Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation

 

#91169

przez ~juztakajestem ·
| Do ulubionych
Nie sądziłam, że spotkam na swojej drodze człowieka-mema.
Mam dwóch siostrzeńców, bliźniaków. Tak się składa, że zazwyczaj ja ich odbieram z przedszkola, bo mieszkamy z siostrą koło siebie, a ja pracuję 100m od przedszkola, w przeciwieństwie do siostry i szwagra, którzy muszą przejechać pół miasta z pracy.
Przedszkolne realia, jak i rodziców innych dzieci znam dość dobrze.

Do grupy z siostrzeńcami chodzi Julek. Julek jest bardzo drobny jak na swój wiek (4 lata, wygląda na max.2,5), ale jest rezolutnym, uśmiechniętym i w pełni zdrowym chłopcem. Moi siostrzeńcy i Julek tworzą paczkę trzech muszkieterów i są praktycznie nierozłączni. Mama Julka to wyluzowana babka, czasem po przedszkolu chodzimy razem na pobliski plac zabaw, bo chłopcy nie mogą się rozstać. Normalką jest, że dzieci jak się bawią, to czasem gdzieś się obiją, zderz itd. Julek wychodzi na tym najgorzej, bo jest najmniejszy, ale jego mama pochodzi do tego na luzie, choć oczywiście staramy się temu zapobiegać.

Kiedyś siorka mówi do mnie, że umówiła się z mamą Julka na weekend na wypad do parku z dzieciakami. Postanowiłam dołączyć. Jednak w ostatniej chwilii mama Julka poinformowała, że przyjdzie jej mąż, bo ona źle się czuje. Jej męża znałam tylko o tyle o ile z widzenia - elegancki, grzeczny, z zawodu prawnik.

W parku spotykamy Julka z tatą. Tata przyszedł w eleganckiej koszuli, spodniach na kant i eleganckich mokasynach. Ogólnie cały czas siedział z telefonem, odrywał się od niego tylko po to, aby nakrzyczeń na Julka, że zaraz się wywali albo ubrudzi ciuchy. Z nami nie rozmawiał wcale. Po pół godzinie chciał się już zawijać, ale Julek marudził (no kurde, dziwicie się?), że chce się jeszcze bawić, więc tata niechętnie przystał. Niestety, pogoda się zepsuła, ale siostra zaproponowała, aby przenieść się do niej do domu, bo mieszka niedaleko.

O dziwo, facet nie prostestował, powiedział tylko, że podejdzie na chwilę do samochodu coś wziąć. Wrócił z laptopem.
U siory poprosił o mocną kawę, hasło do wi-fi i rozsiadł się z komputerem.
Nie hamował się już z pokrzykiwaniem na syna, ale argumenty się zmieniły.
Przykładowo chłopcy okładali się piankami - tatuś krzyczy:
- Jak ty się zachowujesz? Czy tak się zachowuje chłopiec z dobrego domu?
Siostra przyniosła przekąski, na które chłopcy się rzucili. Tatuś
- Julek? I co się tak rzucasz. Jeszcze pani pomyśli, że w domu jedzenia nie masz
Chłopcy bawili się w chowanego, Julek wlazł za fotel. Tatuś:
- Julek, wyłaź. Nie tarzaj się po BRUDNEJ podłodze. Czy tak się zachowuje syn prawnika?!

Jak dla mnie tatko jest na najlepszej drodze do zrycia dzieciakowi psychiki, ale na szczęście chyba pewną równowagę stanowi jego całkiem sensowna małzonka.

Skomentuj (7) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 115 (127)

#91164

przez ~vonder ·
| Do ulubionych
Krótko o hipokryzji.
Koleżanka pokazała mi dwa posty z jakiejś polonijnej grupy, do której należy z racji miejsca zamieszkania. Jeden sprzed 2-3 miesięcy, który odkopała i jeden nowy.

