa sytuacja, mogę zrozumieć. Ale zaczęła to robić również przed godzinami, na których mieliśmy odrabiać o których zapewniała, że będzie obecna.

Dla mnie niezbyt fajnie dlatego, że w czasie gdy przygotowywałem jej zajęcia mógłbym robić milion innych rzeczy, a w momencie kiedy "odrabiam" godzinę nikt mi za to nie płaci - w końcu moja dobra wola. Czyli przygotowuję się i jestem w gotowości na darmo.
Kilka razy puściłem to bez konsekwencji.

Jednak w ubiegłym tygodniu mi się już znudziło, wydaje mi się, że byłem cierpliwy aż nadto i powiedziałem kursantce, że w związku z jej niepojawianiem się tak na normalnych godzinach jak i na tych "odrabianych", po prostu nie będziemy ich odrabiać, poza tym uzbierało się już blisko 10 godzin i ciężko byłoby mi to upchnąć w grafik. Kursantka pomarudziła, popsioczyła ale przystała na to. Wydawało mi się, że załatwiliśmy to jak dorośli ludzie. Niestety.

Wieczorem tego samego dnia dostaję informację, że przyszła na mnie skarga. Pani poskarżyła się, że jestem niekompetentny, na lekcjach, które się odbyły, zamiast uczyć, gadałem o głupotach, a w dodatku nie chcę prowadzić z nią zajęć i co chwila je przekładam. Tak, osoba, która od miesiąca nie stawiła się na zajęcia twierdzi, że to ja je przekładam!
No więc wysłałem do szefostwa wszystkie maile z jej prośbami o przełożenie zajęć, co usprawiedliwiło rzekomo moje wymigiwanie się od lekcji. Zarzut o gadaniu o głupotach? Kursantka zapomniała widocznie, że każda lekcja jest nagrywania właśnie po to, aby kontrolować czy lektor rzeczywiście uczy, czy się leni. Tak więc trochę się pani skarga nie udała.

Na dziś wiem, że kobieta zrezygnowała z kursu, ale czemu chciała mnie utrudnić życie za swoje grzechy? No cóż, chyba czas zacząć mniej pobłażać kursantom i wprowadzić bardziej surowe zasady.

Skomentuj (11) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 437 (471)

#68164

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Jako nauczyciel/lektor doskonale rozumiem dlaczego wiele koleżanek czy kolegów po fachu jest nielubianych. Zadufanie, wmówienie sobie, że szacunek do mnie należy się z urzędu, pokazywanie wszystkim dookoła, że jak mam kaprys to zrobię ci problem. Doskonale to rozumiem. I dziś właśnie będzie o takiej osobie, która wszystkie najgorsze cechy typowej nauczycielki rozwinęła do maksimum.

Karolina, znajoma z sąsiedztwa, koleżanka po fachu. Pani polonistka w prywatnej szkole katolickiej. Osoba, która nawet jeśli wpadnie na ciebie w sklepie, nie powie ci pierwsza dzień dobry, bo to ona jest w swojej głowie wyżej w jakiejś swojej wyimaginowanej hierarchii.
Przykra sprawa, życie jej się poplątało strasznie, bo owdowiała bardzo młodo, smutna sprawa, do tego przyciąga ona pecha jak magnes.

Jednak dobroć ludzka nie zna granic, pomimo wizji samodzielnie spłacanego kredytu na dom, machina znajomości ruszyła i kredyt po wielu poklepywaniach po plecach, podaniu rąk i spotkaniu ważnych ludzi, udało się umorzyć. Od ludzi, którzy wypruwali sobie żyły żeby do tego doszło wiem, że nie usłyszeli nawet "dziękuję".

