Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation

 

#91215

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Jakiś czas temu miałam dosyć poważny kryzys w związku. Na tyle poważny, że po jednej z kłótni postanowiłam spakować plecak i wrócić do rodziców.

Jaka była ich reakcja widząc zapłakaną córkę w drzwiach? Pocieszyli? Przytulili? Porozmawiali?

Otóż nie!

Z miejsca zaczęły się krzyki i pretensje, że po co kupiliśmy wspólnie dom, że tyle pieniędzy wydałam i pewnie ich nie odzyskam, że za mocno zaangażowałam się w remont wspólnego lokum. Wybuchła z tego kolejna awantura.

Koniec końców przenocowała mnie przyjaciółka.

związek rodzina

Skomentuj (21) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 98 (142)

#91209

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Ostatnio mignęły mi gdzieś na Insta jakieś relacje o Januszach biznesu i korpoJanuszexach, które wypychają ludzi na działalność - w kontekście, że to patologia i zło. No co do zasady tak, ale... ale pomyślałam o swojej kuzynce, która wkrótce wbrew swoim przekonaniom do grona tych Januszy pewnie dołączy. Ale po kolei.

Kuzynka - ścieżka życia typowa dla millenialsa. Liceum, studia, na studiach jakieś dorywcze prace, na ostatnim roku staż i po stażu zatrudnienie w firmie, niedużej, ale z korpo-aspiracjami, no i zgodnie z kierunkiem wykształcenia kuzynki, więc ta, choć pieniądze były kiepskie, a staż to w ogóle bezpłatny, czuła się jakby Pana Boga za nogi złapała.

Minęło kilka lat. Kuzynka awansowała, co się nijak na kasę nie przekładało, ale za to dostała w końcu trzecią umowę o pracę, trzecią, czyli na czas nieokreślony, wymarzona mała stabilizacja. Na gruncie prywatnym zaręczyny, zaczęła powoli planować ślub. A tymczasem w firmie pojawił się nowy wiceprezes, z nowymi kropo-pomysłami. Jakimi? Np. stażyści byli ciągle nowi, zawsze staże bezpłatne, na 3 miesiące, niby z możliwością zatrudnienia, ale jakoś tak nigdy do tego nie dochodziło - ot, znalazł wice sposób na darmową siłę roboczą. Nowi pracownicy? Jak się ktoś pojawiał, to też kombinacje - śmieciówki, jak się nie dało, to np. 1/2 etatu a reszta "pod stołem", pojawiły się też pytania czy raczej sugestie żeby założyć działalność itd. To wszystko wprowadzało kiepską atmosferę, nowi stażyści/pracownicy byli zazdrośni o "starych", czyli tych na normalnych UoP, uważali to za "przywilej", zaczęły się jakieś wojny podjazdowe, a w dodatku praca często spadała na tych starszych, bo stażyści albo nowi pracownicy zaczęli postrzegać firmę jako miejsce przejściowe - do czasu znalezienia normalnej pracy - i dawać z siebie jak najwięcej nie zamierzali.

Kuzynka nie miała jakichś super przyjaciół w pracy, zwykłe znajomości, jak to w firmie, o ślubie jakoś się nie rozgadywała, ale i nie ukrywała tego faktu.

I zaczęły się komentarze, że po ślubie to pewnie od razu dziecko i tyle ją w firmie zobaczą.

Kuzynka faktycznie - na opcję dziecka była otwarta, choć niekoniecznie zaraz po ślubie. Koniec końców zaszła w ciążę jakoś rok po ślubie. Niestety, początek ciąży miała dość skomplikowany, dostała L4 - nie, że chciała, ale musiała ze względu na zdrowie swoje i dziecka. Wcześniej przez ileś lat pracy na l4 i to krótkim była może ze dwa razy. Z ciążą się unormowało, więc wróciła do pracy i ciągle słuchała komentarzy, że "takim to najlepiej", że "nogi rozłożyła i będzie za darmochę przez parę lat żyła", że "ledwo wyjmie, a już na L4 siedzi", że "teraz to się zacznie, zawsze dzieci, zwolnienia" itp. Kuzynkę to i wkurzało - bo do tej pory zawsze swoją robotę dobrze wykonywała, i stresowało, więc stwierdziła, że niech się wypchają, i na ostatnie miesiące ciąży faktycznie poszła na zwolnienie. Potem macierzyński, a potem okazało się, że nie ma gdzie wracać - niby zlikwidowano jej stanowisko pracy (a w praktyce - nazwano inaczej i przyjęto osobę już nie na UoP, więc dla firmy taniej).

