Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

astor

Zamieszcza historie od: 2 sierpnia 2013 - 20:31
Ostatnio: 20 sierpnia 2020 - 9:09
  • Historii na głównej: 29 z 33
  • Punktów za historie: 12405
  • Komentarzy: 163
  • Punktów za komentarze: 967
 

#79367

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Ponieważ lada moment otworzę własną kancelarię adwokacką, wzięło mnie na wspominki o najdziwniejszych klientach, którzy przewinęli się przez kancelarię, w której robiłam aplikację.

I tak oto przypomniał mi się dzień, w którym do kancelarii przyszła kobieta w wieku około 60 lat z mniej więcej o połowę młodszym synem.

Poinformowałam, że nie ma w chwili obecnej żadnego z adwokatów w kancelarii, mogę podać numery telefonu, żeby się umówili na spotkanie itp.

(Słowem wyjaśnienia: aplikanci nie mogą sami przyjmować spraw, u mnie w kancelarii pierwsze spotkanie było zawsze z adwokatem, potem - jeśli miałam zajmować się sprawą - uczestniczyłam w tych spotkaniach, chodziłam na sprawy itp.).

Kobieta: A tutaj adwokaci prowadzą sprawy o rozwód?
Ja: Oczywiście. Pani mecenas XYZ zajmuje się wyłącznie sprawami rodzinnymi.
Kobieta: O, to dobrze trafiliśmy. Bo my właśnie w sprawie rozwodu. Bo mój syn się rozwiedzie.

Patrzę na jej syna i zwracam się do niego.

Ja: Musi pan umówić się na spotkanie z panią mecenas, ja w tej chwili nie mogę nawet żadnej porady prawnej udzielić.
Kobieta: Ale nie! Nie ten syn. Drugi, starszy.
Ja: W takim razie on musi się umówić...
Kobieta: Ale on tego nie zrobi. Bo on tę k*** podobno kocha. Więc ja chcę, żeby pani mecenas mu zrobiła sprawę, żeby to małżeństwo zakończyć.

Na chwilę zawiesił mi się system. Próbuję przetrawić to, co przed chwilą usłyszałam. W międzyczasie słyszę, jaka ta synowa niedobra, że teściowej nie odwiedza, że na prezent kupiła jakiś tani wazon, a przecież ją stać na droższe prezenty... Argumenty w stylu "bo zupa była za słona" sypią się jeden za drugim.

Kobieta: I wie pani. Ja dam pieniądze na ten rozwód. Ale syn nie może wiedzieć.
Ja: To nie jest możliwe. Prawo do złożenia pozwu o rozwód przysługuje tylko małżonkom, nikomu innemu z rodziny.
Kobieta: No chyba pani żartuje? Ale ja zapłacę i powiem, co i jak, pani adwokat napisze ten papier, on do tego czasu zmieni zdanie. Ja mu powiem, żeby zmienił.

Starając się zachować spokój objaśniłam, że kancelaria przyjmie sprawę jedynie wtedy, gdy jej drugi syn zjawi się osobiście i udzieli pełnomocnictwa.

Kobieta: Pani to niedouczona jest. My przyjdziemy później, jak będzie pani adwokat, bo z panią porozmawiać się nie da.

Wyszli i, jak się później okazało, umówili się jednak na spotkanie z moją szefową. Powiedziała im to samo, a przez drzwi słyszałam, jak kobieta co chwilę wpada w histerię i krzyczy, że ona to małżeństwo rozwali i znajdzie kancelarię, gdzie prawnicy są mądrzy i znają się na przepisach.

Kilka dni później na profilu kancelarii na FB pojawił się wpis, w którym zostaliśmy obsmarowani od góry do dołu przez tę babkę, że nie znamy się, odmówiliśmy poprowadzenia sprawy bez przyczyny i że nas nie poleca. :)

kancelaria_adwokacka

Skomentuj (33) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 225 (237)

#75673

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Ostatnio przyznałam się, że jestem aplikantką adwokacką. Dzisiaj opowiem Wam o klientach z urzędu, tj. tych, dla których adwokata czy radcę prawnego wyznacza sąd (w sprawach karnych) albo na wniosek sądu - właściwa rada (adwokacka lub radcowska). Nie chcę wrzucać wszystkich klientów z urzędu do jednego worka, bo są wśród nich ludzie sympatyczni, ale dosyć często zdarzają się niestety osoby roszczeniowe i niechętne do współpracy.

