Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

astor

Zamieszcza historie od: 2 sierpnia 2013 - 20:31
Ostatnio: 20 sierpnia 2020 - 9:09
  • Historii na głównej: 29 z 33
  • Punktów za historie: 12404
  • Komentarzy: 163
  • Punktów za komentarze: 967
 
zarchiwizowany

#63459

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Przeczytałam dzisiaj historię o stypendiach, więc dorzucę swoją jak to było na mojej uczelni ze stypendiami naukowymi (czy jak kto woli: za wyniki w nauce).

Kiedy zaczynałam studia metoda była prosta. Każdy wydział ustalał swoje progi średniej, za które przyznawane były stypendia. I tak dajmy na to u mnie na wydziale od 4,2 było 200 zł, od 4,5- 300 zł, od 4,7- 400 zł (progi i kwoty przykładowe, bo już nie pamiętam dokładnie). Wnioski składało się do końca października, a mniej więcej w grudniu było wiadomo kto dostał stypendium.

System zmienił się, kiedy ja skończyłam III rok. Spowodowane to było zmianą ustawy o szkolnictwie wyższym, jak również zmianą proporcji funduszy przeznaczanych na stypendia naukowe w porównaniu do stypendiów socjalnych (wcześniej było po 50%, potem zmienili, że naukowe chyba 30%, a 70% socjalne, ale nie dam sobie ręki uciąć). Wprowadzono również inny system, mianowicie: już nie tylko średnia, ale i osiągnięcia naukowe (konferencje, publikacje, konkursy itd.). Idea jak najbardziej słuszna, promująca tych, którzy robią coś ponad studiowanie ale... O tym na jakich zasadach otrzymam stypendium na III rok studiów dowiedziałam się w październiku będąc już na IV roku.
Studenci z obłędem w oczach zaczęli szturmować organizacje studenckie po zaświadczenia (punkty m.in. za aktywność w kole naukowym, im dłuższy staż, tym więcej punktów). Do tej pory nikt takich rzeczy nie chciał, nie były takie zaświadczenia wystawiane, a tu nagle kolejki przed siedzibą koła naukowego. Termin składania wniosków bardzo krótki, bo niespełna 2 tygodnie, przy czym przez te 2 tygodnie regulamin punktowania osiągnięć naukowych kilkakrotnie się zmieniał. Efekt był taki, że część ludzi, którzy dostali jako pierwsi zaświadczenia z koła naukowego nie dostało za to punktów bo np. zabrakło pieczątki lub czegoś innego.

No cóż, myśleliśmy, że jesteśmy mądrzejsi na przyszłość. Zbieraliśmy starannie papierki- dyplomy z konferencji, znajomi startowali w konkursach itd. Niektórzy na koniec roku akademickiego mieli całkiem poważny stos makulatury dla szanownej komisji stypendialnej. Ale to by było zbyt piękne, bo... w październiku 2012 roku zaczął obowiązywać nowy regulamin stypendiów za osiągnięcia z roku akademickiego 2011/2012 (czyli mówiąc wprost: regulamin działał wstecz). I co się okazało? Że np. konferencje na uczelni są niżej punktowane niż zewnętrzne (o ile w ogóle są), bo są uczelniane. To nic, że na moim wydziale była takich konferencji cała masa, były one bezpłatne, a nie każdego stać na opłatę konferencyjną w wysokości 200-300 zł na innej uczelni + dojazd + nocleg (co do zwrotów kasy to polityka wydziału była taka- ok, zwrócimy, ale tylko za dojazd). I znowu część osób, które się bardzo starały, pracowały sumiennie, publikowały swoje artykuły w wydawnictwie wydziałowym- nie dostała ani grosza. A przecież nie mogli przewidzieć na początku roku akademickiego 2011/2012, że po zakończonym roku punktacja ponownie zmieni się regulamin.

W 2013 się obroniłam i rozstałam z uczelnią (bez żalu), więc nie miałam najświeższych newsów co tam ze stypendiami, prócz tego, że na pewno bałagan (wiem, że znowu zmienił się regulamin, ale nie wiem w jakim zakresie). Natomiast w październiku 2014 spotkałam moją koleżankę- doktorantkę. Powiedziała, że regulamin ponownie się zmienił, wobec czego prócz zaświadczenia z konferencji (podpisanego przez kogoś w stopniu co najmniej dr hab.!) trzeba przedstawić jeszcze program konferencji (oczywiście studenci dowiedzieli się o tym znowu po zakończonym roku akademickim). I teraz gwoli wyjaśnienia- w niektórych kołach naukowych na ich czele stoją studenci, czasem doktoranci i bywa, że tylko oni podpisują zaświadczenia (mam takich sporo), a na innych konferencjach bywa, że programy nie są nawet wręczane uczestnikom (sama byłam na 2 czy 3 takich, gdzie nie wiedziałam nawet kiedy sama mam wystąpienie). A nawet jak ktoś dostanie program, to część go wyrzuci, bo przecież najważniejsze jest zaświadczenie.

