Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

anulla89

Zamieszcza historie od: 4 marca 2011 - 3:58
Ostatnio: 21 lipca 2020 - 7:53
O sobie:

Skoro już tu zajrzałeś, to Ci powiem co nieco... Urodziłam się w 89' w najpiękniejszym polskim mieście (czyli oczywiście we Wrocławiu). Mam wspaniałego, gburowatego męża, i dwie wiecznie uśmiechnięte córki (roczniki 2008 i 2018). Poza tym jestem fanką kotów, mam jednego biało czarnego, przygarniętego wprost z chodnika pod blokiem, lenia o niesamowicie miękkim futerku, i drugiego, szroburego rozrabiakę, uzyskanego w identyczny sposób :) Tyle chyba Ci wystarczy? Miłego dnia życzę:)

  • Historii na głównej: 12 z 19
  • Punktów za historie: 2470
  • Komentarzy: 403
  • Punktów za komentarze: 1568
 
zarchiwizowany

#86494

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Historia o pani Kasi, mamie bliźniaczek, którą spotkałam na porodówce, wyszła długa jak wąż, więc podzieliłam ją na dwie, tu pierwsza część: https://piekielni.pl/86493

5. Zabawnie też słuchało się jej opowieści. W miarę upływu czasu spędzonego w szpitalu, wszystko co mówiła, mocno ewoluowało. Często jednego dnia zawzięcie spierała się np. ze mną w jakimś temacie, żeby nazajutrz, jakby nigdy nic, innej kobiecie (obecnej w czasie naszej wcześniejszej rozmowy) przedstawić mój punkt widzenia jako własny :) Co do samego faktu urodzenia bliźniąt też mocno zmieniała zdanie: pierwszej nocy, gdy wszystkie się obudziłyśmy po jej przybyciu na salę, oraz gdy rozmawiała przez telefon, mówiła, zgodnie z rzeczywistością, że dowiedzenie się o drugim dziecku w czasie porodu, było dla niej olbrzymim zaskoczeniem. Przy obiedzie już twierdziła, że ona się w sumie spodziewała bliźniąt. Drugiego dnia po porodzie, przy mężu, napomknęła "a pamiętasz kochanie jak w X miesiącu ciąży się śmiałam, że może będzie dwójka?" (jakoś nie pamiętał..). Kolejnego dnia rano stwierdziła, że od początku trzeciego trymestru podejrzewała, że urodzi bliźnięta, żeby już popołudniu zmienić zdanie, i powiedzieć, że ona od szóstego miesiąca wiedziała, że jest w ciąży bliźniaczej. Od czwartego dnia, aż do wypisu, twierdziła, że ona od początku była pewna, że urodzi bliźnięta :D


6. Kolejną irytującą rzeczą były odwiedziny jej gości. Do każdej z nas regularnie przychodził ojciec dziecka, to oczywiste. Od czasu do czasu wpadały też inne osoby, jednak każda z nich starała się spędzać jak najmniej czasu na sali, można było spokojnie wyjść na korytarz, gdzie były ławki, krzesełka, a nawet kilka stolików. Natomiast goście naszej gwiazdy, w zdecydowanej większości zachowywali się jakby wpadli do niej do domu na kawkę. I o ile mogłybyśmy jeszcze od biedy wybaczyć im, że nie wiedzą jak się zachować, o tyle mocno irytował nas wszystkie całkowity brak reakcji z jej strony, tym bardziej, że prosiłyśmy ją o zapanowanie nad gośćmi, oraz to, że siedzieli u niej naprawdę długo. Jednego razu przyszło do niej osiem (!) osób dorosłych + jeden chłopiec, na oko miał ze 3-4 lata. Żeby usiąść, przynieśli sobie dwa krzesła z korytarza, bo na sali były tylko trzy luźne (reszta "przypisana" do łóżek), a pozostali usiedli na łóżku. Sama ich liczba powodowała, że nie można było się swobodnie poruszać, do tego jeszcze zachowywali się bardzo głośno, śmierdzieli fajkami (bo przecież tuż przed wejściem na oddział położniczy trzeba koniecznie wypalić papierosa, a w czasie wizyty kilka razy iść zapalić, razem ze świeżo upieczoną mamą...) Mały z kolei nudził się jak mops (świetnie go rozumiem, też za dzieciaka nie znosiłam odwiedzać kogoś w szpitalu), więc najpierw marudził, a jak dorośli go olewali, to zaczął biegać, wrzeszcząc, i potrącając zarówno ludzi, meble, jak i łóżeczka z noworodkami, i zaglądał wszędzie gdzie się dało. Osobiście odganiałam go, jak zaczął mi grzebać, upaćkanymi czekoladą łapkami, w torbie z ciuszkami dla mojej córy, a później w szafce przy łóżku dziewczyny z naprzeciwka. Trochę mi go było szkoda (choć ogólnie za dziećmi nie przepadam), próbowałam nawet go czymś zająć, ale był strasznie pobudzony, a ja dodatkowo średnio umiem zajmować się obcymi dziećmi, więc po chwili znów radośnie demolował otoczenie, na co żadna z osób z którymi przyszedł zupełnie nie zwracała uwagi... Siedzieli na oddziale ponad 6 godzin (była sobota), w międzyczasie skład się trochę zmienił, bo część poszła, inni przyszli, też z chłopcem w podobnym wieku, jakimś jego kuzynem, więc chociaż mały szatan zajął się czymś innym niż robienie rozpierduchy... Na szczęście nie cały ten czas spędzili na sali, bo po około godzinie przyjechał mój mąż. Sama zamierzałam się już odezwać, ale mnie uprzedził. Jednak jego sugestia, żeby się może przenieśli na korytarz, nie odniosła spodziewanego skutku, a jedynie lekkie poruszenie, zakończone poprzysuwaniem krzeseł bliżej łóżka Kasi. Poprosił więc o interwencję położną. Jak weszła i zobaczyła, że jedna dziewuszka poleguje w kurtce na łóżku, dwie inne na nim siedzą, oba dzieciaki mają smarki niemal do pasa, i ogólnie ile tam jest osób, to wygoniła ich w trzy sekundy, a potem jeszcze opieprzyła panią Kasię z góry na dół. Mimo to co jakiś czas wracali, w mniejszych grupach, posiedzieć w sali. Szczęściem chociaż dzieciaki wolały zostawać wtedy na przestronnym korytarzu, niż kisić się w sali... Niestety ta sytuacja nie dała kobiecie do myślenia, i nadal traktowała wspólną salę jak własny salon. Zwracałyśmy jej na to uwagę nie raz, i nie raz same prosiłyśmy jej gości, żeby na chwilę wyszli z sali. Wiecie, to takie niezbyt komfortowe, kiedy musisz nakarmić dziecko, czy użyć laktatora, a 1,5m od ciebie siedzi kilka zupełnie obcych osób. Poza tym był grudzień, okres w którym sporo osób kicha, prycha, i rozsiewa w koło zarazki, a byliśmy w końcu w szpitalu położniczym, do jasnej, a nagłej ... !

Jej mąż, choć całkiem sympatyczny, miał irytujący zwyczaj siedzenia przy żonie i córkach tak długo, jak to tylko możliwe. Z jednej strony się nie dziwię, bo musiał wiedzieć jak jego żona "opiekuje" się dziećmi, a dodatkowo był absolutnie zafascynowany dziewczynkami. Nie byłoby nic złego w jego długich wizytach (sama ze dwa razy żegnałam męża przed 22, kiedy przyjeżdżał po pracy, inni ojcowie też nie raz przychodzili późno, i zostawali do podobnych godzin), gdyby nie fakt, że cały ten czas siedzieli w sali. Ja z mężem, jeśli był u mnie dłużej, siadaliśmy zwykle w takim jakby przedsionku, czasowo zamkniętym od zewnątrz, gdzie nikomu nie wadziliśmy, położne same zachęcały do siedzenia w tym, i innych ustronnych miejscach na korytarzu, żeby nie przeszkadzać innym kobietom na salach. Częstym widokiem na korytarzu były więc pary szepczące nad łóżeczkiem, w jakimś odosobnionym kącie. Mąż pani Kasi natomiast cały swój wolny czas spędzał przy żonie leżącej w łóżku, a potrafił wyjść ze szpitala tuż przed północą (o północy zamykano drzwi, gdyby nie to, pewnie siedziałby dłużej). Na to też zwracałyśmy im uwagę, co drugi dzień, bo działało tylko do kolejnej wizyty... Jemu nawet było trochę głupio, czasem próbował wyciągnąć żonę na korytarz, ale ona przecież nie będzie łazić, jak może leżeć. Co z tego, że reszta "współlokatorek" chciałaby iść spać...


