Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

anulla89

Zamieszcza historie od: 4 marca 2011 - 3:58
Ostatnio: 21 lipca 2020 - 7:53
O sobie:

Skoro już tu zajrzałeś, to Ci powiem co nieco... Urodziłam się w 89' w najpiękniejszym polskim mieście (czyli oczywiście we Wrocławiu). Mam wspaniałego, gburowatego męża, i dwie wiecznie uśmiechnięte córki (roczniki 2008 i 2018). Poza tym jestem fanką kotów, mam jednego biało czarnego, przygarniętego wprost z chodnika pod blokiem, lenia o niesamowicie miękkim futerku, i drugiego, szroburego rozrabiakę, uzyskanego w identyczny sposób :) Tyle chyba Ci wystarczy? Miłego dnia życzę:)

  • Historii na głównej: 12 z 19
  • Punktów za historie: 2470
  • Komentarzy: 403
  • Punktów za komentarze: 1568
 

#86057

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Wyobraźcie sobie taką sytuację: policja otrzymuje zgłoszenie, że właśnie w tej chwili, na jednym z miejskich podwórek, pewien mężczyzna, znany już zresztą policji, między innymi z powodu posiadania narkotyków, siedzi sobie na schodkach, i waży, dzieli i rozkłada do woreczków conajmniej 50g marihuany, przeznaczonej na sprzedaż. Osoba zgłaszająca świetnie zna handlarza, więc policja otrzymuje jego pełne dane, włącznie z imionami rodziców, datą urodzenia, czy numerem telefonu. Osoba podaje pełny, aktualny rysopis, zawierający m.in. informację, że gość ma gips na ręce, podaje też rodzaj i kolor jego ubioru. Dodatkowo mężczyzna wypił już tego dnia kilka piw, więc jest nie do końca trzeźwy, co raczej utrudniłoby mu ewentualną ucieczkę. Poza tym swoją "pracę" z pakowaniem rozpoczął niedawno, więc spędzi w tym miejscu jeszcze trochę czasu. Osoba dzwoniąca podaje swoje dane, nr telefonu, i mówi, że jeśli będzie trzeba, to ona będzie zeznawać, a zna gościa całe swoje życie, więc dla policji byłaby świetnym źródłem informacji.

A zatem mamy handlarza narkotyków, z całym niezbędnym do tego procederu sprzętem, wystawionego jak na widelcu, wystarczy tam podjechać i go zgarnąć.

I co się dzieje w takiej sytuacji? Otóż policja owszem, podjeżdża na miejsce, owszem, "przeszukuje" delikwenta, który ze względu na porę roku (lato), ma na sobie tylko luźne szorty, koszulkę, sandały i bokserki. I nie znajduje przy nim nic! Absolutnie nic! A trzeba wam wiedzieć, że 50g marihuany zajmuje przestrzeń wielkości mniej więcej takiej jak conajmniej dwie puszki piwa, i baardzo intensywnie pachnie. Nie znaleźli nic bynajmniej nie dlatego, że nic przy sobie nie miał. Kolega będący z nim w tamtym momencie, opowiedział osobie zgłaszającej, przebieg całego zdarzenia, i okazało się, że facet na widok radiowozu wjeżdżającego w podwórze, upchnął plastikowy worek z uszami, w którym miał towar, w majtkach, a wagę, woreczki, i całą resztę przykrył wycieraczką. Funkcjonariusze podeszli, wylegitymowali obu panów, pobieżnie nawet ich "obklepali", po czym wsiedli do auta, i odjechali...

Do dziś się zastanawiam jakim cudem tego nie znaleźli...

Opisana sytuacja dotyczy mojego "drogiego" brata, na którego ja osobiście po chamsku doniosłam (co było wynikiem pewnej nieciekawej sytuacji, którą pewnie niebawem opiszę), więc w razie jakichś pytań służę, ale od razu zaznaczam, że wydarzyło się to ponad 10 lat temu, i mogę nie pamiętać dokładnie niektórych szczegółów, zwłaszcza, że to był mocno stresujący dla mnie dzień.

Skomentuj (20) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 125 (143)

#86058

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Wena mnie dziś dopadła, postanowiłam więc podzielić się z Wami swoją przygodą z długiem w banku.

Otóż moja śp. Teściowa wzięła w banku kredyt konsolidacyjny, z dodatkową gotówką. Całość opiewała na jakieś trzydzieści kilka tysięcy, do spłaty miało być ciut ponad 50 tysięcy zł, na okres pięciu lat. Niestety po spłaceniu niecałej połowy kredytu teściowa zmarła. Młoda w sumie kobieta, ale dorwał ją nowotwór. Żeby nie było, o chorobie dowiedziała się już dobrą chwilę po zaciągnięciu kredytu, a kredyt był ubezpieczony na wypadek śmierci. Po odejściu teściowej, ogarnięciu wszystkiego co należy ogarnąć po śmierci członka najbliższej rodziny, postanowiliśmy, że zarówno teść jak i mój mąż odrzucą spadek po mamie, bo tak było zwyczajnie najrozsądniej.

Pominę tu dokładne opisy pretensji rodziny, która została przez nas poinformowana, że tak się stanie, i poinstruowana co powinni zrobić, żeby nie przeszły na nich długi mojej teściowej. Na odrzucenie spadku ustawodawca daje pół roku od momentu uzyskania informacji o istnieniu spadku. Teść odrzucił spadek od razu, a mąż czekał do ostatniego dnia tego terminu, żeby przypadkiem nikt nie miał pretensji, że pozbył się problemu, i zrzucił go innym na głowę. Dodatkowo, ponieważ małoletnie dzieci dziedziczą spadek z dobrodziejstwem inwentarza, tzn. długi tylko do wysokości masy spadkowej (co w uproszczeniu oznacza, że dziecka nie można ścigać za długi zmarłej rodziny), postanowiliśmy nie odrzucać spadku za naszą córkę, żeby łańcuszek skończył się na niej. Mimo to radziliśmy rodzinie żeby odrzucili spadek, bo nigdy nie wiadomo na co wpadnie firma windykacyjna, a po co im problemy. Oj, nasłuchaliśmy się co niemiara. Jedna ciotka była wręcz oburzona, że musi zapłacić sama u notariusza za odrzucenie spadku (bagatelne 80zł), a jedna z kuzynek męża zupełnie olała sprawę, po czym przybiegła do nas z pretensjami kiedy napisał do niej bank. Miała farta jak nie wiem, ponieważ pismo z sądu, które miało ją informować o odrzuceniu spadku przez mojego męża, zawierało kluczowy błąd, bo informowało o przyjęciu tegoż spadku, dzięki czemu jej pół roku na odrzucenie biegło od dnia w którym dostała poprawne pismo. Oczywiście musiała się przez to trochę wysilić, i była strasznie oburzona. W dodatku obraziła się na mnie śmiertelnie, bo w czasie rozmowy podczas której w zasadzie podałam jej rozwiązanie problemu, stwierdziła, że to nie wypada tak odrzucać spadku po rodzicu, i że ona po swoim ojcu spłacała długi, na co odrzekłam, że owszem, ale tylko dlatego, że nie wiedziała, że nie musi...