Moja szefowa została wyznaczona do prowadzenia sprawy z zakresu ubezpieczeń społecznych dla X. X napisał piękne odwołanie od decyzji organu rentowego i wniósł w nim o wyznaczenie dla niego pełnomocnika z urzędu, bo nie stać go na opłacenie wynagrodzenia adwokata. Sąd Okręgowy oddalił mu ten wniosek, wobec czego X napisał jeszcze ładniejsze zażalenie na postanowienie o oddaleniu wniosku o odmowie wyznaczenia mu pełnomocnika z urzędu. Sąd Apelacyjny uchylił to postanowienie i w rezultacie, po ponownym rozpatrzeniu sprawy, Sąd Okręgowy postanowił przyznać X pomoc prawną z urzędu.

Tylko X, podobnie jak wielu klientów z urzędu, stracił zainteresowanie pełnomocnikiem w chwili jego wyznaczenia, najwyraźniej wychodząc z założenia, że jak już ma prawnika, to prawnik sam wszystko ogarnie. X nie skontaktował się z kancelarią (od terminu odebrania pisma z rady miał na to 4 miesiące; rada adwokacka po wyznaczeniu szefowej przesłała do X pismo z danymi kontaktowymi do kancelarii - adres, telefon). Dodatkowo u nas w kancelarii praktykowane jest, że wysyłamy klientowi sami pismo, w którym informujemy, że prowadzimy jego sprawę, podajemy ponownie dane kontaktowe i prosimy o kontakt w celu ustalenia stanowiska strony (czy będzie składał jakieś wnioski dowodowe? może opinia biegłego?). Dodam, że adwokat nie dysponuje numerem kontaktowym klienta z urzędu, bo nie ma go ani w piśmie, ani we wniosku o ustanowienie pełnomocnika z urzędu. Wobec tego jedyna możliwość na skontaktowanie się to list, chyba że klient zadzwoni pierwszy.

O 8.30 byłam na sprawie X. X pojawił się. Z pretensjami do mnie. Bo nie dzwoniliśmy. Bo olaliśmy jego sprawę (serio? kilka godzin czytania akt, przepisów, orzecznictwa?). Bo przecież mogliśmy do niego przyjechać do domu (to nic, że być może nikt by go nie zastał w domu). Nie dał sobie nic wytłumaczyć (jeszcze na korytarzu energicznie gestykulował, wydzierając się na mnie na oczach innych aplikantów, adwokatów, radców, pracowników sądu), na rozprawie złożył wniosek o zmianę pełnomocnika, bo do nas (w sensie - do kancelarii) utracił zaufanie.

Sąd nie zwolnił nas od prowadzenia jego sprawy, jednak ze względu na dotychczasowy brak uzgodnienia stanowiska, odroczył termin rozprawy na... 6 miesięcy (w tym wydziale mniej więcej tyle czeka się na kolejny termin). X wściekły wyleciał z sali, nie powiedział "do widzenia" (drobiazg), nie zostawił do siebie numeru. Odgrażał się jedynie postępowaniem dyscyplinarnym...

piekielni klienci

Skomentuj (11) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 156 (162)

#75437

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Jestem aplikantką adwokacką.

W dniu dzisiejszym próbowałam dodzwonić się do Sądu w sąsiedniej miejscowości (z kancelarii mamy tam około 15-20 km), żeby dowiedzieć się, czy strona przeciwna złożyła apelację w sprawie. I akurat w tej sprawie nie możemy czekać na ewentualne pismo z sądu, w którym prześlą nam informację o przyjęciu apelacji i jej odpis.

Gdzie piekielność? W dodzwonieniu się ;)

Do sekretariatu odpowiedniego wydziału nie da się dodzwonić - jest automatyczne przekierowanie na Biuro Obsługi Interesanta (BOI). A na BOI... No cóż, nauczona doświadczeniem wykręcam numer, podkręcam głośność telefonu na maksa, odkładam słuchawkę na biurko i zajmując się swoimi innymi sprawami, nasłuchuję:
"Witamy w Sądzie Rejonowym (...). Prosimy oczekiwać na połączenie z konsultantem. Obecnie jesteś w kolejce:..."
Na dzień dobry byłam w kolejce siódma. Słuchawka leży przy laptopie, piszę jakieś pismo i nasłuchuję "umilającej" czas muzyczki przerywanej co chwila informacją o tym, która jestem w kolejce.