7. Na koniec temat nieco może kontrowersyjny, i w zasadzie indywidualny dla każdej mamy, ale i tak go poruszę. Pani Kasia jeszcze w ciąży postanowiła, że nie będzie karmić piersią. Ok, jej decyzja. Tylko nie kumam zupełnie po co, zamiast zwyczajnie powiedzieć "nie chcę i nie będę tego robić", próbowała zrobić z siebie przed nami męczennicę, bo "ona by tak chciała, ale nie może, bo przyjmuje jakieś tam leki" (swoją drogą zastanawiałam się przez chwilę co takiego strasznego bierze, bo sama przyjmuję pewien mocno uzależniający specyfik, a mimo to mogłam karmić piersią, musiałam tylko odpowiednio pokierować procesem odstawiania dziecka, kiedy przechodziło na mleko modyfikowane) Niestety kłamstewko wyszło na jaw przy pierwszym obchodzie, i od tamtej pory, choć nikt jej o to nie indagował, mówiła, że nie będzie karmić, bo to długo trwa, jest bolesne, i potem ciężko odzwyczaić dzieci od piersi. Lekarze i położne parę razy prosili wręcz, żeby, jeśli nie chce karmić bezpośrednio z piersi, to przez pierwsze 3-4 doby choć odciągała siarę laktatorem (udostępnianym przez szpital). Prosili, bo siara, czyli mleko produkowane w piersiach przez pierwsze 3 do 6 dób od porodu, to dla noworodka taki turbo-dopalacz, który ma niebagatelny wpływ na rozwój odporności i układu trawiennego malucha. Ale Kasia tak się zafiksowała na swoich argumentach przeciw karmieniu, że nie przyjmowała do wiadomości, że odciągnięty pokarm podaje się butelką, więc ani to nie boli, ani nie trwa długo, ani nie trzeba dziecka od niczego odzwyczajać. No cóż, jak pisałam, jej decyzja, choć ja jej ani nie rozumiem, ani nie popieram (ale toleruję).


Po wyjściu pani Kasi do domu, wszystkie odetchnęłyśmy, a myśląc o bliźniaczkach pocieszałyśmy się faktem ,że ojciec jest w nich absolutnie zakochany, i od pierwszego dnia widać było, że dziewczynki będą jego księżniczkami, i krzywdy im zrobić nie da. Naprawdę przyjemnie było obserwować z jakim zapałem i radością się nimi zajmuje, zwłaszcza widząc jaki kontrast stanowi to względem zachowania matki. Ale i tak trochę im współczuję. Tym bardziej, że rozmawiałam z dwoma najstarszymi braćmi, i choć Kasię kochają, to jednak sami twierdzą, że bardzo oględnie mówiąc, nie jest najlepszą matką na świecie. Nie spodziewałam się, że spotkam tam aż tak piekielną osobę, że mimo upływu czasu, i wszystkiego co się od tamtej pory wydarzyło, nadal pamiętam wszystko tak wyraźnie. I zdaję sobie sprawę, że nie ma matek idealnych, i do każdej, ode mnie zaczynając, można się o coś przyczepić, ale w porównaniu z Kasią, wszystkie >normalne< matki, to dosłownie mistrzynie świata i okolic. Nie da się w takiej historii wiernie oddać charakteru takiej osoby, ale cieszcie się, że nie mieliście z nią styczności...

*karetkę wezwaliśmy kiedy jeszcze miałam nadzieję, że dzięki temu zdążę do szpitala, bo autem nie było na to szans, akcja rozwijała się ekspresowo (poza tym nie bardzo byłabym w stanie do niego dojść, po wszystkim to już inna sprawa, czułam się wręcz fantastycznie), ale poród był błyskawiczny, więc pogotowie dojechało dosłownie dwie minuty po urodzeniu się mojej córki, więc zawieźli nas do szpitala.

Skomentuj (9) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 10 (44)
zarchiwizowany

#86493

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Historia wyszła długa jak wąż, więc podzieliłam ją na dwie, tu druga część: https://piekielni.pl/86494

Niedawna rozmowa z przyjaciółką, przypomniała mi dokładniej mój ostatni pobyt na oddziale położniczym. Postanowiłam zatem opisać pewną kobietę, z którą tam przebywałam, a która urodziła bliźnięta. Co wcale nie takie łatwe i oczywiste - urodziła je siłami natury, za co należą się jej gratulacje. Ale poza tym wyczynem, cała reszta otoczki "ciążowo-noworodkowej" w jej wykonaniu zdecydowanie zasługuje na opisanie na tym portalu. Na potrzeby historii obdarzę panią imieniem Kasia. Polecimy od punktów:


1. Szczęśliwa mama dowiedziała się o tym, że jest w ciąży bliźniaczej dopiero na porodówce, a to dlatego, że pani Kasia przez całą ciążę w ogóle nie była u lekarza! I to nie tylko w tej ciąży, ale także w trzech poprzednich. A dlaczego? Bo w pierwszej ciąży, również bliźniaczej, do lekarza chodziła, a i tak jedno z dzieci nie przeżyło. Uznała zatem, że chodzenie do lekarza w ciąży nie ma sensu. Jej logika mnie dosłownie przygwoździła, i nie zapytałam o to więcej... Co dość zabawne, kiedy uświadomiłyśmy jej, że nie dostanie tzw. becikowego, bo wymagane jest zaświadczenie o pozostawaniu pod opieką lekarza od najpóźniej 10tyg. ciąży, była okropnie zbulwersowana i zawiedziona. Tak bardzo, że nawet próbowała wymóc na kilku lekarzach z oddziału sfałszowanie dla niej takiego zaświadczenia.


2. Pani Kasia trafiła do nas z przytupem, po kłótni z personelem szpitala, bo z sali porodowej na zwykłą upierała się iść o własnych siłach, na co personel oczywiście się nie zgodził (normalnie kobiety są przewożone na wózkach lub łóżkach, takie procedury, nawet ja, mimo, że urodziłam w domu, po czym sama zeszłam po schodach do karetki*, na salę i tak trafiłam na wózku). Kiedy tylko zamknęły się drzwi za ostatnią położną, Kasia zaczęła latać po sali, układać swoje rzeczy, stukać jakimiś kubeczkami i sztućcami, walczyć zawzięcie z łóżkiem, (które ostatecznie i tak ustawiła w pozycji, w jakiej je zastała), wszystko w akompaniamencie sarkania na "głupie piguły i konowałów". Jak się już urządziła, to choć był środek nocy, i wszyscy na sali usiłowali spać, zadzwoniła jeszcze do kilku osób, podzielić się radosną nowiną. Pogratulować energii, bo większość położnic zwykle szybciutko zasypia :)