Wracając do tematu: jeszcze zanim teść odrzucił spadek, wybraliśmy się we trójkę do banku, aby poinformować o śmierci kredytobiorcy. Całkiem miły facet wziął od nas dokumenty, i zapewnił, że jak najbardziej kredytu nikt spłacać nie musi, bo był ubezpieczony, mamy się nie martwić, i czekać na oficjalne pismo o uznaniu ubezpieczenia. Pięknie, nie? Tyle, że bank w ciągu kolejnego miesiąca połączył się z innym bankiem ( a raczej został przez niego przejęty), i się zaczęło. Nie tylko nikt nie słuchał, że przecież kredyt był ubezpieczony, nikogo też nie obchodziło, że spadek został odrzucony. Bank wysyłał do teścia, a potem do męża, na przemian wezwania do zapłaty, żądania dostarczenia różnych dokumentów (między innymi dokumentacji medycznej mamy, żeby stwierdzić czy nie wyłudziła od nich kredytu, wiedząc, że nie będzie w stanie go spłacić-swoją drogą okropnie było czytać takie przypuszczenia na temat osoby, która nigdy w życiu nikogo nie oszukała, i która wolała np. nie kupić mięsa na obiad, niż mieć zaległy rachunek, czy ratę), i stertę innej papierologii, którą można streścić słowami "oszusty jedne, oddawajcie nasze pieniądze, bo pójdziemy do sądu". Ale jakoś do sądu nie poszli. Teść dostarczył im wszelką możliwą papierologię w tej sprawie, i dodał do niej napisaną przez siebie epistołę, z opisem i wyjaśnieniem sprawy. Przez jakiś czas był spokój, myśleliśmy, że może do nich dotarło, i odpuścili.

Ale nie, jakiś czas temu napisała do nas firma windykacyjna. A właściwie nie do nas, tylko do naszej córki. Najpierw wysłali wezwanie do zapłaty, oczywiście chcieli te 50 tysięcy, a nie niespłacone raty, bo windykacje wszelkiej maści mają taki zwyczaj, że nie obchodzi ich ile realnie wisisz komuś kasy, tylko ile w ogóle jej wziąłeś. Zadzwoniłam, i próbowałam wyjaśnić kobiecie, że ubezpieczenie, że dziecko, że nie mogą żądać od małoletniej spłaty długu. Pani mi na to, że mogą, bo oni nie mają spisu inwentarza, i na pewno masa spadkowa przewyższyła wartość długu, i oni się nie dadzą oszukać. Radośnie poinformowałam panią, że może oni nie mają, ale ja i owszem, bo zrobiliśmy go zaraz po śmierci teściowej, właśnie na taką okoliczność, i ja im chętnie prześlę, tylko niech mi pani poda adres. Pani się rozłączyła...

Po kilku miesiącach córka otrzymała groźnie brzmiące, i podpisane przez jakąś kancelarię "ostateczne, przed-sądowe wezwanie do zapłaty". Zadzwoniłam do tej kancelarii, wyłuszczyłam sprawę ponownie, na co już milsza pani stwierdziła, że tych rewelacji to oni od wierzyciela nie słyszeli, i żebym przesłała im ten spis inwentarza. Znów był spokój na kilka miesięcy.

Ale po jakimś czasie dostałam od listonosza straszliwie grubą kopertę, adresowaną do córki, w której znajdował się pozew sądowy, wysmażony już przez inną kancelarię. Na takie dictum napisałam sprzeciw, w którym opisałam całą sprawę, powołując się między innymi na pogwałcenie zasad współżycia społecznego, poprzez próby wyłudzenia nienależnych im pieniędzy, od małoletniej chronionej prawnie przed takimi sytuacjami, zahaczyłam także temat ubezpieczenia widmo, a w dodatku po dokładniejszej analizie dokumentów zauważyłam, że dług przedawnił się, i to jeszcze na długo przed wniesieniem pozwu, a nawet przed pierwszym wezwaniem do zapłaty, co oczywiście także dodałam w swoim sprzeciwie. Podeszłam do prawnika, żeby zobaczył, czy w moim pisemku wszystko jest jak należy, i posłałam je w świat. Pani mecenas zapewniła, że to co tam jest w zupełności wystarczy, ale gdyby jednak jakimś cudem sąd uznał pozew, to mam do niej przyjść, bo ona się chętnie przyjrzy bliżej kwestii tego ubezpieczenia. Na rozprawie sędzia uznał mój sprzeciw, pozew został odrzucony, i jak na razie jest spokój. Mam tylko nadzieję, że tak już pozostanie.

Przykre jest to, że niby poważna firma próbowała wyłudzić grubą kasę od dziecka, licząc na to, że opiekunowie się wystraszą i nie będą znali swoich praw. Choćby fakt, że jeśli pozew został wniesiony na formalnym druku, to sprzeciw także musi wpłynąć w takiej formie, bo inaczej zostanie odrzucony, jest czymś o czym nie ma pojęcia 90% zwykłych ludzi z którymi rozmawiałam o tej sprawie. Ja też nie jestem prawnikiem, ale umiem korzystać z porad prawnych, dzięki czemu jakoś sobie poradziłam w tej sytuacji, niestety większość osób którym mówiłam, że dostaliśmy taki pozew, kiwało głową ze zrozumieniem, i mówiło "no to teraz musicie im zapłacić", a kiedy mówiłam, że bynajmniej, nie musimy, robili wielkie oczy, i pytali "ale jak to?"... I właśnie na takiej niewiedzy bardzo często żerują takie firmy. Nie neguję tutaj istnienia opornych dłużników, ale kiedy widać ewidentnie, że człowiek jest w prawie, a mimo to i tak liczą na naciągnięcie "frajera", to szlag mnie jasny trafia, i krew wartka zalewa po same uszy!

Skomentuj (49) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 231 (251)
zarchiwizowany

#86028

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Zaszczyt i szczęście mnie wielkie spotkało, po wielu trudach, milionach wydanych monet i masie czasu, pewna państwowa instytucja pozwoliła mi posiadać >coś< (co konkretnie, nie ma najmniejszego znaczenia dla historii, więc pozwolę sobie zachować odrobinę tajemniczości, choć sam fakt, że ktoś musi mi "pozwolić" na to, żebym za własne pieniądze sobie coś kupiła, i w wolnym czasie używała, już jest moim zdaniem wystarczająco piekielny, jednakże nie o tym historia, więc zmilczę).

Ale nie ma tak pięknie-owszem, posiadać mogę, ale żeby sobie kupić wymarzone >cosie< potrzebuję jeszcze zaświadczeń uprawniających do zakupu. Mogłam oczywiście złożyć wniosek o zaświadczenia razem z wnioskiem o wydanie decyzji, ale nie miałam pewności czy decyzja będzie pozytywna, a zaświadczenia też kosztują, więc wolałam poczekać.
Ogólnie wydział tej instytucji w moim mieście jest dość przyjaznym miejscem dla petentów, wyróżnia się pozytywnie na tle kraju, ale nawet w tak sielankowej scenerii musi się trafić jakiś niemiły incydent, i stąd ta historia.

Jeśli chodzi o składanie wniosku o wydanie decyzji, i samo wydanie tejże, doświadczyłam samych pozytywnych zaskoczeń. Nie tylko urzędniczki były miłe, a nawet pomocne, ale w dodatku wyrobiły się z wydaniem decyzji szybciej niż musiały, co zaoszczędziło mi pewnych trudności, i związanej z nimi straty czasu. Na wydanie decyzji ustawodawca przewidział 30 dni, a one wydały ją w 26, w dodatku w grudniu, kiedy dni pracujących jest zdecydowanie mniej, a spraw do zamknięcia przed końcem roku zdecydowanie więcej, więc jestem wdzięczna. Ale z początkiem nowego roku jakby straciły impet, bo już z zaświadczeniami nie było tak różowo. Na ich wydanie instytucja ma tydzień. Poszłam złożyć wniosek we wtorek, miła pani sama zapytała, czy mają wysyłać pocztą, czy odbieram osobiście. Mam bliziutko, poza tym tak byłoby szybciej, więc oczywiście chciałam je odebrać sama, o czym, poza odpowiedzią na zadane pytanie, wspomniałam jeszcze dwa razy, a pani sobie to gdzieś zanotowała. Kazała mi przyjść w kolejny wtorek, bo wtedy już na pewno będą gotowe do odbioru.