Kolejna tragedia, pewnej nocy całe osiedle ratowało dobytek Karoliny, bo zaczęła jej płonąć kotłownia. Sama Karolina dowiedziała się o tym następnego dnia gdyż była na wycieczce feryjnej z klasą. Przyjechała załamana, środek zimy, a tu piec na złom, zapasy miału i drewna poszły z dymem, cała kotłownia do zburzenia. Do tego stwierdzono, że to z jej winy, bo piec zastano otwartym, a sama przyznała się już, że przy piecu trzymała gazety, więc z o ubezpieczeniu mogła zapomnieć. Ale od czego ma się znajomych? Szkoła i wszelkie stowarzyszenia rodzin katolickich i inne, od razu urządziły zbiórkę i zaoferowały pomoc. I tak, nie wydając ani złotówki dziś, rok po pożarze Karolina cieszy się nową kotłownią i nowym piecem. I pamiętam tę budowę. Pani nauczycielka przyjeżdża pod dom, wysiada, panowie budują z jej winy zniszczony wcześniej przybytek, a wielka belfer woła zniecierpliwiona czy ktoś jej zakupy do domu wniesie. Zdarzały się sytuacje, że po prostu ich przeganiała bo "ona ma sprawdziany do sprawdzenia i potrzebuje się skupić".

Kilka dni temu natknąłem się na nią i zagadnąłem o "stuku puku", które słychać z jej domu od kilku dni. Jej odpowiedź była powalająca:
- Robolki znów są u mnie, łazienkę zalazłam, muszą na nowo mi kłaść podłogę, ale już mam dość, bo zaraz rok szkolny, a ja chwili spokoju nie mam.

Skomentuj (4) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 309 (395)

#67414

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Gdy pracowałem jeszcze do niedawna w szkole, gdzie prowadziłem zajęcia z piekielnymi starszymi paniami z moich starszych historii, zdarzało mi się również prowadzić zajęcia w firmach. Zajęcia brane niechętnie. Najczęściej firmy życzyły sobie lekcje od 7:00 i była na nich bardzo sztywna atmosfera (wiadomo jak to jest kiedy ktoś próbuje wprowadzić luźną atmosferę ale obok siedzi szef i nie wiadomo czy wolno się zaśmiać). Co ciekawe, najbardziej bezproblemowo było zawsze w dużych kancelariach prawniczych lub na wśród wyżej postawionych pracowników korporacji. Ale bywało też piekielnie.

Była firma IT. Lekcja planowo zaczyna się o 7:00, jednak pracownicy zawsze przychodzą 10-15 po. Zawsze staram się być punktualnie, w końcu może tego właśnie dnia komuś też się zdarzy i będzie problem. Jednego dnia zdarzyło mi się zaspać, taksówką w te pędy zajechałem pod biurowiec i kilka minut po siódmej byłem pod właściwymi drzwiami. Udało się - standardowo nikogo nie było, lekcja przebiega w miłej atmosferze. Po powrocie do szkoły dowiaduje się, że jest skarga, że się spóźniłem. Pani sekretarka (nie biorąca udziału w zajęciach) postanowiła zadzwonić i poskarżyć się, że nie ma lektora, a już po siódmej. Nieważne, że chwilę po jej telefonie przyszedłem i czekałem na grupę. Ważne żeby komuś od rana zrobić problem.

Inna firma. Można by rzec taki JanuszexPol. Malutka firemka usługowa, która dostała jakieś dofinansowanie na rozwój kadry. Grupa malutka: wąsaty właściciel, pani Krystynka od parzenia sobie kawy i przeglądania gazet plotkarskich, pewna młoda dziewczyna wykonująca obowiązki pani Krystyny, dwie księgowe po 30tce i młody chłopak, który w sumie nie wiem czym się tam zajmował. Każda pierwsza lekcja ma na celu sprawdzenie poziomu grupy. W dzienniku widzę, że ogólny poziom został wpisany na B1, więc komunikatywnie.

