Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

bazienka

Zamieszcza historie od: 20 sierpnia 2011 - 17:54
Ostatnio: 3 lutego 2024 - 8:24
Gadu-gadu: 5477672
O sobie:

bazia, kotka (łac. amentum, ang. catkin) – odmiana kłosa lub grona, typ kwiatostanu, w którym pojedyncze kwiaty osadzone są na osi pędu bez szypułek lub z krótkimi szypułkami. Kotki mają przeważnie wiotką, zwieszająca się oś główną

  • Historii na głównej: 96 z 140
  • Punktów za historie: 28543
  • Komentarzy: 10980
  • Punktów za komentarze: 33147
 

#85294

przez ~OkrutnaZolza ·
| Do ulubionych
Mam teraz 24 lata, ze swoim (od roku) już narzeczonym jesteśmy razem od ośmiu. Oboje z Oskarem bardzo realistycznie podchodzimy do życia i w wieku 21 lat postanowiliśmy wyjechać za granicę.

Nie studiowaliśmy, bo oboje wiedzieliśmy, że studia nam się nie przydadzą. Ja zapalona maniaczka robienia paznokci, on typowa złota rączka, więc chcieliśmy po prostu zarobić na dom (piękną ziemie dostałam w spadku i postanowiliśmy się wybudować) i rozkręcenie naszych biznesów.

Było ciężko, nie powiem, że nie. W polsce zostawiliśmy wszystko, rodzinę, przyjaciół, a tam jedyne co mieliśmy to siebie i nawał pracy bo chwytaliśmy się wszystkiego co się dało.

Pół roku temu wróciliśmy do Polski, stawiamy dom niedaleko mojej rodzinnej wsi (ja chciałam być niedaleko rodziny, a on chciał wyjechać z miasta).
Oboje po powrocie przeżyliśmy mały szok, połowa naszych znajomych w związkach małżeńskich, druga połowa dzieciata, a jedyne co ich łączy to klepanie biedy. Na pierwszym ognisku który zorganizowaliśmy po powrocie 3/4 osób zaproszonych przyszła z dziećmi mimo, że zaznaczaliśmy, że to nie miejsce dla nich (niedaleko jezioro, las, chłodno, a do tego dookoła nic prócz jednej altanki) ale okej, nie mój problem jak bombelek zachoruje.

Jednak to co dzieje się od tamtego czasu gdy przyznaliśmy, że lada dzień ruszają prace nad budową i ja już mam lokal (wynajmuję) na swój biznes to jakaś komedia.. kiepska komedia.

1. Koleżanka Anita, bombelek cztery lata, ojciec małego daje jej alimenty ale nie miesza się i nie poczuwa do odpowiedzialności. To, że ona wychowuje dziecko na niedorajdę to jedno (mały sam nawet nie podniesie zabawki tylko w ryk i aż mamusia poda). Anitka według facebooka pracuje jako mama na pełen etat. W praktyce ciągnie każdą zapomogę jaką może i tylko żali się, że pieniędzy nie ma.
Nic dziwnego w tym by nie było gdyby nie to, że Anitka co trzeci dzień jest u kosmetyczki, nosi drogie ubrania (i nie z ciuchlandu, bo to obrzydliwe). Ma telefon z jabłkiem z nowszych modeli, pieszo nie przejdzie 100m bo po co jak może podjechać (jeździ starym benzyniakiem, co od cholery pali).

I Anitka wpadła do mnie do rodziców ostatnio:
A: No bo wy macie tyle pieniędzy, a ja to do gara nie mam co włożyć. Może byście kupili tableta małemu,on bardzo by chciał, a mnie nie stać.
J: Słucham?
A: No wiesz, on potrzebuje do zabawy.
J: Okej, skoro nie ma zabawek to kupię mu klocki.
A: Nie, nie żadne klocki. On musi mieć tableta, ja ci pokażę jakiego.
I pokazała.. najnowszego samsunga.
Odmówiłam i teraz tylko po wsi rozpowiada jaką jestem sknerą.

2. Kolega Janusz. To nie jego imię choć powinien zmienić bo jest typowym Januszem. Pracy się brzydzi, wie najlepiej wszystko, a żyje ze swoją Basiulą od kredytu do kredytu, bombelek dosyć mały bo może z pół roku. Tym razem rozmawiał z Oskarem:
J: Słuchaj bo wiesz my byśmy chcieli, żebyś ze swoją OkrutnąZołzą zostali chrzestnymi Brajanka (niestety imię prawdziwe)
O: No nie wiem, zapytam. Musimy to przemyśleć.
J: Daj spokój, wy macie tyle kasy, co to dla was? Kupicie raz na rok jakiś telefon i będziemy kwita.
ŻE WHAAAT?!

3. Ola, lat 23 mama na pełen etat dwójki bombelków. Żyje w starej chałupinie bez bieżącej wody. Odkąd przyjechałam to zastanawiam się czy te dzieci wiedzą kto jest ich matką. Olka codziennie podrzuca je komuś innemu, a sama jest skupiona na szukaniu potencjalnego dawcy spermy. Rano po łowach, przychodzi i odbiera dzieci.
Żyje z alimentów i innych zapomóg.
O: Ty, OkrutnaZołza pożyczyłabyś mi parę stówek. Wy tacy bogaci, a ja z dwójką dzieci nie daje już rady.
J: Coś się stało? W domu coś nie tak? Wiesz, mogę poprosić Oskara żeby wpadł tam ci coś pomóc (oby nie tylko zrobić kolejne dziecko)
O: Nie nie, ale wiesz ja idę w piątek na imprezę i nie mam z kim dzieci zostawić, na opiekunkę mi trzeba.
AŻ TYLE?
J: A to mama nie zostanie?
O: Ta stara k&$#a powiedziała, że mam dorosnąć i sama zajmować się dziećmi. Ona nie rozumie, że ja to robię dla ich dobra!
J: Yyy... (konsternacja). No to ja zostanę z nimi ten jeden wieczór.
O: Ale wiesz.. ja to bym chciała jeszcze sukienkę jakąś. Wiesz, nie każda ma takiego Oskara jak ty. Inne kobiety muszą sobie inaczej radzić..
Ilość osób która zwróciła się do nas po pieniądze na wieczne nieoddanie przerosła nasze oczekiwania. Jak nie na kredyt to na tablet dla bombelka.