Po około 5 minutach byłam czwarta. Po kolejnych 15 awansowałam już na drugie miejsce. I chwilę potem byłam już pierwsza. Zadowolona z siebie już nie mogę się doczekać, aż ktoś po drugiej stronie odbierze słuchawkę (bądź co bądź zatrudnione tam panie to złote kobiety).
Po kolejnych dziesięciu minutach usłyszałam jedynie komunikat: "Przepraszamy. Czas oczekiwania jest zbyt długi. Prosimy zadzwonić później". I sygnał rozłączonej rozmowy.

Łączny czas oczekiwania na rozmowę, której nie było - ponad 30 minut.
A ja zakładam kurtkę i wybieram się do sądu samochodem, bo coś czuję, że dzwonienie tam nie ma sensu.

sądy

Skomentuj (8) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 282 (286)

#75132

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Kiedy sprzedawca wie lepiej, czego chce klient...

Idzie jesień, a ja po przeglądzie szafy z butami stwierdziłam, że przydadzą się jakieś nowe "patatajki" do pracy. Mój typ: płaskie, skórzane, czarne, ewentualnie ciemny brąz, czyli kolory neutralne (mniejsza o to dlaczego tak, a nie inaczej).
Pojechałam do galerii handlowej na drugim końcu miasta, gdzie jest kilka, o ile nie kilkanaście butików z butami, w tym parę moich ulubionych. Od drzwi prosto lecę do pierwszego z nich, gdzie kupiłam już kilka innych par i zawsze dobrze mi się nosiły.

Na dzień dobry lekkie zdziwienie, bo zamiast dwóch pań ekspedientek w wieku 50+, za ladą stoi młodziutka dziewczyna. No nic, może obsada się zmieniła, może urlop, zwolnienie lekarskie albo inna przyczyna zastępstwa.

Zaczynam chodzić między półkami i oglądać poszczególne modele. Dziewczyna, jak się okazało Piekielna (P), podchodzi.
(P): W czym mogę pomóc?
(Ja): Poszukuję butów skórzanych, czarne lub ciemny brąz, płaskie, w rozmiarze 38.
Piekielna pokiwała głową, poleciała gdzieś między półki i po chwili przyniosła mi pudełko. Wyciąga z niego prawy but i zachęca do przymierzenia.
Przyglądam się: jest płaski, jest czarny, jest skórzany, ale... dziwnie duży. Biorę do ręki i patrzę, a tam rozmiar 40.
(Ja): Ale ja chciałam 38.
(P): Z tego fasonu nie ma. Proszę przymierzyć, może będzie dobry. Ten jest w przecenie.
Dla świętego spokoju mierzę, a nuż rozmiarówka skopana. Ale nie. Za duży. Informuję o tym ekspedientkę.
(P): Dobrze, już szukam czegoś innego.
Znowu poszła latać między półkami, przerzuca pudła i przynosi kolejne. Jest! Na pudełku 38! Ale w środku... but pomarańczowo-niebiesko-czerwony.
(Ja): Ale ja chciałam czarne lub brązowe.
(P): Oj wie pani, czasami trzeba zaszaleć, a nie chodzić w takich smutnych kolorach.
Schowała but i poleciała szukać dalej. W międzyczasie sama się rozglądałam, kilka fasonów przykuło moją uwagę, ale na wystawie było po jednej parze i musiałam zapytać Piekielnej czy jest mój rozmiar. Nadchodzi do mnie po raz kolejny.
(P): Te będą bardzo ładne i wygodne.
I wyciąga... Szpilki. Bardzo wysokie szpilki.
(Ja): Wie pani, ja mówiłam, że szukam płaskich, a nie żadnych na obcasie, na szpilce czy koturnie. A z tych tutaj (pokazuję na trzymany w ręku but) jest może 38?
Piekielna patrzy na mnie i na ten but, a w końcu ciężko wzdycha.
(P): Może są. Ale z pani wzrostem (1,6 m) powinna pani szukać obcasów, a nie płaskich.
Oznajmiłam Piekielnej, że chyba jednak się nie dogadamy i wyszłam ze sklepu.

Nie, nie złożyłam skargi. Po prostu więcej tam nie zajdę. A buty kupiłam w butiku obok. Czarne, płaskie, super wygodne.

sklepy zakupy

Skomentuj (21) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 234 (276)

#70617

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Mam bardzo wyliczoną ciocię. Do tego stopnia, że gdy tylko się dowiedziała o tym, że mamy telefony w tej samej sieci i dzięki temu darmowe rozmowy, to zaczęła dzwonić do mnie, żeby dowiedzieć się co słychać u moich rodziców i babci (jej matki).
Dwa słowa wyjaśnienia jeszcze. Po pierwsze, babcia mieszka z moimi rodzicami, natomiast ja w czasie, kiedy wydarzyła się historia, już z nimi nie mieszkałam. Po drugie - ciocia mieszka w pobliżu moich rodziców i babci, ma jakieś 15 minut piechotą.