No więc zaczynamy od krótkiego przedstawienia się. Wąsacz stwierdził, że trzeba dać młodym się wykazać, więc zaczynamy od młodszej kadry. Każdy coś tam mówi, nie jest źle, ale B1 to też nie jest. Krystynka i Wąsacz nie powiedzieli prawie nic. Właściwe wypowiedź Wąsacza można streścić do: "ajem Janusz, aj lajk relaksink" zakończoną rubasznym śmiechem. Tu muszę dodać, że aby nie stresować osoby wypowiadającej się, nigdy nie poprawiam błędów na bieżąco, pozwalam się wygadać tak jak ktoś potrafi. Po każdej osobie wyliczam plusy, a dopiero na koniec podsumowuję grupę względem błędów nie zwracając się do nikogo bezpośrednio. Najgorzej wypadli Wąsacz z Krystynką i gdy przyszło do błędów było ich sporo. Komentarz Wąsacza? "Ja tu chyba muszę wszystkich pozwalniać, skoro taki słaby angielski mają. W siwi wszyscy pokłamali, a teraz wyszło szydło z worka!". I przez resztę kursu każdy bał się cokolwiek powiedzieć.

A była i jedna duża firma ubezpieczeniowa, gdzie przed pierwszą lekcją dyrektor przyszedł do mnie i powiedział, że on nalega aby nie poprawiać jego błędów, bo to może "narazić go na utratę szacunku w oczach podwładnych", a następnie w trakcie zajęć razem ze mną punktował innych pracowników w stylu:
Ja: Dobrze pani Iksińska, ale tu powinien być inny tryb warunkowy.
Dyrektor: No pewnie, że inny!

albo,

J: Proszę powtórzyć pani Iksińska, to słowo nieco inaczej się wymawia.
D: No dokładnie, to ciężko było zrozumieć!

Pan dyrektor zakończył moje katorgi, wysyłając żądanie aby inny lektor pojawiał się w jego firmie po tym, jak przestałem się stosować do jego prośby. Od tamtej pory co tydzień-dwa firma miała zmienianego lektora i stała się legendą szkoły.

Skomentuj (14) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 361 (399)

#67361

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Powrót piekielności kursantów języka angielskiego.

Po przeprowadzeniu kilku lekcji na Skype zostałem zwerbowany przez szkołę językową on-line. Praca fajna - siedzi się w domu, stawka wysoka, duży liberalizm w kwestii prowadzonych zajęć. Jedynym mankamentem są lekcje próbne. LP są brane przez lektorów chętnie, bo jak ma się przygotowany schemat na każdy poziom, to można je robić z marszu, są krótkie i jest na nie specjalna stawka, która wzrasta jeśli po takiej lekcji klient zdecyduje się zapisać na kurs. Co w tym piekielnego? Kursanci... Nigdy nie wiesz kto Ci się trafi a trafiają się perełki:

1. "Nie słyszę Pana!"

Na naszej stronie internetowej są szczegółowo opisane kroki jak podłączyć mikrofon, jak ustawić jego głośność, jak ustawić głośniki czy nawet jak obsługiwać Skype. Nadal. Łączę się z Kowalskim, odbiera.

- Dzień dobry, nazywam się Złodziej Zapalniczek, czy mnie słychać?
- Halo?
- Dzień dobry, czy mnie Pan słyszy?
- Halo, halo?!

Wtedy zaczynam pisać na Skype instrukcje. I tu są dwie sytuacje. Pomyślna: Ktoś potrafi odczytać czat na Skype i zastosować się do instrukcji i druga, gdy nie widzi nawet tego co ja piszę. W takim wypadku BOK dzwoni do takiej osoby, udziela instrukcji przez telefon, jednak taka rozmowa kończy się w większości przypadków stwierdzeniem "ja tam nie wiedziałem, że to taka technika jest, ja rezygnuje!"

I tu pojawia się druga piekielność.

2. "Ten komputer to syna, ja się nie znam."