3. Pani Kasia miała dość "luźne" podejście do zaspokajania potrzeb swoich nowonarodzonych córek. Ja rozumiem, że jako matka czterech synów w wieku 18-25 lat, ma jakieś tam doświadczenie w opiece nad dziećmi. Wie np., że nie trzeba się natychmiast zrywać za każdym razem, kiedy dziecko lekko zakwili, i zapewne nie chciała przyzwyczajać bliźniaczek do nadmiaru uwagi, żeby nie mieć przekichane w domu, bo jednak opieka nad dwójką dzieci jest cięższa niż nad jednym. Naprawdę to rozumiem. Tyle, że w tamtym momencie była w szpitalu, na sali z trzema, a później czterema innymi kobietami, i ich dziećmi, które niekoniecznie mają siłę i ochotę słuchać płaczu dziewczynek dużo dłużej niż to konieczne, bo też dopiero urodziły, i chciałyby trochę odpocząć. Noworodki naprawdę dużo nie płaczą jeśli są zdrowe (a u nas wszystkie były), no chyba, że się je za długo olewa, tak jak pani Kasia. Podobno >każda< matka budzi się, kiedy jej dziecko płacze... To my we trzy zdecydowanie nadrabiałyśmy za Kasię, bo zawsze najpierw po kolei budziłyśmy się my, i dopiero któraś z nas budziła ją, bo ona sama przespałaby chyba nawet salwę armatnią... Oczywiście najpierw próbowałyśmy upokajać dziewczynki na własną rękę, ale kiedy ewidentnie dziecko domagało się jedzenia, czy przwinięcia, no to nie ma siły, matka musiała się podnieść, co zawsze wywoływało grymas niezadowolenia na jej twarzy, i cierpiętnicze pojękiwania przy wyplątywaniu się z pościeli. Przez pierwsze dwie doby jej pobytu na sali przekonywałyśmy się wzajemnie, że babka jest pewnie wykończona po takim porodzie, i po ludzku trzeba jej dać wypocząć, w związku z czym budziłyśmy ją tylko w ostateczności. Zmęczeniu przypisywałyśmy też mocny sen, ale tu z błędu wyprowadził nas jej mąż, mówiąc, że ich synów do szkoły musiał szykować on, bo gdyby matka miała ich budzić, to trafiali by tam może na czwartą lekcję...

Jednak kiedy najpierw wszystkie trzy, po kolei zobaczyłyśmy, że z łóżka ciężko jej wstać, ale zejść dwa piętra po schodach, żeby zapalić papierosa, potrafi bez problemu (swoją drogą paliła w każdej ciąży i mówiła o tym otwarcie), a następnie do naszej sali doszła kolejna mama, po naprawdę ciężkim porodzie, którego o mało nie przypłaciła życiem, i ta kobieta, kiedy tylko lekarz pozwolił jej wstawać i opiekować się noworodkiem, mimo, że jeszcze była blada, i nadal osłabiona, zajmowała się dzieckiem normalnie, uznałyśmy, że koniec wykorzystywania, i zwyczajnie zaczęłyśmy budzić panią Kasię za każdym razem, kiedy dziecko, lub dzieci, nie uspokajały się po naszej pierwszej interwencji. Dotychczas potrafiłyśmy stać nad łóżeczkami od kilku, do czasem ponad 20 minut, podawałyśmy smoczki, bujałyśmy, nawet coś po cichu nuciłyśmy, i w trzech na cztery razy to działało, dziewczynki się uspokajały, i zasypiały, więc ich mama nawet nie wiedziała, że się przebudziły, dopóki jej o tym nie powiedziałyśmy. Ale teraz kiedy maluchy domagały się uwagi, ograniczałyśmy się do podawania im smoczka i uspokajania głosem, i jeśli to wystarczało, to fajnie, ale jeśli nie, i dziecko nadal plakało, lub po minucie czy dwóch, zaczynało znowu, to budziłyśmy mamę. Żeby nie było, swoje dzieciaki nawazajem ogarniałyśmy w ten sam sposób, jedynie przy bliźniaczkach bardziej sie z początku angażowałyśmy, bo chciałyśmy pomóc kobiecie szybciej dojść do siebie po wymagającym porodzie, o czym Kasia doskonale wiedziała. Kiedy któraś z nas zwracała jej uwagę, że powinna trochę wcześniej reagować, bo my też chciałybyśmy odrobinę wypocząć, kiedy nasze dzieci na to pozwalają (i szkoda dzieciaków), to co prawda przepraszała, ale od razu też zaczynała tłumaczyć, że ona jest tak strasznie zmęczona, niewyspana (a my to tam chyba na wakacjach byłyśmy..), i w ogóle olaboga... Niby racja, choć w gruncie rzeczy kobieta spała najczęściej i najdłużej z nas wszystkich :) Ale kiedy rozmawiałyśmy normalnie, w ciągu dnia, to twierdziła, że świetnie się czuje, i że ona to jest w ogóle "niezniszczalna", a urodzenie bliźniaków to dla niej nie był żaden wyczyn. Jestem gotowa w to uwierzyć, bo kobieta była postawna, silna, a to był jej piąty (i od razu szósty) naturalny poród. Sama też czułam się świetnie i rozpierała mnie energia.


3.1. Ok, mocny sen to jedno, z trudem, ale jeszcze do przełknięcia. Jednak pani Kasia miała też irytujący zwyczaj ignorowania płaczu, jeśli akurat była >zajęta<. Kiedy jadła, robiła sobie herbatę, korzystała z telefonu, itd., nawet nie próbowała szybciej zakończyć, czy na chwilę przerwać wykonywanej czynności, żeby sprawdzić dlaczego dziecko płacze. Kiedy zauważyła dezaprobatę w naszych spojrzeniach, zaczęła mówić do dzieci. Wyglądało to tak, że np. pisząc smsa, nawet nie patrząc na dziecko, wygłaszała kwestie typu: "poczekaj kochanie, nie płacz tak strasznie, mamusia tylko napisze do cioci X"... I dalej radośnie klepała w klawiaturę, sądząc zapewne, że to załatwi sprawę, jeśli nie płaczu, to przynajmniej naszej niechęci. No jakoś nie załatwiło. Zwróciłyśmy jej kilka razy uwagę, ostatnim razem dość ostro, i na szczęście choć ten problem ustał. Piszę ustał, a nie zniknął, bo już rankiem tego dnia, gdy wychodziła do domu, wróciła do starych zyczajów. Dodatkowo wychodziła z założenia, że chcąc wyjść na chwilę bez dziecka (do toalety, kiosku na parterze, automatu z kawą), nie musi nam nawet o tym mówić, bo to przecież oczywiste, że jesteśmy tam tylko po to, żeby doglądać jej córek. Normalne kobiety w takich sytuacjach mówią przynajmniej "ej, chciałabym skoczyć >gdzieśtam<, popatrzysz przez moment na mojego syna/córkę?" Niektóre nawet dorzucają przy tym tak niedorzeczne zwroty jak "mogłabyś", albo "proszę cię" - no durne jakieś, nie?...


4. Równie "luźne" podejście miała do higieny, i to zarówno swojej, jak i swoich córek. Z jej zapachem nauczyłyśmy się radzić sobie trochę podstępem. Kiedy któraś z nas chciała wziąć szybki prysznic, prosiłyśmy się wzajemnie o popilnowanie dziecka, więc kiedy Kasia zaczynała nieciekawie pachnieć, a nie miała akurat nic innego do roboty, mówiłyśmy "skocz sobie teraz pod prysznic, my się zajmiemy maluchami", na co nie bardzo miała jak odpowiedzieć inaczej niż "dzięki", i podreptać do łazienki. Gorzej było niestety z dziewczynkami... Obie jej córeczki bardzo obficie ulewały (co swoją drogą wynikało poniekąd z tego, że kiedy tylko zaczynały marudzić, troskliwa mama wpychała im w usta butelkę, przez co obie dziewczynki były solidnie przekarmione, za co regularnie, acz bezskutecznie, strofowali ją lekarze). Normalny człowiek kiedy widzi, że jego dziecko ulało tak bardzo, że jest całe mokre, i mokre jest również to na czym leży, ogarnia malucha, wyciera go, jeśli trzeba przebiera, i to samo robi z łóżeczkiem. Pani Kasia natomiast wycierała wszystko z grubsza, podkładała córkom pieluchy tetrowe na prześcieradło, i zakładała im na wierzch suche ubranko... Któregoś razu przechodząc koło łóżeczek z bliźniaczkami poczułam bardzo dziwny zapach. Kiedy się nad nimi nachyliłam, okazało się, że dziewczynki mają na sobie już trzecią warstwę ciuchów, i po kilka pieluch położonych na prześcieradłach... Dzięki bogom wszelakim, że choć ojciec o nie dbał, i je przebierał, bo by jej się te dzieci chyba w końcu rozpuściły albo ukisiły...

