Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

calodniowysen

Zamieszcza historie od: 7 czerwca 2011 - 20:17
Ostatnio: 21 października 2021 - 16:53
  • Historii na głównej: 20 z 25
  • Punktów za historie: 6968
  • Komentarzy: 232
  • Punktów za komentarze: 1342
 

#87443

przez (PW) ·
| Do ulubionych
O tym jak do wszystkiego trzeba mieć plecy z wirusem w tle.

Kilka tygodni temu zachorowałam. Silny ból głowy zatokowo-skroniowy, zatkane uszy i nos, podwyższona temperatura. No zapalenie zatok jak nic. W poniedziałek grzecznie zostałam w domu, dałam znać w pracy, że dam L4 jak się tylko do lekarza dodzwonię. Był 26 października.

Dzwonię do mojej przychodni, byłam 38 w kolejce, ale mi zależy to siedzę, oglądam coś i tylko słucham komunikatów, która w kolejce aktualnie jestem. Po jakichś 45 minutach, udało się, jestem pierwsza.

Krótko tłumaczę o co chodzi czekam na termin teleporady, a tu zonk. Teleporada na 3 listopada pierwszy termin. To ja grzecznie podziękowałam, bo stwierdziłam, że za ponad tydzień to ja zdrowa będę, a tak daleko do tyłu L4 się nie wystawia. Za radą pani z rejestracji stwierdziłam, że dzwonię na nocną opiekę.

Zadzwoniłam o godzinie 18:01, dostałam termin bez problemu, o 20:30 w końcu zadzwonił lekarz.

Opisałam objawy, podkreśliłam, że pracuję w szpitalu i może nie mam bezpośredniego kontaktu z pacjentem, ale mam z lekarzami i sprzętem, który już ma kontakt z pacjentem. Pani oburzona zapytała, czy chodzi mi po prostu o L4. Ja zapytałam, czy nie byłoby tak rozsądniej i L4 dostałam na 3 dni. Ekstra, ale zamiast porady na te moje zatoki pani ofuknęła, że mam iść sobie zrobić tekst na koronę. Co z tego, że ze wszystkich objawów mam naciągany jeden. Iść i już, ona nie wypisze skierowania bo nie może, iść na test. Poinformowałam panią o terminach u moje lekarza POZ, na co pani doktor stwierdziła, że ona wie, ale no muszę coś wymyślić. Ekstra.

I tu zaczyna się nasze polskie "po znajomości", Bo skierowanie na wymaz dostałam właśnie po znajomości od taty przyjaciółki, który przyjmuje w moim mieście rodzinnym, oddalonym od mojego aktualnego miejsca zamieszkania o ponad 400 km. Na szczęście nie musiałam jechać tam i test mogłam zrobić na miejscu.

Wymaz udało się zrobić bardziej z powodu wyjątkowego szczęścia niż jakiś konkretnych informacji czy wydolności systemu, ale ja nie o tym.

Było to dzień po rozporządzeniu, że każdy skierowany na test ma kwarantannę. Skąd się o tym dowiedziałam? Nie ze strony rządowej, nie z informacji od sanepidu, a od ludzi w kolejce na wymaz. Również od przyjaciółki dowiedziałam się o tym, że wszystko mogę sprawdzić na swoim panelu pacjenta na gov.pl

Ekstra, mam kwarantannę na 10 dni, dwa dni później przychodzi wynik negatywny, uf, czyli jednak zapalenie zatok. Wciąż nieleczone.

Ale kwarantanna dalej wisi. Żadnego kontaktu ze strony sanepidu, policji, nikogo. Nikt mnie nie zapytał nawet czy sama mieszkam, czy się z kimś widziałam, nic. Nie mówię, że po wyniku, ale od otrzymania skierowania do otrzymania wyniku minęło 3 dni.

W piątek wciąż kwarantanna wisi, więc poprzez znajomości w sanepidzie poprosiłam, żeby kwarantannę mi ściągnęli, bo lekarz na nocnej nie może tego zrobić, lekarz, który mi wypisał skierowanie też nie, bo nie jestem oficjalnie jego pacjentem, dodzwonić się gdziekolwiek graniczy z cudem, więc musiała mi to załatwić żona kolegi pracująca w sanepidzie.

A bez odrobiny znajomości musiałabym po 3 dniach wrócić do pracy, albo siedzieć 10 dni w domu na kwarantannie, chociaż chłopak mieszkający ze mną już na niej nie był. Ja wiem, że sytuacja jest ciężka, ale w wielu krajach jest źle, a systemy jakoś działają...

Skomentuj (4) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 143 (155)

#85654

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Trochę o specyficznych pracownikach ochrony z obiektu, na którym pracowałam.

Dzisiaj o przypadku najcięższym – Michasiu.