Kuzynka to strasznie przeżyła, bardziej niż utratę pracy chyba poczucie, że ona była lojalna, a firma tak się zachowała. No i była w trudnym położeniu, bo młoda matka z małym dzieckiem nie jest na rynku pracy super pożądaną kandydatką.

Postanowiła więc zrobić to, o czym od dawna myślała i marzyła - założyć własny mały biznes. I założyła. Musiała zatrudnić pracowników. Postanowiła, że nigdy się nie zachowa wobec nich tak jak firma wobec niej.

Zatrudnia obecnie 1 studentkę, 1 osobę na pełen etat, 1 osobę na pół etatu i jest jedna osoba na zastępstwo za kobietę, która miała pełny etat, ale poszła na macierzyński. To minimum, żeby biznes mógł działać, a oczywiście kuzynka sama robi co może i często pracuje do późna czy nawet w weekendy. No i do brzegu.

Te osoby są na minimalnej. Po ostatnich podwyżkach same koszty typu płace, składki, czynsz, rachunki sięgają ponad 20-25 tys. miesięcznie. A ten biznes w dobrym miesiącu generuje max. 30 tys. - co nie jest w sumie mało, tysiak dziennie, ale w sumie kuzynka wyciąga dla siebie tyle co minimalna na rękę, przy pełnej odpowiedzialności i braku udogodnień typu urlop czy chorobowe. Pracownicy też za szczęśliwi nie są, no bo minimalna to jednak minimalna, nie żadne kokosy. Jak to się skończy? Pewnie założeniem działalności przez co najmniej dwóch pracowników, żeby dostawali więcej "na rękę" - tyle, że pomysł wyszedł od samych pracowników, jak im kuzynka powiedziała, że podwyżek dać nie może, bo zwyczajnie nie ma z czego.

I tym sposobem kuzynka dołączy do Januszy biznesu, choć wcale tego nie chce.

janusze biznesu uop biznes

Skomentuj (23) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 82 (112)

#91214

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Będzie krótko, bo aż nie wiem jak to skomentować. Opowieść z drugiej ręki, więc nie znam wszystkich szczegółów, ale wydaje się… absurdalna.
Koleżanka chyba właśnie została singielką. A o co poszło? O nazwisko. Koleżanka ma już na koncie kilka prac naukowych i w związku z tym postanowiła po ślubie zostać przy swoim nazwisku. Jej narzeczony odebrał to chyba jako zamach na jego męskość, bo postawił jej ultimatum, albo bierze jego i jego nazwisko, albo żadnego ślubu nie będzie. Na próby uspokojenia emocji i powrotu do dyskusji później, wyszedł trzaskając drzwiami i jeszcze nie wrócił.

Związki

Skomentuj (42) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 57 (83)

#86511

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Takie trzy obrazki.

Lata osiemdziesiąte ubiegłego wieku. Mknę z rodziną z Augustowa do Warszawy Syreną 105 Lux. Wieczór, więc jak to późną jesienią ciemnawo, nad asfaltem lekka mgiełka. Na liczniku 95. Z tyłu dwójka małoletnich silnie, prowadzi koleżanka małżonka, a ja sobie przysypiam. Nagle wrzask hamulców (taki był efekt pełnego hamowania w skarpecie), straszny ból kolana, którym pieprznąłem o coś tam, gwałtowny poślizg i zmaza faceta tuż przed zderzakiem. Ja nie mogłem, przez kolano wysiąść, a facet narąbany jak fretka tłumaczy żonie " bo ja sobie tak szedłem boczkiem, boczkiem". A to był środek drogi. Żona po tym incydencie niechętnie prowadziła przez czas dłuższy.