Skomentuj (7) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 16 (52)
zarchiwizowany

#86028

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Zaszczyt i szczęście mnie wielkie spotkało, po wielu trudach, milionach wydanych monet i masie czasu, pewna państwowa instytucja pozwoliła mi posiadać >coś< (co konkretnie, nie ma najmniejszego znaczenia dla historii, więc pozwolę sobie zachować odrobinę tajemniczości, choć sam fakt, że ktoś musi mi "pozwolić" na to, żebym za własne pieniądze sobie coś kupiła, i w wolnym czasie używała, już jest moim zdaniem wystarczająco piekielny, jednakże nie o tym historia, więc zmilczę).

Ale nie ma tak pięknie-owszem, posiadać mogę, ale żeby sobie kupić wymarzone >cosie< potrzebuję jeszcze zaświadczeń uprawniających do zakupu. Mogłam oczywiście złożyć wniosek o zaświadczenia razem z wnioskiem o wydanie decyzji, ale nie miałam pewności czy decyzja będzie pozytywna, a zaświadczenia też kosztują, więc wolałam poczekać.
Ogólnie wydział tej instytucji w moim mieście jest dość przyjaznym miejscem dla petentów, wyróżnia się pozytywnie na tle kraju, ale nawet w tak sielankowej scenerii musi się trafić jakiś niemiły incydent, i stąd ta historia.

Jeśli chodzi o składanie wniosku o wydanie decyzji, i samo wydanie tejże, doświadczyłam samych pozytywnych zaskoczeń. Nie tylko urzędniczki były miłe, a nawet pomocne, ale w dodatku wyrobiły się z wydaniem decyzji szybciej niż musiały, co zaoszczędziło mi pewnych trudności, i związanej z nimi straty czasu. Na wydanie decyzji ustawodawca przewidział 30 dni, a one wydały ją w 26, w dodatku w grudniu, kiedy dni pracujących jest zdecydowanie mniej, a spraw do zamknięcia przed końcem roku zdecydowanie więcej, więc jestem wdzięczna. Ale z początkiem nowego roku jakby straciły impet, bo już z zaświadczeniami nie było tak różowo. Na ich wydanie instytucja ma tydzień. Poszłam złożyć wniosek we wtorek, miła pani sama zapytała, czy mają wysyłać pocztą, czy odbieram osobiście. Mam bliziutko, poza tym tak byłoby szybciej, więc oczywiście chciałam je odebrać sama, o czym, poza odpowiedzią na zadane pytanie, wspomniałam jeszcze dwa razy, a pani sobie to gdzieś zanotowała. Kazała mi przyjść w kolejny wtorek, bo wtedy już na pewno będą gotowe do odbioru.

Ukontentowana opuściłam gościnne progi instytucji, i jeszcze tego samego dnia, wraz z mężem, żywo zainteresowanym i zaangażowanym od początku w cały proces, pojechałam na rajd po sklepach, żeby poszukać, i w razie konieczności pozamawiać, moje wyśnione i wymarzone >cosie<. Poszukiwania były owocne, i jeszcze przed końcem tygodnia zarezerwowałam >cosie< w trzech sklepach, z czego w dwóch wpłaciłam zaliczkę, a w jednym zadatek, i poumawiałam się na odbiory we wtorek i środę, przy czym w dwóch z trzech sklepów zarezerwowałam ostatnie sztuki, i sprzedawcy zastrzegli, że jeśli nie pojawię się do końca tygodnia, to rezerwacja mi przepadnie, i o ile o zaliczkę nie musiałam się martwić, to o zadatek już owszem. Nie stresowałam się tym jednak za bardzo, w końcu wszystko było załatwione, i nic nie powinno być nie tak, a nawet jeśli, to od wtorku do piątku chwila jest, więc czym tu się martwić. Zwłaszcza w takim nastroju :) Gdyby ktoś się dziwił dlaczego tak mi było śpieszno, to usprawiedliwia mnie to, że czekałam na ten dzień (w sensie dzień zakupu) w sumie od ponad roku, w dodatku bez pewności czy kiedykolwiek nadejdzie (przy decyzji odmownej pewnie bym się odwoływała, ale nadzieja już by w zasadzie umarła), a marzyłam o tym już o ho ho i jeszcze trochę :)

Przyszedł wyczekiwany wtorek, pomknęłam do instytucji jak na skrzydłach, ale miła pani jak tylko mnie zobaczyła, już wyglądała ciut nie wyraźnie... Mówię radośnie, po co się tam znowu przypałętałam, miła pani przeszła do innego pomieszczenia, a gdy wróciła, oznajmiła, że "ojej, koleżanka wysłała pani zaświadczenia pocztą" No żeż niech to chudy, rudy byk na rogi weźmie, przecież wyraźnie mówiłam, w sumie trzy razy, że przyleze sama po te papierzyska! Trudno, mleko się rozlało, nie nakrzyczę na kobietę przecież, bo to i nie w moim stylu, i jeszcze nie raz będę tu coś załatwiać... Zapytałam grzecznie kiedy wysłała. W czwartek. A, no to nie tak źle, teoretycznie to nawet dziś może dojść.

Kopytkuję więc do domu, czekać na listonosza, jak na ukochanego wracającego z wojny, wypatrując i wypytując sąsiadów, czy go przypadkiem nie widzieli. Tak mi zeszło do wczesnego wieczora, i w przebłysku geniuszu pomyślałam, że śmignę na pocztę niedługo przed zamknięciem, może tam coś wiedzą. Nie wiedzieli... Ale sympatyczna babka z poczty poradziła mi "idź pani do placówki x, bo u nas listonosze zostawiają do odbioru awizowane przesyłki, ale na pani rejon, to wychodzą z placówki x, więc jeśli to przyszło dziś, to będzie u nich." Z językiem niemal na plecach dotarłam do placówki x, zdążyłam, jeszcze kwadrans do zamknięcia. Pytam kolejną sympatyczną kobietę o moją przesyłkę, pani sprawdza w komputerze-no nie ma, "ale pani zaczeka, ja zobaczę z tyłu, bo może jest, tylko jeszcze nie wprowadzona do systemu". Dzięki Ci uczynna pracownico poczty! Ale lipa, tam też nie ma... "A numer nadania pani ma? To bym pani chociaż powiedziała, gdzie teraz jest." No durna jestem jak but, nie zapytałam o numer! Ale nic straconego, rano zadzwonię do instytucji i zapytam. Zawiedziona wróciłam do domu.

Rano zadzwoniłam i zapytałam. I dowiedziałam się, że numer nadania mogę dostać najwcześniej za dwa dni :O Bo instytucja jest duża, i ma dużo różnych działów, i korespondencja z nimi wszystkimi jest obsługiwana przez taką ich wewnętrzną pocztę. I żeby wydobyć od nich ten numer, to pani może wysłać oficjalne zapytanie, a oni jej oficjalnie odpowiedzą. Za dwa dni conajmniej... Trudno, mówię, pytaj ich kobieto, najwyżej się nie przyda jeśli by przesyłka przyszła wcześniej. Po południu odbyłam kolejną wycieczkę do obu placówek poczty, ale i tego dnia wróciłam do domu zawiedziona. Już się powoli zaczynałam martwić o ten nieszczęsny zadatek, i zastanawiałam się, czy kolejnego dnia dzwonić do sklepów, czy poczekać z tym do piątku.