Jakieś 2 lata temu babcia trafiła do szpitala. Była w bardzo ciężkim stanie (po zawale, 92 lata, zapalenie płuc). Położono babcię na kardiologii, pododdziale intensywnego nadzoru kardiologicznego. Starałam się ją odwiedzać codziennie i dzięki temu wymieniałam informacje z resztą rodziny co trzeba donieść itp.
W pewien piątek spotkałam się właśnie z ciocią. Ciocia zapytała, czy następnego dnia mogłabym coś przynieść rano babci do szpitala. Powiedziałam, że nie, bo z samego rana wyjeżdżam na obowiązkowe szkolenie wyjazdowe i nie będzie mnie do niedzielnego wieczoru. Ok, przyjęła do wiadomości. Chwilę jeszcze porozmawiałyśmy, bo pytała gdzie się odbywa szkolenie, z czego itp.

Sobota, pierwszy dzień szkolenia. Około południa czuję, że mój telefon wibruje. Sprawdzam - dzwoni ciocia. Odrzuciłam połączenie. Po chwili jednak znowu brzęczy - znowu ciocia, ponownie odrzuciłam. Po trzecim telefonie odpisałam SMSa, że nie mogę w chwili obecnej rozmawiać i czy to coś pilnego. Dostałam odpowiedź: to ważne, chodzi o babcię. Nie muszę chyba tłumaczyć, że taka wiadomość mnie zestresowała. Momentalnie zaczęłam się zastanawiać, czy coś złego się nie stało, a w głowie pojawiły się najczarniejsze scenariusze. Szybko wyszłam z sali z telefonem i oddzwaniam. Zajęte. Chwilę odczekałam, ponownie dzwonię - znowu zajęte! Mój niepokój narastał, ale za trzecim razem udało mi się połączyć i pytam co się dzieje.

Ciocia: - A wiesz, w sumie to nic. Mam nadzieję, że nie przeszkadzam w szkoleniu. Tylko twoi rodzice mają być za godzinę w szpitalu, a babci skończyły się ręczniki papierowe, to może zadzwoń i powiedz im, żeby wzięli.

Myślałam, że szlag mnie trafi! W głowie już pojawiały się najczarniejsze myśli, a chodziło o taką pierdołę.

Ja: - Ciociu, nie możesz sama zadzwonić, tylko zawracasz mi głowę? Myślałam, że stało się coś poważnego. Mogłaś przynajmniej SMSa napisać, a nie dobijać się telefonicznie.
Ciocia: - Oj, bo do ciebie mam rozmowy za darmo. A sms - no patrz, nie pomyślałam.
Burknęłam coś niegrzecznie i się rozłączyłam.

I teraz się zastanawiam - czy krótka rozmowa telefoniczna z moimi rodzicami sprawiłaby, że ciocia by zbiedniała? To po pierwsze. Po drugie - na parterze w szpitalu jest kiosk, czy wydanie tych kilku złotych na ręczniki papierowe dla własnej matki to tak ogromny wydatek, że lepiej poruszyć niemal niebo i ziemię żeby przyniósł je ktoś inny?

Uprzedzając pytania - w takiej sytuacji przez myśl mi nawet nie przeszło, że gdyby faktycznie coś stało się z babcią, to w pierwszej kolejności dzwoniliby jednak rodzice, nie ciocia.

rodzina szpital

Skomentuj (10) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 334 (346)

#69981

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Polska służba zdrowia ma prawdopodobnie nie tylko problemy finansowe, ale również nie najlepiej idzie jej słuchanie pacjentów i czytanie ze zrozumieniem.

Moja babcia ma 95 lat i w zasadzie do całkiem niedawna była w pełni sprawną staruszką, która nawet i obiad dla całej rodziny upichciła.
Jakieś 2 tygodnie temu wstawała około 1 w nocy do toalety i straciła równowagę, upadła, potłukła się, nie mogła wstać. Mama przestraszyła się, że może to być złamanie biodra, uraz, którego konsekwencji w tym wieku chyba nie ma co tłumaczyć. Karetka zabrała babcię do szpitala, prześwietlenie jedno, potem drugie, w międzyczasie kroplówki itp.