Obrazek drugi. Późne lata dziewięćdziesiąte. Też pomykam tak zwaną beczką (W123) od strony Wizny do Osowca. Niskie słońce w oczy, więc na liczniku 50. Nagle po wyjściu z zakrętu coś mi mignęło na drodze. Na wszelki wypadek po hamulcach. I dobrze, bo na asfalcie leżał gość dosłownie zespolony z rowerem. Myślałem, że może jakiś, nie daj Boże, udar albo zawał, ale gościu mógłby samym swoim oddechem obsłużyć sporą elektrownię. Czyli gościa wraz z rowerem na pobocze i dalej jazda. A gdybym jechał dychę szybciej, albo rozmawiał w tym momencie z żoną?

Nie tak dawno temu. Jedziemy spokojnie mietkiem, ale innym, autostradą. Wieczór, więc ciemno, a i pogoda trochę deszczowa. Trzeba trzymać bezpieczny odstęp - dla mnie to około 200 m przy stówie na zegarze. Nagle ktoś mnie wyprzedza i wbija się w kufer samochodu jadącego przede mną, który hamował awaryjnie. Czemu? Bo narąbany pieszy postanowił przejść się autostradą (środkowym pasem!).

Trzy obrazki. Czas mija, a nic się nie zmienia.

Skomentuj (12) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 135 (153)

#91210

przez ~Nierozumiem ·
| Do ulubionych
Na pewnym dość zaludnionym osiedlu w bardzo dużym mieście ludzie zgłosili, że przeszkadza im bicie dzwonów kościelnych o 21.37.. Jak ktoś nie kojarzy, godzina śmierci polskiego papieża.

Reakcja tzw wiernych? Atak! Atak na kościół! Jednej pani próbowano wytłumaczyć, że dzieci i tej porze śpią, że ludziom przeszkadza. Nic nie dociera.

Kontrargumenty? A rajdy nocne to wam nie przeszkadzają? A jakby był meczet, to też byście petycje pisali?

dzwony kościelne atak

Skomentuj (17) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 108 (128)

#91216

przez ~Anita96 ·
| Do ulubionych
Piekielna kuzynka, a może ja?

Wychodzę za mąż w sierpniu. Z racji tego, aby goście mogli się przygotować, oznajmiłam zaproszonym ten fakt już na początku roku. Teraz przechodzimy do formalności, czyli wręczania zaproszeń. Już w styczniu informowaliśmy, że wesele odbędzie się bez dzieci. Robimy małą uroczystość w restauracji, gdzie nie przewidujemy menu dziecięcego (restauracja go nie posiada normalnie, a i jej targetem nie są rodziny z dziećmi), a rozrywki tylko dla dorosłych (testing whisky, win). Zdecydowaliśmy się na taką formę z dwóch względów - większość sal z okolicy za sam najem liczyła sobie około 15 tysięcy. Do tego talerzyk 300 zł/os. Po naszym obliczeniu tradycyjnego wesela, wyszło nam, że zamykali byśmy się w kwocie blisko 60 tysięcy złotych. Znacznie przekraczało to nasz budżet. Drugim względem była nierówność w liczbie naszych gości. Narzeczony ma ogromną rodzinę (jego mama miała 4 rodzeństwa, ojciec 3). Wszyscy posiadali już dzieci, a nawet wnuki. Nie wszystkich też chcieliśmy mieć w tym dniu obok siebie, mimo że do najbliższej rodziny należą (np. wujek alkoholik mojego narzeczonego, który pobił jego ojca, bo nie chciał mu pożyczyć pieniędzy lub siostra teścia, która od początku nam źle życzy, bo nie spełniamy jako para jej standardów, czyli narzeczony mieszka w moim mieszkaniu, a ja pracuję, zamiast mieszkać u niego i być tradycyjna żona). Narzeczony nie ma mieszkania, ja moje odziedziczyłam po babci za dożywotnią opiekę nad nią.