Post sprzed paru miesięcy - na zdjęciu młoda kobieta z paroletnim dzieckiem. Napisała, że szuka mieszkania dla siebie i córki, problemem jest to, że mieszkanie na ten moment opłaca jej urząd, więc musi to być mieszkanie, którego czynsz mieści się w jego kryteriach finansowych (nie wiem, dokładnie o co chodzi, z tego, co tłumaczyła mi koleżanka jeśli ktoś jest bez dochodu to urząd socjalny czy coś takiego płaci mu czasowo czynsz za mieszkanie i daje zasiłek, ale ciężko znaleźć mieszkania na wynajem w takiej cenie). Kobieta owszem, dostała trochę dobrych rad i słów wsparcia, ale też mnóstwo chamskich i kąśliwych komentarzy, żeby się wzięła do do roboty, że urodziła dziecko i nie bierze za nie odpowiedzialności itd itp. Rozumiem takie myślenie, choć komentarze uważam za zbędne, ale ok.
I nowy post. Zdjęcie młodego faceta rozwalonego na kanapie z dwoma psami. Facet siedzi w gaciach, wokół bałagan. Facet szuka mieszkania w niskiej cenie, bo żyje z socjalu, a z dotychczasowego musi się wyprowadzić po nakazie eksmisji za niepłacenie czynszu. Facet pisze, że kocha swoje psy i nigdy ich nie odda, nawet jakby miał wylądować pod mostem.

Koleś dostał całe mnóstwo słów wsparcia dla siebie i psów, a jeden jedyny komentarz o młodym, leniwym byczku zebrał same negatywne reakcje i odpowiedzi, że życie pisze różne scenariusze i nie warto oceniać.

Nie rozumiem tej różnicy w reakcjach.

Skomentuj (8) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 108 (132)

#91165

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Tak przy okazji lekcji WF.

W rodzinie był taki dzieciak, któremu na WF nie bardzo się udawało. Słabszy, wolniejszy.

Okazało się, że jest to choroba genetyczna powodująca osłabienie stawów, przez co niemożliwe było wykonywanie niektórych ćwiczeń typu pompki, podciąganie, wybijanie się do skoku i kilka innych. Czasem choroba powodowała ból utrudniający nawet chodzenie, ale było sporo dni, kiedy funkcjonowanie było dobre.
Oczywiście odpowiednie zaświadczenie lekarskie i przy dogadaniu z nauczycielem, chłopak robił te ćwiczenia, na które czuł się na siłach. I o dziwo, zaczął chętniej chodzić na WF, starał się i wszyscy byli zadowoleni.

Tak minęła podstawówka i gimnazjum, nastała szkoła średnia. Musiał się znaleźć nauczyciel, który stwierdził, że z dzieciaków uczyni mężczyzn i lekcje prowadził tak, że nawet zdrowi uczniowie narzekali na jego metody.

Oczywiście nie było mowy o zwolnieniu z niektórych ćwiczeń, bo to takie fanaberie, uważał, że ktoś np. ze zwichniętą nogą może biegać itp. Chłopak besztany za niewłaściwe wykonywanie ćwiczeń, przeforsowany, obolały, z trudem wytrzymywał w ławce kolejne zajęcia w szkole, zdarzało się, że następnego dnia nie mógł przyjść do szkoły, bo stawy odmawiały współpracy. A WF sporo godzin było w tygodniu.

Zostało tylko jedno rozwiązanie - całkowite zwolnienie z zajęć, tego nauczyciel nie mógł zakwestionować.

Tylko nikt na tym dobrze nie wyszedł.

Skomentuj (3) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 90 (92)

#91159

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Jestem kierownikiem pociągu. Dla niewtajemniczonych - wypełniam obowiązki konduktora plus ponoszę odpowiedzialność za cały pociąg, także za maszynistę.

W mojej pracy spotykam specyficzny rodzaj klienta - piekielnych nie brakuje. ;) Dzisiaj skupię się na podróżnych, którzy ciągle się spieszą.

Powszechnie wiadomo, że w Polsce, jeśli pociąg na czas dojedzie, to przypadkiem. Mniej powszechne jest za to przekonanie, że opóźnienie pociągu NIE JEST winą obsługi pociągu, a jeśli już, to naprawdę rzadko.

Za opóźnienia odpowiadają w większości awarie pojazdów, sygnalizacji lub innych urządzeń sterowania ruchem, decyzje dyżurnych ruchu o zatrzymaniu jednego pociągu, aby móc przepuścić inny (pierwszeństwo mają tutaj pociągi dalekobieżne, np. InterCity), skomunikowania (kiedy pociąg czeka na inny, opóźniony, z którego pasażerowie przesiadają się do tego pierwszego), różnego rodzaju wypadki, roboty i remonty na torach, które wymuszają zwolnienie prędkości.