Michaś przyszedł do nas na początku wakacji – dorabiał jako student, wysoki, blondyn, nie rzucał się od początku szczególnie w oczy, ale już po kilku dniach pokazał pazury.

Michaś studiował. Co? Zależy kogo spytać, wersje były różne w zależności kto pytał - filozofia, filologia, socjologia, psychologia… Przez to, że studiował, a większość chłopaków z ochrony nie (większość nie miała skończonych szkół, ale byli to ludzie do rany przyłóż, z którymi się miło pracowało) czuł się lepszy od wszystkich. Używał „trudnych słów”, by pokazać swoją wyższość nad nami. Tylko miał pecha, bo ja też znałam te trudne słowa i kilka razy przyłapałam go na używaniu ich źle (typu bynajmniej użyte jako przynajmniej). Zostałam jego najmniej lubianą koleżanką, co prowadzi nas do dalszej części.

Chłopak po pierwszej rozmowie wściekał się, bo zbijałam wszystkie argumenty w jego jakieś dyspucie filozoficznej na temat codziennego życia. Siedzieliśmy razem na takim bocznym posterunku, więc żeby zabić czas zazwyczaj się gadało o wszystkim i niczym. Nie z nim. Jak rozmowa to tylko z super głębią, a przemyślenia miał jak mały chłopiec, który pierwszy raz przestał się trzymać maminej spódnicy. W konsekwencji spytałam ile ma lat, bo brzmiał jak taki nieopierzony 18-latek. Obraził się.

Michaś miał bardzo dziwny stosunek do pracy. Uważał, że nikt nie ma prawa mu mówić jak ma pracować i co ma kiedy robić. Niestety w ochronie to tak nie działa. Mamy swoje schematy postępowania, zasady i procedury, których należy bezwzględnie przestrzegać. I tak – ten boczny posterunek nie miał prawa stać sam, ale Michaś potrzebował pilnie kawy, kiedy na głównej recepcji był Armagedon i dziewczyny z tego posterunku nie było, reszta chłopaków była w rozbiegach na obiekcie, więc nikt nie mógł go zastąpić. Szef ochrony powiedział że ma siedzieć i czekać. Ale Michasiowi nikt nie będzie mówił co ma robić. Poszedł sobie po kawkę, akurat kiedy wchodziła góra. Oberwało się całej ochronie, więc u chłopaków Michaś miał WIELKIEGO minusa.
Wtedy też sprawy zaczęły się komplikować.

Michaś większość czasu na początku pracy wykonywał taką prace, że stał przy jednych drzwiach i sprawdzał, czy przechodzą przez te drzwi tylko uprawione osoby. Drzwi te znajdowały się już wewnątrz „strefy chronionej”, ale przez błąd projektantów można się do nich było dostać z zewnątrz. Góra bardzo pilnowała, żebyśmy my tych drzwi pilnowali. Michaś jednak stał przy tych drzwiach i każdej kolejnej osobie je otwierał. Na moje pytanie, czy powstrzymałby od przejścia kogoś, kto nie ma uprawnień nimi przejść odparł po prostu „nie”.

Szef jak to usłyszał, to natychmiastowa rozmowa dyscyplinująca, która zahaczyła jeszcze o kolejną skargę na rower przypięty na drodze ewakuacyjnej wewnątrz budynku, gdzie na obchodzie był 10 minut wcześniej Michaś. Twierdzi że nie widział. Na nagraniu z kamer natomiast doskonale widać, że zaglądał tam, gdzie ten rower był przypięty (akurat ktoś go tak nieszczęśliwie przypiął, że na kamerze nie było widać, ale za drzwiami na klatkę już nie dało się go przegapić).

I tak dotarliśmy do największego grzechu Michasia. Higieny. Chłopak chwalił się, że chodzi co dwa tygodnie do kosmetyczki. Fajnie, tylko… Po jego pierwszej nocce w pracy na tym bocznym posterunku siedziałam ja. Wchodzę rano, coś jakoś śmierdzi. Przejrzałam szafki, czy coś nie zostało i nie spleśniało, nawet do śmietnika zajrzałam i wtedy przyszedł szef z odświeżaczem powietrza. Okazało się, że Michaś miał tak śmierdzące stopy, że gdy te nieobute położył na dywanie ten prześmierdnął…

Możecie sobie wyobrazić, jak mocno musiał śmierdzieć. Podkreślę tylko, że na budynku były dostępne prysznice, z których panowie zawsze korzystali przy 24h służbach. Okazało się, że Michaś od miesiąca (lipiec) ani razu nie wyprał ani nie zmienił koszuli, która była dosłownie czarna. W szatni chłopaków unosił się zapach męskiego potu i brudu, więc panowie zaczęli odmawiać przebierania się tam. Szef zwrócił chłopakowi uwagę, a ten zapytał dwóch dziewczyn, które pracowały od 3 dni, czy on śmierdzi. Po pierwsze żadna nie była w stanie tego stwierdzić jeszcze, a po drugie kto byłby na tyle szczery, żeby od razu walnąć nowo poznanej osobie „no w sumie, to trochę cię czuć…”.