Jeszcze w domu załoga karetki pytała, czy babcia bierze jakieś leki rozrzedzające krew. Ponieważ babcia była zbyt roztrzęsiona, to mama odpowiedziała, że tak, podała nazwę, dawkowanie itd. Dodatkowo wręczyła wykaz branych leków, kartę poprzedniego wypisu ze szpitala oraz wykaz leków, na które babcia jest uczulona.
Mama towarzyszyła babci na SOR. Ponownie wypełnianie jakiejś ankiety, znowu pytanie o leki rozrzedzające krew - ta sama odpowiedź.

Nad ranem przychodzi lekarka i jeszcze raz pyta o leki na rozrzedzenie krwi. Mama ponownie odpowiada, że taki i taki lek, takie i takie dawkowanie. Ok, lekarka zapisała, poszła.
Około 7 zmienili się lekarze dyżurujący. Przed wypisem przychodzi kolejny lekarz i po raz czwarty pyta, czy babcia bierze leki rozrzedzające krew (mimo że w ręku trzymał wspomnianą wcześniej rozpiskę). Tak! Znowu ta sama śpiewka.

Po wszystkich badaniach, około 10, wypisali babcię. Lekarz przyniósł kartę wypisu i receptę, życzył zdrowia i zmył się do kolejnych pacjentów. Mama o szczegóły nie pytała, bo od od 1 w mocy na nogach, a nerwy i zmęczenie zrobiły swoje.

Mama zajęła się babcią po powrocie do domu, ciocia w międzyczasie wpadła po receptę i z nią pobiegła do apteki. W aptece farmaceutka podaje lek- zastrzyki w brzuch w gotowych już strzykawkach.

Ciocia wróciła z lekami do babci, przekazała mamie i mamę coś natchnęło. Zastrzyki w brzuch? Przecież ona brała podobne po złamaniu nogi, żeby nie było zakrzepów. Wzięła się za czytanie ulotki i okazuje się, że babci zapisano nic innego, jak zastrzyki rozrzedzające krew.
Moja mama lekarzem nie jest, więc zadzwoniła do szpitala, chce rozmawiać z tym lekarzem, może trzeba włączyć dodatkowy lek na tydzień, a może pomyłka. W rozmowie mówi, że przecież babcia bierze inny, mocniejszy lek, a lekarz na to:
- Tak? Ojej, to przepraszam. To proszę w takim razie tych zastrzyków nie robić, tamten starczy.
I trzask słuchawką.

Kij z tym, że lek kosztował 40 zł. Tylko jakoś trudno nam w rodzinie wyobrazić sobie, żeby w innych branżach konieczne było sprawdzanie, czy profesjonalista nie popełnił błędu. Bo czy statystyczny Kowalski wychodząc np. od architekta siądzie w domu nad planem domu i będzie sprawdzał, czy przypadkiem nie ma nigdzie pomyłki?

szpital sor słuzba_zdrowia

Skomentuj (40) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 416 (464)

#69807

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Opowiem Wam dzisiaj pewną historię sąsiedzką. Tym razem nie będzie o zbyt hałaśliwych lokatorach w bloku czy przysłowiowych sporach o miedzę ;)

W moim bloku mieszka Piekielny Sąsiad. Człowiek Czysta Złośliwość, którego postępowania nie da się wytłumaczyć. Mam wrażenie, że wielu osobom dokuczał bez konkretnego celu, nie chcąc niczego w ten sposób osiągnąć, tylko ot tak dla rozrywki. Myślę, że każdy z mieszkańców mógłby opowiedzieć jakąś historyjkę z jego udziałem, ja opowiem tę, która spotkała mnie osobiście kilka lat temu.

W III klasie liceum zdałam egzamin na prawo jazdy i następnie za odłożone kieszonkowe, stypendium artystyczne i z ogromną pomocą rodziców kupiłam swój pierwszy samochód - używanego Fiata Pandę. Będąc jeszcze niedoświadczonym kierowcą, na początku starałam się parkować tam, gdzie miejsce było trochę szersze. Pod blokiem miejsca postojowe były wyznaczone w sposób prostopadły, a gdy wracałam do domu np. o 13, to często zdarzało się, że moje "maleństwo" stało jak ta sierotka samotnie na parkingu, więc z tym nie miałam problemu, przynajmniej przez kilka pierwszych tygodni.