Ukontentowana opuściłam gościnne progi instytucji, i jeszcze tego samego dnia, wraz z mężem, żywo zainteresowanym i zaangażowanym od początku w cały proces, pojechałam na rajd po sklepach, żeby poszukać, i w razie konieczności pozamawiać, moje wyśnione i wymarzone >cosie<. Poszukiwania były owocne, i jeszcze przed końcem tygodnia zarezerwowałam >cosie< w trzech sklepach, z czego w dwóch wpłaciłam zaliczkę, a w jednym zadatek, i poumawiałam się na odbiory we wtorek i środę, przy czym w dwóch z trzech sklepów zarezerwowałam ostatnie sztuki, i sprzedawcy zastrzegli, że jeśli nie pojawię się do końca tygodnia, to rezerwacja mi przepadnie, i o ile o zaliczkę nie musiałam się martwić, to o zadatek już owszem. Nie stresowałam się tym jednak za bardzo, w końcu wszystko było załatwione, i nic nie powinno być nie tak, a nawet jeśli, to od wtorku do piątku chwila jest, więc czym tu się martwić. Zwłaszcza w takim nastroju :) Gdyby ktoś się dziwił dlaczego tak mi było śpieszno, to usprawiedliwia mnie to, że czekałam na ten dzień (w sensie dzień zakupu) w sumie od ponad roku, w dodatku bez pewności czy kiedykolwiek nadejdzie (przy decyzji odmownej pewnie bym się odwoływała, ale nadzieja już by w zasadzie umarła), a marzyłam o tym już o ho ho i jeszcze trochę :)

Przyszedł wyczekiwany wtorek, pomknęłam do instytucji jak na skrzydłach, ale miła pani jak tylko mnie zobaczyła, już wyglądała ciut nie wyraźnie... Mówię radośnie, po co się tam znowu przypałętałam, miła pani przeszła do innego pomieszczenia, a gdy wróciła, oznajmiła, że "ojej, koleżanka wysłała pani zaświadczenia pocztą" No żeż niech to chudy, rudy byk na rogi weźmie, przecież wyraźnie mówiłam, w sumie trzy razy, że przyleze sama po te papierzyska! Trudno, mleko się rozlało, nie nakrzyczę na kobietę przecież, bo to i nie w moim stylu, i jeszcze nie raz będę tu coś załatwiać... Zapytałam grzecznie kiedy wysłała. W czwartek. A, no to nie tak źle, teoretycznie to nawet dziś może dojść.

Kopytkuję więc do domu, czekać na listonosza, jak na ukochanego wracającego z wojny, wypatrując i wypytując sąsiadów, czy go przypadkiem nie widzieli. Tak mi zeszło do wczesnego wieczora, i w przebłysku geniuszu pomyślałam, że śmignę na pocztę niedługo przed zamknięciem, może tam coś wiedzą. Nie wiedzieli... Ale sympatyczna babka z poczty poradziła mi "idź pani do placówki x, bo u nas listonosze zostawiają do odbioru awizowane przesyłki, ale na pani rejon, to wychodzą z placówki x, więc jeśli to przyszło dziś, to będzie u nich." Z językiem niemal na plecach dotarłam do placówki x, zdążyłam, jeszcze kwadrans do zamknięcia. Pytam kolejną sympatyczną kobietę o moją przesyłkę, pani sprawdza w komputerze-no nie ma, "ale pani zaczeka, ja zobaczę z tyłu, bo może jest, tylko jeszcze nie wprowadzona do systemu". Dzięki Ci uczynna pracownico poczty! Ale lipa, tam też nie ma... "A numer nadania pani ma? To bym pani chociaż powiedziała, gdzie teraz jest." No durna jestem jak but, nie zapytałam o numer! Ale nic straconego, rano zadzwonię do instytucji i zapytam. Zawiedziona wróciłam do domu.

Rano zadzwoniłam i zapytałam. I dowiedziałam się, że numer nadania mogę dostać najwcześniej za dwa dni :O Bo instytucja jest duża, i ma dużo różnych działów, i korespondencja z nimi wszystkimi jest obsługiwana przez taką ich wewnętrzną pocztę. I żeby wydobyć od nich ten numer, to pani może wysłać oficjalne zapytanie, a oni jej oficjalnie odpowiedzą. Za dwa dni conajmniej... Trudno, mówię, pytaj ich kobieto, najwyżej się nie przyda jeśli by przesyłka przyszła wcześniej. Po południu odbyłam kolejną wycieczkę do obu placówek poczty, ale i tego dnia wróciłam do domu zawiedziona. Już się powoli zaczynałam martwić o ten nieszczęsny zadatek, i zastanawiałam się, czy kolejnego dnia dzwonić do sklepów, czy poczekać z tym do piątku.

W czwartek odbyłam kolejną (niemal rytualną już) wyprawę na obie poczty. I bingo! Wreszcie jest, w placówce z której kolejnego ranka już zabrałby ją do mnie listonosz, czyli do sklepów i tak bym nie zdążyła, bo listonosz w moim bloku pojawia się zawsze mniej więcej o tej samej porze, czyli między 15 a 16, sklepy są rozrzucone w trzech różnych krańcach miasta, a ja mieszkam w samym centrum. Dodatkowo pani z poczty radośnie poinformowała mnie, iż moja przesyłka trafiła do nich niecałe pół godziny wcześniej, czyli gdybym poszła tam przed zrobieniem zakupów na kolację, a nie po, to bym jej tego dnia nie zobaczyła. Najprawdopodobniej straciłabym w ten sposób kilka stów zadatku, i kilka tygodni oczekiwania na kolejne egzemplarze >cosiów<, bo te "moje" najpewniej by się sprzedały, i musiałabym czekać na kolejną dostawę, albo wybrać coś innego, co wcale mi się nie uśmiechało. Ale dzięki niech będą wszelkim duchom opatrzności, bo rzutem na taśmę się udało, i choć straciłam niemal cały tydzień, w którym miałam rozpocząć intensywne użytkowanie nowych zabawek, to przynajmniej nie straciłam kasy, i w sumie został mi jeszcze weekend.

Daty na zaświadczeniach i data nadania się pokrywają, więc to nawet nie ich wina, że szły do mnie tydzień, ale prosiłam, do nagłej, jasnej, dajcie mi te papiery do ręki... I jeszcze bym zrozumiała, gdyby ten konkretny rodzaj papieru który mi wystawiały wychodził od nich hurtowo, i w nawale identycznych spraw gdzieś im umknęło, że ta upierdliwa baba przyjdzie sobie sama to odebrać, ale tego wcale nie ma tak dużo, o czym świadczy choćby to, że, już po mojej drugiej wizycie tam, byłam kojarzona kto ja zacz i czego tam od nich chcę, a wielokrotnie słyszałam, jak do znakomitej większości petentów zwracały się po imieniu, bo poprostu taka specyfika tego miejsca, i zakresu jego "usług", że osoby tam pracujące znają, a przynajmniej kojarzą prawie każdego petenta, bo wcale nas jakoś bardzo dużo nie ma. I tylko nerwów szkoda, tym bardziej, że dałoby się uniknąć tego całego cyrku i mojego biegania, gdyby się pani wysyłająca trochę bardziej skupiła, będąc w końcu w pracy...