Brak poprawy w higienie po zwróceniu uwagi nasilał konflikt z Michasiem. Bo Michaś po jakimś czasie nie tylko uważał, że jest lepszy od nas wszystkich, ale też od naszego szefa, zaczął kwestionować jego decyzje, kłócić się o każde polecenie, odmawiać wykonania pracy. Plus przestał być po prostu człowiekiem. U nas normą było, że jak ktoś idzie po kawę, to pyta czy ktoś chce. Jak szło się do toalety, to się oznajmiało, żeby nikt się nie martwił, że poszedłeś w cholerę i wrócisz za 5 minut, albo godzinę, a tobie ciśnie na pęcherz. Normalne i ludzkie. Ale nie Michaś! On potrafił zniknąć bez słowa i nie wracać długo. A stanowiska opuścić nie wolno. Dodatkowo chłopaki czasami zamieniali się grafikami, bo coś komuś wypadło, coś się nagle podziało i potrzebował więcej wolnego.

Wszystko w ramach koleżeńskiej współpracy. I o ile zamieniać się na swoją korzyść Michaś lubił o tyle w drugą stronę już nie bardzo. Raz kolegę potrącił samochód na parkingu (nic groźnego, ale miał złamaną rękę) i nagle wypadł z grafiku. Michaś miał wtedy tydzień urlopu, jednak szef zadzwonił zapytać czy nie przyjdzie chociaż na jeden dzień, bo jeszcze nie znaleźli nikogo, kto by na stałe na kilka miesięcy za tego kolegę przyszedł. Nie, oczywiście, bo Michaś się zamknął na tydzień ze swoją dziewczyną w mieszkaniu i nie zamierza wychodzić. Tak, miał urlop, miał prawo odmówić, ale szef mu zaproponował, że po urlopie da mu jeszcze dwa dni wolne, bo do tego czasu ma być ktoś nowy. Nie i nie.

I tak narosły złe nastroje, że dyrektor postanowił chłopaka przenieść, ale zanim go przeniósł zlecił mu jedną dodatkową fuchę. Spłonął jakiś budynek i właściciel chciał ochrony, żeby nikt nie wyniósł tego, co zostało ani sobie tam krzywdy nie zrobił.

Michaś dostał dokładną instrukcję – masz robić A i B, jeśli stanie się C to masz zrobić D. A poza tym masz tu siedzieć na d… i się nie ruszać. Nawet go szef tam zawiózł rano i miał wieczorem odebrać. Jednak gdy go odebrał, to Michaś opieprzył szefa, bo akurat zdarzyło się C, a on nie zrobił D, tylko coś z de i dostał za to porządny opr od interwencji, która przyjechała dotrzymać mu towarzystwa. Szef się też dowiedział, że Michaś nie zrobił ani A, ani B, ani nie siedział na miejscu.

I tak go pożegnaliśmy… Nikt nie tęsknił, tylko tę czarną, kiedyś białą koszulę musieliśmy zutylizować jako odpady skażone.

ochrona ludzie uslugi

Skomentuj (17) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 182 (222)

#85374

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Krótka historia z wczoraj.

Przejście dla pieszych i przejazd rowerowy składający się z 3 części, pomiędzy nimi dwie wysepki. My jesteśmy na rowerach po jednej stronie drogi, na pierwszej wysepce rodzina.

Robi się zielone, przejeżdżamy przez pierwszą część, wysepkę, drugą część i, wjeżdżając na trzecią, widzę, że rodzinka skraca sobie drogę do pasów prostopadłych przez ścieżkę rowerową wciąż na jezdni.

Dzwonek, palec na hamulcu i staram się omijać grupkę, która się nawet nie oglądnęła. :)

Pani matka oburzona na to: "tutaj się kończy ścieżka rowerowa". No tak, owszem, ale na chodniku, a nie na środku ulicy.

Nikt nie klaskał.

Skomentuj (3) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 103 (135)

#85207

przez (PW) ·
| Do ulubionych
A tak mnie to dzisiaj zdenerwowało bardziej niż normalnie...

W Polsce, jak wiadomo, mamy ruch prawostronny i jako taki moim zdaniem obowiązuje też na chodniku. Wiadomo, że nie jest przestrzegany tak, jak na jezdni, jednak na bardzo ruchliwych chodnikach przy skrzyżowaniach bardzo pomaga.

Sama idąc chodnikiem, staram się iść prawą stroną, czasami trochę bliżej środka, zwłaszcza gdy po prawej mam ulicę.