Piekielnemu coś najwyraźniej nie pasowało. Po pewnym czasie zauważyłam, że parkuje swoje wozidło (nie pamiętam, co to dokładnie było, ale gabarytowo wielkości Nissana Qashqai) obok mojego. "Za bardzo" obok. Sąsiedzi mówili, że widzieli, jak Piekielny poprawiał kilkanaście razy swój samochód, żeby "przytulić" się do mojej Pandy na odległość nawet nie lusterek, a jednego lusterka (chociaż obok było sporo wolnego miejsca). Na dodatek często parkował w ten sposób po mojej lewej stronie, czym uniemożliwiał mi w ogóle wejście do samochodu od strony kierowcy - drzwi dało się otworzyć na maksymalnie 20 cm ;)

Kiedy pierwszy raz to zobaczyłam postanowiłam, że skorzystam jednak z komunikacji miejskiej.
Kilka razy zdarzało mi się wsiadać przez drzwi od pasażera i przeciskać się na fotel kierowcy, a dwa razy wsiadałam przez bagażnik, bo ktoś równie mocno rozgarnięty zastawił mnie z drugiej strony.
Kombinowałam i parkowałam prostopadle tyłem (w końcu przy wyjeździe na milimetry lepiej jechać do przodu niż cofać ;) zwłaszcza samochodem bez wspomagania kierownicy). Później parkowałam samochód dalej od bloku - dla mnie nie było problemu, żeby przejść sobie te 200-300 metrów, ale mieć spokój.

Wszystko to trwało kilka miesięcy, w ciągu których wielokrotnie zwracałam Piekielnemu uwagę, że nie zostawia mi miejsca, żeby wsiąść do samochodu i żeby parkował trochę dalej. W odpowiedzi słyszałam tylko całą serię wyzwisk i stwierdzenie: "no przecież nie ma narysowanych linii wyznaczających miejsca parkingowe, więc o co pani chodzi".

Jakiś czas później wracałam z moim tatą przez osiedle, kiedy niemal napadł na nas Piekielny. I drąc się oświadczył nam, że zarysowałam mu samochód przy wyjeżdżaniu z parkingu, odjechałam z miejsca zdarzenia, jego znajomy widział całe zajście i on wie, że to ja, on już powiadomił Policję i na koniec dodał, że prawo jazdy musiałam znaleźć w paczce chipsów. Próbujemy z tatą dowiedzieć się kiedy to miało mieć miejsce i niech pokaże nam zniszczenia. Odpowiedzi się nie doczekaliśmy, przyszło natomiast za jakiś czas wezwanie z Komisariatu Policji, żebym się zgłosiła na przesłuchanie.

Poszłam jak na ścięcie. Może faktycznie go gdzieś drapnęłam i nie poczułam? Jestem typem osoby, który jak coś zepsuje, to jednak się przyznaje, więc nie zwiałabym celowo. Układałam w myślach wypowiedź, żeby jednocześnie wskazać, że Piekielny celowo podjeżdżał blisko mojego samochodu, chociaż miałam niewielkie szanse, żeby obronić się tym zarzutem.

Obrona okazała się prostsza, niż myślałam. Do zdarzenia miało dojść w momencie, kiedy po pierwsze parkowałam już w zupełnie innym miejscu, a po drugie moja Panda... stała przez tydzień w warsztacie samochodowym ;) Jestem niesamowicie wdzięczna tamtemu warsztatowi, że zawsze przy oddaniu samochodu do naprawy wystawiali kartkę z datą przyjęcia auta, wykazem prac do zrobienia i przewidywaną datą odbioru. Po załączeniu do dowodów tego dokumentu, mówiąc kolokwialnie - Policja odczepiła się ode mnie.

Co się później okazało i dotarło do mnie pocztą pantoflową (od znajomych, którzy mają znajomych, którzy znają Piekielnego)? Piekielny prawdopodobnie gdzieś na mieście zarysował sobie cały bok o jakiś słupek. Nie chcąc tracić zniżki i korzystać z AC postanowił, że wybierze sobie jakąś ofiarę i oskarży ją o zarysowanie jego samochodu. Padło na mnie, bo pół osiedla widziało jak nasze samochody wyglądały prawie jak zrośnięte, a na dodatek byłam młodą dziewczyną, więc na pewno nie miałam doświadczenia jako kierowca.

Nie mam pojęcia jak potoczyły się dalsze losy Piekielnego i jego samochodu, faktem jest, że po jakimś czasie zaczął go parkować na parkingu strzeżonym. Mnie zaś to wszystko nauczyło wyjeżdżania z ciasnych miejsc parkingowym i cofania na milimetry lepiej, niż niejeden facet :P

sąsiedzi parking samochód

Skomentuj (17) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 428 (510)

#66550

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Wybrałam się z chłopakiem na spacer. Niedaleko jest wąwóz, w którym jest zarówno chodnik dla pieszych, jak i ścieżka rowerowa dla rowerzystów. Są też i ławeczki, żeby siąść, pogadać, odpocząć, jest plac zabaw itp. Dzisiaj niedziela, ładna pogoda, to i ludzi w wąwozie było, w tym sporo rowerzystów, a ścieżka wąska.