Skomentuj (5) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: -7 (23)

#84934

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Niedaleko mojego domu jest lodziarnia, serwująca modne ostatnio (i naprawdę pyszne) lody naturalne. Właściciele to kilkoro młodych osób.

Ostatnio stałam tam w kolejce, a przede mną obsługiwany był zrzędliwy gość. Pełna profeska, dziewczyna na zaczepki nie reaguje, cały czas się uśmiecha i cierpliwie odpowiada na kolejne pytania. Kiedy podawała rachunek, uśmiechnęła się jeszcze szerzej (chyba z ulgi, że już sobie facet pójdzie :) ), a gość na to:

- No i czego się tak szczerzysz?

Już mnie troszkę irytował i zaczęłam otwierać usta, żeby coś powiedzieć, ale dziewczyna mnie uprzedziła, mówiąc:

-Wie pan, mi za to płacą. A pan jest złośliwy z zamiłowania czy po prostu niewychowany?

Facet się, rzecz jasna, zbulwersował i pierwszy raz w życiu naprawdę usłyszałam mityczną już niemal wiązankę "nie wiesz, kim jestem, znam właściciela, już tu nie pracujesz itd.". Serio, nigdy nie wierzyłam w takie opowieści, a tu proszę, pod samym nosem mam opisywany szeroko gatunek pieniacza "z koneksjami".

Pan niestety najwyraźniej nie miał pojęcia, że obsługująca go dziewczyna jest jedną z właścicielek. Po wyjściu faceta jeszcze rzuciła do dwóch dziewczyn za kontuarem "wybaczcie dziewczyny, pan już chyba do nas nie wróci" z miną, jakby właśnie wygrała na loterii.

Ta sytuacja poprawiła mi humor na resztę popołudnia.

Skomentuj (6) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 272 (276)

#84904

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Pisałam sobie właśnie komentarz, do historii o natrętnym facecie, marudzącym o rasizmie, kiedy przypomniała mi się poniższa sytuacja.

Wrocław jest dość dużym miastem, jak na polskie standardy całkiem zróżnicowanym kulturowo (w moim bliskim sąsiedztwie mieszka dwóch Murzynów, kilku gości wyglądających z arabska, kilku Azjatów prowadzi knajpę po drugiej stronie podwórka, to wszystko na przestrzeni jakichś 700 m2, o Ukraińcach nawet nie mówiąc, bo ich we Wrocławiu widać i słychać na każdym kroku).


Nie wiem z czego to wynika, może to mój wielki tyłek :), ale jeśli już zdarza się, że ktoś próbuje mnie podrywać, to w 7 na 10 przypadków jest to właśnie obcokrajowiec, i to zazwyczaj ciemnoskóry. Ignorowanie to dobra metoda, ale jak mnie ktoś zaczepia na ulicy, to zwykle jednak zatrzymuję się, bo rodzice mnie nauczyli, że się pomaga ludziom, zaczynam ignorować, kiedy zorientuję się, że to kolejny co szuka miłości... Kilku było natrętnych, zwykle w miejscu osadza ich wzmianka o mężu i dziecku (teraz już dwójce), ale jeden to mnie kiedyś serio przestraszył, i właśnie o nim, po tym przydługim wstępie, będzie opowiastka.

Z przystanków pod Galerią Dominikańską do mojego domu jest trochę ponad 700 m, zwykle ta trasa zajmuje mi niecałe 10 minut, ale tego wieczora przeszłam ją chyba w 4... Od samej galerii szedł za mną facet, jak mu się bliżej przyjrzałam, to chyba hindus. Niemal na wprost mojego bloku jest hostel, więc myślałam, że może tam zmierza. Ponieważ było już bardzo późno, postanowiłam jednak delikatnie sprawdzić, tak dla własnego spokoju, czy jednak nie lezie za mną. Po serii dziwnych manewrów miałam pewność, że facet ewidentnie idzie za mną, więc jeszcze bardziej przyspieszyłam, i ponieważ mój złomiasty telefon oczywiście się rozładował, to w duchu modliłam się, żeby mój mąż zostawił otwarte okno, żeby w razie co usłyszał moje wołanie.

Na ulicy pusto, mimo, że to lato, ale środek tygodnia, ja w spódnicy do kostek biegam średnio, więc już się szykowałam, żeby ją łapać w ręce i zwyczajnie wiać, bo gość już coraz bliżej. Błogosławione moje bałaganiarstwo, bo nagle w bocznej kieszeni dawno nie używanej torby wymacałam gaz, więc poczułam się odrobinę pewniej (zawsze to te kilka dodatkowych sekund na start, zanim gość się ogarnie i zacznie gonić, a może i całkiem zrezygnuje...).

Kiedy więc wreszcie doszedł do mnie na odległość, z której postanowił się w końcu odezwać, nie uciekłam od razu (tak mnie kiedyś uczyli-zachowuj się normalnie, i zrywaj się do biegu, kiedy druga strona się tego najmniej spodziewa), tylko wysłuchałam (utrzymując odpowiedni dystans), co tam miał do powiedzenia. A kiedy okazało się, że to zwykły student, któremu się zebrało na podryw, to zrugałam go tak, że dobre kilka minut mnie przepraszał. "Bo on nie pomyślał, że ja się go mogę przestraszyć"! No debil! Grubo po północy, cicho wszędzie, głucho wszędzie, idzie samotna babka, a on zamiast zagadać od razu, kiedy staliśmy razem na przejściu dla pieszych, to lezie za mną prawie pod sam dom, zachowuje się jakby mnie śledził, i to w co najmniej niejednoznacznych zamiarach, bo co chwilę rozglądał się na boki (próbował zapamiętać drogę, bo był w mieście dopiero kilka dni...), przyspiesza równo ze mną, więc pewnie jak zacznę biec, to on też.


Tak mnie przestraszył, że jak już się wszystko wyjaśniło, naprzepraszał się za trzech, spławiłam go i ruszyłam do domu, to jak opowiadałam mężowi co mnie spotkało, to z nerwów i ulgi bez przerwy się śmiałam.

Tak więc, drodzy Panowie: jeśli chcecie zgadać na ulicy do dziewczyny, to pomyślcie jak to zrobić, żeby jej przy tym nie wystraszyć na śmierć. Ja tylko tego gościa objechałam z góry na dół, ale moja dobra znajoma, kiedy w podobny sposób próbował zaczepić ją jej obecny mąż, była tak przestraszona, że zanim dokończył zdanie, leżał na ziemi ze złamaną ręką, bo akurat niosła coś ciężkiego i uderzyła odruchowo w wyciągniętą do niej w geście powitania rękę.

Skomentuj (7) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 148 (172)
zarchiwizowany

#46600

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Taki sobie absurdzik. Może ktoś z was miał podobną sytuację, i wie jak można to załatwić? Tak dla potomności, bo mi to już na szczęście nie potrzebne. Ale do rzeczy.