Wielu ludzi jednak tego nie robi. Pół biedy, jak chodnik jest pusty, można się spokojnie minąć, gorzej jak jest trochę większy ruch i trzeba robić jakieś nagłe zwroty (szybko chodzę) lub gdy jest naprawdę ciasno i idzie się "na czołówkę”, aż ktoś ustąpi miejsca.

Najbardziej wkurzające są grupki zajmujące cały chodnik. Idziesz, chcesz wyminąć, albo się minąć, ale nie ma jak, bo święte krowy zajmują cały chodnik. Czasami chodzimy jakąś paczką po mieście, ale zazwyczaj dwójkami jak w przedszkolu, jak tylko ktoś się pojawia na horyzoncie. Więc się da.

Mieszkam w mieście tłumnie odwiedzanym przez turystów, więc nagminnym jest, że ktoś idzie i się rozgląda, zatrzymuje, by zrobić zdjęcie. Nie raz wpadłam lub prawie wpadłam na taką osobę, która idzie normalnie i nagle zatrzymuje się. Raz wytrąciłam babeczce telefon z ręki, bo nagle się zatrzymała tuż przede mną, a świateł stopu niestety nie miała. Oczywiście aj-waj!, bo telefon jej zniszczyłam. A wystarczyło zrobić krok w bok lub chociaż popatrzyć, czy ktoś za nią nie idzie. Ładny budynek nie uciekłby przez tę sekundę.

Podobnie ze ścieżkami rowerowymi przy chodnikach. To nie jest przedłużenie chodnika. Nie i już. Czasami sama jeżdżę nimi rowerem i wkurzam się na pieszych, więc nie chodzę po ścieżkach. Nawet by wyminąć idącą/stojącą grupę znajomych/wycieczkę. Można się po prostu przesunąć i wszyscy się zmieszczą.

Bez morału, musiałam wylać żale.

chodniki piesi

Skomentuj (22) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 83 (139)

#85182

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Opowieści z recepcji - część ostatnia. Prywata.

Od razu podkreślam, że większość tej historii ma charakter humorystyczny, chociaż takiego nabrała z czasem.

Mieliśmy w jednej z firm faceta - same mięśnie, niski głos, dopasowane koszule, no cudo. Wszystkie laski się za nim obracały, a on dłużny też nie pozostawał. Podrywał wszystkie recepcjonistki, jedne skuteczniej, inne mniej. Mnie to tam akurat bardzo nie ruszało, chce sobie gadać, niech gada - firmowy uśmiech numer 5 i pełna kultura.

Do czasu.

Jednego piątku, bardzo późno wieczorem, sam koniec zmiany, wszystko zrobione, szefostwa nie ma, to wyciągnęłam sobie książkę, a nasz cud chłopak akurat wychodził z pracy, zobaczył mnie z tą książką i podpytuje, zagaduje, oznajmia, że sam by chętnie przeczytał, że zawsze chciał. Wymieniliśmy kilka uwag, ja rzuciłam, że jak skończę, to mogę pożyczyć książkę i pożegnaliśmy się.

Jeszcze tego samego wieczora dostałam od gościa jakąś wiadomość na fejsie, wymieniliśmy kilka wiadomości, ale ja bliższą znajomością nie byłam zainteresowana i raczej nie starałam się rozmowy ciągnąć. Zresztą cały dialog był w klimacie "a ja starszy powiem ci, dziecko, jak masz żyć" - trochę jak starszy brat do małej siostry.

Przez tydzień wymieniliśmy takich wiadomości jeszcze kilka - żadne tam kilometrowe rozmowy, dosłownie kilka wiadomości.

W następny piątek wieczorem książkę doczytałam, a że wypadła mi zmiana w sobotę, to piszę do tego cud faceta pytanie, czy będzie w pracy w sobotę, to mu książkę zgodnie z obietnicą pożyczę. Brak odpowiedzi, doszłam do wniosku, że pewnie w piątkowy wieczór ma coś lepszego do roboty i tyle.

Zaczęło się w sobotę.
W nocy dostałam zaproszenie do znajomych od jakiejś dziuni (no inna nazwa mi nie przychodzi...). Nie znam jej, ale że działałam prężnie na moim uniwersytecie w różnych strukturach, to myślałam że ktoś coś chciał, zaglądnęłam na profil - no ni uja, to zaglądam na wiadomości w folderze "inne". Bingo!

Wiadomość, że ona jest dziewczyną, prawie żoną tego cud faceta i ona mnie błaga, żebym jej tego nie próbowała zepsuć (?!). Z łaską stwierdziła, że nie będzie przychodziła do "naszej" firmy robić scen zazdrości, mimo że jest tam prawie codziennie (dzięki?) i że życzy mi, aby ktoś mi kiedyś coś takiego zrobił, bo przecież miałam pełną świadomość jej istnienia i zrobiłam coś takiego (yyy, co?). Ach, i podkreśliła, że nie mam powodów do dumy i powinnam się wstydzić.