Właśnie. Gorzej, gdy ktoś nie potrafi obsługiwać komputera w ogóle. Odbiera rozmowę, pierwsza część lekcji idzie pomyślnie i nadchodzi moment gdy wysyłam link do tablicy interaktywnej. I tu najczęściej wygląda to tak:

- Wysyłam Panu na Skype link do tablicy, proszę w niego kliknąć aby ją otworzyć
- No...
- I teraz pojawia się panu pole do hasła, hasło to xxxx, następnie kli....
- Ale ja tu nic nie mam.
- Nie ma pan linka, czy pola do logowania?
- Nic nie mam. Skype mam tylko.
- Okej, w prawym dolnym rogu ma pan okrągłą ikonkę z dymkiem komiksowym, proszę kliknąć i otworzy się Panu pole do dyskusji, tam jest link. (Czekam) Czy już?
- No.
- Świetnie, teraz proszę kliknąć w ten niebieski napis...
- Ale ja dalej nic nie mam. Bo wie Pan, to komputer syna/córki/kolegi/szwagra i ja to nie umiem.

I trzeba improwizować. Pół biedy jak taka osoba potrafi wejść na pocztę, bo wtedy wszystko wysyła się tam, jednak gdy nie potrafi, to lektor ma przed sobą pół godziny udręki (po połączeniu się na LP tyle minimum musi ona trwać aby była zaliczona).
Generalnie nie potrafię zrozumieć co motywuje ludzi do zapisywania się na kurs online nie mając zupełnie podstaw obsługi komputera. A takich ludzi jest cała armia.

Ale jest i przeciwieństwo:

3. "Bo ja się łączę przez telefon".

Generalnie nie mamy nic przeciwko temu aby ktoś łączył się z nami przez smartfona, tablet, czy (nawet ostatnio miałem przypadek) telewizor. Póki komuś jest wygodnie, dla nas jest to ok. Jednak wielu naszych kursantów (najczęściej z grupy z mojej poprzedniej historii - 3000 lat na Wyspach i zero języka) chcąc przy mnie zaszpanować decyduje się ich użyć bez znajomości ich obsługi.

Historia sprzed pół godziny: Łączę się z panią, nie odbiera. BOK dzwoni, pani dzwoni do mnie, jest ok. Okazało się, że łączy się z telefonu ("Bo se kupiłam Samsang Galaksi i chciałam wypróbować") i nie potrafi odebrać Skype. Cokolwiek wysyłałem - był problem z otwarciem. W końcu gdy wypisałem na czacie listę słówek do rozmowy i kazałem je powtórzyć pani powiedziała, że ich nie widzi, a nie umie podjechać tekstem w górę. Zaproponowałem więc żeby wzięła kartkę i długopis, i będę dyktował, na co usłyszałem: "Weź pan, to miało być nowoczesne, a nie kartka i długopis, ja to widzę, że Polska cały czas 100 lat za jukej!" i się rozłącza.

Przy tym kursanci, którzy po 12 lat są na wyspach, nie potrafili się osłuchać z językiem ale żądają kursu konwersacyjnego i inni wspomniani w mojej wcześniejszej historii to już kolejna piekielność...

Skomentuj (14) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 447 (501)

#65034

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Dawniej pisałem o piekielności kursantów w szkole. Teraz, przepraszam wszystkich który poczują się tym urażeni, opiszę piekielność rodaków na Wyspach.

Po studiach pojechałem na Wyspy. Raz żeby upłynnić i wykorzystać zdobyte umiejętności a dwa żeby szybciej zdobyć nieco większe oszczędności i mieć większe szanse na pracę jako anglista w Polsce. Pojechałem do pewnego miasta na wschodnim wybrzeżu, w którym sporo jest Polaków. Zanim znalazłem jakąś w miarę przyzwoicie płatną pracę, pomagałem rodakom w sprawach codziennych. I tu przechodzimy do sedna.

1. "W Anglii nie ma już pracy dla Polaków."