W czwartek odbyłam kolejną (niemal rytualną już) wyprawę na obie poczty. I bingo! Wreszcie jest, w placówce z której kolejnego ranka już zabrałby ją do mnie listonosz, czyli do sklepów i tak bym nie zdążyła, bo listonosz w moim bloku pojawia się zawsze mniej więcej o tej samej porze, czyli między 15 a 16, sklepy są rozrzucone w trzech różnych krańcach miasta, a ja mieszkam w samym centrum. Dodatkowo pani z poczty radośnie poinformowała mnie, iż moja przesyłka trafiła do nich niecałe pół godziny wcześniej, czyli gdybym poszła tam przed zrobieniem zakupów na kolację, a nie po, to bym jej tego dnia nie zobaczyła. Najprawdopodobniej straciłabym w ten sposób kilka stów zadatku, i kilka tygodni oczekiwania na kolejne egzemplarze >cosiów<, bo te "moje" najpewniej by się sprzedały, i musiałabym czekać na kolejną dostawę, albo wybrać coś innego, co wcale mi się nie uśmiechało. Ale dzięki niech będą wszelkim duchom opatrzności, bo rzutem na taśmę się udało, i choć straciłam niemal cały tydzień, w którym miałam rozpocząć intensywne użytkowanie nowych zabawek, to przynajmniej nie straciłam kasy, i w sumie został mi jeszcze weekend.

Daty na zaświadczeniach i data nadania się pokrywają, więc to nawet nie ich wina, że szły do mnie tydzień, ale prosiłam, do nagłej, jasnej, dajcie mi te papiery do ręki... I jeszcze bym zrozumiała, gdyby ten konkretny rodzaj papieru który mi wystawiały wychodził od nich hurtowo, i w nawale identycznych spraw gdzieś im umknęło, że ta upierdliwa baba przyjdzie sobie sama to odebrać, ale tego wcale nie ma tak dużo, o czym świadczy choćby to, że, już po mojej drugiej wizycie tam, byłam kojarzona kto ja zacz i czego tam od nich chcę, a wielokrotnie słyszałam, jak do znakomitej większości petentów zwracały się po imieniu, bo poprostu taka specyfika tego miejsca, i zakresu jego "usług", że osoby tam pracujące znają, a przynajmniej kojarzą prawie każdego petenta, bo wcale nas jakoś bardzo dużo nie ma. I tylko nerwów szkoda, tym bardziej, że dałoby się uniknąć tego całego cyrku i mojego biegania, gdyby się pani wysyłająca trochę bardziej skupiła, będąc w końcu w pracy...

Skomentuj (5) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: -7 (23)
zarchiwizowany

#46600

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Taki sobie absurdzik. Może ktoś z was miał podobną sytuację, i wie jak można to załatwić? Tak dla potomności, bo mi to już na szczęście nie potrzebne. Ale do rzeczy.

Mój mąż kupił motocykl. Pojeździł nim trochę, i po jakimś czasie stwierdził, że jest już gotowy na większą pojemność. Co ważne-nie przerejestrowywał go, i jeździł na starej rejestracji, i ze starym dowodem rejestracyjnym. Zamieścił ogłoszenie, sprzedał go pewnemu chłopaczkowi z naszego miasta, i zadowolony rozpoczął poszukiwania nowej maszyny. Po jakimś miesiącu od sprzedaży odezwał się do nas ojciec kupca i zgłosił pewien problem, do którego rozwiązania potrzebna była mu nasza pomoc.

Okazało się, że poprzedni właściciel, wypełniając umowy kupna-sprzedaży zamienił kolejność imion mojego ślubnego (czyli zamiast np. Adam Krzysztof, wpisał Krzysztof Adam), a mój mąż nie zwrócił na to uwagi, więc tak zostało na umowach. Z tego powodu, nowy właściciel nie mógł przerejestrować pojazdu na swoje nazwisko. Próbował w obu urzędach w naszym mieście, oboje wykonaliśmy w tej sprawie masę telefonów do różnorakich urzędów i instytucji, z prostym pytaniem-co ma zrobić, żeby ten motocykl zarejestrować.

Pierwsze co przyszło do głowy zarówno jemu, jak i nam, to zwyczajnie poprawić umowę. Niestety, nie można tego zrobić, bo poprzedni właściciel wyrejestrował motocykl, i w urzędzie w jego mieście jest kopia umowy bez poprawek. Gdyby po sprzedaży w ogóle nie pojawił się w urzędzie, to teraz nie było by problemu, bo była by tylko umowa przedstawiona przez nowego właściciela, którą moglibyśmy sobie poprawić, i nikt nie miałby z tym problemu, ale teraz problem jest, bo umowy nie mogą się przecież różnić. Urzędniczka z którą rozmawiałam powiedziała, że musimy znaleźć tamtego właściciela, i poprosić go, żeby poprawił umowę którą ma w domu, i zgłosił poprawkę w swoim urzędzie. Wtedy mój mąż mógłby zrobić to samo ze swoją umową, i wszystko byłoby cacy. Sęk w tym, że jesteśmy z Wrocławia, a motor kupowaliśmy w Gnieźnie, więc średnio uśmiechała nam się dwustu kilometrowa wycieczka, w dodatku w cudzym interesie, bo na dobrą sprawę, mogliśmy olać nowego właściciela, i powiedzieć, że to jego problem. Ale trochę poczuwaliśmy się do pomocy mu, bo gdyby mój mąż spróbował zarejestrować motocykl od razu po kupieniu, to teraz już nie było by tego problemu. Na moje pytanie co będzie, jeśli nie uda nam się skontaktować z poprzednim właścicielem, pani urzędniczka odrzekła "to wtedy będziemy się martwic i myśleć co dalej"... W między czasie dowiedzieliśmy się, z niemałą ulgą, że wcale nie musimy jechać do Gniezna, wystarczy tylko, ze obie strony poprawią swoje umowy w ten sam sposób. Próbowałam więc znaleźć poprzedniego właściciela przez internet, ale nic to nie dało.

Po pewnym czasie ojciec nowego właściciela podziękował nam za nasze starania i stwierdził, że jeśli nie uda mu się zarejestrować motoru, to syn będzie jeździł tak jak jest, a problem zrzucą na głowę kolejnemu właścicielowi. Niby nie fair, ale z drugiej strony-co zrobić? Nie utrzymywaliśmy dalej stałego kontaktu z nowymi właścicielami, jednak jakiś czas temu dostałam maila od ojca chłopaka, że poradzili sobie z tym problemem, trochę mniej legalną drogą, ale przynajmniej dokumenty mają teraz w porządku, i nie muszą się martwic kłopotami z policją, przy każdej kontroli.

W czasie rozmów z urzędnikami zadałam kilka pytań, które brzmiały mniej więcej tak: Co, jeśli nie uda nam się znaleźć poprzedniego właściciela? Co jeśli uda nam się go znaleźć, ale nie będzie chciał pomóc/nie będzie miał jak pomóc, bo np. przebywa za granicą? Co, jeśli poprzedni właściciel nie żyje? Co, jeśli nie posiada już swojej kopii umowy, bo np.uległa zniszczeniu? Na żadne z tych pytań nie uzyskałam konkretnej odpowiedzi, chociaż pytałam kilka różnych osób, a każda z nich teoretycznie powinna wiedzieć, jak działać w takich sytuacjach. Mam nadzieję, że trafiałam po prostu na strasznie nie ogarniętych urzędników, a nie, że jest to problem nie do rozwiązania...

Jedyny plus tej sytuacji, to to, że od tamtej pory każdą umowę kupna-sprzedaży przeglądam dziesięć razy, i to samo każę robić drugiej stronie, żeby uniknąć takich pomyłek, bo prawda jest taka, ze cała ta sytuacja nie miałaby miejsca, gdyby mój mąż od razu zwrócił na to uwagę. Mam jednak wrażenie, ze takie problemy powinno się rozwiązywać "trochę" łatwiej...


Z góry przepraszam, jeśli coś pokręciłam, ale ta sytuacja miała miejsce już jakiś czas temu, i mogłam o czymś zapomnieć.

urzędy? pomyłki?

Skomentuj (6) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 4 (66)
zarchiwizowany

#35922

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Opowiem wam jak straciłam pracę i zostałam przy tym złodziejką i ćpunką.