Nie rozumiem, skoro nie mają pieniędzy to po co żyć ponad stan? Szukałam pracownicy na recepcję (zapisywanie klientek i dobieranie telefonów, czasem dwa razy dziennie zmyć podłogę) to ŻADNA z dziewczyn które wyciągały ręce po kasę nie chciała. Sprzątać nie będą, a już na pewno nie za 2 tysiące złotych.. Może to i mało ale za posiedzenie 5h na tyłku? (stwierdziłam, że rano i wieczorem sama dam rade, tylko od 12 do max 17 potrzebuje kogoś na zapisywanie).

Nie po to wyjechaliśmy za granice i nie po to harowałam za pięciu żeby teraz rozdawać ciężko zarobione pieniądze. Serio, dlaczego każdy ma przeczucie, że MUSIMY pomóc?
Teraz czekam aż rozniesie się, że pożyczyłam pieniądze Aśce... Matce małej dziewczynki której mąż zginął w wypadku(tysiąc złotych na zakupy dla małej i rachunki). Aśka mając na głowie roczne dziecko podziękowała mi za możliwość pracy i pierwszy tysiąc mi odpracuje, a ja zaoferowałam, że moja teściowa czasem może popilnować małej.

Da się? Da się, tylko trzeba chcieć.

odmęty polski

Skomentuj (64) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 241 (297)

#84999

przez ~eagmdskznjdfs ·
| Do ulubionych
Jestem na skraju wytrzymania nerwowego, wiem, że prędzej nabawię się silniejszej nerwicy, ewentualnie kaftanów niż zrozumienia u większości ludzi... Jednak muszę się wyżalić, to taka masochistka ze mnie.

Zacznę od tego, że całe swoje życie mieszkałam w bloku, następnie w akademiku. Każdy wie, że w takich miejscach nie jest idealnie cicho - zwłaszcza w akademiku. Wychowałam się w latach 90, pod blokiem mieliśmy boisko, na którym często kopano w piłkę. Nie tak daleko od boiska był plac zabaw, dzieciaki wiedziały, że pod oknami sąsiadów się nie wyje, nie piszczy, nie piłuje mordy, bo po 1. sąsiad/sąsiadka cię zwymyśla, a po 2. rodzicielka, jak się dowie od sąsiada, co wyprawiasz, także powie ci kilka słów i ewentualnie zakaże wyjścia na podwórko. O dziwo skutkowało to znakomicie, dzieci bawiły się normalnie, grały, rozmawiały, śmiały się - nikt nie miał o to pretensji, bo hałas nie był "ponad miarę".

Od niedawna wynajmuję mieszkanie, a jakże - w bloku. Na moje nieszczęście, pod oknami mam plac zabaw, a co za tym idzie pobudkę o 8 - bo w soboty i niedziele budzą mnie krzyki i piski, jakby bachory robiły zawody, kto szybciej sprowokuje sąsiada do wybuchu. Są wakacje, kiedy wracasz z pracy około siedemnastej i jeśli liczysz na to, że dzieciaki pójdą w cholerę za 2-3 godziny, to jesteś w błędzie. Często mamusie z bombelkami wysiadują na zmianę na placu do 22. Powtarzam, nie przeszkadzają mi rozmowy, śmiechy, kopanie w piłkę czy użytkowanie huśtawek czy ślizgawki - o nie. Ja nie mogę zdzierżyć i mam ciarki z powodu ciągłych pisków - i uwierzcie mi, bachory są na bank w wieku przedszkolnym.

Najpierw prosiłam o ciszę, co było zlewane, więc pomyślałam, że odpalenie Arki Satana na maxa da radę - niestety mam słabe głośniki i nie słychać na tyle, by madki miały jakąkolwiek nauczkę i zabrały swoje nieszczęścia z placu.

Po x czasu zaczynam mieć naprawdę straszne myśli, jak chętnie każdym możliwym sposobem uciszyłabym te cholerne bomble, bo już od migren i nerwów chce mi się wymiotować.

Jest godzina 21, piski przybierają tylko na sile, a ja jestem bezradna. Na ławeczce dwie mamusie i ich seby, a dookoła biegają bachory sztuk 4 i piłują tak, że niedługo pękną mi bębenki w uszach.

Czy da się coś z tym zrobić?

Opole zaodrze

Skomentuj (49) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 103 (169)

#83841

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historia z pracy w korpo, o moim byłym szefie, nazwijmy go M.

Na początek trochę wprowadzenia, bo planuję o nim kilka historii...