Piekielni są tutaj pasażerowie, którzy zawsze winą obciążają nas - konduktorów. Pretensje i wyrzuty są na porządku dziennym. A dla nas to opóźnienie jest tak samo denerwujące i uciążliwe, jak dla nich. I nie mamy na to absolutnie żadnego wpływu. Pracujemy po 12h, często zaczynamy pracę o nieludzkiej porze (3,4 rano), a opóźnienie powoduje, że tracimy nasza jedyną przerwę albo musimy zostać po godzinach.

Hitem są osoby, które przy pierwszym w karierze wypadku śmiertelnym, z udziałem człowieka, który odebrał sobie w ten sposób życie, przyszły do konduktora z oskarżeniem, że to jego wina, bo teraz pociąg będzie stał 3h, a oni mają przesiadkę, śpieszą się do lekarza/urzędu/pracy. Zero współczucia.. Dla nas to jest bardzo stresująca sytuacja, tym bardziej, że musimy wyjść na zewnątrz w celu, ewentualnego, udzielenia pierwszej pomocy. Już samo oglądanie ciała (które czasem jest naprawdę w tragicznym stanie) jest traumą.

Dlatego mam prośbę do czytających osób - jeśli często jeździcie pociągiem lub znacie takie osoby - przekażcie im proszę nasze przeprosiny za opóźnienie i zapewnienie, że gdyby zależało to tylko od nas, pociągi zawsze jeździłyby o czasie :)

Pociąg

Skomentuj (32) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 71 (91)

#91162

przez ~Lekcjewfu ·
| Do ulubionych
Rolka na Instagramie o powodach dla których nie lubiliśmy wf, przypomniała mi o moich udrękach na tym przedmiocie. Ustąpiły one dopiero w liceum, gdzie mieliśmy mega fajną nauczycielkę, a raczej trenerkę.

1. Skok przez kozła
Niby nic strasznego. Wystarczy wziąć rozpęd, wybić się i przeskoczyć. Chyba, że tak jak ja, ma się 150 w kapeluszu, gdy wszystkie inne koleżanki w klasie minimum 160. I tak oto one miały kozła na wysokości bioder, a prawie na wysokości klatki piersiowej. Dostałam 1, bo nawet nie dawałam rady na niego wskoczyć.

2. Rzuty do kosza
Podobny problem jak wyżej. Nauczyciel miał gdzieś regulowanie wysokości kosza, chociaż taka opcja była i wymagał, abym trafiła na wysokość ponad 2 metrów, bo taka była dostosowana pod chłopaków, którzy chodzili na SKS. Tu już nie dostawałam 1, a 4, bo obniżano mi ocenę za brak trafienia do kosza, ale technikę dwutaktu miałam dobrą.

3. Gry zespołowe
Nie byłam może najpopularniejsza w klasie,ale miałam swoją ekipę. Realnie jednak na WFie, który mieliśmy połączone w dwie klasy, zostawałam do wyboru na końcu. Chyba, że graliśmy w zbijaka, to wtedy byłam pierwsza (mała, drobna, z dobrym refleksem zawsze zostawiłam ostatnia na placu boju). Ale w kosza już nie trafię, w siatkówce jeśli będę musiała zaserwować jest szansa, że uderzę w siatkę.

4. Rzeczy siłowe/wydolnościowe, w które byłam dobra
Od zawsze miałam talent do rzeczy, które wymagały użycia mięśni w inny sposób niż do biegania, i wydolności. Rzut palantówką- jeden z najlepszych wyników w klasie. Ilość skoków na skakance- kazano mi skończyć po 15 minutach, bo nikomu nie chciało się liczyć. Liczba okrążeń do przebiegnięcia w swoim tempie- zwykle 1 trójka. Utrzymanie się w planku-najlepszy w klasie.
Tylko co z tego, że z takich rzeczy byłam dobra, skoro nie wystawiano za nie ocen? Jedynie plusiki? Nie miałam czym nadrobić ocen, które dostałam za skok przez kozła, albo skok w dal.