Pracowałam jako sprzątaczka w jednej z cukiernio-kawiarni w moim mieście. Praca nie zbyt ciężka, ekipa z grubsza sympatyczna, pieniądze w miarę przyzwoite. Pracowałam po ok. dwie godziny dziennie, przychodziłam przed otwarciem, ogarniałam dwie sale dla gości i kiedy już pojawiali się pierwsi klienci, ja zwykle kończyłam sprzątać zaplecze.
Niestety było jedno "ale" - nasza główna kierowniczka, nazwijmy ją Irena. Była to istota tak fałszywa, jak to tylko możliwe. Wspomnę jeszcze, że tę pracę "odziedziczyłam" po koleżance, która musiała zrezygnować, bo znalazła inną i nie pasowały jej godziny. Koleżanka ostrzegała mnie przed Ireną, jak się okazało, całkiem słusznie. Mówiła, że obrabia tyłki wszystkim po kolei i trzeba uważać co się przy niej mówi, bo drugiej takiej plotkary w życiu nie widziała, a i nie jest pewna czy nie byłaby zdolna do czegoś gorszego. Po pierwszym spotkaniu z kierowniczką stwierdziłam, że moja koleżanka trochę chyba przesadza, bo Irena wydawała się sympatyczna, pięknie się uśmiechała i ogólnie sprawiała wrażenie bardzo miłej osoby. Poza tym wyznaję zasadę, że do pracy chodzi się pracować, a nie szukać przyjaciół, więc nawet jeśli będzie mnie obgadywać, to mam to gdzieś.

W miesiącu w którym zaczęłam tam pracować, przyjęło się całkiem sporo nowych osób. Wiadomo jak to nowi- coś zepsują, coś zmarnują, czegoś zapomną schować, coś wsadzą nie tam gdzie trzeba, ogólnie stary trochę większe niż normalnie. Któregoś razu po przyjściu do pracy zastałam małą burzę- jedna z kierowniczek wyliczała Irenie co poprzedniego dnia nabroiły jej nowe podopieczne. Do strat zaliczały się między innymi kompletnie zniszczone trzy torty (po 150zł każdy), kilka kuwet roztopionych lodów, ogólny syf na zapleczu, zostawione w pracowniczej lodówce żarełko, które się zepsuło i zaczęło śmierdzieć, oraz kilka mniejszych przewinień. Irenka stwierdziła, że z nimi porozmawia i w zasadzie temat powinien być zamknięty.

No ale prezes straszna żyła, jak ona mu powie, że 450zł w plecy na samych ciastach i to jednego dnia? Przecież nie może mu tego powiedzieć. Więc wymyśliła sobie wspaniały plan - powie, że ktoś ukradł! Genialne, nie? Dziewczynom i tak potrąciła z pensji, no ale trzeba znaleźć złodzieja, żeby historyjka była wiarygodna. Więc padło na mnie - sprzątaczkę łatwo przecież zastąpić, nie trzeba marnować czasu na szkolenie, no i robi na czarno, więc nie będzie żadnych problemów z umowami itp.. Ale trzeba mieć jakieś dowody. Więc genialna Irenka wpadła na świetny pomysł. Z rana zawsze była sama, ja przychodziłam jako druga, a pierwsza z kelnerek pojawiała się jakieś pół godziny przed moim wyjściem. Irenka zrobiła karteczkę, przed moim przyjściem wszystko liczyła i wpisywała na karteczkę. Oczywiście o kilka sztuk, czy parę deko więcej. Liczyła takie rzeczy jak jakieś batoniki, ciastka, pączki, ważyła ciasta, torty, ciasteczka na wagę, itd., a po moim wyjściu robiła to jeszcze raz, tym razem z którąś z pracownic. Oczywiście moja wina była bezsporna i wręcz namacalna, ale trzeba było mnie "złapać na gorącym uczynku".

Na początku pracy przebierałam się normalnie, w szatni dla pracowników, jednak po jakimś czasie stwierdziłam, że to bez sensu, bo szatnia znajdowała się na poziomie zero, a ja zawsze znosiłam rower na poziom -1, szłam na górę się przebierać, po czym wracałam na dół po odkurzacz. Wyeliminowałam więc bieganinę po schodach i zaczęłam przebierać się w kąciku w którym stawiałam rower. I kiedy ja kończyłam sprzątać zaplecze na poziomie zero, Irenka dzielnie grzebała w moich rzeczach w poszukiwaniu czegoś co pozwoliłoby jej mnie zwolnić. I niestety w końcu znalazła. Nieświadoma niczego, wzięłam do pracy batonika- nie pierwszy raz, ale tym razem, na swoje nieszczęście, takiego który był dostępny w mojej kawiarni.

Ach, zapomniałam jeszcze o pewnej rzeczy- ponieważ pracowałam bez umowy, a już zdarzyło mi się nie dostać kasy za taką pracę, to byłam umówiona na rozliczanie się w każdy piątek (weekendy miałam wolne). Jednak w mój ostatni w tym miejscu piątek, po skończonej pracy jak zwykle szukam Ireny żeby się rozliczyć. Ale dziewczyny mówią, że Ireny nie ma i dziś już nie wróci (często wychodziła w trakcie pracy, a to po jakieś owoce, a to po świeżą prasę, itp.). Więc dzwonię do niej wracając do domu i mówię, że zapomniała mi dać kasę. Dowiedziałam się wtedy, że ma odgórny zakaz wypłacania tygodniówek i muszę czekać na normalną wypłatę, raz w miesiącu. Średnio mi się to spodobało, no ale co było robić... Postanowiłam, że w poniedziałek z nią porozmawiam i poproszę o podpisanie mi chociaż jakiegoś oświadczenia, na mój własny użytek, że tu pracuję i dostaję tyle a tyle, żeby mnie nie wystrzelili w powietrze.

W poniedziałek poszłam do pracy jak zwykle, tylko z tym nieszczęsnym batonikiem w plecaku... Po skończonej robocie jak zwykle zeszłam na dół się przebrać. Irenka poszła za mną i poprosiła o okazanie zawartości mojego plecaczka (który chwilę wcześniej przegrzebała...) Zdziwiłam się niepomiernie i spytałam z jakiej okazji mnie pierdyknął taki zaszczyt, że sama pani kierowniczka chce oglądać moje klamotki. Irenka uśmiechnęła się zjadliwie i odrzekła, że już od dawna podejrzewała mnie o okradanie kawiarni, i że dzisiaj widziała jak otwierają się drzwi od szafy ze słodyczami, a ja po chwili zbiegam do swojego grajdołka. Zdziwiłam się jeszcze bardziej, ale sumienie miałam czyste, a w dodatku nie wiedziałam, że mają tam te nieszczęsne batoniki, bo takie rzeczy nie były nigdzie wyłożone, poza tym krótko tam pracowałam i nie widziałam jeszcze większości rzeczy które tam serwowali, bo jak już wspominałam, wychodziłam zanim dziewczyny wszystko powykładały. Otworzyłam więc ten plecak i wyjęłam z niego te kilka pierdół które w nim miałam, między innymi tego cholernego batonika. Irenka z triumfem na twarzy chwyciła moja przekąskę i zakrzyknęła "Wiedziałam! Wiedziałam, że to ty kradniesz. Zabieraj swoje rzeczy i wyjdź!" Zaczęłam oczywiście protestować i próbowałam się bronic, ale na nic się zdały moje krzyki. A darłyśmy się po chwili obie tak, że aż goście zaczęli zerkać na zaplecze. Koniec końców straciłam batonika, masę nerwów, pracę i poniekąd dobre imię, przynajmniej wśród pracowników knajpy, i oczywiście nie dostałam swoich pieniędzy za ostatni tydzień pracy, bo rzekomo mają pokryć poczynione przeze mnie straty. Wyszłam stamtąd tak zdenerwowana, że aż mnie telepało i jeszcze dobre kilkaset metrów musiałam prowadzić rower, bo nie byłam w stanie na niego wsiąść.