Gdy ja przyszedłem do firmy, M. już tam był, pracował jako specjalista. Chwilę pracowaliśmy razem w zespole, ten się rozrósł i M po roku awansował na kierownika zespołu. W sumie tego się spodziewałem - on był wyciągnięty do tego projektu z wnętrza firmy, więc pewnie dostał jakąś mniej lub bardziej mglistą obietnicę, że jak projekt wypali i zespół się rozrośnie, to zostanie jego kierownikiem. Należy też mu oddać, że ciężko na ten awans pracował. Czasem moim zdaniem nie do końca fair - zaraz po nim do zespołu trafiły 2 osoby z zewnątrz (jedna to ja), ale nie mieliśmy nad sobą kierownika, jako dział pilotażowy podlegaliśmy bezpośrednio dyrektorowi jednostki, w ramach której stworzono ten zespół i to M, jako osoba obeznana z firmą i ludźmi, komunikował się z dyrektorem, odcinając mnie i kolegę od możliwości wzięcia ambitniejszych zadań czy ogólnie pokazania się. Jednocześnie trzeba mu oddać, że w swój awans włożył sporo pracy, harówki w nadgodzinach, delegacje. To, co dostał z takich ambitniejszych zadań - zrobił dobrze.

Zespół się rozrósł, przestaliśmy być tylko projektem, zostaliśmy przeniesieni w struktury istniejącego działu, żebyśmy raportowali do kogoś niższego stanowiskiem, sprawa kierownika też była kwestią czasu i wiadomo było, że to M. na 99% to stanowisko dostanie.

Na początku miałem wrażenie, że uderzyła mu lekka sodówka do głowy, nawet raz mu na to zwróciłem uwagę, ale potem już nie było raczej problemów czy scysji, więc myślałem, że nabrał doświadczenia w zarządzaniu ludźmi i nauczył się na błędach.

Przez 2 lata M. był kierownikiem i nad sobą miał menadżera, nazwijmy go W., wspaniałego człowieka, za którego jego podwładni daliby się pociąć. Nasz zespół był jednak dla niego taką jakby doczepką, dodatkiem do zespołów zajmujących się czym innym. Nie zawsze miał dla nas tyle czasu, ile by chciał, więc bardzo polegał na M., który jako cwany korpo-gracz umiał się dobrze kryć ze swoją piekielnością i swoje zadania wypełniał dobrze. Dlatego też dyrekcja wydzieliła nasz zespół spod W. i awansowała M. na menadżera.

Szybko okazało się niestety, że M. dobrze się krył ze swoją piekielnością lub po prostu W. hamował jego zapędy do zarządzania zespołem z perspektywy wieżyczki strażniczej w obozie pracy. W. wychodził z założenia, że szef ma wspierać, pomagać, służyć radą. M., że wymagać, pilnować, stać z batem. Zaczęło się od zebrania zespołu 3 dni po ogłoszeniu awansu, jeszcze przed jego wejściem w życie.

M. oznajmił nam, że z zespołu odchodzi K., całkiem doświadczona koleżanka, robiąca dobrą robotę, i nikogo za nią nie dostaniemy, więc czeka nas ciężka praca. W. w takiej sytuacji zdjąłby z nas część biurokracji, natomiast M. postanowił dołożyć nam kilka dodatkowych raporcików do wypełniania, gdyż chciał móc mierzyć naszą wydajność. Do tego wprowadził spotkanie dzienne zespołu, na którym każdy miał mówić, co będzie robił (3 priorytety na dzień), w ten sposób traciliśmy 15 minut dziennie (razy 13 osób) na gadanie o tym, co będziemy robić, gdy tak naprawdę każdy wiedział, co ma robić.

Jakby tego było mało, zaczął wzywanie nielubianych (a przede wszystkim tych słabych mentalnie) podwładnych do salki, gdzie ich opieprzał za różne pierdoły - jedna koleżanka wyszła 2 minuty za wcześnie, kolega też miał w systemie jakieś niedoczasy w 3 dniach miesiąca (łącznie 4 minuty, ale za to w inne dni był po 5-10 minut dłużej). Generalnie osoby przez niego upatrzone miały ciężko.

Jednej dziewczynie dorzucił w zasadzie cały etat K. i powiedział jej, że to dla niej szansa na rozwój.

Szczytem były jednak 2 inne rzeczy, które chciałbym opisać:

1) Wyżej wymieniona koleżanka w ramach zadań odziedziczonych po K. obsługiwała placówkę w USA, było to coś trochę innego niż robiła reszta zespołu. W ramach tego procesu przygotowane przez nią dokumenty musiał podpisać dyrektor w Stanach (ręcznie, potem skanował i odsyłał do niej). Ponieważ było to upierdliwe dla obu stron, postanowiono zmienić to na podpis elektroniczny, w systemie. No ale dyrektor w USA miał problem z obsłużeniem systemu, zainstalowaniem go itp., sprawa się przeciągała. M oznajmił koleżance, że nie da jej urlopu, póki ten gość w USA nie zacznie klepać w systemie, a nie ręcznie.

2) Wyżej wspomniane spotkania dzienne mieliśmy około 9.15 rano. Przed spotkaniami, koło 8.45-9.00 chodziliśmy po herbatę/kawę, całym zespołem. Faktycznie jednego dnia zasiedzieliśmy się tam dość mocno, ale na spotkaniu dziennym M. nie zwrócił nam na to uwagi. Po spotkaniu wezwał 3 osoby z zespołu do salki (pojedynczo) i opieprzył je za zbyt długie przebywanie w kuchni. W gronie wezwanych była koleżanka z punktu 1., ta dziewczyna, która raz wyszła 2 minuty za wcześnie oraz kolega, który dodatkowo dostał opieprz za to, że w czasie, gdy włączał mu się komputer, gadał z w/w 2 osobami nie o pracy.

Najlepsze było to, że dzień później po przyjściu do pracy ja i drugi kolega gadaliśmy o meczu przy M. i ten słowa nam nie powiedział, co więcej, pół godziny później mieliśmy we 3 spotkanie z dyrektorem działu i ten zaczął rozmowę od meczu właśnie.