5. Okres w szkole podstawowej
Nie urosłam, bo szybko dostałam okres i jak to w mojej rodzinie bywa, podskoczyłam wtedy tylko 2 cm. Niestety wraz z okresem na początku 5 klasy podstawówki, nie przyszła mi pewność siebie, aby zakomunikować, że jestem niedysponowana. Nabrałam jej dopiero wtedy gdy koleżanka z klasy oznajmiła, że ma okres. Wtedy też zaczęłam zgłaszać. I co? Nadal miałyśmy ćwiczyć tak jak wszyscy- łącznie z rozciąganiem się w takich pozycjach, że podpaska łatwo się przesuwała. Dopiero interwencja mam u wychowawczyni spowodowała, że mogłyśmy usiąść na ławce i nie ćwiczyć.

6. WF pośrodku lekcji, łączony w kilka klas
W gimnazjum mieliśmy mikroskopijną salę gimnastyczną. Nie przeszkadzało to jednak łączyć zajęć 3 klas na niej. I o ile szliśmy gdy było ciepło na boisko, tak zimą głównie graliśmy w rzeczy grupowe (czy. Siatkówka i koszykówka, bo inne sporty są nieznane).

7. Nieuznanie osiągnięć poza szkołą
W gimnazjum zaczęłam trenować karate. W uznaniu wfisty nie zasługiwałam na podwyższenie oceny za zajęcia poza tokiem edukacyjnym, bo to były zajęcia prywatne. Jakbym chodziła na SKS albo trenowała w lokalnym klubie młodzikow piłki nożnej (ups, przyjmowali tylko chłopców, a mi czegoś brakowało między nogami) to już co innego.

W liceum trafiliśmy do wfistki, która niedawno skończyła studia. Może dlatego jej się jeszcze chciało. To co powiedziała na początku zajęć, czyli "wf ma być waszą dawką ruchu między siedzeniem na lekcjach, a nie przykrym obowiązkiem" spełniło się. Pokazała nam ćwiczenia na kręgosłup, tańczyliśmy zumbę, korzystałyśmy z siłowni, a gdy pogoda pozwalała,a jednocześnie było za zimno na normalne zajęcia, zamiast tenować na stadionie, szłyśmy na spacer. Akceptowała nasze ograniczenia. Liczyła się dla niej technika wykonania i jak mówiła, liczy się dla niej jeden prawidłowy przysiad, a nie 100 wykonanych byle jak ale w minutę. Oceny dostawaliśmy za technikę, nie ilość. I gdyby tak WF wyglądał u mnie zawsze, kochałabym go.

Skomentuj (15) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 97 (109)

#87907

przez ~aurelianka ·
| Do ulubionych
Historia o piekielnej dentystce.

Krótkie nakreślenie sytuacji. Kilka lat temu rozpoczęła się moja przygoda z wyrywaniem wszystkich ósemek, na które w moim zgryzie nie było miejsca. Niestety jedna z nich miała nietypowe położenie (rosła poziomo) co powodowało nacisk na inne zęby w danym łuku. Dentysta, do którego chodziłam na NFZ po zdjęciu RTG powiedział, że nie podejmie się wyrwania tego zęba, ponieważ potrzebowałby sprzętu którego nie ma (trzeba było rozcinać dziąsło z kością, żeby wyjąć wszystkie korzenie), a dodatkowo potrzebny jest chirurg szczękowy.

Historia właściwa rozgrywa się kilkadziesiąt dni przed moją maturą.
Jako, że nie byłoby to moje pierwsze wyrywanie zęba, wiedząc na jakie konsekwencje muszę być przygotowana, na wizytę w dużym mieście wojewódzkim zarejestrowałam się 2 tygodnie po maturze, by nie musieć martwić się tym, że nie będę mogła mówić na egzaminach ustnych. Niestety ząb zaczął boleć, a raczej cała część twarzy ponieważ ząb zbyt mocno naciskał na inne.

Chcąc nie chcąc, zadzwoniłam do przychodni, w której przyjmował mój dentysta gdzie po krótkim opisie mojego problemu od pani w słuchawce usłyszałam "przyjść, może doktor zajrzy". Pojawiłam się na miejscu około godziny 9 i po ponownym opisie sytuacji usłyszałam, że jeżeli boli to czekać. Okazało się, że będę mogła wejść do gabinetu gdy nie będzie już zarejestrowanych pacjentów. Chyba nie miałam szczęścia, ponieważ w momencie gdy zostawałam sama w korytarzu (mogłam wejść gdy pacjent wyjdzie), zaraz pojawiała się nowa osoba. Taka sytuacja trwała kilka godzin, nawet gdy poprosiłam Panią, by przekazała doktorowi moją sprawę (rozmawiałam z nim o takiej ewentualności i jasno powiedział, że gdyby ząb zaczął boleć to mam przyjść i on "zatruje" go, bym doczekała do wizyty). Z jej nastawienia mogłam się domyśleć, że tego nie zrobiła, jednak najlepsze miało dopiero nadejść.