Mnie najbardziej denerwowała zmiana reguł już po zakończonej grze. I chociaż mimo tych fikołków z regulaminem jakoś zawsze stypendium miałam, to do dzisiaj mam pretensje wobec samorządu studentów oraz władz uczelni, że nie potrafili napisać regulaminu z wyprzedzeniem, tylko o tym, co się liczy, a co nie, dowiadywaliśmy się po fakcie i często musieliśmy jeszcze wydzwaniać po innych uczelniach, bo czegoś nam nie dosłali. Widocznie bardzo ciężko jest siąść, zastanowić się, wprowadzić jakiś sensowny regulamin, żeby już na początku roku akademickiego studenci wiedzieli jakie dokumenty mają zbierać.

uczelnia stypendium

Skomentuj (5) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 4 (42)
zarchiwizowany

#62379

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Być rowerzystą w Polsce...

W weekend wraz ze znajomymi kręciłam się po drogach i bezdrożach woj. małopolskiego. Tak się złożyło, że kawałek musieliśmy przejechać droga krajową- niedużo, bo jakieś 2-3 km. Podzieliliśmy naszą grupkę na kilka mniejszych 3-4 osobowych grup jadących w odstępach po 100 m, żeby w razie jakiejś mijanki czy innego nieprzewidzianego zdarzenia na drodze samochody mogły uciekać na chwilę na pobocze. Słowem: z naszej strony pełna kulturka, odblaski, lampki i u niektórych (w tym u mnie) na wszelki wypadek lusterko na kierownicy, żeby obserwować co się za mną dzieje.
Tak się złożyło, że jechałam na samym początku jednej z tych grup. Tablica informująca o terenie zabudowanym, a my wtaczamy się pod niewielkie wzniesienie, gdzie mieliśmy skręcić w lewo. Sygnalizujemy lewą ręką, że będziemy skręcać, z naprzeciwka nic nie jedzie, wyprzedziły nas dwa samochody, trzeci jak widzę zwalnia, mruga, żebyśmy zjechali na środek pasa i skręcili. Zjeżdżamy z pobocza, jedziemy w kierunku podwójnej ciągłej (przed skrzyżowaniem jeszcze), jeszcze raz sygnalizujemy skręt w lewo, gdy nagle jakiś kretyn w dostawczaku postanowił wyprzedzić gościa, który nas puszczał, i nas, zahaczając o lewy pas, ale częścią samochodu wciąż znajdując się na prawym. Fotoradaru w oczach nie mam, ale kierowca miał grubo ponad te dozwolone 50 km/h.

Dodam, że owszem- widziałam ten dostawczak w lusterku, ale był daleko. Na szczęście jechaliśmy pod górkę i stosunkowo powoli, więc nikt jeszcze nie znalazł się na jego torze, ale niewiele brakowało, a pęd powietrza trochę nami zakołysał.

Drodzy kierowcy- czy fakt, że rowerzyści poruszają się o wiele wolniej od samochodów jest powodem, żeby aż tak nas ignorować? Z całą pewnością w opisanej sytuacji byliśmy widoczni z daleka (środek dnia, droga na wprost, żadnych drzew, które mogłyby przysłonić). Czy gdyby w lewo skręcał samochód, a nie czworo rowerzystów, to kierowca dostawczaka również postanowiłby go wyprzedzać lewą stroną na podwójnej ciągłej i skrzyżowaniu?
I tylko pozostaje żal, że koledze padły akurat akumulatory w GoPro.

droga samochód

Skomentuj (14) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 84 (242)
zarchiwizowany

#60792

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Ups, chyba byłam dzisiaj piekielna, ale przecież nie miałam takiego zamiaru.

Do rzeczy. Drobne naprawy rowerowe, takie jak wymiana dętki, opon czy regulacja przerzutek, potrafię wykonać sama. W piwnicy mam zawieszony uchwyt montażowy, żebym mogła za ramę powiesić rower i żebym nie musiała się do niego schylać, szukać podpórki, słowem: żeby było wygodniej. Obok na półce stoją smary, odtłuszczacze, narzędzia.
Po wczorajszej jeździe coś zaczęło mi być z rowerem nie tak, to go dzisiaj zniosłam do warsztatu, coby trochę pomajstrować. Piwnica typowa jak w bloku- schodkami w dół, przez drzwi zamykane na klucz na ogólny korytarz i z ogólnego korytarza drzwi do piwnicy przynależnych do poszczególnych mieszkań. Do tego dodam dwie rzeczy. Jedna: notoryczny brak światła na korytarzu spowodowany nie tyle przepaleniem żarówek a po prostu tym, że komuś z sąsiadów bardziej opłaca się ją wykręcić i zabrać do mieszkania, niż kupić sobie własną. I druga rzecz: lipny (czyt. zepsuty) zamek do drzwi, który można otworzyć tylko od zewnątrz. Przyjęliśmy zatem taką zasadę, że jak ktoś jest w piwnicy i wchodzi kolejna osoba, to śmiechem-żartem mówi, żeby przypadkiem jej nie zamknąć.