Mój mąż kupił motocykl. Pojeździł nim trochę, i po jakimś czasie stwierdził, że jest już gotowy na większą pojemność. Co ważne-nie przerejestrowywał go, i jeździł na starej rejestracji, i ze starym dowodem rejestracyjnym. Zamieścił ogłoszenie, sprzedał go pewnemu chłopaczkowi z naszego miasta, i zadowolony rozpoczął poszukiwania nowej maszyny. Po jakimś miesiącu od sprzedaży odezwał się do nas ojciec kupca i zgłosił pewien problem, do którego rozwiązania potrzebna była mu nasza pomoc.

Okazało się, że poprzedni właściciel, wypełniając umowy kupna-sprzedaży zamienił kolejność imion mojego ślubnego (czyli zamiast np. Adam Krzysztof, wpisał Krzysztof Adam), a mój mąż nie zwrócił na to uwagi, więc tak zostało na umowach. Z tego powodu, nowy właściciel nie mógł przerejestrować pojazdu na swoje nazwisko. Próbował w obu urzędach w naszym mieście, oboje wykonaliśmy w tej sprawie masę telefonów do różnorakich urzędów i instytucji, z prostym pytaniem-co ma zrobić, żeby ten motocykl zarejestrować.

Pierwsze co przyszło do głowy zarówno jemu, jak i nam, to zwyczajnie poprawić umowę. Niestety, nie można tego zrobić, bo poprzedni właściciel wyrejestrował motocykl, i w urzędzie w jego mieście jest kopia umowy bez poprawek. Gdyby po sprzedaży w ogóle nie pojawił się w urzędzie, to teraz nie było by problemu, bo była by tylko umowa przedstawiona przez nowego właściciela, którą moglibyśmy sobie poprawić, i nikt nie miałby z tym problemu, ale teraz problem jest, bo umowy nie mogą się przecież różnić. Urzędniczka z którą rozmawiałam powiedziała, że musimy znaleźć tamtego właściciela, i poprosić go, żeby poprawił umowę którą ma w domu, i zgłosił poprawkę w swoim urzędzie. Wtedy mój mąż mógłby zrobić to samo ze swoją umową, i wszystko byłoby cacy. Sęk w tym, że jesteśmy z Wrocławia, a motor kupowaliśmy w Gnieźnie, więc średnio uśmiechała nam się dwustu kilometrowa wycieczka, w dodatku w cudzym interesie, bo na dobrą sprawę, mogliśmy olać nowego właściciela, i powiedzieć, że to jego problem. Ale trochę poczuwaliśmy się do pomocy mu, bo gdyby mój mąż spróbował zarejestrować motocykl od razu po kupieniu, to teraz już nie było by tego problemu. Na moje pytanie co będzie, jeśli nie uda nam się skontaktować z poprzednim właścicielem, pani urzędniczka odrzekła "to wtedy będziemy się martwic i myśleć co dalej"... W między czasie dowiedzieliśmy się, z niemałą ulgą, że wcale nie musimy jechać do Gniezna, wystarczy tylko, ze obie strony poprawią swoje umowy w ten sam sposób. Próbowałam więc znaleźć poprzedniego właściciela przez internet, ale nic to nie dało.

Po pewnym czasie ojciec nowego właściciela podziękował nam za nasze starania i stwierdził, że jeśli nie uda mu się zarejestrować motoru, to syn będzie jeździł tak jak jest, a problem zrzucą na głowę kolejnemu właścicielowi. Niby nie fair, ale z drugiej strony-co zrobić? Nie utrzymywaliśmy dalej stałego kontaktu z nowymi właścicielami, jednak jakiś czas temu dostałam maila od ojca chłopaka, że poradzili sobie z tym problemem, trochę mniej legalną drogą, ale przynajmniej dokumenty mają teraz w porządku, i nie muszą się martwic kłopotami z policją, przy każdej kontroli.

W czasie rozmów z urzędnikami zadałam kilka pytań, które brzmiały mniej więcej tak: Co, jeśli nie uda nam się znaleźć poprzedniego właściciela? Co jeśli uda nam się go znaleźć, ale nie będzie chciał pomóc/nie będzie miał jak pomóc, bo np. przebywa za granicą? Co, jeśli poprzedni właściciel nie żyje? Co, jeśli nie posiada już swojej kopii umowy, bo np.uległa zniszczeniu? Na żadne z tych pytań nie uzyskałam konkretnej odpowiedzi, chociaż pytałam kilka różnych osób, a każda z nich teoretycznie powinna wiedzieć, jak działać w takich sytuacjach. Mam nadzieję, że trafiałam po prostu na strasznie nie ogarniętych urzędników, a nie, że jest to problem nie do rozwiązania...

Jedyny plus tej sytuacji, to to, że od tamtej pory każdą umowę kupna-sprzedaży przeglądam dziesięć razy, i to samo każę robić drugiej stronie, żeby uniknąć takich pomyłek, bo prawda jest taka, ze cała ta sytuacja nie miałaby miejsca, gdyby mój mąż od razu zwrócił na to uwagę. Mam jednak wrażenie, ze takie problemy powinno się rozwiązywać "trochę" łatwiej...


Z góry przepraszam, jeśli coś pokręciłam, ale ta sytuacja miała miejsce już jakiś czas temu, i mogłam o czymś zapomnieć.

urzędy? pomyłki?

Skomentuj (6) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 4 (66)
zarchiwizowany

#35922

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Opowiem wam jak straciłam pracę i zostałam przy tym złodziejką i ćpunką.

Pracowałam jako sprzątaczka w jednej z cukiernio-kawiarni w moim mieście. Praca nie zbyt ciężka, ekipa z grubsza sympatyczna, pieniądze w miarę przyzwoite. Pracowałam po ok. dwie godziny dziennie, przychodziłam przed otwarciem, ogarniałam dwie sale dla gości i kiedy już pojawiali się pierwsi klienci, ja zwykle kończyłam sprzątać zaplecze.
Niestety było jedno "ale" - nasza główna kierowniczka, nazwijmy ją Irena. Była to istota tak fałszywa, jak to tylko możliwe. Wspomnę jeszcze, że tę pracę "odziedziczyłam" po koleżance, która musiała zrezygnować, bo znalazła inną i nie pasowały jej godziny. Koleżanka ostrzegała mnie przed Ireną, jak się okazało, całkiem słusznie. Mówiła, że obrabia tyłki wszystkim po kolei i trzeba uważać co się przy niej mówi, bo drugiej takiej plotkary w życiu nie widziała, a i nie jest pewna czy nie byłaby zdolna do czegoś gorszego. Po pierwszym spotkaniu z kierowniczką stwierdziłam, że moja koleżanka trochę chyba przesadza, bo Irena wydawała się sympatyczna, pięknie się uśmiechała i ogólnie sprawiała wrażenie bardzo miłej osoby. Poza tym wyznaję zasadę, że do pracy chodzi się pracować, a nie szukać przyjaciół, więc nawet jeśli będzie mnie obgadywać, to mam to gdzieś.

W miesiącu w którym zaczęłam tam pracować, przyjęło się całkiem sporo nowych osób. Wiadomo jak to nowi- coś zepsują, coś zmarnują, czegoś zapomną schować, coś wsadzą nie tam gdzie trzeba, ogólnie stary trochę większe niż normalnie. Któregoś razu po przyjściu do pracy zastałam małą burzę- jedna z kierowniczek wyliczała Irenie co poprzedniego dnia nabroiły jej nowe podopieczne. Do strat zaliczały się między innymi kompletnie zniszczone trzy torty (po 150zł każdy), kilka kuwet roztopionych lodów, ogólny syf na zapleczu, zostawione w pracowniczej lodówce żarełko, które się zepsuło i zaczęło śmierdzieć, oraz kilka mniejszych przewinień. Irenka stwierdziła, że z nimi porozmawia i w zasadzie temat powinien być zamknięty.