Nagle jest! Co prawda nie mój Pan doktor, ale Pani doktor przyjmująca w gabinecie obok jest wolna i mogę wejść. Po raz trzeci streszczam sprawę, mówiąc o umówieniu, o tym co jej kolega po fachu powiedział, i że niestety ale ból jest nie do wytrzymania, a ja nie mogę ryzykować takiej sytuacji podczas matury. Pani popatrzyła, pogrzebała i... mówi że wyrywamy! Z szoku otrząsnęłam się po chwili, mówiąc, że nie przyszłam tu na wyrywanie tylko po doraźną pomoc. Pani niczym nie zrażona, mówi, że to będzie chwila moment (?!) Czyli podsumowując - bez odpowiedniego sprzętu, bez aktualnego zdjęcia RTG, bez możliwości nawet zrobienia tego zdjęcia na miejscu, Pani chciała wyrywać ząb, który był ułożony poziomo i co najlepsze, nawet nie było go widać, bo przez swoje ułożenie był przykryty dziąsłem.

No cóż, przyszło mi podziękować za wizytę trzaśnięciem drzwiami.

Na szczęście udało się cudem dostać na wizytę prywatną, która trwała kilka minut, ale swoje też kosztowała. Jednak kto wie jaki to ból to wie, że pieniądze się nie liczą.
Samo usunięcie tego przeklętego zęba to materiał na oddzielną historię, bo ze skutkami spartaczonej roboty chirurgów szczękowych mierzę się do dziś.

dentysta

Skomentuj (3) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 116 (130)

#91160

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Druga i oby ostatnia część przygód z moimi dostawcami internetu.

Zrywam umowę na internet, bo mogę bez konsekwencji. Przy okazji wspominam, że router się popsuł (jeszcze działa, ale ledwo dyszy i zostało mu parę tygodni życia). Okazuje się, że jeżeli chcę ten router naprawić na gwarancji, to muszę przynieść fakturę za niego, mimo że kupno routera było w umowie. Czyli w systemie mają umowę "internet+router", ale nie mają samego zakupu routera. Mój błąd, że nie wzięłam faktury, pewnie ona jest gdzieś na dole szuflady z papierami "może kiedyś się przyda, ale raczej na pamiątkę". Nawet nie chce mi się szukać, po prostu kupię inny router u oby lepszego dostawcy.

Wczoraj zadzwonił ktoś ode nich żeby się spytać, czemu zrywam umowę, czy warunki były niekorzystne.
Mówiłam przy zrywaniu umowy, ale może nie dotarło. Warunki były średnie, ale przede wszystkim denerwowała mnie obsługa klienta i to, że ten głupi router się popsuł. Dopytał, to powiedziałam, że nie zamierzam płacić dwa razy, bo oni sprzedali mi sprzęt niskiej jakości. Co odpowiedział? Próbował załagodzić sytuację jakkolwiek? Proponować, że jeszcze raz zajrzy w system, bo może jednak coś da się zrobić?

Zaczął dyskutować ze mną, że zażalenia mam składać do producenta, bo oni tylko pośredniczą. No to ja mówię, że mi sprzedali, a on że to moja wina, że kupiłam. W tym momencie się rozłączyłam. Ja nie wybierałam routera losowo tylko ich konsultantka powiedziała, że tenże router będzie najlepiej dostosowany do moich potrzeb.

Co on chciał tak właściwie osiągnąć poza zdenerwowaniem mnie? Jak gdyby nie patrzeć to powiedział, że ja absolutnie nie mogę im ufać, bo mają prawo mnie oszukać.

call_center

Skomentuj (3) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 86 (96)

#91149

przez ~Menagotobe12 ·
| Do ulubionych
Jak zlikwidować fajnie działający zespół? Przywrócić na jego szefa swojego znajomego.