Więcej z cud facetem nie rozmawiałam poza formalnymi sprawami, bo się bałam (serio, bałam się), że mi się coś za to stanie. Później po prostu było mi szkoda chłopa, później kobitki, a później własnych nerwów.

Dla opornych - w życiu się nawet nie zająknął, że kogoś ma, koleżanka z pracy na tę opowieść powiedziała tylko "ale przecież on nie ma narzeczonej...", nasza znajomość była bardziej relacją brat-siostra niż jakieś flirty itd. A ja tylko chciałam mu pożyczyć książkę...

P.S. Dla tych co lubią szczegóły - chodziło o "Solaris" Lema. :)

ochrona recepcja drama

Skomentuj (16) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 81 (121)

#85236

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Nasze piękne państwo nie chce, aby młodzi, wykształceni ludzie tu żyli i pracowali. Robi wszystko, żeby nas zniechęcić. Dlaczego? Już tłumaczę.

Jestem tegorocznym absolwentem dobrej uczelni i bardzo ścisłego, trudnego i specjalistycznego kierunku. Niech wyznacznikiem będzie, że zaczęliśmy studia w 100 osób, a razem ze mną magistra obroniło 5. Tak, pięć. Rynek pracy wąski, ale też dziedzina się rozwija, miejsc pracy tylko przybywa - przynajmniej tak nam wmawiali jak studia zaczynaliśmy. Dopiero w maju jeden z profesorów stwierdził "to wy myślicie że będziecie pracować w zawodzie? hahaha!" Miło, ale ja nie traciłam nadziei, zwłaszcza, że wybrałam sobie najmniej popularny zawód z tej wąskiej dziedziny.

Sama jestem ambitna i pracowita i myślałam, że to wystarczy. Całe studia działałam i pracowałam. Niestety w zawodzie nie można bez mgr przed nazwiskiem i dokładnie tutaj zaczyna się to cudowne wsparcie i opieka naszego państwa.

Stażu i praktyki nie można załatwić, bo to niebezpieczne dla zdrowia. Uczelnia nie zapłaci za ubezpieczenie, student sam nie może sobie wykupić dodatkowego ubezpieczenia, uczelnia nie wypłaci wynagrodzenia, bo na tym kierunku nieprzewidziany jest staż.

Pracodawca? Usłyszał która uczelnia i stwierdził "a z nimi to się i tak dogadać nie da". Chcesz pominąć uczelnie w stażu/praktyce? Nie da się, bo pracodawca nie weźmie odpowiedzialności.

Więc mamy magistrów z zerowym doświadczeniem zawodowym. Ale okej, da się przełknąć, szukamy pracy po studiach. Żeby dostać pracę, musisz mieć doświadczenie, otwartą specjalizację i w ogóle być samodzielnym pracownikiem od 5 lat. Nie masz doświadczenia? To musisz mieć plecy!

Uczelnia mimo "biur kariery" i innych bzdet nie ma żadnego kontaktu z pracodawcami. Wiem, byłam pytałam, więc szukam na własną rękę.

Jeden z pracodawców stwierdził, że okej, może mnie wziąć na staż z urzędu pracy. To próbuję załatwić. Pomijam, że ja powinnam tylko iść do urzędu pracy i powiedzieć, że chce staż i gdzie, a ja przez ponad miesiąc latałam za tym jak kot z pęcherzem, wożąc dokumenty z miejsca na miejsce, prosząc, załatwiając, przyspieszając. Moje nerwy, mój czas, moje zaangażowanie, ale mój staż w zawodzie, więc warto.

Tylko najpewniej stażu nie dostanę. Pan z urzędu popatrzył na wniosek i powiedział, że na 90% stażu nie będzie. Dlaczego? Bo pracodawca nie może się określić, czy mnie zatrudni, bo wiek mi wychodzi z programu z unii, więc nie wiadomo czy kasa będzie na staż (zawrotne 1033 zł za etat!).

Nic tylko iść do korpo klepać, albo wyjechać z kraju. Bo u nas się nie da, chociaż chcesz i się starasz.

praca staż polska studenci absolwenci

Skomentuj (30) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 154 (190)

#85133

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Opowieści z recepcji - część piąta i ta będzie już na pewno przedostatnia.

O bardzo dziwnym kurierze i groźbach karalnych.