Tymi słowami witali mnie wszyscy, którym mówiłem, że szukam zajęcia. Spotkałem wielu Polaków żyjących na garnuszku znajomych, kuzynów, ciotek, ojców, dzieci itp, którzy twierdzili, że nie ma pracy. Co ich łączyło? To, że w języku angielskim znali tylko "yes" i "no". Naprawdę przeraża mnie to po dziś dzień. Mit, który sami sobie wykreowaliśmy, że osoba bez jakiejkolwiek znajomości podstaw języka jedzie na Wyspy i dostaje od ręki pracę. A później narzekanie, że jest tak ciężko, a wszyscy mówili, że mleko i miód.

2. "A tego to oni tu nie używają."

Zdaję sobie sprawę z tego, że Anglik, tak jak i Polak, nie korzysta ze 100% możliwości jakie daje jego język pod kątem gramatycznym. Jednak gdy uczyłem ludzi to co rusz przy dość podstawowych konstrukcjach w stylu Present Perfect czy pierwszy tryb warunkowy, słyszałem: "eeeee, tutaj to ludzie dwa czasy, teraźniejszy i przeszły używają, a nie jakieś tam twoje perfekty!".
Oczywiście, jeśli ja porozumiewam się z Wietnamczykiem na rynku, który sprzedaje mi jeansy, to też nie używam kwiecistego języka i nie buduję nie wiadomo jak złożonych zdań. To samo ma miejsce w Anglii. Gdy Angol widzi, że Polak ledwo kali jeść kali pić, to zamiast robić i jemu i sobie problem woli nieco uprościć to i owo.

3. "A po co mi tu angielski?!"

To mnie uderzyło najbardziej. Gdy po Polskim sąsiedztwie rozeszła się wieść, że przyjechał facet z bardzo dobrym angielskim to nie przychodzili oni po lekcje. Przychodzili płacić mi za to, żebym poszedł do urzędu, do mechanika, z dziećmi do lekarza, do szkoły i im załatwił. Gdy proponowałem że mogę ich podszkolić i nie będą musieli topić kasy na obcych ludzi i być na czyjejś łasce to padało, że tu już jest tylu Polaków, że tylko te urzędowe sprawy to problem.

Po pół roku pojawiały się teksty w stylu: Ej, Złodziej, a córka kuzyna przyjeżdża za tydzień, to weź jej ogarnij robotę, tylko ona angielski zero. Ręce opadały... A gdy tylko próbowało się zasugerować, że może taka osoba przyjechałaby za rok, może na jakiś kurs by poszła, to można było usłyszeć, że jest się takim, śmakim i owakim, bo nie chce się rodakowi w potrzebie pomóc.

Spotkałem wielu Polaków ze świetnym angielskim od których także wielu praktycznych rzeczy się nauczyłem, niestety, w mojej opinii zbyt dużo ludzi jedzie tam tak naprawdę popsuć nam opinię. Na początku, 10 lat temu jeszcze jeździli ludzie zaradni, nawet jeśli nie znali języka to dawali sobie radę. A teraz młodzi ludzie bardzo często jeżdżą tam jak do Polski 2.0 i narzekają, że nie ma pracy i kombinują do kogo się podłączyć żeby zgarniać zasiłki. Oczywiście, jest tam wielu z nas pracowitych, uczciwych, jednak najbardziej widoczni jakimś cudem są ci z drugiej strony.
Najsmutniejsze jest to, że ci Angole też to zauważają. Falę ludzi bez języka i często bez żadnych umiejętności którzy uważają, że im się należy i że każdy musi im pomóc.

Dlaczego teraz to do mnie wróciło? Udzielam nadal kilku Polakom z Wysp lekcji na Skype, zaczęli mnie przekonywać do poszerzenia działań więc zacząłem badać teren. Od dwóch tygodni ogłaszam się i większość chętnych pyta tylko czy mieszkam w ich mieście i mogę załatwiać ich sprawy za kasę, uczyć się nie mają zamiaru. Zabił mnie tekst jednej z kobiet która się zdecydowała: "Pan to mi z nieba spadł, ja tu pięć lat jestem i nie mogłam się nauczyć, bo nie mam z kim po angielsku gadać".

Skomentuj (16) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 529 (581)