Gdy zaczęłam pracę w dziale marketingu/grafiki/video, managerem był Piotrek. Piotrek był dobrym znajomym szefa i mimo, że sam nie potrafił obsłużyć czegoś więcej niż Canva, zarządzał projektami. Około 2 lat temu odszedł na własne i właśnie powrócił.

Przez czas jego nieobecności nie mieliśmy formalnie żadnego managera. Każdy dostawał swój projekt i go prowadził. Dajmy na to w projekt A zaangażowano 4 osoby i jedna z nich go prowadziła. W projekcie B ta sama osoba już nie musiała być kierownikiem projektu, a już tylko wykonawcą jego pomniejszej części.

Funkcjonowało to u nas świetnie, bo każdy czuł się odpowiedzialny za coś. Każdy miał chwilę aby się wykazać, a jednocześnie osoby, które nie miały ochoty zarządzać danym projektem, mogły się z kimś zamienić (bo np. nie czuły danej tematyki). Braliśmy pod uwagę nasze doświadczenie w danym temacie, potrzeby klienta i to ile czasu obecnie mamy i w ile projektów jesteśmy zaangażowani. Każdy projekt był oddany na 100%, przed terminem i nie mieliśmy skarg. System więc działał.

Coś jednak z działalnością Piotrka nie poszło i wrócił do nas na koniec stycznia. Wprowadził chaos, bo jemu nasz styl prowadzenia projektów się nie podoba i sam będzie je prowadził. Tym samym mylił klientów, ich feedback co do próbek, a jeden z klientów pozyskanych podczas jego nieobecności, wyraźnie zakomunikował szefowi, że on wolał gdy współpracował z kimś innym, bo Piotr narzuca mu swoje wizje.

Co więcej Piotr stwierdził, że początkowe grafiki możemy tworzyć w Canvie, a on naniesie swoje poprawki i puści dalej w świat. Jego poprawki prowadzą do tego, że z estetycznej, minimalistycznej kobiecej reklamy kosmetyków, robi się reklama przaśna, bo przecież jak produkt adresowany jest do kobiet, to musi mieć obowiązkowo różowe i kwietne elementy.

Pakiet Adobe zaczął nam służyć tylko jako coś do generowania dodatkowych grafik do Canvy. Zamiast projekt od początku do końca wykonać w Adobe, w połowie mieliśmy go zapisywać na elementy i wklejać w Canvie, bo jest łatwiejsza do ogarnięcia, a nie każdy w zespole umie w np. Ilustratora.

I ok, tylko osoba, która nie zna pakietu Adobe, była u nas copywriterem, więc poza tekstami do grafik, nie musiała nam nic dawać. Ale według Piotra każdy miał być od każdego. Nasze uwagi do niego nie docierały i tak robił po swojemu.

W końcu ludzie zaczęli między sobą gadać, że mają go dość. Czują się cofnięci w rozwoju i jak tak dalej pójdzie, to klienci się zdenerwują. Poszliśmy więc do szefa, a ten miał ponoć porozmawiać z Piotrem.

Rozmowa odbyła się w piątek, a po niej Piotr, zamiast z nami przedyskutować elementy pracy, obraził się jak dziecko. Cytując "wbiliśmy mu nóż w plecy", a miał nas za przyjaciół. Jedna z dziewczyn wyrwała się, że stwierdzeniem, że w pracy to się pracuje, a nie tworzy przyjaźnie i wspólne zamówienie lunchu, nie jest aktem przyjaźni, tylko normalnych stosunków w pracy.

Czekam jak sytuacja się rozwinie. Ludzie z zespołu zaczynają szukać innych alternatyw, jeśli dalej będzie nam szefować Piotrek.

praca szef

Skomentuj (25) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 151 (161)

#91155

przez ~Piekielnatesciowa23 ·
| Do ulubionych
Relacje z moją teściową są bardzo ciężkie i chociaż na początku robiłam wszystko, aby mnie teściowie polubili, tak teraz mam na to trochę wywalone, ale to co powiedziała teściowa przy okazji informacji, że na święta Wielkanocne zostajemy u siebie, pchnęło mnie do napisania tej historii.