Wydawać by się mogło, że większość gości zrozumiała nasze motywacje, czyli koszt wesela przy wariancie zapraszamy całe rodziny był dla nas nie do udźwignięcia i raczej są w stanie zorganizować opiekę nad dzieciakami nad ten czas, tym bardziej, że uroczystość zaplanowaliśmy od około 16 do 1 w nocy.

No i doszło do zapraszania mojej kuzynki- Lucyny. Lucyna ma trójkę pociech, ponownie wyszła za mąż,stąd 1 ma innego tatę niż reszta. Najstarszy ma 5 lat, najmłodsze ponad 2. Miałam z nią dość normalny kontakt, ale gdy usłyszała o moim weselu bez dzieci, jakby odpalił się jej demon. Najpierw powiedziała, że nie będzie problemu i zostawi dzieci u teściów, a gdy pojechaliśmy wręczyć zaproszenie, dosłownie skrzyczała nas, że wesele to impreza rodzinna i ona bez dzieci się nie ruszy. Próbowałam ją uświadomić, że źle by to wyglądało bo pozostałe osoby z dziećmi (czyli około 10 par) zgodziło się przyjść bez potomstwa, a więc postawiłbym ich w niekomfortowym położeniu, gdybym pozwoliła nagle na 3 maluchów.

Podkreśliłam charakter przyjęcia- nie jest to normalne wesele, bardziej kolacja z degustacją alkoholi i późniejszą zimną płytą z różnymi daniami (od tradycyjnych po wegańskie) ale żadne z nich to menu dziecięce. To, że sala nie ma miejsca na żaden kącik dla dzieci, czy nawet salki do przebrania, gdyby dzieciaczki się pobrudziły albo oblały.

Do Lucyny to nie dotarło. Wyrzuciła mi, że ja na jej drugie wesele byłam proszona i to nawet z "nim" (wskazała na narzeczonego). Nic dziwnego skoro jesteśmy w związku od 10 lat, gdzie podkreślałam jej, że nie muszę być zaproszona, a wystarczy mi potem kawa na mieście albo kolacja. Jednak kuzynka zdecydowała się na organizację wesela na ponad 120 osób. Pierwsze było skromne, więc drugie chciała na wypasie.

Zagroziła mi, że nie przyjdzie, a jak przyjdzie to cała jej rodzina, bo nikogo wykluczać nie będzie. Jeszcze raz poprosiłam o przemyślenie sprawy, bo nie chcę kłócić się o taką rzecz, która już ustalona była w styczniu i wtedy jej wersja była inna. Podkreśliłam, że jeśli nie może znaleźć opieki nad dziećmi, to możemy w późniejszym terminie pójść na kolację w miejsce dzieciolubne, abyśmy mieli czas dla siebie, a dzieci się nie nudziły. Odrzuciła tę propozycję, bo skoro my jesteśmy tak biedni, że nie stać nas na normalne wesele, to ona w półśrodki nie będzie się bawić.

Po raz ostatni podkreśliłam jej, że gdybyśmy mieli zapraszać wszystkie dzieci, to ich sama ilość wynosiła by około 20 osób, a praktycznie żadna z sal, z której mieliśmy oferty, nie przewidywała mniejszej ceny talerzyka lub była ona kwotą symboliczną mniejsza od normalnej (zwykle 20-40 zł mniej), za dziecko.

Dałam jej czas do namysłu i wyszłam, czując się bardzo źle. Szczególnie, gdyby powiedziała mi o tym w styczniu, to może wymyśliłabym jak pogodzić jej chęć bycia z dziećmi, z poszanowaniem całej reszty gości. Teraz postawiła mnie pod ścianą i dziwię się temu, bo zawsze miałyśmy dobre kontakty. Jest mi zwyczajnie przykro.

Skomentuj (19) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 53 (75)

#91213

przez ~kierowczyni ·
| Do ulubionych
W nawiązaniu do historii o pieszych na pasach.
Kilka tygodni temu przydarzyła mi się sytuacja, która kosztowała mnie dużo nerwów.