Idziemy tak chodnikiem i widzimy z daleka, że w jednym miejscu coś dużo rowerzystów (w tym i dzieci) a to się podpiera jedną nogą, a to wywraca, a to zjeżdża na trawę. Gdy byliśmy bliżej zobaczyliśmy powód zamieszania - trzech chłopaczków, którzy osiemnastu lat raczej na pewno nie skończyli, z piwem i samochodzikiem zdalnie sterowanym. Siedli na ławce przy ścieżce rowerowej i urządzili sobie zabawę w sterowaniu samochodem w ten sposób, żeby wjechał prosto pod koła rowerzystów na ścieżce rowerowej. I co ktoś się zatrzymał, przewrócił, to chłopcy oczywiście w rechot i głośno komentowali: "ty patrz k***, nawet z telemarkiem poleciał".

Jesteśmy już całkiem blisko i widzę, że mój chłopak coś szykuje się, żeby nauczyć chłopaków kultury. Uprzedził go w tym pewien rowerzysta. Dojeżdżając do zastawionej pułapki, podskoczył na rowerze i wylądował tylnym kołem centralnie na samochodziku rozwalając go w drobny pył. Na chwilę się zatrzymał i rzucił tekstem:
- Bo bawić się to trzeba umieć.
Nim chłopaki pozbierali szczęki z ziemi, rowerzysty już dawno nie było.

DDR

Skomentuj (10) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 731 (751)

#66099

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historia sprzed kilkunastu lat (ja miałam wtedy ok. 12 lat), jak przeprowadzaliśmy się do nowego mieszkania na parterze. Niestety, szybko okazało się, że pod naszym balkonem, gdzie rosły wtedy ogromne forsycje, rodzice zrobili swoim maluchom toaletę - bo jak się siedzi parę godzin na placu zabaw, to na siku idzie się za krzaki pod czyjś balkon, a zdarzało się, że i z "dwójeczką" tu przychodzili. Ot, taka kultura. Moi rodzice tłumaczyli i wykłócali się z mamusiami i tatusiami "wysiusiającymi" swoje dzieci u nas pod oknem. Odpowiedzi: bo tak zawsze było i nikomu to nie przeszkadzało (wcześniej mieszkali tu studenci, których więcej nie było niż byli). Niektórzy ludzie wyrazili skruchę, inni po cichu dalej się zakradali.

Pewnego dnia moja mama zmywała podłogę w kuchni, gdy przez okno zobaczyła sąsiada z I piętra, który prowadził tu dziecko. Wkurzona, wzięła wiadro od mopa na balkon i leci dać gościowi nauczkę. Wychodzi na balkon i słyszy tekst:
- Poczekaj synuś, jeszcze tata siku zrobi.
Mama nie wytrzymała, wiadro w ręce i chlup całą jego zawartość wylała przez balkon prosto na sąsiada. Ten, próbując zasłonić się rękami, z tekstem:
- Co pani k*** robi?
- Spuszczam wodę, na wypadek jakby pan zapomniał.

Forsycje bardzo szybko zostały wykarczowane, na ich miejsce najpierw wsadziliśmy niskie kwiaty, a potem krzewy pigwy, coby kolce zniechęciły potencjalnych "siusiaczy". I wreszcie jest spokój.

osiedle toaleta

Skomentuj (16) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 893 (929)
zarchiwizowany

#63459

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Przeczytałam dzisiaj historię o stypendiach, więc dorzucę swoją jak to było na mojej uczelni ze stypendiami naukowymi (czy jak kto woli: za wyniki w nauce).

Kiedy zaczynałam studia metoda była prosta. Każdy wydział ustalał swoje progi średniej, za które przyznawane były stypendia. I tak dajmy na to u mnie na wydziale od 4,2 było 200 zł, od 4,5- 300 zł, od 4,7- 400 zł (progi i kwoty przykładowe, bo już nie pamiętam dokładnie). Wnioski składało się do końca października, a mniej więcej w grudniu było wiadomo kto dostał stypendium.