Powiecie dobra - jest złodziejka, ale gdzie ta ćpunka? Otóż moja droga kierowniczka nie poprzestała na zniszczeniu mi opinii wśród współpracowników, zadzwoniła również do koleżanki która mi tę pracę załatwiła, jak się później dowiedziałam, ten pomysł podsunęła jej któraś z dziewczyn tuż po moim wyjściu i, jak przypuszczam, postanowiła go zrealizować dla utrzymania wiarygodności. Ale kiedy koleżanka powiedziała, że jej nie wierzy i zaczęła mnie bronic, Irenka postanowiła walnąć z grubej rury. Kazała jej sprawdzić wygląd moich rąk, rzekomo noszących ślady ukłuć igłą ( w rzeczywistości trochę podrapanych po zbieraniu owoców na działce), powiedziała, że masę czasu spędzałam w toalecie i na pewno wtedy ćpałam ( w rzeczywistości raz spędziłam w toalecie ponad 20 minut, bo miałam straszliwe zatrucie pokarmowe i nikogo, kto mógłby za mnie pójść do pracy), podobno "dziwnie" się zachowywałam i byłam wiecznie senna i dziwnie zmęczona ( niesamowite, że osoba która pracuje na trzy etaty, wstaje o 5 rano i dodatkowo rozchorowało jej się akurat dziecko bywa zmęczona w pracy), a na dodatek, jako koronny argument powiedziała, że po jednej z moich dłuższych wizyt w toalecie na ścianach była krew. A i owszem, była, sama ją sprzątałam, a potem osobiście opieprzyłam nierozgarnięte dziewczę, które ubabrało krwią całą toaletę i zostawiło zużyty tampon na podłodze. Ach, i jeszcze podobno dziewczyny znalazły w śmietniku opakowanie po strzykawce i igle. Nie chce mi się w to wierzyć, ale jeśli to prawda, to może naprawdę maja tam jakiegoś narkomana? Nie wiem i nie chcę wiedzieć. Wiem natomiast, że jak tylko wyczaję, że zatrudnili nową sprzątaczkę, to naślę im na łeb inspekcję pracy, bo na bank nie dadzą jej umowy, tak jak i dziewczynom które wcześniej tam sprzątały. I może jeszcze sanepid, bo nie dość, że niektóre ciasta potrafią tam leżeć grubo ponad tydzień, to w dodatku w pomieszczeniu w którym są przechowywane znajduje się całkiem spore gniazdo mrówek, z którym nikt nic nie robi, mimo, że kilkakrotnie zwracałam na to uwagę.

Uff... Trochę długo wyszło, ale musiałam to z siebie wyrzucić. Dziękuję za uwagę :)

gastronomia

Skomentuj (5) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 263 (297)
zarchiwizowany

#22920

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Dawno, dawno temu (dokładniej do 1998r.) mieszkaliśmy na czwartym pietrze pewnego bloku w centrum Wrocławia. Na każdym piętrze były 3 mieszkania, my zajmowaliśmy to w środku, po prawej stronie mieszkało bardzo miłe, starsze małżeństwo, a po lewej bohaterka mojej opowieści. Nasza kochana sąsiadka była starszą panią, z poważnymi problemami psychicznymi. Pani B. mieszkała sama, bo jej jedyny syn zwiał jak tylko wyczuł okazję, jeszcze zanim moja mama zamieszkała w tym bloku. Pani B. przez większość czasu była miłą, acz trochę dziwną sąsiadką-jej "dziwność" objawiała się np. tym, że pewnego razu przyniosła mojej mamie żywego gołębia, złapanego na parapecie, ze słowami:

-Pani Ewuniu, przyniosłam pani gołąbka, zrobi pani dzieciom rosołek, bo to takie zdrowe mięsko.

Mama ślicznie podziękowała i wypuściła gołębia przez okno.

Pani B. była osobą chorą psychicznie, wszyscy mieszkańcy bloku mieli tego świadomość, ale dopóki jej syn mieszkał we Wrocławiu, regularnie prowadzał ją do lekarza i pilnował żeby brała leki. Wtedy wszystko było w miarę w porządku. Problemy zaczęły się kiedy syn przeprowadził się na drugi koniec Polski, a pani B. chodziła do lekarza coraz rzadziej, leki brała nieregularnie, a na początku 1994r. całkowicie zrezygnowała z leczenia. I wtedy zaczęły się dziać takie rzeczy, że do dziś nie wiem jakim cudem moja rodzina wyszła z tego cało.

Pani B., z nieznanych mi przyczyn, zaczęła oskarżać mojego tatę o tak dziwne rzeczy, że teraz już tylko można się z tego śmiać, ale wtedy bynajmniej nie było to ani trochę zabawne. Najpierw zaczęła rozpowiadać wśród sąsiadów, że mój ojciec przychodzi do niej w nocy i kradnie jej różne rzeczy, typu szklanki, cukier, garnki itp.. Później zaczęła przyklejać nam na drzwi kartki. O najróżniejszych treściach, co najmniej jedną dziennie. Na kartkach z początku pojawiały się żądania zwrotu różnych rzeczy, które rzekomo mój tato jej podprowadził. Później groźby i wyzwiska, a potem jeszcze dopiski co i w jakich okolicznościach mój tatuś "nabroił". Oskarżała go np. o to, że w nocy wchodzi do jej mieszkania przez dziurkę od klucza(!) i:
-tnie jej koszule nocne,
-plącze jej we śnie włosy,
-przesypuje różne rzeczy w kuchni(np. sól do cukierniczki, mąkę do herbaty, itp.)
-nosi jej sztuczną szczękę
-ubiera się w jej sukienki (:D)
-założył jej kłódkę na lodówkę i ona teraz przez niego umrze z głodu
-sika jej do wanny
i robi całą masę innych równie idiotycznych rzeczy.

Kilka razy wzywaliśmy policję, bo na kartkach pojawiały się różne groźby pod adresem mojego taty, poza tym nasza droga sąsiadka używała do tych kartek takiego kleju, że kilka razy malowaliśmy drzwi, bo żeby się tego cholerstwa pozbyć trzeba było używać opalarki. Niestety policja niewiele mogła zrobić, bo pani B. nigdy nie otwierała im drzwi, a jeśli jakimś cudem dorwali ją gdzieś na klatce schodowej, to kończyło się na tym, że osobie chorej psychicznie nie mogą nic zrobić. Doszło do tego, że pan dzielnicowy był u nas na tyle częstym gościem, że moja mama wyswatała go ze swoją koleżanką :)

Ale pani B. nie poprzestała na niszczeniu i debilnych oskarżeniach. Niejednokrotnie sterczała pod naszymi drzwiami i słuchała co dzieje się w środku. Ja i mój starzy brat nie wychodziliśmy nigdy sami z domu, bo mama się o nas bała, jak się okazało całkiem słusznie. B. kilka razy atakowała mojego tatę na klatce z różnymi narzędziami, typu tłuczek do mięsa, nóż kuchenny, jakiś kij, itp. Na szczęście mój tato jest dużym chłopem, a B. była tylko lekko otyłą staruszką, bo mogło się to źle skończyć. Ale policja nic nie zrobi, bo B. jest psychiczna, poza tym nie ma świadków,a ona wszystkiemu zaprzecza. Do psychiatryka jej nie mogą wziąć wbrew jej woli. I tak się z nią męczyliśmy prawie trzy lata, aż sama sobie załatwiła przepustkę do szpitala, totalnie przeginając pałkę.

Mój tato jest kierowcą-pewnego razu pani B. usłyszała, że następnego dnia tato jedzie w trasę i będzie wychodził z domu w środku nocy. Nie zgadniecie co zrobiła-zaczaiła się na niego na półpiętrze z... siekierą! Mój tato tylko cudem nie został nią trafiony, bo B. zrobiła za duży zamach i spadła ze schodów. Sąsiedzi zwabieni hałasem powychodzili ze swoich mieszkań, a B. zaczęła się wydzierać i zdradziła wszystkim, że ona by go zabiła, wsadziła do jego ciężarówki stojącej pod blokiem i zepchnęła gdzieś do rowu, że niby miał wypadek. Tym razem już byli świadkowie, policja przyjechała bardzo szybko i zabrała B. trzymaną przez czterech(!) sąsiadów.