Centrum dużego miasta. Musiałam wyjechać z parkingu na główną ulicę skręcając w lewo. Ruch spory, więc czekam na swoją szansę, ale widoczność na ruch z prawej ograniczają mi auta stojące na światłach na pasie obok. Zaraz za skrzyżowaniem z wyjazdem z parkingu jest przejście dla pieszych.

Gdy z lewej miałam wolne (brak aut, brak pieszych w okolicach pasów), wyjechałam ostrożnie i obejrzałam się w prawo przez ramię, bo wcześniej nie widziałam dosłownie nic na prawym pasie, po czym znów wróciłam wzrokiem przed siebie i... zamarłam i dałam po hamulcach. Mało co nie rozjechałam jakiejś kobiety.

Kobieta krzyczała, była przerażona, wyzywała mnie od najgorszych, biła pięściami w szyby. Włączyłam awaryjki i wysiadłam do niej. Kobieta była gotowa mnie pobić, usiłowałam się upewnić czy nic jej nie jest, czy nie potrzebuje, w odpowiedzi dostałam wrzaski, że jestem powalona, chciałam ją zabić itd. Do dyskusji włączyła się jakaś kobieta w samochodzie mówiąc, że wszystko widziała i może zadzwonić na policję, bo ja chyba jestem pijana, zaczęła również na mnie krzyczeć.

Robi się nerwowo, bo blokuję ruch, więc mówię pani, że muszę przynajmniej przeparkować, aby nie tamować ruchu, na co obie kobiety wrzask, że chcę uciec z miejsca zdarzenia. W tym momencie jednak do dyskusji włączył się mężczyzna, który do tej pory przyglądał się wszystkiego z boku i zwrócił się do pieszej:

- Pani już z siebie takiej pokrzywdzonej nie robi! Jak wariatka wybiegła pani ze sklepu prosto na jezdnię bez patrzenia! Byś się chociaż rozejrzała kobieto, nikt nie zahamuje w sekundę!
Facet i babka zaczęli się kłócić między sobą.

Zapytałam kobiety czy chce zadzwonić po jakieś służby, bo ja muszę zrobić miejsce na jezdni, więc niech się decyduje. Kobieta machnęła na mnie rękę, dalej przerzucając się wyzwiskami z facetem.

Skomentuj (3) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 99 (103)

#91201

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Kilka lat temu w Internecie wybuchła dyskusja, a właściwie potok zażaleń na jedną z aptek w moim miasteczku. Głównym zarzutem były potwornie zawyżone ceny leków.

Apteka należała do sieci, która raczej szczyciła się niskimi cenami i świadczyła usługę internetowego zamawiania leków z odbiorem w aptece. A pomimo podanej w zamówieniu ceny, apteka przy płatności domagała się dużo wyższej. Szły skargi, apteka podobno była karana za te praktyki, ale niewiele się zmieniało.
Jedyny sposób - nie korzystać.

I omijałam tę aptekę, bo przecież tyle innych wokół, ale tak wypadło, że potrzebny lek mogłam zamówić tylko przez Internet, więc poszłam na całość - z dostawą i płatnością w aptece. I nastawieniem, że sprawdzę, czy coś się zmieniło i będę walczyć do ostatniego grosza, nawet jak trzeba będzie zadzwonić na infolinię sieci.

No i nastąpiło moje zdziwienie, bo kwota do zapłaty nie różniła się od tej podanej na zamówieniu. I już zmieniłabym złe zdanie, gdyby nie klientka obsługiwana przy sąsiednim okienku. Ona nie miała zamówienia do odbioru, tylko chciała po prostu kupić bandaż. Samoprzylepny. Cena wyniosła jakieś 18,70. Ponieważ farmaceutka wymachiwała tym bandażem, to miałam okazję obejrzeć zarówno opakowanie jak i produkt, a w domu sprawdziłam cenę na stronie sieciówki. 6 złotych.

Chyba tylko nawrócili się w zamówieniach, bo własne ceny mają trzykrotnie wyższe. A na półkach z lekami samoobsługowymi nie ma nigdzie wystawionych cen.