Na razie zakończenia nie będzie, dodam je w ostatniej z planowanych historii z tym bohaterem.

Korpo

Skomentuj (3) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 65 (121)
Z ostatniej chwili:

Siedzę na lotnisku, czekam na opóźniony samolot.

Jakaś stara purchawa siadła przy mnie, choć mnóstwo miejsc wokół było wolne i zaczęła puszczać jakieś słodkopierdzące kawałki świąteczne z komórki. Uprzejmie zapytałem czy nie ma słuchawek. Powiedziała, że nie ma, a co? Wyjaśniłem ,że że sklepu obok dobiega już muzyka i robi się trochę kakofonia. Powiedziała OK, uśmiechnęła się z wyższością i wróciła do swojej komórki...

Wojna? Ok. U mnie na facebookowym feedzie też są jakieś filmiki. Co by tu... Może Behemoth? Może sex pistols? E tam. Puściłem to: https://m.facebook.com/story.php?story_fbid=2152272444818455&id=164916136887439&ref=bookmarks

Po 10 sekundach odwróciła sie do mnie i powiedziała, że jak mi się nie podoba jej muzyka to się mogę przesiąść. Powiedziałem OK i uśmiechnąłem się szeroko.

Wytrzymała kolejne 40 sekund, zabrała swoje manele i poszła.

Lotnisko

Skomentuj (31) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 177 (225)

#83028

przez Konto usunięte ·
| Do ulubionych
O piekielnej cioci. Mam nadzieję, że jej syn nie czyta Piekielnych...

O zniszczonej rodzinie będzie.

Moja babcia jest najstarsza z całej gromadki swojego rodzeństwa. Dlatego mam wiele cioć i wujków starszych ode mnie zaledwie kilka lat lub kilka miesięcy. Jedna z sióstr babci w 1980 roku urodziła swoje drugie dziecko, roboczo niech będzie Konrad. Konrad ma porażenie mózgowe
[EDIT: nie jestem lekarzem, tak mi wytłumaczono, kiedy jako dziecko pytałam, czemu Konrad jeździ na wózku. Wiem tylko, że nie jest w stanie chodzić, ledwo mówi, nie jest w stanie sam korzystać z toalety ani łazienki, trzeba go też karmić i ubierać].

Dziś Konrad ma 38 lat. Jest bardziej samotny niż ktokolwiek, kogo znam. Jego rodzice już nie mają siły go dźwigać i wysadzać (niestety) i właściwie cała opieka nad nim po śmierci rodziców przypadnie na starszą siostrę.

Konrad na przestrzeni lat był absolutnie nieznośny i męczący w swoich poszukiwaniach pomocy, ale zamiast iść do psychologa, wyżalał się nam. Kiedy miałam jakieś 13 lat, Konrad wybuchł przy mnie płaczem, że on już nie daje rady. W tamtym czasie kilka lat różnicy robiło swoje i nie wiedziałam, jak pomóc chłopakowi, który marzy o miłości.

Powiedzmy sobie szczerze: jaka dziewczyna chciałaby się związać z chłopakiem, którego do końca życia trzeba wysadzać? Konrad zawsze chciał poznać smak miłości fizycznej, ale jego mama absolutnie wybiła mu to z głowy, bo seks tylko po ślubie. Zresztą na tematy męsko-damskie nie może rozmawiać z rodzicami, jak sam kiedyś przyznał.

Pamiętam, że kiedy miał ok. 20 lat, to nauczył się sam jeść, a nawet ubierać. Niestety po jakimś czasie matka znowu zaczęła te czynności robić za niego. To były początki czatów i portali internetowych, na których Konrad poznał kilka dziewczyn, ale niestety nic z tego nie wyszło.

Kiedyś przyleciała do nich nasza wspólna rodzina z zagranicy. Chcieliśmy się wszyscy spotkać na mieście. Jako osobę ustalającą wybrano Konrada. Efekt był taki, że się nie spotkaliśmy, bo Konrada przez telefon nie da się zrozumieć. Kiedy poprosiliśmy, żeby dał kogoś innego do telefonu, to rozpętała się awantura i rodzina się skłóciła.

Na przestrzeni lat dostawaliśmy (ja, Mama, brat, kuzynostwo dalsze) wiadomości na mailu, Naszej Klasie, Facebooku itp., że go rodzice nie rozumieją, że on to chyba samobójstwo popełni.

Dawaliśmy mu dobre rady, jakie tylko umieliśmy znaleźć, ale nie oszukujmy się - nie wiemy, jak to jest być niepełnosprawnym i nie umiemy mu pomóc. Raz Mama napisała mu dość dosadnego maila, że powinien wziąć się za siebie, na co jej ciocia dostała prawie szału. Bo jej synek jest taki biedny i przez tego maila płakał trzy dni.

Jedyne, co mogliśmy zrobić, to dać za przykład sławnych niepełnosprawnych, którzy są dowodem na to, że wózek inwalidzki nie jest przeszkodą. Niestety Konrada to nie motywowało. Z roku na rok gnuśnieje coraz bardziej i stał się już tak nieznośny i męczący, że musiałam go zablokować w necie. Przykre to, ale serio nie wiem, jak mu pomóc.

On nie słucha argumentów, tylko ryczy, że jest niepełnosprawny. Bez żadnego dystansu do siebie, bez poczucia humoru, bez radości w życiu.