No ale prezes straszna żyła, jak ona mu powie, że 450zł w plecy na samych ciastach i to jednego dnia? Przecież nie może mu tego powiedzieć. Więc wymyśliła sobie wspaniały plan - powie, że ktoś ukradł! Genialne, nie? Dziewczynom i tak potrąciła z pensji, no ale trzeba znaleźć złodzieja, żeby historyjka była wiarygodna. Więc padło na mnie - sprzątaczkę łatwo przecież zastąpić, nie trzeba marnować czasu na szkolenie, no i robi na czarno, więc nie będzie żadnych problemów z umowami itp.. Ale trzeba mieć jakieś dowody. Więc genialna Irenka wpadła na świetny pomysł. Z rana zawsze była sama, ja przychodziłam jako druga, a pierwsza z kelnerek pojawiała się jakieś pół godziny przed moim wyjściem. Irenka zrobiła karteczkę, przed moim przyjściem wszystko liczyła i wpisywała na karteczkę. Oczywiście o kilka sztuk, czy parę deko więcej. Liczyła takie rzeczy jak jakieś batoniki, ciastka, pączki, ważyła ciasta, torty, ciasteczka na wagę, itd., a po moim wyjściu robiła to jeszcze raz, tym razem z którąś z pracownic. Oczywiście moja wina była bezsporna i wręcz namacalna, ale trzeba było mnie "złapać na gorącym uczynku".

Na początku pracy przebierałam się normalnie, w szatni dla pracowników, jednak po jakimś czasie stwierdziłam, że to bez sensu, bo szatnia znajdowała się na poziomie zero, a ja zawsze znosiłam rower na poziom -1, szłam na górę się przebierać, po czym wracałam na dół po odkurzacz. Wyeliminowałam więc bieganinę po schodach i zaczęłam przebierać się w kąciku w którym stawiałam rower. I kiedy ja kończyłam sprzątać zaplecze na poziomie zero, Irenka dzielnie grzebała w moich rzeczach w poszukiwaniu czegoś co pozwoliłoby jej mnie zwolnić. I niestety w końcu znalazła. Nieświadoma niczego, wzięłam do pracy batonika- nie pierwszy raz, ale tym razem, na swoje nieszczęście, takiego który był dostępny w mojej kawiarni.

Ach, zapomniałam jeszcze o pewnej rzeczy- ponieważ pracowałam bez umowy, a już zdarzyło mi się nie dostać kasy za taką pracę, to byłam umówiona na rozliczanie się w każdy piątek (weekendy miałam wolne). Jednak w mój ostatni w tym miejscu piątek, po skończonej pracy jak zwykle szukam Ireny żeby się rozliczyć. Ale dziewczyny mówią, że Ireny nie ma i dziś już nie wróci (często wychodziła w trakcie pracy, a to po jakieś owoce, a to po świeżą prasę, itp.). Więc dzwonię do niej wracając do domu i mówię, że zapomniała mi dać kasę. Dowiedziałam się wtedy, że ma odgórny zakaz wypłacania tygodniówek i muszę czekać na normalną wypłatę, raz w miesiącu. Średnio mi się to spodobało, no ale co było robić... Postanowiłam, że w poniedziałek z nią porozmawiam i poproszę o podpisanie mi chociaż jakiegoś oświadczenia, na mój własny użytek, że tu pracuję i dostaję tyle a tyle, żeby mnie nie wystrzelili w powietrze.

W poniedziałek poszłam do pracy jak zwykle, tylko z tym nieszczęsnym batonikiem w plecaku... Po skończonej robocie jak zwykle zeszłam na dół się przebrać. Irenka poszła za mną i poprosiła o okazanie zawartości mojego plecaczka (który chwilę wcześniej przegrzebała...) Zdziwiłam się niepomiernie i spytałam z jakiej okazji mnie pierdyknął taki zaszczyt, że sama pani kierowniczka chce oglądać moje klamotki. Irenka uśmiechnęła się zjadliwie i odrzekła, że już od dawna podejrzewała mnie o okradanie kawiarni, i że dzisiaj widziała jak otwierają się drzwi od szafy ze słodyczami, a ja po chwili zbiegam do swojego grajdołka. Zdziwiłam się jeszcze bardziej, ale sumienie miałam czyste, a w dodatku nie wiedziałam, że mają tam te nieszczęsne batoniki, bo takie rzeczy nie były nigdzie wyłożone, poza tym krótko tam pracowałam i nie widziałam jeszcze większości rzeczy które tam serwowali, bo jak już wspominałam, wychodziłam zanim dziewczyny wszystko powykładały. Otworzyłam więc ten plecak i wyjęłam z niego te kilka pierdół które w nim miałam, między innymi tego cholernego batonika. Irenka z triumfem na twarzy chwyciła moja przekąskę i zakrzyknęła "Wiedziałam! Wiedziałam, że to ty kradniesz. Zabieraj swoje rzeczy i wyjdź!" Zaczęłam oczywiście protestować i próbowałam się bronic, ale na nic się zdały moje krzyki. A darłyśmy się po chwili obie tak, że aż goście zaczęli zerkać na zaplecze. Koniec końców straciłam batonika, masę nerwów, pracę i poniekąd dobre imię, przynajmniej wśród pracowników knajpy, i oczywiście nie dostałam swoich pieniędzy za ostatni tydzień pracy, bo rzekomo mają pokryć poczynione przeze mnie straty. Wyszłam stamtąd tak zdenerwowana, że aż mnie telepało i jeszcze dobre kilkaset metrów musiałam prowadzić rower, bo nie byłam w stanie na niego wsiąść.

Powiecie dobra - jest złodziejka, ale gdzie ta ćpunka? Otóż moja droga kierowniczka nie poprzestała na zniszczeniu mi opinii wśród współpracowników, zadzwoniła również do koleżanki która mi tę pracę załatwiła, jak się później dowiedziałam, ten pomysł podsunęła jej któraś z dziewczyn tuż po moim wyjściu i, jak przypuszczam, postanowiła go zrealizować dla utrzymania wiarygodności. Ale kiedy koleżanka powiedziała, że jej nie wierzy i zaczęła mnie bronic, Irenka postanowiła walnąć z grubej rury. Kazała jej sprawdzić wygląd moich rąk, rzekomo noszących ślady ukłuć igłą ( w rzeczywistości trochę podrapanych po zbieraniu owoców na działce), powiedziała, że masę czasu spędzałam w toalecie i na pewno wtedy ćpałam ( w rzeczywistości raz spędziłam w toalecie ponad 20 minut, bo miałam straszliwe zatrucie pokarmowe i nikogo, kto mógłby za mnie pójść do pracy), podobno "dziwnie" się zachowywałam i byłam wiecznie senna i dziwnie zmęczona ( niesamowite, że osoba która pracuje na trzy etaty, wstaje o 5 rano i dodatkowo rozchorowało jej się akurat dziecko bywa zmęczona w pracy), a na dodatek, jako koronny argument powiedziała, że po jednej z moich dłuższych wizyt w toalecie na ścianach była krew. A i owszem, była, sama ją sprzątałam, a potem osobiście opieprzyłam nierozgarnięte dziewczę, które ubabrało krwią całą toaletę i zostawiło zużyty tampon na podłodze. Ach, i jeszcze podobno dziewczyny znalazły w śmietniku opakowanie po strzykawce i igle. Nie chce mi się w to wierzyć, ale jeśli to prawda, to może naprawdę maja tam jakiegoś narkomana? Nie wiem i nie chcę wiedzieć. Wiem natomiast, że jak tylko wyczaję, że zatrudnili nową sprzątaczkę, to naślę im na łeb inspekcję pracy, bo na bank nie dadzą jej umowy, tak jak i dziewczynom które wcześniej tam sprzątały. I może jeszcze sanepid, bo nie dość, że niektóre ciasta potrafią tam leżeć grubo ponad tydzień, to w dodatku w pomieszczeniu w którym są przechowywane znajduje się całkiem spore gniazdo mrówek, z którym nikt nic nie robi, mimo, że kilkakrotnie zwracałam na to uwagę.