Skomentuj (16) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 87 (107)

#91197

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Mieszkam na podmiejskim osiedlu gdzie dominują domki jednorodzinne. Około jednej trzecia (w tym piszący te słowa) mieszkańców ma psy, a większość mieszkańców ma/miało psy przynajmniej jakiś czas. Na osiedlowych ulicach, chodnikach, czy trawnikach, poza pojedynczymi przypadkami od czasu do czasu, nie ma psich niespodzianek, ludzie dbają o porządek (w przeciwieństwie na przyosiedlowych nieużytkach, gdzie ludzie mają ewidentnie na to wywa....ne), są dwa ogólnodostępne kosze, gdzie lądują woreczki z "brudami" po psach.
Sęk w tym, że już drugi raz (pierwszy w tygodniu przed świętami, drugi w ostatni weekend), ktoś zadał sobie trud i wyjął wszystkie woreczki z psimi odchodami z koszy i porozrzucał obok tychże koszy. Nie wiem, kto się tak "nudzi", że zajmuję się takimi "porządkami", ale znów oberwie się pewnie psiarzom, za nie swoje winy.

Skomentuj (9) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 107 (121)

#91211

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Do i z pracy w wielkim mieście jeżdżę albo busami, albo prywatnym samochodem. W moim miasteczku jest też stacja kolejowa, ale z usług PKP korzystam sporadycznie (powody nie są ważne dla niniejszej opowieści). W ostatni piątek musiałem jednak skorzystać z usług kolei. W pracy było spotkanie z ważnymi klientami, które jak to bywa przeciągnęło się, a potem musiałem w wielkim mieście załatwić kilka zaplanowanych spraw. Zanim w telefonie padła mi bateria, zdążyłem wysłać sms-a do żony, że będę wracał ostatnim pociągiem jadącym do naszego małego miasteczka, co w praktyce oznacza, że do domu dotrę ok 24:00.

W tym miejscu wypada wyjaśnić, że wspomniany pociąg owiany jest ponurą sławą. Często dochodzi w nim do bójek i kradzieży. Co tu ukrywać, poza pracownikami drugiej zmiany, wracają nim do pobliskich miejscowości osoby, które zabalowały w wielkim mieście. Niektórzy nazywają go „pijaną kolejką”. Inaczej mówiąc bezpiecznie tam nie jest.

Czekam sobie zatem na „pijaną kolejkę’, gdy na peron wtacza się kompletnie nawalony facet. Pewnie bym na niego nie zwrócił uwagi, gdyby nie to, że drze się niesamowicie tzn. śpiewa pieśń na cześć miejscowego klubu piłkarskiego. W śpiewaku rozpoznaję Marcina. Powiedzieć o Marcinie, że jest moim znajomym byłoby nadużyciem. W moim miasteczku zamieszkał ze 4 lata temu, a znam go dlatego, że ożenił się z najlepszą przyjaciółka jednej z moich kuzynek. Nasze dotychczasowe kontakty ograniczyły się do kilku rozmów o przysłowiowej pogodzie. Dziwnym trafem – biorąc pod uwagę jego stan upojenia – Marcin rozpoznaje moją skromną osobę i nie przestając się drzeć, zwraca się do mnie w ten sposób:
- DonDiego!!! Co za spotkanie!!! Idziemy na wódkę!!! Ja stawiam!!! Skończyliśmy dziś robotę, mam od cholery kasy!!! (tekst wypowiedzi ocenzurowałem). I żeby było ciekawiej zza pazuchy wyciąga gruby zwitek banknotów i nim wymachuje.