Ze swoimi rodzicami Konrad nie ma praktycznie kontaktu, bo każde z nich żyje już we własnym świecie. Ojciec popadł w alkoholizm z żalu, że nigdy nie nauczy syna jeździć samochodem. Matka popadła w fanatyzm religijny, modli się i dziękuje za to, że ma niepełnosprawnego syna, bo to jest "jej krzyż" i "kara za grzechy”, jak bywała mówić.

Wiem, moja babcio-ciocia i jej mąż popełnili rażąco dużo błędów w wychowaniu, ale wierzę, że chcieli jak najlepiej. Efekt jest jednak taki, że rodzina jest zniszczona. Nikt nie chce do nich jeździć, bo Konrad za każdym razem co chwilę prosi, żeby pójść z nim do jego pokoju, bo on chce pogadać. A te rozmowy są zawsze monologiem z płaczem. Ja natomiast nie jestem psychologiem.

Sytuacja jest absolutnie patowa. I nikt z nas nie wie, jak w tej sytuacji pomóc. Kiedyś jeszcze próbowaliśmy.

Skomentuj (38) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 115 (195)

#82894

przez Konto usunięte ·
| Do ulubionych
Zacznijmy od tego, że mam 21 lat i lubię dzieci - dzieci, a nie niewychowane bachory, a to spora różnica.
Mieszkam w bloku na parterze, obok jest plac zabaw. Wiadomo, że w wakacje dzieci się tam bawią, krzyczą, hałasują, ale to mi nie przeszkadza, bo po to jest plac zabaw.

Piekielność zaczyna się, gdy grają w piłkę. Przed każdym blokiem jest tabliczka z zakazem gry, a 2 minuty od mojego bloku jest boisko, zbudowane kilka lat temu, z bramkami itp.

Wiele razy już krzyknęłam na dzieci, które grały centralnie pod moim oknem w piłkę. W bloku okna nie są ani bardzo nisko, ani też zbyt wysoko, więc da się w nie kopnąć piłką. Podejrzewam, że gdyby któreś z nich zbiło szybę, to mamusia by powiedziała "ojej, to tylko dziecko".

Ale ostatnio wracałam z pracy, wykończona po 10h i jeszcze miałam okres. I pod moją klatką dzieciak tak kopnął piłkę, że uderzyła mnie w brzuch. Wiele kobiet pewnie aż zabolało po przeczytaniu tego, bo wiedzą, że jak ma się okres, to ból brzucha jest często tak silny, że trzeba jechać do szpitala.

Zje*ałam dzieciaka, wkurzona niesamowicie i obolała poszłam do domu. Nie minęło 10 minut i przyszła do mnie jego matka, że co ja sobie wyobrażam, że ja na jej niuniusia (!) nie będę się darła.
Spytałam jej się, czy jej "niuniuś" się pochwalił, co zrobił. Odpowiedziała, że tak, ale to tylko dziecko i piłka. Wkur*iona już niemiłosiernie rzuciłam w nią piłką mojego psa. Z tonu "niuniuś" przeszła na "Ty głupia szmato, co robisz?!". Odpowiedziałam jej, że to przecież tylko piłka, więc po co drze mordę.

Od tamtej pory dzieciaki już nauczyły się, gdzie jest boisko.

Skomentuj (7) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 247 (271)

#82863

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Piekielności dostarczyć może wiele rzeczy. Nawet coś tak prozaicznego, jak brak posiadania rodziny / bycie singlem.

Singlem byłam przez wiele lat i nie przeszkadzało mi to wcale. Nie dążyłam też na siłę do zmiany swojego stanu związkowego. :-)

Niestety, ewidentnie przeszkadzało to innym ludziom i wręcz prowadziło do sytuacji, że czasem czułam się dyskryminowana. Oto przykłady rozmów i sytuacji, jakie przytrafiły mi się na przestrzeni ostatnich kilkunastu lat.

1. "To jak to tak? To ty miłości nie uprawiasz? To może idź do klubu, to sobie kogoś znajdziesz?”.
Nie, dziękuję, nie skorzystam. :-)

2. "- Co robiłaś na wolnym?" - Byłam w kinie. "- A z kim?"  - Sama. Bardzo chciałam zobaczyć film taki i owaki. "- Jak to sama? Przecież do kina chodzi się z kimś”.
Innymi słowy popełniałam regularnie jakieś straszne faux pas przez chodzenie do kina samotnie.
Single, pamiętajcie: premiery kinowe to nie dla was, wy musicie czekać na DVD!

3. "- Słuchaj, ja wiem, że miałaś mieć wolny weekend, ale do X przyjeżdża rodzina męża, a tobie to i tak wszystko jedno, prawda?" - No niekoniecznie,  zapłaciłam już za wycieczkę i kupiłam bilet dokądś tam, na coś tam. "- No nie bądź taka samolubna. Sama zrozumiesz, jak to jest, jak już będziesz miała rodzinę”.

4. " - Y musi dzisiaj wcześniej wyjść, bo wyjątkowo odbiera dzieci z przedszkola, to zostaniesz za niego na recepcji." - Niestety, mam wizytę u lekarza / okulisty / lekcję jazdy / cokolwiek innego, nie dam rady. "- No ale on musi odebrać dzieci. Zrozumiesz, jak będziesz mieć własne”.

5. "- Nowa pracownica nie może pracować w soboty, bo ma dzieci, to powiedzieliśmy, że nie ma problemu, bo ty nikogo nie masz. To będziesz mieć wolne w niedziele i czwartki." - Wolałabym dwa dni po rząd, to może chociaż niedziele i poniedziałki? "- Nie da rady, bo ona nie może robić egzaminów, a w poniedziałek mamy egzaminy”.