Krótki rys sytuacyjny. Mój narzeczony w liceum miał o 2 lata młodszą dziewczynę. Zaczęli się spotykać jak on był w klasie maturalnej, a ona zaczynała liceum. Co ważne, dziewczyna ta, dajmy na to Anna, była dzieckiem koleżanki z ławki mojej teściowej. Była więc "swoją". Mój luby skończył liceum, poszedł na studia, gdzie się poznaliśmy, ale się przyjaźniliśmy, byliśmy w jednej paczce i o żadnym związku nie myśleliśmy. Wiele razy wspominał nam, że związek z Anną jest dla niego niekomfortowy, bo są już na innych etapach. Anna nie rozumiała, że nie może być co weekend w domu, sama nie chciała do niego przyjeżdżać. Poszli razem na półmetek i tam podobno doszło do awantury ze strony Anny, że mój facet nie umie się dogadać z jej rówieśnikami. Zerwała z nim. Potem jednak próbowała do niego wrócić gdy przyjechał do rodziców na święta, ale nie wyraził zainteresowania, bo chciał pobyć singlem.

Wybraliśmy podobny temat pracy i prowadziliśmy podobne badania, zaczęliśmy więcej czasu spędzać razem i tak wyszło, że po obronie wyszliśmy parę razy na randkę. I tak oto z kolegi ze studiów stał się moim narzeczonym.

1 stopień studiów skończyliśmy prawie 5 lat temu. W międzyczasie poznałam teściów, którzy zdążyli mnie na powitanie powitać grillem, gdzie obecna była Anna ze swoją mamą. Anna całe spotkanie próbowała zagadywać do mojego faceta w tonie "a pamiętasz jak kiedyś", a ja siłą rzeczy byłam wykluczona z rozmowy. Teściowa za to rzuciła, że oni tu na wiosce mają ze sobą bardzo silne więzi i obcemu będzie tu ciężko, jak się przeprowadzimy.

Tu nastąpiło uświadomienie teściów, że z racji pracy, nie wracamy w te strony, bo zwyczajnie "nie ma tu pracy dla ludzi z moim wykształceniem". Mój narzeczony to potwierdził. Mama Anny zaczęła trajkotać, że on jest jedynym spadkobierca ojcowizny i jak może zostawić tak rodziców na starość. Moja teściowa ma aktualnie 55 lat.

Przy każdej okazji gdy jesteśmy u nich pojawia się temat Anny, mimo że sobie go nie życzymy. Zdążyliśmy usłyszeć, że ona mimo braku studiów jest bardziej obrotna niż my, bo ma nowy samochód. Pomaga schorowanej matce (z tego co wiemy choroba ta to cukrzyca), a mój narzeczony odkąd jest ze mną ma swoich rodziców gdzieś.

Pierwsza większa przeginka po stronie teściów wystąpiła, gdy mój narzeczony przyjechał do nich sam. Zaczęli go namawiać, że Anna to taka fajna dziewczyna, znają ją i wiedzą do czego jest zdolna. Lubią ją w otoczeniu, jest grzeczna i uprzejma, a ja za to się madruję i narzucam im swoje jedyne słuszne zdanie (chodziło o temat sterylizacji zwierząt, bo teść pochwalił się, że nigdy nie pozbawi psa męskości, a ja zauważyłam, że to nie do końca dobre rozwiązanie i może wiązać się z frustracją psa). Padło też, że gdyby nie wypuścili narzeczonego do miasta, to by nadal mieli syna. Tak, w ich logice, jeśli syn nie mieszkał z nimi w jednym miejscu, stracili go bezpowrotnie.

Po tej wizycie mój narzeczony stwierdził, że koniec. Wyraźnie powiedział rodzicom, że ja jestem jego przyszłą żoną i albo się do tej myśli przyzwyczają albo naprawdę stracą syna. Niby się ograniczyli z wspominaniem o Annie (może dlatego że sama dziewczyna zaczęła iść dalej i miała kilku chłopaków), ale zawsze dawali mi odczuć, że mnie nie trawią.

Na te święta chcieliśmy pobyć sami z narzeczonym. Odpocząć po dość ciężkim okresie w pracy i w życiu, zrelaksować się. Stwierdziliśmy, że ani do moich ani do jego rodziców nie jedziemy, bo to oznacza gonienie do miejscowości moich rodziców (1,5h), od nich do teściów (ok. 2h) i od teściów do nas (minimum 3h). Moi przyjęli to na luzie, a teściowie uraczyli nas komentarzem, że:
-Gdybyś był z Anną, a nie tym panińskiem z miasta, to śniadanie byśmy zjedli! A Anna jest teraz wolna, więc się zastanów nad zmianą!