Uff... Trochę długo wyszło, ale musiałam to z siebie wyrzucić. Dziękuję za uwagę :)

gastronomia

Skomentuj (5) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 263 (297)
zarchiwizowany

#22920

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Dawno, dawno temu (dokładniej do 1998r.) mieszkaliśmy na czwartym pietrze pewnego bloku w centrum Wrocławia. Na każdym piętrze były 3 mieszkania, my zajmowaliśmy to w środku, po prawej stronie mieszkało bardzo miłe, starsze małżeństwo, a po lewej bohaterka mojej opowieści. Nasza kochana sąsiadka była starszą panią, z poważnymi problemami psychicznymi. Pani B. mieszkała sama, bo jej jedyny syn zwiał jak tylko wyczuł okazję, jeszcze zanim moja mama zamieszkała w tym bloku. Pani B. przez większość czasu była miłą, acz trochę dziwną sąsiadką-jej "dziwność" objawiała się np. tym, że pewnego razu przyniosła mojej mamie żywego gołębia, złapanego na parapecie, ze słowami:

-Pani Ewuniu, przyniosłam pani gołąbka, zrobi pani dzieciom rosołek, bo to takie zdrowe mięsko.

Mama ślicznie podziękowała i wypuściła gołębia przez okno.

Pani B. była osobą chorą psychicznie, wszyscy mieszkańcy bloku mieli tego świadomość, ale dopóki jej syn mieszkał we Wrocławiu, regularnie prowadzał ją do lekarza i pilnował żeby brała leki. Wtedy wszystko było w miarę w porządku. Problemy zaczęły się kiedy syn przeprowadził się na drugi koniec Polski, a pani B. chodziła do lekarza coraz rzadziej, leki brała nieregularnie, a na początku 1994r. całkowicie zrezygnowała z leczenia. I wtedy zaczęły się dziać takie rzeczy, że do dziś nie wiem jakim cudem moja rodzina wyszła z tego cało.

Pani B., z nieznanych mi przyczyn, zaczęła oskarżać mojego tatę o tak dziwne rzeczy, że teraz już tylko można się z tego śmiać, ale wtedy bynajmniej nie było to ani trochę zabawne. Najpierw zaczęła rozpowiadać wśród sąsiadów, że mój ojciec przychodzi do niej w nocy i kradnie jej różne rzeczy, typu szklanki, cukier, garnki itp.. Później zaczęła przyklejać nam na drzwi kartki. O najróżniejszych treściach, co najmniej jedną dziennie. Na kartkach z początku pojawiały się żądania zwrotu różnych rzeczy, które rzekomo mój tato jej podprowadził. Później groźby i wyzwiska, a potem jeszcze dopiski co i w jakich okolicznościach mój tatuś "nabroił". Oskarżała go np. o to, że w nocy wchodzi do jej mieszkania przez dziurkę od klucza(!) i:
-tnie jej koszule nocne,
-plącze jej we śnie włosy,
-przesypuje różne rzeczy w kuchni(np. sól do cukierniczki, mąkę do herbaty, itp.)
-nosi jej sztuczną szczękę
-ubiera się w jej sukienki (:D)
-założył jej kłódkę na lodówkę i ona teraz przez niego umrze z głodu
-sika jej do wanny
i robi całą masę innych równie idiotycznych rzeczy.

Kilka razy wzywaliśmy policję, bo na kartkach pojawiały się różne groźby pod adresem mojego taty, poza tym nasza droga sąsiadka używała do tych kartek takiego kleju, że kilka razy malowaliśmy drzwi, bo żeby się tego cholerstwa pozbyć trzeba było używać opalarki. Niestety policja niewiele mogła zrobić, bo pani B. nigdy nie otwierała im drzwi, a jeśli jakimś cudem dorwali ją gdzieś na klatce schodowej, to kończyło się na tym, że osobie chorej psychicznie nie mogą nic zrobić. Doszło do tego, że pan dzielnicowy był u nas na tyle częstym gościem, że moja mama wyswatała go ze swoją koleżanką :)

Ale pani B. nie poprzestała na niszczeniu i debilnych oskarżeniach. Niejednokrotnie sterczała pod naszymi drzwiami i słuchała co dzieje się w środku. Ja i mój starzy brat nie wychodziliśmy nigdy sami z domu, bo mama się o nas bała, jak się okazało całkiem słusznie. B. kilka razy atakowała mojego tatę na klatce z różnymi narzędziami, typu tłuczek do mięsa, nóż kuchenny, jakiś kij, itp. Na szczęście mój tato jest dużym chłopem, a B. była tylko lekko otyłą staruszką, bo mogło się to źle skończyć. Ale policja nic nie zrobi, bo B. jest psychiczna, poza tym nie ma świadków,a ona wszystkiemu zaprzecza. Do psychiatryka jej nie mogą wziąć wbrew jej woli. I tak się z nią męczyliśmy prawie trzy lata, aż sama sobie załatwiła przepustkę do szpitala, totalnie przeginając pałkę.

Mój tato jest kierowcą-pewnego razu pani B. usłyszała, że następnego dnia tato jedzie w trasę i będzie wychodził z domu w środku nocy. Nie zgadniecie co zrobiła-zaczaiła się na niego na półpiętrze z... siekierą! Mój tato tylko cudem nie został nią trafiony, bo B. zrobiła za duży zamach i spadła ze schodów. Sąsiedzi zwabieni hałasem powychodzili ze swoich mieszkań, a B. zaczęła się wydzierać i zdradziła wszystkim, że ona by go zabiła, wsadziła do jego ciężarówki stojącej pod blokiem i zepchnęła gdzieś do rowu, że niby miał wypadek. Tym razem już byli świadkowie, policja przyjechała bardzo szybko i zabrała B. trzymaną przez czterech(!) sąsiadów.