6. "- Słuchaj,  Z właśnie rzuciła dziewczyna, to może się z nim umówisz?"  - Sorry, ale ja go nawet nie lubię. " - Nie powinnaś wybrzydzać, bo na zawsze zostaniesz singlem”.
No cóż, w tym przypadku to lepsze nic niż taki, zawsze trochę poplamiony i nie do końca świeży, rydz. ;-)

7. "- Kuzyn męża mojej siostry przyjeżdża na weekend i chciałby się trochę zabawić. To mogę cię z nim umówić, jak chcesz." - Dziękuję,  ale mam już plany na weekend. "- Jakie ty możesz mieć plany, przecież ty nikogo nie masz!”.

Czasami naprawdę można się było poczuć jak człowiek gorszego sortu...

Ale jak już się taki jeden przypałętał i związek się stworzył, to podobno w pracy jedna laska  (młoda, ładna, zgrabna, zawsze "zrobiona") wręcz płakała, że ona dostanie depresji, bo taka gruba i nieupacykowana Gosh znalazła sobie faceta "na stałe", a ona nie może i wszystkie związki się jej sypią po tygodniu czy dwóch...

Ludziom nie dogodzisz. :-) Zawsze im coś będzie przeszkadzać.

Skomentuj (49) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 201 (229)

#82930

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Zainteresowała Was moja poprzednia historia (https://piekielni.pl/82896), więc dzisiaj ciąg dalszy.

Krótki wstęp dla tych, którzy nie chcą nadrabiać poprzedniej historii: od kilku lat pracuję jako niania, trafiłam swego czasu na rodzinę, u której wytrzymałam tylko 1,5 miesiąca (cały etat - przypadało to na lipiec i połowę sierpnia). Bohaterami historii są Piekielna Mamusia [PM], mąż piekielnej i ich dwuletni synek.

8. Przychodzenie rano do pracy. Zanim zaczęłam pracować u PM na stałe, pojawiłam się tam kilka razy, żeby zapoznać się z dzieckiem. Zazwyczaj te spotkania odbywały się w środku dnia lub popołudniu. Dlatego kiedy pierwszy raz przyszłam do pracy na 7.00 zapukałam po ciuchu do drzwi, żeby nie obudzić małego, gdyby jeszcze spał. PM wyjaśniła mi (nie krzyczała, ale była zdenerwowana), że przecież rano dziecko śpi! Jak jesteśmy umówione na 7.00, to o tej 7.00 mam być pod drzwiami, ona mi dokładnie wtedy te drzwi otworzy, żeby pominąć ten moment z pukaniem. Nie spotkałam się nigdy z czymś takim, ale niech jej będzie, jak postoję minutę przed drzwiami, to nic mi się nie stanie. Tylko sąsiedzi czasem dziwnie patrzyli, jeśli akurat wychodzili do pracy, a ja stałam oparta o ścianę. Niestety zdarzały się takie poranki, że stałam tam po 15 minut, po czym dzwoniłam do PM i okazywało się, że ona w sumie zaspała. Najgorsza była jednak dla mnie sytuacja, kiedy przyszłam, stoję i słyszę, że mały płacze, a PM go uspokaja. Nie śpi, ale nie będę pukać, bo PM będzie zła. Więc czekam. I słyszę, że PM mówi do małego coś takiego: „Czemu płaczesz? Śniła ci się Rudut? Biła cię w tym śnie? Boisz się jej? No powiedz mamusi, boisz się Rudut?”. Mały już się uspokoił i zajął się czymś innym, ale PM męczyła go dobre 5 minut, zanim nie kiwnął jej główką (kiwnął chyba na to, że się mnie nie boi, bo nie dostałam reprymendy).

9. Wizyta u okulisty. Pewnego dnia kończyłam pracę, młody zostawał z tatą. Mówię więc mężowi PM, że młodemu coś się pojawiło na powiece (mały jęczmień albo coś takiego). Podziękował i stwierdził, że to raczej nic poważnego. Kolejnego dnia PM od progu krzyczy na mnie, że nie zwracam w ogóle uwagi na małego, bo on z takim czymś na oku chodzi, a ja tego nie zauważyłam! Zmiana wyglądała tak samo jak dzień wcześniej. Kiedy powiedziałam PM, że mówiłam o tym przed wyjściem jej mężowi, oczywiście uznała, że kłamię. W każdym razie nie poszła do pracy, tylko pojechaliśmy we trójkę do okulisty. Pani w rejestracji mówi, że to pierwsza wizyta dziecka u okulisty, więc najpierw zrobią mu podstawowe badania (jakieś badanie komputerowe, podążanie wzrokiem za przedmiotem i tego typu rzeczy – dzieciaki przed nami miały to robione), a później będzie przyjęty do pani doktor (już z tym konkretnym problemem, który opisała PM przy rejestracji). PM na podstawowe badania się nie zgodziła, bo „mały się wystraszy”. Pani z recepcji zasugerowała, że jeśli okazałoby się, że dziecko ma wadę wzroku, to lepiej to wykryć teraz. PM odpowiedziała, że mały nie ma wady wzroku, bo ona zna swojego synka i wie, że on dobrze widzi. Ten argument był tak silny, że pani z recepcji dała sobie spokój. Z wywiadu wynikało, że wady wzroku często pojawiają się u nich w rodzinie, ale to też nie miało znaczenia dla PM. U pani doktor okazało się, że zmianę na powiece wystarczy przemyć kilka razy dziennie naparem z czarnej herbaty, więc nie było to nic poważnego, chociaż nie potępiam tego, że PM wolała się upewnić.