Zauważam, że przykuliśmy uwagę wielu różnych osób czekających na peronie. Nic dziwnego. Z jednej strony facet w eleganckim garniturze i płaszczyku (przypominam, ze miałem spotkanie z ważnym klientem), a z drugiej strony kompletnie pijany facet wymachujący zwitkiem banknotów. Dla mnie sprawa jest dość prosta, a mianowicie jeżeli zostawię Marcina samego, to na 99% on tych pieniędzy do domu nie dowiezie. Chcąc nie chcąc muszę go pilnować w pociągu, a potem odprowadzić do domu, choć nie jest mi po drodze. Rzecz bowiem w tym, że pod dworcem jest spory park przez który trzeba przejść. Wieczorami park jest miejscem libacji alkoholowych. Ja od pokoleń mieszkam w naszym miasteczku i mnie tam nikt nie zaczepi (z różnych powodów), ale Marcina bywalcy parku nie znają. Nie jestem zachwycony całą sytuacją, ale z drugiej strony Marcin choć strasznie pijany, jest na chodzie, więc pocieszam się, że będzie dobrze. Mój optymizm okazał się przedwczesny. Stukot kół pociągu, bardzo skutecznie uśpił Marcina.

Do naszego miasteczka dojechaliśmy bez żadnych przygód. Schody zaczęły się na peronie i to nie w potocznym tego słowa znaczeniu, gdyż piszę o wysokich schodach nad peronami. Marcin jest niższy ode mnie, ale waży tyle samo (tak „na oko” licząc) co ja. Taszczenie po schodach 80-cio kilogramowego faceta, do łatwych nie należy, a w perspektywie mam do przejścia jeszcze ponad kilometr. Jedyne co mi przychodzi do głowy, to zadzwonić do brata, żeby po mnie przyjechał samochodem. Jak wspomniałem mój telefon padł, ale przecież Marcin musi mieć swój. Sadzam go więc na ławce przed dworcem i zaczynam przeszukiwać kieszenie jego kurtki i plecaka. Telefonu nie znajduję, ale Marcin się ocknął i pyta się co robię. Wykorzystując jego oprzytomnienie ruszamy w drogę.

Po ok. 30 minutach, niemal skrajnie wyczerpany, staję przed domem Marcina. Dom jest w starej części miasteczka i drzwi wejściowe wychodzą po prostu na chodnik. Opieram Marcina o ścianę i dzwonię do drzwi, choć chyba nie muszę, gdyż Marcin znów zaczął śpiewać i lokatorzy nie tylko tego, ale i innych domów z pewnością go słyszeli. Widzę, że w oknie pojawiła się czyjaś sylwetka. Za chwilę drzwi otwierają się z impetem, a na mojej głowie ląduje mokra, brudna i śmierdząca szmata. Agresorka w osobie starszej pani będącej teściową Marcina, ponawia atak. Już widzę, że zostałem zaatakowany mopem. Unikam drugiego uderzenia, a jego impet powoduje, że agresorka upada na chodnik i zaczyna wrzeszczeć, że ją pobiłem, a tak w ogóle to mnie zna i ja jestem bratankiem Jadźki i nie ujdzie mi to na sucho. Nie czekam na rozwój sytuacji, tylko biorę nogi za pas.

Po ok. 15 minutach jestem u siebie w domu, a tam lekkie zdziwienie, gdyż moja żona czeka na mnie z żądaniem wyjaśnień co też nawywijałem (dodam, że zainteresowała się też tym czy garnitur, koszula i krawat dadzą się uratować). Okazało się, że teściowa Marcina zadzwoniła do mojej ciotki, a z kolei ta nie mogąc dodzwonić się do mnie, zadzwoniła do mojej mamy, a mama do mojej żony. W skrócie, moja rodzina otrzymała informację, że DonDiego upił Marcina do nieprzytomności, a następnie pobił jego teściową. Na szczęście nikt w to nie uwierzył, ale musiałem i tak pomimo środka już nocy, zadzwonić do ciotki i mamy i opowiedzieć całą sytuację. Sprawę uznałem za zamkniętą, ale okazało się, że przedwcześnie.