A syn pani B. kiedy tylko dowiedział się co się stało przyjechał do Wrocławia, odnowił mieszkanie i wynajął dwóm sympatycznym studentkom. Do matki nie zajrzał nawet na minutę i od starych sąsiadów wiem że w mieście pojawia się tylko kiedy zmieniają się lokatorzy w jego mieszkaniu. W sumie nawet za bardzo mu się nie dziwię. My wyprowadziliśmy się stamtąd około roku po tym wydarzeniu, a nowi sąsiedzi, mimo, że zupełnie zdrowi, też nadają się do opisania na tej stronie, choć tym razem przynajmniej nikt nikogo nie próbował zabić.

ech...sąsiadka

Skomentuj (14) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 159 (173)
zarchiwizowany

#22298

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Trochę długo będzie, za co przepraszam, ale myślę, że nie będziecie żałować :) Dziecięciem będąc uczęszczałam do zerówki. Jak to w zerówce jest chyba każdy wie. Ale nie każdy miał przyjemność (wątpliwą) rozwijać się tam pod czujnym i troskliwym okiem mojej opiekunki. Nazwijmy ją panią Jadzią.
Pani Jadzia była kobietą około pięćdziesiątki, lekko otyłą, z farbowanym na czarno, bujnym włosem i delikatnym wąsikiem.
Pani Jadzia nie wyróżniała się niczym szczególnym, nie licząc tego, że w przeciwieństwie do reszty kadry nauczycielskiej z mojej pierwszej podstawówki, którą stanowili wspaniali nauczyciele, z prawdziwym zapałem i poczuciem misji wobec młodych podopiecznych, ona zachowywała się, jakby w szkole uczyła za karę, i w związku z tym była zwykle bardzo obrażona na grupę szkrabów pod jej opieką.

Po tym opisie możemy przystąpić do właściwej części mojej opowieści. Pewnego dnia, niedługo po rozpoczęciu roku szkolnego, siedziałam w swojej ławce bardzo osowiała i ogólnie czułam się jak trup. Wyglądałam na tyle źle, że kiedy na przerwie zobaczyła mnie pani woźna, nasza sąsiadka z bramy obok, zawołała swojego syna, który akurat kończył lekcje i kazała natychmiast iść do mojego domu i przyprowadzić do szkoły moją mamę, żeby mnie zabrała ze szkoły. Miałam wtedy wysoka gorączkę (40st.) i gdybym jeszcze trochę posiedziała w szkole, zamiast jechać z mamą do lekarza, to mogłoby się to źle skończyć.

Gdzie piekielność pani Jadzi? Otóż pani Jadzia kiedy zobaczyła, że niedostatecznie się skupiam na zadanym ćwiczeniu i w dodatku chwieje mi się głowa, nawrzeszczała na mnie, że mam uważać na lekcji, i że w szkole się nie śpi. Opieprzyła mnie z góry na dół i posadziła w kącie. Nie spytała mnie nawet czy źle się czuję, ani nie sprawdziła czy nie mam przypadkiem gorączki, mimo, że podobno miałam wypieki jak po maratonie, a na uszach mogłabym smażyć jajka. Nie, pani Jadzia założyła, że skoro nie uważam na zajęciach, to pewnie jestem leniem i należy mi się kara.

Moja mama oczywiście opisała tę sytuacje pani dyrektor, która powiedziała, że to pierwsza skarga na panią Jadzię i w związku z tym zostanie pouczona, a jeśli taka sytuacja się powtórzy, to zostaną wyciągnięte wobec niej konsekwencje. Na razie nie ma co panikować, tym bardziej że pani Jadzia się przekwalifikowała i ten rok jest jej pierwszym w karierze nauczycielskiej. No musi się kobieta wdrożyć (spoko, tylko czemu kosztem dzieci...)

Jakiś czas później, kiedy światem zawładnęła zima, a z nią pojawiły się wszechobecne zaspy i zamarznięte kałuże, służące dzieciakom za mini lodowiska, pani Jadzia zabrała nas, jak co dzień, na godzinę zajęć na świeżym powietrzu. Wzięliśmy ze sobą reklamówkę z różnymi sprzętami, typu skakanki, piłki, itp. i poszliśmy dokazywać na boisku szkolnym. No ale na co nam te wszystkie zabawki, skoro wokół boiska była bieżnia, o tej porze roku na prawie całej długości porządnie oblodzona, a więc robiąca za hiper-ślizgawkę. Wszystkie dzieciaki ustawiły się w kolejce i tak się ślizgaliśmy. Wiadomo jak to na ślizgawce, co jakiś czas ktoś się przewrócił, wstał, otrzepał i stawał na końcu kolejki, większych obrażeń nie odnotowano. Do czasu. Kiedy sunęłam ślizgawką po raz kolejny, mniej więcej w połowie się przewróciłam. Nic nadzwyczajnego, ale upadłam tak niefortunnie, że uderzyłam w lód tyłem głowy. Momentalnie zrobiło mi się ciemno przed oczami, dostałam straszliwych zawrotów głowy i w chwilę po upadku poczułam okropne mdłości. Większość z was już zapewne się domyśliła-wskutek upadku doznałam wstrząśnienia mózgu. Ale pani Jadzia, mimo tego, że z płaczem opisywałam jej swoje dolegliwości, zignorowała mnie i "żebym już nie płakała" kazała mi pilnować torby z zabawkami. Wstać z lodu oczywiście pomogli mi koledzy z klasy, bo przecież pani Jadzia nie jest tu od opieki nad dziećmi, nie?

Na szczęście mój starszy brat, jako czarna owca naszej rodziny, akurat w tym czasie urządził sobie wagary i jeszcze nie zdążył wyjść ze szkoły, dzięki czemu widział całe zajście z okna na piętrze. Ponieważ znał mnie dobrze, wiedział, że normalnie nie płakałabym z powodu zwykłego upadku dłużej niż minutę, może dwie, i kiedy po dłuższej chwili nadal nie mogłam się uspokoić, i zamiast wrócić do zabawy, siedziałam na murku i trzymałam się to za głowę, to za brzuch(do dziś pamiętam jak okropnie się wtedy czułam), zszedł najpierw do mnie na boisko i próbował namówić panią Jadzię żeby puściła mnie z nim do pielęgniarki. Pani Jadzia oczywiście się nie zgodziła i jeszcze nawrzeszczała na mojego brata, że ona się wcale nie dziwi, że ja tak beczę, skoro po byle upadku już mnie chce do lekarza prowadzić, i że przy takim podejściu to ja wyrosnę na dupę wołową, co nic nie potrafi sama zrobić, itp.,itd. Normalny trzynastolatek pewnie by po czymś takim sobie odpuścił i zawinął się, zanim sympatyczna nauczycielka zainteresuje się co tu robi w czasie lekcji. Ale nie mój braciszek:) On powiedział mi, żebym się nie martwiła, a pani Jadzi rzucił "Moi rodzice tego pani nie popuszczą!", po czym pobiegł do domu po moją mamę.

Dla mnie skończyło się na tym, że chwil po upadku w zasadzie nie pamiętam, za to pamiętam całe popołudnie i wieczór, kiedy przytulałam się do muszli. Przeleżałam trochę czasu w łóżku i od tamtej pory nie poszłam do zerówki już ani razu.

Moi rodzice oczywiście poszli do dyrektorki, a ta stwierdziła, że w tej chwili nie znajdzie nigdzie zastępstwa za panią Jadzię, więc zostanie ona w naszej szkole do końca roku szkolnego, a od września będzie inna opiekunka klas "zero". I może by słowa dotrzymała, ale niestety na panią Jadzię wpływały coraz to nowe skargi.Kariera pani Jadzi w naszej szkole zakończyła się z hukiem zwolnieniem dyscyplinarnym, jeszcze przed końcem pierwszego semestru, po tym jak dziecku z alergią z jakiegoś powodu kazała zjeść kanapkę z masłem orzechowym, czym o mało go nie zabiła.

Na szczęście jakimś cudem wszyscy podopieczni pani Jadzi żyją do dziś i ze zgrozą wspominają pierwsze pół roku swego szkolnego życia :)

szkoła podstawowa

Skomentuj (6) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 187 (215)

1