10. Zakres obowiązków. Wychodzę z założenia, że skoro szukam pracy jako niania, to chcę pracować jako niania, a nie jako sprzątaczka. Nie mam nic do pań sprzątających, po prostu wolę poświęcić uwagę dziecku, skoro za opiekę nad nim mi płacą. PM od początku wiedziała, jakie jest moje stanowisko w tej sprawie. Umówiłyśmy się, że mogę zająć się jakimiś sprawami porządkowymi związanymi konkretnie z dzieckiem i w naturalny sposób wynikającymi z opieki nad nim – zmiana pościeli, jeśli mały ją posiusia/zabrudzi, zapranie posiusianych ubrań, żeby nie śmierdziały (mały uczył się korzystać z nocnika), szybkie odkurzanie w ciągu dnia, bo młody lubił zjadać śmieci z podłogi. Poza tym przygotowanie dziecku świeżej zupy w czasie jego drzemki. Tymczasem PM próbowała mnie zmusić do wycierania kurzu, czyszczenia fug (cztery pomieszczenia wyłożone płytkami), prasowania, sprzątania w szafkach, mycia balkonu (na który mały nawet nie mógł wychodzić), wyrzucania śmieci, mycia okien. Na moje protesty reagowała oburzeniem, stwierdzała, że jestem leniwa i w ogóle to ona nie wie, za co mi płacą w takim razie. A co miałabym robić z małym w czasie sprzątania? Miał siedzieć w łóżeczku i oglądać książeczki. Trochę się to kłóci z tak ważnym dla PM wszechstronnym rozwojem jej dziecka, ale co ja tam wiem. Młody spał niecałą godzinę w ciągu dnia, więc czasu wystarczało mi akurat na ugotowanie dla niego jedzenia i zjedzenie swojego obiadu. Gdyby spał dłużej, to może z nudów zrobiłabym którąś z tych nadprogramowych rzeczy, ale zwyczajnie nie było takiej opcji. Raz dostałam nawet polecenie wysprzątania całej łazienki na błysk (umycie prysznica, wszystkich płytek i fug – na ścianach i na podłodze, umywalki, muszli klozetowej, lustra). Pracy tak na 2-3 godziny, z środkami chemicznymi i bez możliwości doglądania, co robi młody. Zgodziłam się zrobić to po pracy za 25 złotych za godzinę. PM nie przystała na propozycję.

11. Nabywanie odporności. Wspominałam, że mały przy najmniejszym wietrze musiał nosić kurtkę, chociaż było gorące lato. Zawsze na zewnątrz miał chustkę pod szyją i długie spodnie. Ręce musiałam mu myć co chwilę, bo zarazki. Zjadł okruszek z podłogi? Panika i lament. Siedział w pokoju, gdzie było uchylone okno (np. przy 23 stopniach na dworze)? Na pewno do wieczora będzie trzeba wzywać pogotowie. Zabawek innych dzieci nie wolno małemu dotykać, w ogóle jak są dzieci na placu zabaw, to lepiej tam nie iść, bo dzieci roznoszą choroby. W łazience małemu nie wolno przebywać poza krótką chwilą, kiedy myje ręce, bo zarazki już się tam na niego czają. Skąd ta paranoja u PM? Bo BARDZO ZNANY PROFESOR jej powiedział, że dziecko nabywa odporność dopiero w wieku siedmiu lat. Cały czas jej nie ma, nie ma, na siódme urodziny dostaje ją w prezencie od układu immunologiczngo i już ma. Mniej więcej tak to brzmiało. To czemu wszyscy lekarze mówią inaczej? Dlaczego jak pozwala się dziecku na kontakt z otoczeniem, które nie jest sterylne, to później mniej choruje? Przypadek. Albo spisek. Jedno z dwóch.

12. Wychodzenie na spacer. Kiedy PM pracowała w domu, często miała do przeprowadzenia jakieś rozmowy telefoniczne itp. Żeby jej rozmówca nie zauważył, że jest w domu, a nie w biurze, przed taką rozmową musiałam z małym wyjść z mieszkania (gdyby dziecko zaczęło krzyczeć/płakać/stukać czymś, to byłoby wiadomo, że PM jest w domu). PM informowała mnie o planowanej rozmowie telefonicznej tuż przed jej rozpoczęciem, wręczając mi klucz od mieszkania i wyrzucając moje i małego buty na klatkę schodową, żebyśmy się tam ubrali. To była chyba jedna z najbardziej poniżających rzeczy, jakich doświadczyłam w tej pracy.

13. Praca z domu. Kiedy PM pracowała z domu, zamykała się w sypialni i tam coś robiła przy komputerze. Problem w tym, że kilka razy w ciągu godziny robiła sobie spacer do kuchni, do salonu, do pokoju młodego, zagadywała nas, przeszkadzała w tym co robimy, a później szła znowu zamknąć się w sypialni. Za każdym razem mały płakał, bo chciał się bawić z mamą. Wtedy ta zamykała się na klucz i udawała, że jej nie ma. Z kolei w czasie naszej normalnej zabawy zdarzało się, że mały zaczynał marudzić. Przy każdym stęknięciu PM przybiegała do nas, bo na pewno małemu dzieje się krzywda. Zabawiała go przez chwilę, szła do sypialni, zamykała się tam, mały zaczynał płakać. I tak w kółko. A pracowała z domu czasem nawet kilka razy w tygodniu. Czasami mąż PM pracował z domu, wtedy w ogóle nie odczuwaliśmy jego obecności. Jak czegoś potrzebował z kuchni, to brał to i nie zawracał nam głowy. Czyli dało się taką pracę z domu przeprowadzić bezboleśnie, potrzebne były tylko chęci, których widocznie PM brakowało.