Zastanowił. Powiedział rodzicom, że jest mu bardzo przykro, ale dopóki mnie nie zaakceptują, pojawi się u nich co najwyżej przejazdem na kawę, aby zobaczyć czy wszystko u nich dobrze, bo go nie szanują.

Obrazili się i nie odbierają od niego telefonów. Dorośli ludzie...

rodzina teściowie

Skomentuj (7) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 164 (176)

#91156

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Zbliżają się wybory samorządowe.

Jak już wspominałam w którejś poprzedniej historii chodziłam do klasy integracyjnej w gimnazjum, gdzie historii uczył mężczyzna, który absolutnie nie powinien być nauczycielem.
Miał charyzmę, ciekawie opowiadał, może byłby nawet fajnym wykładowcą na studiach, ale na pewno nie na nauczyciela w szkole. Klasa integracyjna to taka, w której 1/4 uczniów ma konkretne niepełnosprawności/choroby, przez co nie są w stanie chodzić do "zwykłej" klasy. Z resztą uczniów bywa różnie. W moim przypadku ci "zdrowi" też mieli mnóstwo problemów, tyle że bardziej behawioralnych. Nie mieliśmy też potencjału humanistycznego. Jedna, może dwie osoby były zainteresowane pójściem po gimnazjum na profil humanistyczny. Parę osób w tym ja chciało iść ja jakieś ścisłe studia, a większość technikum/zawodówka -> coś praktycznego po czym od razu mogliby pracować.

Ale takie fakty naszego historyka nie obchodziły. Cisnął nas najbardziej ze wszystkich nauczycieli. Mimo że mieliśmy tylko 2 lekcje tygodniowo to mieliśmy 14 ocen na SEMESTR, a nawet więcej, bo moi rodzice zauważyli to jeszcze przed końcem semestru. Dla porównania z języka polskiego, którego było 5 godzin tygodniowo, mieliśmy tylko ok. 7 ocen. On po prostu ciągle robił kartkówki. Był jednym z niewielu nauczycieli, którzy wyrabiali się z materiałem. Czasem nawet mu brakowało, wtedy po prostu brał, co kiedyś przerobiliśmy. W międzyczasie delikatnie wciskał nam jakieś swoje konserwatywne poglądy.

Jak powszechnie wiadomo w polskiej szkole dyscyplinuje się uczniów tylko poprzez krzyk. Nawet gdy nie robią źle celowo i są niepełnosprawni. Wprawdzie potem w pracy nikt nie lubi tych klientów, co krzyczą na sprzedawców, ale co tam. Kiedyś źle zrobiłam jakąś mało ważną pracę domową, z której nie było oceny, bo mam autyzm, potrzebuję precyzyjnych informacji, a on podał bardzo ogólnikowe polecenie. W związku z tym na mnie nakrzyczał przy całej klasie i tylko na mnie, mimo że połowa klasy nie zrobiła w ogóle. Dla tych co nie rozumieją, to nawiążę to tych historii o pracy grafika w Canvie. Wyobraźcie sobie, że robicie projekt dla jakiegoś klienta, pytacie się, czego on konkretnie oczekuje, a klient odpowiada "obojętnie". A potem ten klient się na was drze, że to tak nie miało być, że jesteście niekompetentni itd. Tyle że nie jesteście dorosłą osobą, która ma jak się (jakoś) bronić, a niepełnosprawną gimnazjalistką, która boi się własnego cienia.

Ostatnio jechałam autobusem i patrzyłam na płoty zawalone plakatami wyborczymi. Część osób to aktualni politycy, druga część to nowe osoby i jest jeszcze ON. Tak, on startuje w wyborach. Pewnie będzie się reklamował jako doświadczony nauczyciel w tym nauczyciel uczniów niepełnosprawnych. Mam szczerą nadzieję, że się nie dostanie. A jak się dostanie to co, będzie krzyczał na przeciwników politycznych? Na dzieci można to czemu nie na dorosłych?

szkoła wybory

Skomentuj (13) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 106 (140)

Podziel się najśmieszniejszymi historiami na
ANONIMOWE.PL

Piekielni