System zmienił się, kiedy ja skończyłam III rok. Spowodowane to było zmianą ustawy o szkolnictwie wyższym, jak również zmianą proporcji funduszy przeznaczanych na stypendia naukowe w porównaniu do stypendiów socjalnych (wcześniej było po 50%, potem zmienili, że naukowe chyba 30%, a 70% socjalne, ale nie dam sobie ręki uciąć). Wprowadzono również inny system, mianowicie: już nie tylko średnia, ale i osiągnięcia naukowe (konferencje, publikacje, konkursy itd.). Idea jak najbardziej słuszna, promująca tych, którzy robią coś ponad studiowanie ale... O tym na jakich zasadach otrzymam stypendium na III rok studiów dowiedziałam się w październiku będąc już na IV roku.
Studenci z obłędem w oczach zaczęli szturmować organizacje studenckie po zaświadczenia (punkty m.in. za aktywność w kole naukowym, im dłuższy staż, tym więcej punktów). Do tej pory nikt takich rzeczy nie chciał, nie były takie zaświadczenia wystawiane, a tu nagle kolejki przed siedzibą koła naukowego. Termin składania wniosków bardzo krótki, bo niespełna 2 tygodnie, przy czym przez te 2 tygodnie regulamin punktowania osiągnięć naukowych kilkakrotnie się zmieniał. Efekt był taki, że część ludzi, którzy dostali jako pierwsi zaświadczenia z koła naukowego nie dostało za to punktów bo np. zabrakło pieczątki lub czegoś innego.

No cóż, myśleliśmy, że jesteśmy mądrzejsi na przyszłość. Zbieraliśmy starannie papierki- dyplomy z konferencji, znajomi startowali w konkursach itd. Niektórzy na koniec roku akademickiego mieli całkiem poważny stos makulatury dla szanownej komisji stypendialnej. Ale to by było zbyt piękne, bo... w październiku 2012 roku zaczął obowiązywać nowy regulamin stypendiów za osiągnięcia z roku akademickiego 2011/2012 (czyli mówiąc wprost: regulamin działał wstecz). I co się okazało? Że np. konferencje na uczelni są niżej punktowane niż zewnętrzne (o ile w ogóle są), bo są uczelniane. To nic, że na moim wydziale była takich konferencji cała masa, były one bezpłatne, a nie każdego stać na opłatę konferencyjną w wysokości 200-300 zł na innej uczelni + dojazd + nocleg (co do zwrotów kasy to polityka wydziału była taka- ok, zwrócimy, ale tylko za dojazd). I znowu część osób, które się bardzo starały, pracowały sumiennie, publikowały swoje artykuły w wydawnictwie wydziałowym- nie dostała ani grosza. A przecież nie mogli przewidzieć na początku roku akademickiego 2011/2012, że po zakończonym roku punktacja ponownie zmieni się regulamin.

W 2013 się obroniłam i rozstałam z uczelnią (bez żalu), więc nie miałam najświeższych newsów co tam ze stypendiami, prócz tego, że na pewno bałagan (wiem, że znowu zmienił się regulamin, ale nie wiem w jakim zakresie). Natomiast w październiku 2014 spotkałam moją koleżankę- doktorantkę. Powiedziała, że regulamin ponownie się zmienił, wobec czego prócz zaświadczenia z konferencji (podpisanego przez kogoś w stopniu co najmniej dr hab.!) trzeba przedstawić jeszcze program konferencji (oczywiście studenci dowiedzieli się o tym znowu po zakończonym roku akademickim). I teraz gwoli wyjaśnienia- w niektórych kołach naukowych na ich czele stoją studenci, czasem doktoranci i bywa, że tylko oni podpisują zaświadczenia (mam takich sporo), a na innych konferencjach bywa, że programy nie są nawet wręczane uczestnikom (sama byłam na 2 czy 3 takich, gdzie nie wiedziałam nawet kiedy sama mam wystąpienie). A nawet jak ktoś dostanie program, to część go wyrzuci, bo przecież najważniejsze jest zaświadczenie.

Mnie najbardziej denerwowała zmiana reguł już po zakończonej grze. I chociaż mimo tych fikołków z regulaminem jakoś zawsze stypendium miałam, to do dzisiaj mam pretensje wobec samorządu studentów oraz władz uczelni, że nie potrafili napisać regulaminu z wyprzedzeniem, tylko o tym, co się liczy, a co nie, dowiadywaliśmy się po fakcie i często musieliśmy jeszcze wydzwaniać po innych uczelniach, bo czegoś nam nie dosłali. Widocznie bardzo ciężko jest siąść, zastanowić się, wprowadzić jakiś sensowny regulamin, żeby już na początku roku akademickiego studenci wiedzieli jakie dokumenty mają zbierać.

uczelnia stypendium

Skomentuj (5) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 4 (42)