14. Msza na urodziny. PM zamówiła małemu mszę z okazji jego drugich urodzin. Nie wiedziałam, że są wierzący, ale skoro tak, to w porządku. Kiedy byli na tej mszy, dostawałam co chwilę SMS-y od PM, że młodemu się nudzi, że dużo ludzi w kościele, że ksiądz już poświęcił małego itp. Nie po wyjściu z kościoła. Wszystko na bieżąco. Ja byłam już po godzinach pracy.

Póki co tyle, bo mi niedługo zabraknie znaków. Jeśli nadal będziecie zainteresowani, to o tej rodzinie mogę napisać jeszcze sporo. Możliwe, że coś jest piekielne tylko w moim odczuciu, trochę trudno mi to obiektywnie ocenić. Pod koniec pracy tam miałam już początki nerwicy, więc wtedy piekielna była dla mnie już sama obecność PM.

niania

Skomentuj (27) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 278 (306)

#82392

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Ostatnia fala historii około medycznych przypomniała mi rozmowę telefoniczną z mamą sprzed paru miesięcy. Zaniepokoiłem się nieco, gdy zadzwoniła na moją zagraniczną komórkę, ponieważ robiła to dość rzadko - z reguły rozmawiamy przez programy łączące przez internet, coby nie zbankrutować. Brzmiała na rozbawioną, niemniej głos jej się trochę trząsł.

- Wiesz synek, właśnie do mnie ze szpitala zadzwonili i powiedzieli, że dzwonią w sprawie operacji mojego syna. Myślałam, że serio coś ci się stało, wiesz?
- Nic mi nie jest, nie jestem i nie byłem ostatnio w żadnym szpitalu. Zresztą, jak się z nimi dogadałaś? Chyba nie nauczyłaś się [języka kraju, w którym mieszkam] biegle w ostatni tydzień?
- Nie nie, to z polskiego szpitala.
- To muszą być jacyś oszuści, nie mieszkam w Polsce od czterech lat.
- Naprawdę ze szpitala dzwonili. Pamiętasz, jak miałeś problemy z kolanem?

Pamiętam. Gdy byłem dwunastoletnim czy czternastoletnim gnojkiem, niby bez przyczyny miałem coraz większe problemy z kolanem. Bolało podczas biegania, przeskakiwało, uczucie tarcia przy chodzeniu, generalnie kolano 0/10. Mama ganiała ze mną po lekarzach, miałem prześwietlenia, USG, testy, skierowania, ale temat jakoś ucichł, więc mama mnie "po znajomości" wcisnęła na jakąś rehabilitację. Pomogło na parę lat, trzy lata temu zoperowano mi to kolano już za granicą. Trochę się irytowałem, bo parę miesięcy czekania w kolejce, ale przynajmniej za darmo.

- No tak, pamiętam. To z tym dzwonili?
- Miałeś skierowanie na operację. Ja już całkiem o tym zapomniałam, ale przed chwilą mi powiedzieli, że mają już termin dla ciebie.
- Po piętnastu latach? Teraz sobie przypomnieli? Teraz już nie potrzebuję.
- Tak im powiedziałam. "Proszę pani, tę nogę to już mu dawno upie**olili", życzyłam miłego dnia i się rozłączyłam.


Nogi mi co prawda nie "upie**olono", ale... po PIĘTNASTU latach? Serio????

sluzba_zdrowia

Skomentuj (26) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 277 (305)

#66205

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Kiedyś, dawno temu, prowadziłem sklep z poligrafią (głównie zaproszenia ślubne itp. - współpracowałem z drukarnią, ale to mniej ważne dla historii).

Miałem w ciągu dnia dużo czasu, zwłaszcza rano, paru klientów dziennie, ale konkretnych. Sprowadza się to do tego, że miałem niekiedy sporo wolnego czasu, coby gadać z ankieterami i innymi…

I o tych innych mi chodzi.

Przykład. Dzwoni dziewczę, mówi, że prowadzą portal internetowy, promujący takie firmy jak moja i bardzo potrzebują, coby i mnie zamieścić na stronie. Pytam przekornie: "a jakie to?". Odpowiada "właśnie o takim profilu, jak pana firma".

W tym momencie już wiem, że ona nie ma pojęcia, czym się zajmuję. Pyta mnie, pod jakimi hasłami mnie znaleźć, jak mnie wpisać, pod czym mnie szukać, słowa klucze, w międzyczasie chwali, jakiego to nie mają pozycjonowania na www - dzięki nim mnie od razu znajdą.

Na stwierdzenie, że tym się zajmuje franczyzodawca i jesteśmy największym dostawcą tego typu usług i pierwsi zawsze w wyszukiwarkach, nie reaguje, tylko dalej swoje.

Ja, jako że klientów nie ma, ciągnę rozmowę, dziewczyna obiecuje kokosy, zapewnia, że im zależy tylko na moim dobru. Spoko, jak chcecie mnie wpisać do bazy danych portalu (w życiu o nim nie słyszałem, a starałem się być na bieżąco w branży), to nie ma problemu - firmie każda reklama się przyda.

Pół godziny mija, dziewczę, po szybkim tempie zachwalania profitów, jednym tchem wręcz rzuca: "to rozumiem, że fakturę wysłać na adres zarejestrowania firmy - 315 zł brutto miesięcznie".

Spodziewałem się tego, więc odpowiedziałem, że nie ma problemu, jak chcą mnie umieścić w swojej bazie, to nie muszą za to płacić (taki ze mnie troll). Zdziwiona: "ale jak to?", ja na to: "ależ to pani do mnie dzwoni, ja chcę tylko pani pomóc przecież".

No rozłączyła się, ciekawe czemu.

Skomentuj (5) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 257 (345)