Przyjeżdżał do nas do budynku kurier cwaniak. Janusz.
Janusz lubił się chwalić ile to on nie zarabia, bo jakby pracował w zawodzie to by tyle nie zarobił, a jako kurier to on ma 10tyś na rękę i nawet się nie męczy. Każdej nowej dziewczynie na recepcji wkręcał że jego się wpuszcza do budynku bez legitymowania (oczywiście dziewczyny były uprzedzane, ale czasami mu się udało). Opowiadał też wiecznie innym kurierom, że on to reszty nie wydaje, jak ktoś ma zapłacić 17 zł a daje mu banknot 50 zł to on sobie zabiera całość jako napiwek.
Dlaczego on tam jeszcze pracował nie wiem.

Do nas miał bardzo dużo problemów - a to że musi się legitymować, że dostawy w ilości hurtowej musi windą towarową dostarczyć (a mimo to się wylegitymować - ZGROZA!)

Niedługo przed końcem mojej pracy tam zmienił się zarząd budynku. Zarząd ten sobie nagle postanowił, że kurierom i dostawcom w godzinach ogólnie przyjętych jako godziny pracy (9-18) nie mogą podjeżdżać przed budynek, tylko muszę stanąć za budynkiem i z paczkami na piechotkę do wejścia.
Zanim się wszyscy nauczyli to były spięcia, kurierzy się buntowali, ale postanowienie zarządu nowym prawem, w końcu wszyscy się przyzwyczaili, ale nie Janusz.

Bo on nie będzie chodził!
Po kilku przypadkach że został odesłany do samochodu zaraz po wejściu zaczął rozdawać paczki z samochodu. Kilka skarg od pracowników (środek zimy, ktoś schodzi po paczkę na dół, więc jest wciąż w budynku, a nagle się dowiaduje, że musi obejść budynek), znowu wchodził do środka, ale parkował przed budynkiem bo:
- on ma ciężkie rzeczy (bo żaden inny kurier nie ma)
- wózka zapomniał (możemy pożyczyć, wystarczy poprosić)
- on tylko na 2 minuty (ta jaaaaaaaaasne)
- bo on ma nowego człowieka i musi go nauczyć
- miejsca dla kurierów są zajęte a on na parking podziemny nie będzie wjeżdżał.

Po kilku takich sytuacjach w ciągu dwóch tygodni, kiedy nie reagował na prośby ze strony ochrony żeby przed budynkiem nie parkować nasz szef się zdenerwował i złożył na niego skargę do jego firmy.
Po południu Janusz wraca na budynek i podchodzi mega wściekły do mnie siedzącej na recepcji i z tekstem:
"Ten twój szef to lubi swój nos? Niech się nie wtrąca do mojej pracy, bo niedługo może mieć krzywy nos"
I zanim zdążyłam zareagować to wyszedł.
Sprawa zgłoszona do naszej firmy, do jego firmy - w końcu grozi kwalifikowanemu pracownikowi ochrony na służbie.

Na chwilę go przenieśli, ale później wrócił. Jeszcze bardziej cwany niż wcześniej.
A wystarczyło posłuchać ochrony, lub być kulturalnym czasami.

ochrona usługi kurierzy

Skomentuj (9) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 142 (168)

#84995

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Opowieści z pracy na recepcji część druga.

Było o kurierach, dzisiaj o interesantach.

Do naszego budynku codziennie wchodziło od 20 do 50 osób z zewnątrz chcących się dostać do wybranej firmy. Ogólny zbiór zachowań i zaobserwowanych piekielności.

1. Higiena i jej brak.
- Bardzo często na rozmowy o pracę przychodziły osoby z daleka pachnące jakby wylały na siebie butelkę perfum. Zarówno mężczyźni jak i kobiety. Współczuję HR'owcom przebywania z tymi osobami w ciasnym pomieszczeniu.
- Zdarzały się przypadki w drugą stronę - poplamione koszule, brudne paznokcie, brudne buty, hawajskie spodnie (serio, na rozmowę o pracę). Najgorsze dla mnie przypadki to brzydki zapach z buzi, najczęściej spowodowany wypaleniem papierosa tuż przed wejście, lecz niestety nie tylko.
- O higienie dokumentów już nie wspomnę. Niektóre dowody strach było wziąć do ręki.

2. Gadanie przez telefon.
- Nagminna sytuacja, kiedy ktoś podchodził do lady, rzucał dowodem i sobie gadał przez telefon. Fajnie, tylko ja w myślach nie czytam, nie wiem do której firmy ten człowiek idzie, a dla mnie to jest kluczowa informacja. I oczywiście złoszczenie się, że tyle to trwa, skoro próbuje się przebić z pytaniami przez paplanie przez telefon.
Po pewnym czasie zaczęłam ignorować takie osoby tak jak one ignorowały mnie. Jak z naszej strony nie było reakcji na takiego klienta, to się nagle okazywało że jednak da się telefon chociaż na chwilę odłożyć.