Grzebię sobie przy łańcuchu, odwrócona plecami do korytarza, gdy nagle swój rower zniosła moja sąsiadka, niegdyś dobra koleżanka, obecnie osoba, która nie wiem z jakiego powodu potrafi mi zamknąć drzwi na klatkę schodową przed nosem (innym mieszkańcom bloku również, mszcząc się w ten sposób za to, że sąsiedzi powiedzieli prawdę w wywiadzie zbieranym przez kuratora na jej temat, w tym że zamyka za karę dziecko na balkonie). Zauważyłam ją kątem oka. Nie usłyszałam żadnego "hej", "cześć", "pocałuj mnie w ***"- nic zupełnie, w zasadzie ledwo co ją dostrzegłam jak wyłoniła się z tych ciemności na korytarzu.
Majstruję dalej, w międzyczasie musiałam skoczyć do mieszkania po smar, który miałam akurat w plecaku, nie na półce, wróciłam na dół do piwnicy, trochę jeszcze pogrzebałam, zdjęłam rower z wieszaka i idę z nim do domu. Zamknęłam drzwi do swojej piwnicy, przy drzwiach na korytarz się zatrzymałam, żeby nasłuchiwać, czy ktoś się nie kręci w środku i czy go nie zamknę. Cisza, spokój, sąsiadka pewnie dawno już poszła bez słowa, tak samo jak przyszła. Zamknęłam drzwi na klucz i podreptałam z góralem na górę.

Minęły ze dwie godziny, gdy ktoś z wyraźnym wku*** (inne słowo nie oddaje w pełni tych emocji) dzwoni dzwonkiem do drzwi. Otwieram i patrzę: sąsiadka!
- Ty k***, ty szmato pie***, ja ci k*** za***. Nie widziałaś mnie k***, że k*** wchodzę do piwnicy? Musiałaś mnie ty p*** tam zamknąć? (swoją drogą to jej pierwsze słowa skierowane do mnie od jakichś... 5 lat? :D )
I tak w ten deseń. Odpowiedziałam (trochę kłamiąc):
- Nie widziałam. Nawet jak weszłaś, to wypadałoby jakoś zaznaczyć swoją obecność, choćby chrząknięciem.
Moja odpowiedź spotkała się z dalszym ciągiem jej okraszonej wulgarnym słownictwem przemowy, zwieńczonym: ja ci jeszcze p*** pokażę.

Przed chwilą wróciłam ze sklepu, w którym spotkałam innego sąsiada. Jak się okazało- wybawcę, który niczym rycerz na białym koniu uratował sąsiadkę z opresji. Po usłyszeniu jego historii ustaliłam następujący stan faktyczny: zamknęłam sąsiadkę ok. 16 w piwnicy, sąsiad wypuścił ją grubo po 17, bo usłyszał jak ktoś krzyczy i wali w drzwi. Podsumowując- ponad godzinę spędziła zamknięta w ciemnościach (chyba, że posiedziała we własnej piwnicy), głównie z własnej głupoty i braku jakiejkolwiek kultury.

Jaki morał z tej powiastki? Mówcie zawsze dzień dobry, nawet jak wasz rozmówca jest odwrócony plecami.

piwnica sąsiedzi

Skomentuj (6) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 6 (64)
zarchiwizowany

#53133

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Ta historia
http://piekielni.pl/49886
skłoniła mnie do opowiedzenia tego, co się dzieje aktualnie u mnie w mieście.
Otóż miejskie przedsiębiorstwo komunikacyjne zdobyło kasę m.in. z UE na rozwój trakcji trolejbusowej. Dzięki temu jakiś czas temu zaczęli robić odwierty wzdłuż głównej ulicy dzielnicy, w której mieszkam. Zaczęli już nawet stawiać słupy, wszystko fajnie, ogólnie ludzie chyba zadowoleni, bo będzie to obsługiwane przez nowy tabor, ekologicznie itd. Ale nie w tym rzecz.
Nieco po rozpoczęciu robót miasto wpadło na pomysł przebudowy ronda na tej ulicy (było tak beznadziejnie wybudowane, że ludzi z innych miast najprościej się na nim mylili, bo myśleli, że skręcając w prawo pojadą ulicą ABC, a tymczasem pas do skrętu w prawo prowadzi do sklepu, natomiast na ulicę ABC też trzeba skręcić lekko w prawo, ale to już jest oznaczone jako jazda na wprost). Niby fajnie, ale... Wczoraj zauważyłam, że wyciągają te zabetonowane NOWE słupy (na których nawet jeszcze trakcji nie powiesili), bo będą poszerzać o jeden pas.

A nie mogli tak się ze sobą wcześniej dogadać?

Skomentuj (6) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 71 (111)

1