A syn pani B. kiedy tylko dowiedział się co się stało przyjechał do Wrocławia, odnowił mieszkanie i wynajął dwóm sympatycznym studentkom. Do matki nie zajrzał nawet na minutę i od starych sąsiadów wiem że w mieście pojawia się tylko kiedy zmieniają się lokatorzy w jego mieszkaniu. W sumie nawet za bardzo mu się nie dziwię. My wyprowadziliśmy się stamtąd około roku po tym wydarzeniu, a nowi sąsiedzi, mimo, że zupełnie zdrowi, też nadają się do opisania na tej stronie, choć tym razem przynajmniej nikt nikogo nie próbował zabić.

ech...sąsiadka

Skomentuj (14) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 159 (173)
zarchiwizowany

#22298

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Trochę długo będzie, za co przepraszam, ale myślę, że nie będziecie żałować :) Dziecięciem będąc uczęszczałam do zerówki. Jak to w zerówce jest chyba każdy wie. Ale nie każdy miał przyjemność (wątpliwą) rozwijać się tam pod czujnym i troskliwym okiem mojej opiekunki. Nazwijmy ją panią Jadzią.
Pani Jadzia była kobietą około pięćdziesiątki, lekko otyłą, z farbowanym na czarno, bujnym włosem i delikatnym wąsikiem.
Pani Jadzia nie wyróżniała się niczym szczególnym, nie licząc tego, że w przeciwieństwie do reszty kadry nauczycielskiej z mojej pierwszej podstawówki, którą stanowili wspaniali nauczyciele, z prawdziwym zapałem i poczuciem misji wobec młodych podopiecznych, ona zachowywała się, jakby w szkole uczyła za karę, i w związku z tym była zwykle bardzo obrażona na grupę szkrabów pod jej opieką.

Po tym opisie możemy przystąpić do właściwej części mojej opowieści. Pewnego dnia, niedługo po rozpoczęciu roku szkolnego, siedziałam w swojej ławce bardzo osowiała i ogólnie czułam się jak trup. Wyglądałam na tyle źle, że kiedy na przerwie zobaczyła mnie pani woźna, nasza sąsiadka z bramy obok, zawołała swojego syna, który akurat kończył lekcje i kazała natychmiast iść do mojego domu i przyprowadzić do szkoły moją mamę, żeby mnie zabrała ze szkoły. Miałam wtedy wysoka gorączkę (40st.) i gdybym jeszcze trochę posiedziała w szkole, zamiast jechać z mamą do lekarza, to mogłoby się to źle skończyć.

Gdzie piekielność pani Jadzi? Otóż pani Jadzia kiedy zobaczyła, że niedostatecznie się skupiam na zadanym ćwiczeniu i w dodatku chwieje mi się głowa, nawrzeszczała na mnie, że mam uważać na lekcji, i że w szkole się nie śpi. Opieprzyła mnie z góry na dół i posadziła w kącie. Nie spytała mnie nawet czy źle się czuję, ani nie sprawdziła czy nie mam przypadkiem gorączki, mimo, że podobno miałam wypieki jak po maratonie, a na uszach mogłabym smażyć jajka. Nie, pani Jadzia założyła, że skoro nie uważam na zajęciach, to pewnie jestem leniem i należy mi się kara.

Moja mama oczywiście opisała tę sytuacje pani dyrektor, która powiedziała, że to pierwsza skarga na panią Jadzię i w związku z tym zostanie pouczona, a jeśli taka sytuacja się powtórzy, to zostaną wyciągnięte wobec niej konsekwencje. Na razie nie ma co panikować, tym bardziej że pani Jadzia się przekwalifikowała i ten rok jest jej pierwszym w karierze nauczycielskiej. No musi się kobieta wdrożyć (spoko, tylko czemu kosztem dzieci...)

Jakiś czas później, kiedy światem zawładnęła zima, a z nią pojawiły się wszechobecne zaspy i zamarznięte kałuże, służące dzieciakom za mini lodowiska, pani Jadzia zabrała nas, jak co dzień, na godzinę zajęć na świeżym powietrzu. Wzięliśmy ze sobą reklamówkę z różnymi sprzętami, typu skakanki, piłki, itp. i poszliśmy dokazywać na boisku szkolnym. No ale na co nam te wszystkie zabawki, skoro wokół boiska była bieżnia, o tej porze roku na prawie całej długości porządnie oblodzona, a więc robiąca za hiper-ślizgawkę. Wszystkie dzieciaki ustawiły się w kolejce i tak się ślizgaliśmy. Wiadomo jak to na ślizgawce, co jakiś czas ktoś się przewrócił, wstał, otrzepał i stawał na końcu kolejki, większych obrażeń nie odnotowano. Do czasu. Kiedy sunęłam ślizgawką po raz kolejny, mniej więcej w połowie się przewróciłam. Nic nadzwyczajnego, ale upadłam tak niefortunnie, że uderzyłam w lód tyłem głowy. Momentalnie zrobiło mi się ciemno przed oczami, dostałam straszliwych zawrotów głowy i w chwilę po upadku poczułam okropne mdłości. Większość z was już zapewne się domyśliła-wskutek upadku doznałam wstrząśnienia mózgu. Ale pani Jadzia, mimo tego, że z płaczem opisywałam jej swoje dolegliwości, zignorowała mnie i "żebym już nie płakała" kazała mi pilnować torby z zabawkami. Wstać z lodu oczywiście pomogli mi koledzy z klasy, bo przecież pani Jadzia nie jest tu od opieki nad dziećmi, nie?

Na szczęście mój starszy brat, jako czarna owca naszej rodziny, akurat w tym czasie urządził sobie wagary i jeszcze nie zdążył wyjść ze szkoły, dzięki czemu widział całe zajście z okna na piętrze. Ponieważ znał mnie dobrze, wiedział, że normalnie nie płakałabym z powodu zwykłego upadku dłużej niż minutę, może dwie, i kiedy po dłuższej chwili nadal nie mogłam się uspokoić, i zamiast wrócić do zabawy, siedziałam na murku i trzymałam się to za głowę, to za brzuch(do dziś pamiętam jak okropnie się wtedy czułam), zszedł najpierw do mnie na boisko i próbował namówić panią Jadzię żeby puściła mnie z nim do pielęgniarki. Pani Jadzia oczywiście się nie zgodziła i jeszcze nawrzeszczała na mojego brata, że ona się wcale nie dziwi, że ja tak beczę, skoro po byle upadku już mnie chce do lekarza prowadzić, i że przy takim podejściu to ja wyrosnę na dupę wołową, co nic nie potrafi sama zrobić, itp.,itd. Normalny trzynastolatek pewnie by po czymś takim sobie odpuścił i zawinął się, zanim sympatyczna nauczycielka zainteresuje się co tu robi w czasie lekcji. Ale nie mój braciszek:) On powiedział mi, żebym się nie martwiła, a pani Jadzi rzucił "Moi rodzice tego pani nie popuszczą!", po czym pobiegł do domu po moją mamę.

Dla mnie skończyło się na tym, że chwil po upadku w zasadzie nie pamiętam, za to pamiętam całe popołudnie i wieczór, kiedy przytulałam się do muszli. Przeleżałam trochę czasu w łóżku i od tamtej pory nie poszłam do zerówki już ani razu.

Moi rodzice oczywiście poszli do dyrektorki, a ta stwierdziła, że w tej chwili nie znajdzie nigdzie zastępstwa za panią Jadzię, więc zostanie ona w naszej szkole do końca roku szkolnego, a od września będzie inna opiekunka klas "zero". I może by słowa dotrzymała, ale niestety na panią Jadzię wpływały coraz to nowe skargi.Kariera pani Jadzi w naszej szkole zakończyła się z hukiem zwolnieniem dyscyplinarnym, jeszcze przed końcem pierwszego semestru, po tym jak dziecku z alergią z jakiegoś powodu kazała zjeść kanapkę z masłem orzechowym, czym o mało go nie zabiła.

Na szczęście jakimś cudem wszyscy podopieczni pani Jadzi żyją do dziś i ze zgrozą wspominają pierwsze pół roku swego szkolnego życia :)

szkoła podstawowa

Skomentuj (6) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 187 (215)