3. Kultura.
- Rzucanie dowodem nie jest okej - przynajmniej jeden przypadek dziennie.
- Patrzenie na nas z góry bo my jesteśmy ochrona też jest słabe.
- Jak się gdzieś wchodzi, to się mówi "dzień dobry", albo chociaż na nie odpowiada, a nie przechodzi od razu do rzeczy albo na "ty" (też nagminne, zwłaszcza wśród tych bardziej elegancko ubranych).
- Najczęstszy przypadek? Naszym obowiązkiem było tłumaczenie drogi do poszczególnych biur. Bardzo często zdarzało się, że ktoś nas nie słuchał, odwracał się na pięcie i odchodził. Zazwyczaj wtedy nie trafił w odpowiednie miejsce i oczywiście pretensje do recepcji. A wystarczyło posłuchać do końca nie odwracać się w połowie słowa i odchodzić.

A i dziewczyny! Jak chcecie ubrać szpilki, to miejcie pewność że potraficie w nich chodzić. Nie raz słyszałam panie z HR, które naśmiewały się z młodych dziewczyn w 10cm szpilkach, poruszające się jak świeżo narodzone źrebaki. I wam będzie łatwiej i HR'y spojrzą na was bardziej profesjonalnie.

PS. Jest to zbiór piekielności, ale czuję się w obowiązku podkreślić, że na każdy super piekielny przypadek zdarzał się super anielski przypadek osoby, z którą aż miło było zamienić kilka słów.

uslugi ochrona recepcja

Skomentuj (10) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 115 (137)

#85109

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Opowieści z pracy na recepcji - część czwarta i przedostatnia.

Trochę z innej strony o tym jacy wspaniali, pełni kultury i pomysłów są pracownicy korpo.

Jednego dnia, pod koniec zmiany (godzina 18, może 19) przychodzi do mnie pan, znany z widzenia, znajomy dobrego znajomego i oznajmia, że ktoś mu ukradł portfel.
Oczywiście pełna seria pytań - gdzie, co, jak?
Okazało się, że pan wyszedł na lunch i portfel miał, jak wrócił portfela nie było, a miał tam wszystkie karty, dokumenty i też kartę do pracy. Grzecznie poprosił, żeby sprawdzić czy przypadkiem nie wypadł mu portfel gdzieś w budynku i ktoś nie zabrał "bo u nas tyle Ukrainek pracuje jako sprzątaczki" (cytat).

Chłopaki z ochrony sprawdzili nagrania, w godzinach kiedy pan wyszedł na lunch w ogóle go nie znaleźli w podanym miejscu (podał złą godzinę), żadnego portfela nie widzieli, szefowa sprzątaczek przeprowadziła swoje śledztwo - portfela nie ma.

Następnego dnia pan się zgłosił po kartę jednodniową, poprosił jeszcze raz o przejrzenie nagrań, bo mu się przypomniało kiedy, o której i którędy łaził i sprawdził też czy nie zostawił portfela tam gdzie się w lunch zaopatrywał. Wynik poszukiwań - negatywny. Owszem pana na nagraniu znaleźliśmy, jednak nie widać nigdzie żeby gubił portfel.

Po południu widzę że pan się zbliża do recepcji, więc informuję że niestety, ale nic nie znaleźliśmy, że portfel miał (bo wchodził do budynku na kartę w tymże portfelu) i na pewno mu nie wypadł.

Co się okazało?
Portfel się znalazł. Dzień wcześniej koleżanka z biurka obok - dorosła kobieta z dwójką dzieci, zabrała mu portfel z biurka gdy odszedł od stanowiska pracy i schowała do swojej szuflady. Dla żartu. Też dla żartu poszła sobie do domu i nikomu nie powiedziała o tym świetnym żarcie.

No beka w uj, nie?

Na koniec - nie robiliśmy śledztwa, czy ta pani chciała ukraść ten portfel, a "żart" to była wymówka gdy zaczęło się robić zamieszanie, czy rzeczywiście to był żart. Na pewno wiem, że w efekcie gość musiał zablokować wszystkie karty i dokumenty i mam nadzieję, że to pomysłowa koleżanka pokryła wszystkie koszty odkręcania tego.

uslugi recepcja korporacje

Skomentuj (4) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 139 (149)

#85076

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Opowieści z pracy na recepcji - część trzecia.

Jak wspominałam wcześniej, w miejscu, w którym pracowałam najważniejszą zasadą było, że kto nie ma imiennej karty, musi być wylegitymowany i zarejestrowany. Jednak z tymi kartami wiązały się dodatkowe rzeczy, np. pracownik nie mógł opuścić biura bez karty, bo wtedy jego karta pokazuje, że dany pracownik jest na terenie biura, czy nie można było pożyczać kart od kogoś z bardzo podobnych powodów.

Tłumaczeń było sporo - bezpieczeństwo przeciwpożarowe, a gdyby się zdarzył wypadek, a gdyby pracownik kogoś zabił…?