Po takiej wesołej nocce budzę się (jak na siebie) późno, tj. koło 09:00 i okazuje się, że żona już od 2 godzin nie robi nic innego, tylko gada przez telefon z członkami naszej rodziny. Ja zapomniałem podłączyć swojego telefonu do ładowarki, a żona po tych przejściach nie chciała mnie budzić. Okazuje się, że przebieg nocnych wydarzeń nabrał swoistych rumieńców. Do wersji upicia Marcina i pobicia jego teściowej, dochodzi jeszcze kradzież nowego telefonu Marcina i jakiejś części jego wypłaty. Padają słowa takie jak – policja, obdukcja, sąd, adwokat, odszkodowanie, jakieś astronomiczne kwoty itp. No po prostu armagedon.

Proszę żonę żeby wyłączyła telefon, aby nikt nam nie przeszkadzał. Siadamy w salonie i na spokojnie przedstawiam jej swoje stanowisko. Marcin pracuje w wykończeniówce. Jeśli skończyli jakąś dużą robotę i zainkasowali spore pieniądze, to z ekipą na 110% postanowili to uczcić, szczególnie że to był piątek. Jeżeli wpadli na pomysł odwiedzenia jakiegoś lepszego lokalu, a nie picia pod chmurką, to na alkohol mogli tam wydać nawet kilkaset złotych. W wielkim mieście lokali, w których jeden drink kosztuje więcej niż flaszka w monopolowym, jest bez liku. Jeśli oprócz picia zamawiali jedzenie, to można do rachunku doliczyć spokojnie stówkę, dwie albo i więcej. Jeżeli koledzy Marcina byli w podobnym stanie jak on, to w wielu lokalach można trafić na personel, który jak się zwykło mawiać, nawet datę bitwy pod Grunwaldem jest w stanie dopisać do rachunku. Telefon mógł zgubić, albo ktoś mu ukradł. Jednocześnie ocknął się na dworcu, gdy przeszukiwałem mu kieszenie i plecak i pewnie gdzieś w podświadomości zarejestrował ten fakt. Żona następnego dnia policzyła wypłatę i okazało się, że coś za mało jest pieniążków, a Marcin świadomie lub nie, wrobił mnie w całą sytuację.

I w tym momencie u mojej ślubnej zapaliła się lampka (ach ta kobieca intuicja) i zadała mi pytanie co z żoną Marcina? Na miejscu widziałem tylko jego teściową, a we wszystkich rozmowach telefonicznych z rodziną, mówiono tylko o teściowej. Jak wspomniałem, żona Marcina to najlepsza przyjaciółka jednej z moich kuzynek. Telefonujemy do kuzynki, która odbierając telefon od razu mówi, że właśnie miała do nas dzwonić. Okazuje się, że żona Marcina wyjechała gdzieś do rodziny, ale ze względu na sytuację już wraca do domu. Kuzynka zaznaczyła też, że żona Marcina ma zamiar poważnie porozmawiać z mężem i nie wierzy w jego opowieści, a tym samym przypisywane mi czyny.

Finał sprawy okazał się następujący. Żona Marcina porozmawiała nie tylko z nim, ale i kolegami z jego ekipy budowlanej. Scenariusz, który przedstawiłem swojej żonie, niewiele odbiegał od rzeczywistych zdarzeń. Otóż ekipa postanowiła oczywiście uczcić zakończenie roboty i otrzymanie sowitej wypłaty, ale zaczęli od picia pod chmurką. Tyle, że już dość mocno wstawieni, postanowili odwiedzić klub dla panów i tam zamawiali sobie tancerki do stolika, jednocześnie dalej pijąc. Marcin nie pamiętał co się stało z telefonem, ani jaki rachunek zapłacili w klubie, ale skojarzył że przeszukiwałem mu kieszenie i plecak. Rachunek musiał być naprawdę wysoki, skoro teściowa zorientowała się, że zięć coś mało pieniędzy do domu przyniósł. Resztę sama sobie dopowiedziała.

Za sytuację zostałem przeproszony! Przeproszony przez żonę Marcina!
PS. A do niedawna śmiałem się z powiedzenia, że każdy dobry uczynek musi być przykładnie ukarany.

Skomentuj (9) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 142 (154)

Podziel się najśmieszniejszymi historiami na
ANONIMOWE.PL

Piekielni