Podsumowując - pracownicy mieli mieć swoje karty i z nimi chodzić zawsze, bez wyjątków.

A teraz do rzeczy.

1. Zabawy z ochroną.

Wielu pracowników urządzało sobie zawody w "przejdę na kartę koleżanki/kolegi tak, żeby ochrona nie widziała".
My musieliśmy tego pilnować, o czym pracownicy wiedzieli, ale mimo to potrafili przyjść do nas i się pochwalić "A ja przeszedłem na kartę koleżanki”.
Teoretycznie powinniśmy taką osobę zgłosić do "góry" i zarówno osoba, która karty użyczyła, jak i ta, która jej użyła, powinny mieć zablokowane karty, co wiążę się z codziennym pobieraniem karty jednodniowej. Na taki scenariusz dostawaliśmy oburzone: "To aż tak? O jejku, przecież to tylko żarty!", nie - to jest nasza praca.

2. Wymówki.

Wiele osób schodziło ze swoich pięter bez kart i prosili, żeby ich wypuścić, bo oni tylko na fajkę, tylko do sklepu, tylko na 2 minuty, tylko przed budynek.
No nie, zasady to zasady, nie ma wyjątków, a "góra" tego pilnuje, pretensje do własnej firmy.
Kto najgorszy? Oczywiście ochrona, bo przecież co nam szkodzi na 5 minut kogoś wypuścić? Dopiero po tłumaczeniu "No dobrze, ja pana/panią wypuszczę i pan/pani kogoś zamorduje, a karta wyraźnie pokazuje, że jest pan/pani na terenie biura, idealne alibi?” odpuszczali. Naprawdę, tak obrazowo do dorosłych ludzi, bo inne argumenty, np. o ewakuacji w razie pożaru nie docierały.

3. Zapomniałem karty i spieszę się.

Rano przychodzi delikwent [D]:
[D]: Dzień dobry, ja z biura TakiegoATakiego, zapomniałem karty, proszę mnie wpuścić.
[J]: Dzień dobry, poproszę dowód, po potwierdzeniu pana tożsamości i tego, że jest pan pracownikiem tego biura wydam panu kartę na dzisiejszy dzień, którą należy zwrócić po pracy.
[D]: Ale ja się spieszę, muszę być w biurze za 2 minuty, bo mam spotkanie.
[J]: Niestety, inny pracownik biura musi potwierdzić pana tożsamość (jak działały recepcje to spoko, jeden telefon i pracownik potwierdzony, niestety recepcje biur działały w całkiem innych godzinach niż cały budynek, więc nie zawsze miał kto odebrać telefon).
[D]: To jest kpina/to są żarty/przecież ja tu pracuję/ja się spieszę.
I tak kilkanaście razy dziennie zamiennie z "przecież pani mnie zna" i "widujemy się codziennie". Niestety - mnie pilnują, to ja siebie też.

4. Niedoinformowani.

Czasami zdarzało się, że ktoś naprawdę nie wiedział, że nie wolno pożyczać sobie kart (nie wiem, jak). Miałam raz taką grupkę pań, gdzie jedna zapomniała karty z biurka i zanim zdążyłam je powstrzymać, dwie z nich użyły jednej karty. Oczywiście reakcja:

[J]: Przepraszam, ale nie mogą panie w ten sposób przechodzić. Każda z pan musi mieć swoją kartę.
[P1]: Nic o tym nie wiem?
[J]: Niestety, teraz pani, która nie ma karty nie może wrócić na teren budynku na kartę kogoś innego, więc albo koleżanki muszą iść po pani kartę, albo musi się pani wylegitymować (też nie do końca poprawnie, ale powiedzmy, że chciałam iść im na rękę).
[P2]: To są jakieś żarty, przecież moja karta leży na biurku, weszłam na nią rano, może pani sprawdzić.
[J]: Tak, ale teraz wyszła pani bez niej. Zobaczę dowód i może pani wrócić.
[P2]: To jest jakaś kpina! Ja nie mam dowodu! Ja tylko do sklepu idę!

I tyrada z obrażaniem mnie, jakbym to ja wymyślała zasady.
W końcu koleżanki pani przyniosły kartę, pani mnie unikała już zawsze.

Dodatkowo pomimo informowania, że karty jednodniowe są JEDNODNIOWE, zdarzało się wielokrotnie, że ktoś takiej karty nie oddał i myślał, że uda się następnego dnia uniknąć weryfikacji, a niektórzy trzymali te karty po kilka, kilkanaście dni, co sprawiało, że więcej pracowników nie dostało takiej jednodniowej karty i musiało nawet do kibla chodzić z kimś, kto miał działającą kartę.

Czyja wina? No ochrony, bo kogo?

uslugi recepcja ochrona

Skomentuj (8) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 128 (154)